Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Sztormy, statki-widma, krwiożercze syreny, portowe meliny, morskie potwory i groza kryjąca się w oceanicznych głębinach, to wszystko i jeszcze więcej znajdziecie w antologii opowiadań z motywami marynistycznymi „Odmęt”.
Wybierzecie się w rejs na skute lodem morza północy, zanurkujecie w ciepłych, równikowych wodach, traficie na tajemnicze wyspy i do oceanicznych rowów.W zebranych w tym zbiorze tekstach morze jest czasem głównym bohaterem, a czasem tylko pretekstem do tego, by wejrzeć w głąb najczarniejszych zakamarków ludzkiej duszy. Oceany, wciąż nie do końca zbadane i kryjące wiele tajemnic, od wieków stanowią dla człowieka wyzwanie. Bohaterowie opowiadań patrzą w słone odmęty z nadzieją, strachem i butą, nieraz płacąc za morskie przygody najwyższą cenę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Odmęt
Copyright © 2024 Silke Brandt, Mort Castle, Filip Duval, Bruce Golden, Michał P. Kadlec, Mariusz Kaszyński, Anna Kłodnicka, Rafał Łoboda, Agnieszka Osikowicz-Chwaja, Romuald Pawlak, Jacek Pelczar, Michał Pleskacz, Krzysztof Rewiuk, Agata Suchocka, Emilian Wojnowski, Martyna Wróbel
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska
Projekt okładki i ilustracje: Łukasz Białek
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2024
planeta-czytelnika.pl
ISBN 978-83-67735-61-2
Snuję opowieści.
– Skąd czerpiesz opowieści? – zapytasz mnie.
Stąd. Właśnie stąd.
Z Sadzawki Snów.
Sadzawka Snów jest maleńka. Jeśli puścisz kaczkę, kamień raz się odbije i upadnie na drugim brzegu.
Sadzawka Snów jest głęboka.
Musi taka być.
Snujący Stwór mieszka na samym dnie Sadzawki Snów.
Snujący Stwór snuje opowieści, które ja snuję dla ciebie.
Wrzucam cię do Sadzawki Snów.
Lubię ten chlupot.
Lubię, kiedy krzyczysz, a krzyk prędko przeradza się w mokre gulgotanie.
I bańki na wodzie też lubię, szczególnie te czerwone.
Snujący Stwór wynurza się z Sadzawki Snów.
Jedyne oko Snującego Stwora pulsuje niby roztrzepotane z radości serce.
Szkarłat znaczy jego usta oraz rzędy ostrych zębisk.
– Dobre – mruczy Snujący Stwór.
– Czas na opowieść – mówię do niego.
A on ją snuje.
Przekład Kornel Mikołajczyk
Rewizja Agata Suchocka
Były hipnotyzer estradowy, śpiewak folkowy oraz nauczyciel w liceum. Mort Castle od 1967 roku opublikował setki opowiadań, artykułów, komiksów oraz książek w dziesiątkach języków. Castle zdobył trzy nagrody im. Brama Stokera, dwie nagrody Black Quill, Golden Bota (przyznawanego przez magazyn „Wired”) oraz zgarnął nominacje do The Audie, nagrody im. Shirley Jackson, nagrody International Horror Guild oraz Pushcart Prize. The Chicago Sun-Times News Group nazwała go jednym z 21 najlepszych artystów z okręgu Chicago w 21. stuleciu. Polskie tłumaczenie powieści „Obcy” znalazło się w 2008 roku na liście top 10 thrillerów/horrorów magazynu „Newsweek PL”. Stowarzyszenie Pisarzy Horroru (The Horror Writers Association) uhonorowało go nagrodą za całokształt twórczości, która została wręczona na rozdaniu nagród Brama Stokera na StokerConie 2024 w San Diego w Kalifornii.
Castle mieszka wraz z żoną Jane (52 lata razem) w Crete w stanie Illinois.
Powietrze przesiąkło zapachem padliny. Jimmy Kent, którego smród doprowadził do mdłości, a kołysanie statku nie pomagało w ich opanowaniu, zbliżył się ostrożnie do burty na wypadek, gdyby miał zwymiotować. Nie chciał, żeby ktoś zauważył, że stoi bezczynnie. Jeszcze jakąś godzinę temu szorował pokład, ale później wszelkie prace porządkowe okazały się bezcelowe, gdy reszta załogi zaczęła oprawiać truchło wieloryba.
Wiedział, że to nie będzie lekki kawałek chleba, a mimo wszystko wyrwanie się na morze na niemal dwa lata z początku wydawało mu się wspaniałym pomysłem. Na lądzie nie czekał na niego nikt. Jimmy wychował się w sierocińcu, a kiedy dorósł, musiał sam zapewnić sobie przetrwanie. Nie czekały go żadne wzniosłe i wysokie cele. Chciał po prostu przeżyć. Zaciągnięcie się na statek oznaczało dach nad głową, posiłki i jako taką wypłatę, kiedy już przybiją do brzegu, a na wszystko, co w wielorybie można by spieniężyć, znajdzie się kupiec.
Doskonale pamiętał to uczucie, kiedy po raz pierwszy ujrzał łajbę, która miała zabrać go w najdalszą podróż jego życia. Statki wielorybnicze nie były wielkie, ale dla Jimmy’ego ten i tak był ogromny i wspaniały. Na boku wypisano wielkimi białymi literami napis „Herald”. Załoga pokrzykiwała, wrzeszczały mewy, fale rozbijały się o drewnianą burtę i słychać było tupot butów na deskach pokładu. I choć od tamtego dnia minęło sporo czasu i zdarzało się, że monotonne dni żeglugi zlewały się w jedno, moment wejścia na pokład był w pamięci chłopaka tak żywy, jakby wydarzył się zaledwie wczoraj.
Oprawianie martwego wieloryba było dość skomplikowanym procesem, w którym młody marynarz niezbyt chciał uczestniczyć. Cielsko zwierzęcia przytwierdzano do burty, a wielorybnicy za pomocą długich lanc i haków ćwiartowali je. Później wszystkie te kawałki trafiały pod pokład, a załoga na niego wracała. Jimmy’emu kręciło się w głowie, kiedy widział, jak balansują na desce, opuszczonej tak, aby zrównać się z martwym wielorybem. Jeden fałszywy ruch mógł zakończyć się upadkiem do zimnej wody.
Kent wiedział, że jeśli nie poprzestanie na tym jednym rejsie, kiedyś sam będzie musiał dołączyć do śmiałków na desce i wprawić się w oprawianiu zwierzęcia.
Poczuł kolejne niepokojące szarpnięcie w żołądku i wziął głęboki wdech. Powietrze robiło się coraz chłodniejsze. W ciągu najbliższych tygodni Herald miał dotrzeć do wybrzeży Grenlandii, a później obrać wreszcie kurs powrotny.
* * *
Jimmy’ego obudził chłód. Od dłuższego czasu kierowali się w stronę koła podbiegunowego, ale do tej pory nie odczuwał przesadnych niedogodności. Ubierał się cieplej, a poza tym robota na statku niezawodnie go rozgrzewała.
Tym razem było jednak inaczej. Kiedy tylko otworzył oczy, wyczuł, że atmosfera się zmieniła. Wyszedł na pokład i rozejrzał się, ale krajobraz nie przedstawiał się jakoś niesamowicie. Wszędzie widział tylko lód. Olbrzymie, niezbadane połacie rozciągały się jak okiem sięgnąć aż po horyzont. Pomyślał nawet, że po zejściu na ląd będzie żałował, że nie ma nikogo, komu mógłby opowiedzieć o wszystkim, co widział na wyprawie. I choć wielorybie wnętrzności przyprawiały go o mdłości, był pewien, że przy najbliżej okazji powtórzy taką przygodę.
Stanął przy burcie i wpatrzył się w lodowy krajobraz. Jego oddech zamienił się w obłoki pary. Chuchał nawet specjalnie, żeby przez chwilę na nie popatrzeć. Na pokładzie panował spokój. Załoga musiała jeszcze spać, choć było już jasno. Pojedynczy majtkowie doprowadzali pokład do ładu, ale w ich pracy nie było nerwów ani bieganiny. Kapitan ani oficerowie musieli się zatem jeszcze nie pojawić w zasięgu wzroku.
Jimmy mocno wciągnął mroźne powietrze do płuc. Przez chwilę zaparło mu dech, ale kiedy się z tym uporał, zamknął oczy i rozkoszował się chwilą. Rzadko kiedy można było na pokładzie Heralda po prostu cieszyć się ciszą.
Ale ten moment nie trwał długo. Dziwne uczucie, które go zbudziło, nagle powróciło, powodując gęsią skórkę. Kiedy przez kolejne pięć minut nic się nie zadziało, Jimmy był w stanie uwierzyć, że wyobraźnia płata mu figle lub po prostu nie obudził się jeszcze do końca.
I wtedy to usłyszał.
W ciszy panującej między lodowcami zgrzyt drewna był tak wyraźny jak armatni wystrzał lub uderzenie pioruna.
Chłopak obejrzał się przez ramię, zauważając, że tych dwóch czy trzech nadgorliwych majtków również zastyga przy swojej robocie. Za przeciwległą burtą, w oddali, tam gdzie mgła stykała się z wodą, pojawił się zarys kształtu, którego Jimmy, mimo niezbyt imponującego doświadczenia, nie pomyliłby z żadnym innym.
– Okręt na prawej burcie! – wrzasnął, budząc tym skamieniałych majtków, którzy jakby na dany sygnał wypuścili z rąk szmaty i miotły, którymi czyścili pokład.
Kształt powoli wyłaniał się z mgły i był coraz lepiej widoczny. Przez moment Jimmy’emu zdawało się, że płynie prosto na nich, ale po chwili stało się jasne, że raczej się nie zderzą.
– Ster lewo na burt! – wrzasnął ktoś głosem pierwszego oficera, a Herald zaczął ledwo wyczuwalnie kierować się w bok.
Statek we mgle dryfował jednak jakby na oślep, nie stanowiąc zagrożenia.
Drzwi do kajuty kapitana otworzyły się, a sam dowódca wpatrywał się przez chwilę w dryfujący na wodzie kształt.
– Higgins?! – wrzasnął do marynarza w bocianim gnieździe.
– To szkuner! Brytyjski, panie kapitanie! – odkrzyknął mu Higgins. – Tylko że… – zaczął, ale urwał, jakby ktoś pospiesznym ruchem zasłonił mu usta.
– Tylko że co?! – Kapitan podniósł głowę i spojrzał na mężczyznę.
– Tylko że… tam chyba nikogo nie ma! – odpowiedział, a Jimmy poczuł na karku dziwny dreszcz.
* * *
Kiedy okręt zbliżył się na tyle, że można było odczytać nazwę na jego boku, wielorybnicy wspólnymi siłami unieruchomili go, żeby ktoś z nich mógł wejść i spenetrować pokład. Było już jasne, że jest zupełnie opuszczony. Załoga Heralda czekała wystarczająco długo, aby ktoś się pojawił. Nie było jednak widać żywego ducha.
Po żarliwej dyskusji, kto wchodzi na pokład pustego Octaviusa, załoga została uciszona przez pierwszego oficera. Kapitan zdawał się niezainteresowany sytuacją swojego zespołu, ale Jimmy zauważył, że oczy dziwnie mu błyszczały, kiedy spoglądał na drugi statek.
– Ciągnijcie losy – zakomenderował oficer. – Ty, ty, ty i ty – wskazał kilku członków załogi. Wśród wybranych znalazł się Jimmy. – Ten, który wyciągnie najkrótszą zapałkę, wchodzi na łajbę. Jeśli uzna, że droga wolna, reszta pójdzie za nim.
Jimmy za nic w świecie nie chciał być tym pierwszym. Niestety jego żywot dotychczas nie należał do zbyt pomyślnych, zatem i tym razem szczęście się do niego nie uśmiechnęło. Wpatrywał się w najkrótszą zapałkę, jakby odczytano mu właśnie wyrok śmierci.
– Przeskakujesz! – Oficer popchnął go gwałtownie, tak że chłopak zachwiał się na nogach. Wyrwał mu przy tym zapałkę i wskazał ręką zdobyczny okręt. – Dość mamy tego czekania. No już!
Jimmy podszedł do burty i rozejrzał się niepewnie. Statki niemalże ocierały się bokami, kołysząc się na falach. Wkoło aż po horyzont woda upstrzona była krą. Chłopak zatęsknił nagle za słońcem.
Nie pozostawiono mu jednak wiele czasu na kontemplacje. Kiedy pierwszy oficer znudził się jego wahaniem, dał znak dwóm członkom załogi, żeby przerzucili go na drugą stronę.
Jimmy poczuł nagle szarpnięcie za ubranie, a chwilę później majtał już nogami w powietrzu. Dwóch osiłków sprawnie go uniosło i przerzuciło na pokład Octaviusa.
Gdy się pozbierał i stanął na nogi, rozcierając obolały łokieć, którym uderzył w drewnianą podłogę, dostrzegł na twarzy pierwszego oficera złośliwy uśmiech.
– Bierz się do roboty, Kent – polecił mu, więc Jimmy, westchnąwszy, ruszył w stronę kajut.
Octavius musiał być kiedyś pięknym statkiem, pomyślał chłopak, rozglądając się.
Obecnie przedstawiał raczej ponury widok. Dawno nieczyszczony pokład zaszedł szronem, lodem i chyba glonami, na których Jimmy parę razy się poślizgnął. Poszarpane żagle łopotały na wietrze i były w tym momencie jedynym słyszanym dźwiękiem wśród pełnej oczekiwania morskiej ciszy. Brzmiało to niepokojąco i przyprawiało o gęsią skórkę. Co gorsza, Jimmy’emu robiło się coraz zimniej, a nie sądził, by pod pokładem zdołał się ogrzać.
Otworzył drzwi i zszedł po schodach. Na dole stanął jak wryty. Wśród obłoków wydychanej pary dostrzegł zamarznięte zwłoki załogi. Można było przysiąc, że śpią, gdyby nie trupio blade twarze i szron na skórze. Niektórzy zastygli w nienaturalnych pozach, inni wpatrywali się niewidzącym wzrokiem przed siebie. Co poniektórzy chyba próbowali się rozgrzać, okryci kocami. Wszystkie te szmaty były teraz nadgryzione zębem czasu, ale i wcześniej nie dałyby wystarczającego ciepła.
Niektórzy z martwej załogi wręcz przeciwnie – umarli półnadzy. Zamarzając, próbowali się rozebrać, kiedy chwilę przed śmiercią czuli, że jest im za gorąco. Części ich garderoby zamarzły obok nich, zrzucone na podłogę.
Jimmy też czuł się, jakby przymarzł do desek, nie potrafiąc się ruszyć od dłuższej chwili. Bał się, serce biło mu jak młotem, a mimo to wpatrywał się z fascynacją w upiorne cmentarzysko przed nim. Chciał uciekać, ale nie potrafił się odwrócić i pobiec na górę. Bez ruchu oglądał ten osobliwy spektakl śmierci i wsłuchiwał się w ciszę.
Kiedy nad jego głową rozległ się odgłos kroków, Jimmy o mały włos nie stracił przytomności. Ze strachu i zaskoczenia pociemniało mu w oczach. Odwrócił się akurat w momencie, kiedy po schodach pod pokład schodził kapitan Heralda.
– Mój Boże – westchnął, stając obok majtka.
– Tu wydarzyło się coś strasznego, kapitanie – powiedział cicho Jimmy.
– Nic nadzwyczajnego, Kent – uciął dowódca. – Musieli utknąć gdzieś przy podchodzeniu do Przejścia Północno-Zachodniego… ale to by znaczyło… – Urwał gwałtownie.
Jimmy bardzo chciał dowiedzieć się, co by to znaczyło, ale w tym momencie kapitan odwrócił się i szybkim krokiem pokonał schody na pokład.
Chłopaka owiało zimne powietrze i nagle poczuł, że nie chce spędzić z trupami załogi już ani minuty dłużej. Był pewien, że jeśli na nich znowu spojrzy, któryś się poruszy, odwróci głowę, usiądzie, łypnie okiem. Ta myśl napełniła go takim przerażeniem, że pobiegł na górę, potykając się o własne nogi.
Na pokładzie była już większa część załogi Heralda. Przeczesywali każdy kąt, a ich kroki niosły się echem. Co odważniejsi zdecydowali się zejść na dół i stanąć oko w oko z martwymi.
Jimmy zauważył, że drzwi do kajuty dowódcy Octaviusa są otwarte, więc podszedł tam. Ostrożnie zajrzał za próg i zobaczył swojego kapitana, pochylonego nad biurkiem ponad ramieniem kolejnego trupa.
Na krześle siedział kapitan Octaviusa we własnej osobie. Dzierżył w dłoni pióro, jakby przed chwilą jeszcze dokonywał wpisu w dzienniku pokładowym. Ale był martwy. I zamarznięty.
– Kapitanie! – Do kajuty wszedł pierwszy oficer, potrącając przy okazji ramię Jimmy’ego. – Poza trupami niczego tu nie ma.
– Ależ jest, Smith. Podejdź. – Kapitan położył dłoń na dzienniku, uważając, żeby nie dotknąć ciała przy biurku.
Oficer podszedł i zerknął na ostatnie zapiski.
– Tysiąc siedemset sześćdziesiąty drugi? – przeczytał na głos, a Kentowi włos zjeżył się na głowie. Mieli przecież rok 1775. – To znaczy, że musieli tak pływać…
– …przez trzynaście lat, tak – potwierdził kapitan. – A to by znaczyło, że pokonali Przejście Północno-Zachodnie bez żywej duszy na pokładzie – dokończył myśl, która wpadła mu do głowy chwilę wcześniej.
Tego było już dla Jimmy’ego za wiele. Cofnął się o kilka kroków i wpadł na jednego z członków własnej załogi.
– To statek widmo – wyszeptał przerażony.
– Cuchnie tu śmiercią – przytaknął tamten. – Powinniśmy się wynosić, nie burzyć spokoju zmarłym.
Nagle rozległ się hałas, dochodzący spod pokładu, który wywołał poruszenie. Po schodach wbiegło kilka osób, niczym spłoszone stado karaluchów.
– Dotknął mnie! Dotknął mnie, przysięgam! – wrzeszczał jeden z majtków. – Zacisnął palce na mojej nogawce!
– Uspokój się, wariacie – zbeształ go drugi. – Trupy nie ożywają. Wystraszyłeś nas tylko.
– Przysięgam, że tak było. Ten dotyk był zimny, jakby ściskała mnie sama śmierć.
– Może wreszcie po ciebie przyszła? – sarknął trzeci i splunął. – Wynośmy się stąd. Nie podoba mi się ten statek widmo.
Te przerażające dwa słowa tłukły się Jimmy’emu po głowie, ale ciekawość zaczynała brać górę. Czy to możliwe, że trupy, które widział pod pokładem, zaczynały ożywać?
Pokusa okazała się silniejsza od rozsądku, zwłaszcza że nikt na młodego żeglarza nie zwracał uwagi. Reszta załogi szykowała się do powrotu na swój statek. Wielu z nich dyskutowało zawzięcie o tym, kto bardziej się przestraszył, schodząc na dół, i kto poczuł upiornie zimny dotyk.
Jimmy, upewniwszy się, że nikt nie patrzy, uchylił lekko drzwi pod pokład i po raz kolejny zaczął schodzić po oblodzonych schodach. Serce mu waliło, ale strach zaczynał się ulatniać. Myśl o tym, że tkwi na statku widmo, który musiał przepłynąć niezdobyte, legendarne Przejście Północno-Zachodnie, rozpalała jego wyobraźnię. Obiecał sobie, że ostatni raz rzuci okiem na załogę tkwiącą w objęciach lodowatej śmierci i czym prędzej wróci na górę, żeby Herald nie odpłynął bez niego.
W tym właśnie momencie poślizgnął się na stopniu i nie zdążył mocniej złapać poręczy, która zresztą też była oszroniona i śliska. Runął w dół, uderzając głową o stopień. Chwilę później wylądował bez przytomności wśród trupów załogi Octaviusa.
* * *
Ból sprawił, że wróciła mu świadomość. Jeszcze zanim otworzył oczy, usłyszał swój własny jęk. Bolał go bark, łokieć, kolano, kręgosłup. A nade wszystko pękała mu głowa. Uniósł powieki i spróbował się poruszyć. Oszronione deski sufitu przypomniały mu, gdzie jest. Wtedy też poczuł, jak mróz szczypie go w policzki i nos, a palce ma zupełnie skostniałe.
Od czasu do czasu ciszę przerywał dość upiorny odgłos tarcia burty o krę, a statkiem lekko bujało. Poza tym panowała cisza. Jimmy jeszcze przez chwilę wpatrywał się w obłok swojego oddechu, aż usiadł gwałtownie. Skoro łajba trzeszczała, dryfując na falach, to znaczyło, że…
– On odpływa – szepnął Jimmy.
Chłopak poderwał się gwałtownie, potykając się o czyjąś zamarzniętą kończynę. Herald musiał być już gdzieś daleko. Haki, którymi przytrzymano Octaviusa, żeby nie odpłynął podczas przetrząsania, zostały odpięte i okręt ruszył na spotkanie z wieczną zimą.
– Nie! – wrzasnął Jimmy. Chciał jak najszybciej wbiec po schodach na pokład i przekonać się, że wielorybnicy są jeszcze w zasięgu wzroku. Może jeszcze nie wszystko stracone? Może jeszcze da się to odkręcić i go uratować? Był głupi, że tu schodził, ale przecież nie mógł być nieprzytomny tak długo, że Herald zdążyłby zniknąć z pola widzenia.
Już stawiał stopę na pierwszym zdradliwym stopniu, kiedy to usłyszał. Brzmiało, jakby pod kimś załamała się tafla lodu albo jakby ktoś oderwał od sufitu naprawdę potężny sopel.
Jimmy zamarł z ręką zaciśniętą na zimnej poręczy. Przez chwilę nie chciał się odwracać, ale kiedy wreszcie spojrzał przez ramię, zobaczył jak, zupełnie bezwładnie, opada głowa jednego z trupów. Chłopak przełknął głośno ślinę.
Przecież to nic takiego, pomyślał. Oni wszyscy nie żyją.
I wtedy właśnie głowa obróciła się na szyi ze zgrzytnięciem, jakby strzeliły dawno nieużywane stawy. Niewidzące bladoniebieskie spojrzenie zatrzymało się na Jimmym. Oczy trupa były szeroko otwarte, ale przymarznięte powieki nie zatrzepotały.
Jimmy zastygł. Uderzyłem się w głowę. Jeszcze śnię, pocieszał się. W tym samym momencie skostniałe palce zacisnęły się na jego nogawce.
Wrzasnął, ale nie zdołał uwolnić się z uścisku, gdyż już po chwili trzymała go nie jedna, a pięć martwych dłoni. Chciał się wyrwać, ale podeszwy butów ślizgały się na zamarzniętych szczątkach, a dłoń na lodowatej poręczy.
Rozpaczliwie próbował zacisnąć na czymś palce, żeby się podciągnąć i wyrwać z pułapki. Osiągnął tylko tyle, że poślizgnął się znowu. Uderzył szczęką w schody, przygryzając sobie język. Krew spłynęła mu kącikiem ust. Ze strachu zdawał się zupełnie niewrażliwy na ból. Serce trzepotało mu w piersiach w panice, niczym zamknięty w dłoniach motyl. Palce jednak trzymały mocno i przesuwały się wyżej. Mimo całej determinacji do walki Jimmy przeczuwał, że to raczej beznadziejne i może źle się skończyć.
Żałował, że w ogóle tu zszedł. Ile by dał za to, żeby pierwszy oficer obudził go kopniakiem z tego złego snu i wcisnął do rąk śmierdzącą szmatę! Najbardziej na świecie pragnął teraz szorować pokład Heralda z dala od lodu, zimna i martwych dłoni.
Skostniałe palce oblazły go jednak jak mrówki. Nie był w stanie się wyrwać. Poranił sobie dłonie o sople na schodach, ale nie przesunął się nawet o milimetr.
Nagle jego kark oplótł mocny uścisk. Poczuł się słaby, kruchy i pokonany. Uścisk się wzmógł, kiedy martwy marynarz oparł ciężar ciała na tej jednej zaciśniętej ręce. Pochylił się tak, żeby móc wyszeptać, głosem przypominającym zawodzenie zimowego wiatru, do ucha Jimmy’ego:
– Jesteś taki ciepły…
* * *
Po zejściu na ląd załoga Heralda pierwsze kroki skierowała w stronę tawern. Wspomnienie spotkania z lodową mogiłą wciąż jeszcze było w nich żywe. Dlatego przy szklankach rumu opowiadali każdemu, kto chciał słuchać, o statku widmo, którego duchy przeprowadziły przez legendarne Przejście Północno-Zachodnie.
Nieobecność Jimmy’ego została zauważona dopiero po kilku godzinach, jednak nikt nie zdecydował się wydać rozkazu, by powrócić po zaginionego członka załogi. Młody marynarz stał się za to bohaterem chętnie słuchanych przerażających historii.
Octavius razem z Kentem rozpłynęli się wśród mgieł, jakby nigdy nie istnieli. Przepadli niczym kamień w morskiej toni, a może to martwi wraz z nową duszą na pokładzie poprowadzili swój statek widmo ku innym nieznanym wodom.
5 kwietnia 1810 roku, Tajwan
Oświęcimianka mieszkająca w Zduńskiej Woli. Powsinoga z zamiłowania. Do spotkania nad książką na kanapie albo na którymś z dużych koncertów rockowych. Z wykształcenia historyk, pisarka z pasji. Debiutowała w antologii „Taki Dziki Zachód” Wydawnictwa IX. Publikowała w magazynie „Histeria” oraz „Roczniku Fantastycznym”.