Oddech przeszłości - Dagmara Jakubczak - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Oddech przeszłości ebook i audiobook

Dagmara Jakubczak

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

517 osób interesuje się tą książką

Opis

Intrygująca historia z motywem stalkera, elementami dark oraz zauroczeniem w tle.

Marissa Moore nie miała łatwego dzieciństwa, a dziadek, który powinien był zapewnić jej beztroskie życie, stał się dla niej potworem. Koszmar dziewczyny trwał, dopóki nie uwolniła się od niego po wyjeździe na studia.

Do rodzinnego domu wraca krótko po jego śmierci. Ma zamiar sprzedać budynek i raz na zawsze odciąć się od przeszłości. Nowo poznany mężczyzna daje jej nadzieję na normalne życie, ale mimo tego ona nie czuje się dobrze w miejscu, które związane jest z tyloma przykrymi wspomnieniami. Ponadto ktoś usilnie próbuje uprzykrzyć jej cały pobyt.

 

Anonimowe listy, kwiaty, wiadomości i niewyjaśnione sytuacje sprawiają, że Marissa nie może w spokoju cieszyć się nowym życiem. Ktoś ewidentnie chce ją nastraszyć, ale kim jest ta osoba i czego może chcieć od tak bezbronnej i skrzywdzonej kobiety?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 32 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Klementyna Umer, Aleksander Orsztynowicz-Czyż

Oceny
4,1 (11 ocen)
6
3
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
eediii

Nie polecam

Słaba ta książka, początek dobrze się zapowiadał a później z każdym rozdziałem było coraz gorzej ,zakończenie takie sobie .
41
adzik901

Nie oderwiesz się od lektury

ciężka książka ale bardz dobrze napisana😊
32
paulina51116

Nie oderwiesz się od lektury

Nic dawno tak mnie nie zaskoczyło jak ta historia!! Cudowna, trzymająca w napięciu!!
32
violka73

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę dobra książka, polecam. Koniec bardzo, ale to bardzo zaskakuje. Czytajcie.
00
kocykowa

Dobrze spędzony czas

Ciekawa ale już w połowie mnie nudziła. Jesteśmy zaskoczona zakończeniem
00



Dagmara Jakubczak

ODDECH

PRZESZŁOŚCI

Dla każdej małej dziewczynki,

która boi się potwora spod łóżka.

Śpij spokojnie, prawdziwe zmory są wśród nas.

Dagmara Jakubczak

Od autorki

Książka zawiera sceny wykorzystywania seksualnego nieletnich. Nie popieram, nie pochwalam ani nie zezwalam na działania przedstawione na kartach niniejszej powieści. Każdy tego typu czyn powinien być zgłoszony odpowiednim służbom.

Jeśli jesteś ofiarą lub świadkiem przemocy seksualnej, nie bój się prosić o pomoc. Powiedz o swoim problemie rodzicom, dziadkom lub nauczycielom. Możesz także skorzystać z pomocy telefonicznej:

– Telefon Zaufania dla Ofiar i Sprawców Przemocy Seksualnej: 22 828 11 12

– Ogólnopolski Telefon dla Ofiar Przemocy w Rodzinie „Niebieska Linia”: 801 120 002

– Telefon Zaufania Dla Dzieci i Młodzieży: 116 111

Książka ma na celu przedstawienie problemu, jego skutków oraz wpływu na ludzką psychikę.

Poniższa historia nie jest przeznaczona dla osób szczególnie wrażliwych. Możesz także ominąć czytanie rozdziału czwartego, ósmego, dwunastego, siedemnastego i dwudziestego drugiego.

Prolog

Jako dziecko bałam się wielu rzeczy i podobnie jak u większości moich rówieśników sen z powiek spędzała mi wizja potwora. Tego typu zmory najczęściej czyhają pod łóżkiem lub chowają się w szafie, karmiąc się strachem nieletnich. Nie chcąc dać się pojmać jego mrocznym mackom, leżysz nieruchomo pod ciepłą kołdrą i błagasz w myślach, by sobie poszedł i wreszcie pozwolił ci spokojnie zasnąć. Tak bardzo skupiasz się na niewykonywaniu żadnych ruchów, że w końcu nieświadomie zasypiasz, a następnego ranka nie pamiętasz już o upiorze, którego tak bardzo się boisz.

Pragnęłabym, żeby i mój potwór był tylko wytworem mojej wyobraźni. Chciałabym obudzić się następnego dnia i zapomnieć o koszmarze, który przydarzył mi się w nocy. Tak bardzo bym sobie życzyła, żeby mój potwór nie był prawdziwy.

Ale on naprawdę istnieje. Przychodzi do mnie w środku nocy, wślizguje się do mojego łóżka i robi rzeczy, które ani trochę mi się nie podobają. Następnego ranka zastaję go w kuchni, ale nie jest już tą samą nocną zmorą. Za dnia przybiera maskę bohatera i na nowo staje się moim kochającym dziadkiem.

Rozdział 1

Marissa

Ciemność skrywa wiele sekretów. Miałam okazję przekonać się o tym już jako dziecko, co znacząco wpłynęło na moje dotychczasowe życie. I mogę sobie wmawiać, że jest inaczej, ale prawda jest taka, że to, co mnie spotkało, przyczyniło się do tego, jaką jestem dziś osobą.

Płochliwą.

Nieufną.

Zepsutą.

Wiele osób uważa mnie za odosobnionego dziwaka. Rzadko wychodzę na miasto, a jeszcze rzadziej umawiam się na randki. Lubię swoje towarzystwo i nie czuję potrzeby dodatkowej integracji z innymi ludźmi, poza tymi, których mam na co dzień w pracy. To mi w zupełności wystarcza, choć przychodzą takie momenty, kiedy żałuję, że nie mam żadnej bliskiej przyjaciółki. Ostatnią miałam jeszcze w liceum, ale po wyjeździe na studia nasz kontakt całkowicie się urwał. Rozpad naszej przyjaźni jest po części moją winą, bo Olivia wielokrotnie proponowała spotkanie, ale ja za każdym razem migałam się natłokiem obowiązków i brakiem czasu, aż w końcu zaprzestała błagań i wtedy nasza relacja się posypała.

Mam wyrzuty sumienia, że tak ją potraktowałam, bo niczym sobie nie zasłużyła na takie zachowanie z mojej strony. Była naprawdę dobrą, godną zaufania przyjaciółką i to dzięki niej byłam w stanie żyć jak normalna nastolatka, ale też za bardzo przypominała mi o przeszłości, a ja za wszelką cenę pragnęłam się od niej odciąć. Dałam z siebie wszystko, aby otrzymać stypendium i móc opuścić rodzinne miasto, a kiedy to się stało… Chciałam zacząć od nowa, nie patrząc na to, co było.

Po wyłączeniu trzeciego budzika, który od dobrych dwudziestu minut wybrzmiewa w murach mojego małego mieszkania, wreszcie zwlekam się z łóżka. Wyjmuję z gniazdka niewielką lampkę w kształcie gwiazdki i kilkukrotnie obracam ją w palcach. Ten zwyczajny przedmiot zapewnia mi spokojne i całkowicie przespane noce. Ludzie mnie nie rozumieją. Nie potrafią pojąć, jak dwudziestopięciolatka może bać się ciemności. Otóż… może. Bo prawdziwe potwory przychodzą właśnie nocą.

Zmierzam do kuchni, gdzie parzę sobie mocną kawę, w międzyczasie próbując się ogarnąć do wyjścia. Pracuję jako rejestratorka w poradni psychologicznej dla dzieci, choć nie jest to stanowisko, które koniecznie chciałam objąć. Marzyłam, by zostać psychologiem i pomóc skrzywdzonym dzieciom wieść normalne życie. Niestety temat okazał się dla mnie zbyt trudny i osobisty, przez co porzuciłam studia. Nie wykluczam jednak powrotu, lecz najpierw muszę się zmierzyć z własnymi demonami, co wcale nie jest takie proste.

Trasa z mieszkania do gabinetu zajmuje mi około dwudziestu minut spacerem. Zanim jednak wchodzę do budynku, odwiedzam jeszcze ulubioną piekarnię, która znajduje się po drugiej stronie ulicy. Kupuję kilka świeżych i pachnących bułek, a także kruche ciasteczka do popołudniowej kawy.

Na zapleczu poradni pojawiam się dziesięć minut przed otwarciem, dlatego szybko przebieram się w uniform pracowniczy i zasiadam za biurkiem. Włączam komputery, a gdy wybija godzina ósma, rozbrzmiewa pierwszy telefon.

Przez następne cztery godziny na przemian odbieram połączenia i zapisuję kolejne wizyty. Doktor White czeka bardzo pracowity okres, przez co mam naprawdę mieszane uczucia. Z jednej strony się cieszę, że rodzice przyprowadzają swoje pociechy do specjalistów i nie bagatelizują ich problemów, a z drugiej martwi mnie liczba tak młodych pacjentów w poradniach psychologicznych. Zdaję sobie sprawę, że każdy przypadek jest inny, ale dość często się zastanawiam, co ci mali ludzie przeszli, i modlę się w duchu, by nie było to to, co kiedyś spotkało mnie.

– Marisso, zrób sobie przerwę. – Melodyjny głos doktor White wyrywa mnie z chwilowego zamyślenia. – Dochodzi pierwsza, a ty jeszcze niczego dziś nie jadłaś.

Uśmiecham się przyjaźnie. Ta kobieta ma wielkie serce i mimo że nie odbyłam z nią żadnej prywatnej sesji, to wiem, że jest świetnym psychologiem. Niektórzy ludzie rodzą się z fachem w ręku i zdecydowanie tak musiało być w jej wypadku.

– Już kończę. Poinformuję tylko jednego pacjenta o zmianie terminu wizyty.

Doktor kręci głową, a następnie znika w swoim gabinecie, w jednej ręce niosąc kubek gorącej kawy, a w drugiej teczkę z dokumentacją.

Korzystając z okazji, że w poczekalni nie ma nikogo, wychodzę zza biurka i zmierzam na zaplecze. Wyjmuję pieczywo oraz ciasteczka, które kupiłam w drodze do pracy, a w międzyczasie przygotowuję sobie latte z ekspresu. W końcu udaje mi się także zerknąć na telefon, o którym całkowicie zapomniałam, zbyt pochłonięta pracą. Odblokowuję smartfon, gdzie czeka na mnie kilka nieodebranych połączeń z nieznanego numeru. Marszczę brwi ze zdziwienia, ponieważ na ogół praktycznie nikt do mnie nie dzwoni. Mimo wątpliwości postanawiam oddzwonić.

W słuchawce wybrzmiewa kilka długich sygnałów i kiedy już mam zamiar się rozłączyć, po drugiej stronie odzywa się niski, męski głos:

– David Green, notariusz. W czym mogę pomóc?

Kolejny już raz ściągam brwi ze zdziwienia. Na ułamek sekundy odrywam telefon od ucha i ponownie zerkam na numer, chcąc się upewnić, że wybrałam właściwy.

– Dzień dobry, oddzwaniam. Miałam kilka nieodebranych połączeń z tego numeru.

Mężczyzna przez kilka sekund nie odpowiada, za to w słuchawce słyszę szelest kartek.

– Czy mogę prosić pani godność?

– Oczywiście, przepraszam najmocniej. – Uderzam się ręką w czoło. – Marissa Moore.

Ekspres właśnie zakończył parzyć moją kawę, dlatego zabieram kubek.

– Ach, tak, panna Moore. Dzwoniłem w imieniu pani dziadka, pana Moore’a.

Na dźwięk jego słów zastygam w miejscu. Nie słyszałam o nim od czasu mojego wyjazdu na studia do Denver; mimo że przez pierwszy rok uparcie starał się utrzymywać ze mną kontakt, ja nie chciałam mieć z nim nic wspólnego. Nie po tym, co mi robił. Przeprowadzka była jedynym rozwiązaniem, dzięki któremu mogłam się od niego uwolnić.

I to była najlepsza decyzja w całym moim życiu.

– O co chodzi? – odzywam się po chwili, próbując zapanować nad szokiem związanym z tym niespodziewanym telefonem.

– Kilka miesięcy temu pan Moore spisał testament. Poprosił, by skontaktować się z panią, kiedy zajdzie taka potrzeba, stąd też mój telefon.

Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem, co chce przez to powiedzieć.

– Czy… czy on… – jąkam się. Nie potrafię dobrać odpowiednich słów. – Czy coś się stało, panie Green?

Mężczyzna ciężko wzdycha.

– Czy moglibyśmy się jak najszybciej spotkać w moim biurze?

Rozglądam się zdezorientowanym wzrokiem po zapleczu poradni. Domyślam się, że notariusz pochodzi z mojej rodzinnej miejscowości, od której dzieli mnie ponad dziewięćset mil. Musiałabym wziąć kilka dni wolnego, na co nie do końca mogę sobie pozwolić. Poza tym kilka lat temu obiecałam sobie, że już nigdy tam nie wrócę.

– Obawiam się, że to niemożliwe. Nie mieszkam już w Austin.

– To naprawdę ważne.

– Proszę zatem powiedzieć mi o tym teraz.

– To nie jest wiadomość, którą powinienem przekazywać pani przez telefon.

Odkładam kubek z kawą na stół.

– To po co pan dzwoni? – wyrzucam nagle, lecz dopiero po chwili dociera do mnie znaczenie moich słów. – Przepraszam. Jestem trochę zaskoczona tym telefonem. Nie miałam z dziadkiem kontaktu od lat.

– Rozumiem. Czy jest szansa, że pojawi się pani w mieście w najbliższym czasie?

– Niestety nie. Mam masę pracy, a taka podróż wymaga ode mnie co najmniej kilku dni urlopu. Nie mogę tak z dnia na dzień wyjechać.

Notariusz milknie na kilka chwil. Wydaje mi się, że szuka w głowie odpowiedniego rozwiązania.

– W takim razie poproszę pani adres. Testament wyślę listem – wyjaśnia spokojnie. – Gdyby jednak udało się pani pojawić w Austin, będę wdzięczny za spotkanie.

– Oczywiście – zgadzam się grzecznie, mimo że nie zamierzam nawet planować tej podróży.

Podaję mężczyźnie mój adres, a kiedy już mam się rozłączyć, zatrzymuje mnie jego głos:

– Panno Moore? Być może nie powinienem tego przekazywać w ten sposób, ale myślę, że pani dziadek chciałby, aby pani wiedziała – oznajmia nieco zakłopotany. – W najbliższy piątek odbędzie się jego pogrzeb. Wiem, że nie byliście blisko, ale to ostatnia szansa na pożegnanie. Proszę to przemyśleć. – Nie mówiąc niczego więcej, rozłącza się.

Przez następnych kilkanaście minut bezczynnie gapię się w przestrzeń, nie mogąc uwierzyć, że mojego potwora już naprawdę nie ma.

Rozdział 2

Marissa

Kiedyś myślałam, że tylko dzięki jego śmierci zdołam wreszcie odetchnąć pełną piersią, ale teraz, kiedy to naprawdę się stało, wiem, że byłam w błędzie. Przez wiele lat żyłam w mylnym przekonaniu, że ukojenie przyniesie mi jedynie jego odejście, lecz się myliłam.

Ono niczego nie zmieniło. Przeszłość nadal jest taka sama, a blizny wciąż znajdują się na moim ciele. Mam wręcz wrażenie, że otwierają się one na nowo za każdym razem, gdy wracam pamięcią do dawnych lat. Tak wiele bym dała, żeby o tym wszystkim zapomnieć, ale niestety mój umysł nie chce mi na to pozwolić.

Jest piątkowy poranek, a ja zamiast szykować się do wyjścia do pracy, od dobrej godziny siedzę przy stole, trzymając w ręku kopertę, którą wczoraj listonosz zostawił w mojej skrzynce na listy. Toczę walkę sama ze sobą, bo jedna część mnie chce ją otworzyć i przeczytać, a druga pragnie przedrzeć na pół i spalić. Ciekawi mnie, czy ten człowiek postanowił zostawić mi choć kilka słów, w których wyjaśniłby, dlaczego był moim prywatnym potworem albo czy żałuje tego, co zrobił.

Tuż po przebudzeniu zadzwoniłam do doktor White z wiadomością, że dopadła mnie grypa i nie pojawię się dziś w pracy, co oczywiście było kłamstwem. Tak naprawdę nic mi nie jest, ale wiem, że jeśli zdecyduję się otworzyć zawartość tej koperty, nie zdołam tego dnia skupić się na niczym innym. Mimo wielu wątpliwości i natłoku myśli w końcu rozrywam papier. Serce niemal chce mi wyskoczyć z piersi, a palce drżą niekontrolowanie, gdy wyjmuję kartkę. Rozkładam ją, wstrzymuję oddech i przebiegam wzrokiem po tekście. Kiedy natrafiam na odręczny podpis Finna Moore’a, moje ciało oblewa strach. Zdaję sobie sprawę, że jego nie ma tutaj ani też nigdzie indziej i już nigdy go nie zobaczę, a mimo tego przechodzą mnie ciarki na samą myśl o tym człowieku. Nadal nie rozumiem, co nim wtedy kierowało, i wychodzi na to, że już nigdy się tego nie dowiem.

Biorę kilka pokrzepiających wdechów, co pozwala mi nieco ukoić zdenerwowanie. Ze spokojem staram się odczytać testament, chociaż targają mną ogromne emocje. Przełykam głośno ślinę, docierając do miejsca, w którym dowiaduję się, że rodzinny dom od teraz należy wyłącznie do mnie. I choć wcale nie powinnam się dziwić, bo jestem jedyną najbliższą rodziną, to i tak jestem zaskoczona, że po tym wszystkim spadek jest mój. Wprawdzie dziadkowie oprócz mojej mamy mieli jeszcze adoptowanego syna, ale ten wiele lat temu wyrzekł się rodzinnego majątku i zaczął żyć własnym życiem.

W pierwszej chwili mam ochotę wyśmiać dziadka za ten durny pomysł. Czy on naprawdę uważał, że po tym wszystkim wrócę do rodzinnego domu i będę tam żyć, jak gdyby nigdy nic się nie stało? Że porzucę swoją dotychczasową, poukładaną codzienność, by na nowo przeżywać traumę w czterech ścianach swojego starego dziecięcego pokoju? Ten budynek jest moim przekleństwem i z radością wspominam dzień wyprowadzki, co wcale nie okazało się łatwe.

Finn Moore był trudnym człowiekiem, a ja dałabym wszystko, aby móc wymazać z pamięci swoje dzieciństwo. Nie mam zamiaru tam wracać ani tym bardziej przejmować się jego losem. Wszystko mi jedno, co stanie się z tym domem.

Pospiesznie chowam kartkę z powrotem do koperty, a tą następnie upycham do jednej z kuchennych szafek. W złości trzaskam drzwiczkami, których zawiasy tym razem nie wytrzymują nacisku i front całkowicie się osuwa. W bezruchu gapię się na mebel, z trudem powstrzymując łzy. Zaciskam usta w cienką linię, po czym uważnie rozglądam się po moim małym mieszkaniu. Odchodząca ze ścian farba, skrzypiące drzwi i podłoga, wytarta kanapa, na której powoli zaczynają wybijać się sprężyny, to pierwsze, co rzuca się w oczy po przekroczeniu progu. Nie mówiąc już o starej instalacji elektrycznej, która jest niczym tykająca bomba, i tylko czekam, aż jedno zwarcie sprawi, że cały budynek stanie w płomieniach.

Wierzchem dłoni ocieram samotną łzę z prawego policzka. Mimo niezbyt zachęcających warunków po stokroć wolę mieszkać tutaj, niż żyć w miejscu, gdzie jeszcze nie tak dawno był on. Wiem, że to najlepsza decyzja, którą mogłam dla siebie podjąć.

Korzystając z wolnego dnia, postanawiam nieco ogarnąć mieszkanie. W ostatnim czasie trochę zaniedbałam codzienne porządki. Nie będzie to łatwe, bo moje myśli krążą jak szalone; wprawdzie z tyłu głowy wiedziałam, że dni Finna są policzone, ale ta wiadomość i tak wywołała we mnie niemały szok. Zgarniam rozrzucone po wszystkich kątach ubrania, a następnie wrzucam je do pralki. W łazienkowej szafce układam kosmetyki, w międzyczasie zapisując w notatkach w telefonie rzeczy, które muszę dokupić. Uprzątnięcie całego bałaganu zajmuje mi dobre dwie godziny, po czym nieco spokojniejsza zmierzam do kuchni z zamiarem zaparzenia sobie mocnej kawy. Wyjmuję z szafki ulubiony kubek, nastawiam wodę i cierpliwie czekam, aż się zagotuje. Spoglądam na zegar, który wskazuje godzinę dziesiątą, i natychmiast przypominam sobie o pogrzebie. Zastanawiam się, czy ten potwór nadal skaża powietrze swoim marnym bytem, czy może wreszcie znajduje się tam, gdzie powinien już dawno temu – dwa metry pod ziemią.

Otrząsam się, gdy woda wrze, po czym zalewam kawę, lecz kubek nie wytrzymuje i w jednej chwili pęka. Gorący płyn rozlewa się dookoła, dlatego szybko odskakuję do tyłu.

– Czy nawet zza grobu nie możesz dać mi chwili spokoju? – wyrzucam poirytowana i gapię się w pustą przestrzeń.

Wzdycham przeciągle i zaczynam sprzątać kawałki porcelany, a następnie wycieram rozlaną ciecz. Decyduję się pójść na spacer i oczyścić umysł, a przy okazji kupić latte w okolicznej kawiarni, więc pośpiesznie ubieram się i opuszczam mieszkanie.

***

Po powrocie ze spaceru czuję się o niebo lepiej. Rześkie wiosenne powietrze dotleniło mój mózg, dzięki czemu jestem odrobinę mniej zestresowana. Po drodze zrobiłam również zakupy, bo zamierzam upiec ciasto, którego od bardzo dawna nie jadłam, i wypić do niego kieliszek szampana. Ten dzień jest dla mnie zupełnie nowym początkiem. Chcę należycie uczcić śmierć tego potwora.

Wchodzę do mieszkania i zaraz po tym rozpakowuję zakupy. Zostawiam na blacie składniki, które później będą mi potrzebne do pieczenia, a następnie ruszam do łazienki, by wyjąć i rozwiesić pranie wstawione przed wyjściem. Zatrzymuję się w pół kroku, gdy zauważam ogromną kałużę wody wypływającą z pomieszczenia. Serce niemal staje mi w piersi, gdy uchylam drzwi, a moim oczom ukazuje się zalana łazienka.

– Cholera! – krzyczę w złości, po czym zrzucam na podłogę czyste ręczniki. – Naprawdę chcesz, żebym tam wróciła.

Wiem, że to irracjonalne, ale chyba zacznę wierzyć w duchy. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że akurat dziś, w dzień jego pogrzebu, przytrafiają mi się same złe rzeczy?

Po maratonie sprzątania nie mam już ochoty na pieczenie. Obawiam się, że tym razem mogłabym spalić całą kamienicę. Opadam ciężko na kanapę z kieliszkiem szampana w ręku, lecz przez moją nieuwagę trafiam tyłkiem na wysuniętą z siedziska sprężynę, przez co podskakuję, a alkohol rozlewa się na biały, puszysty dywan.

Wstaję na równe nogi, tłumiąc w sobie krzyk. Bezczynnie gapię się w podłogę i modlę w duchu, by ten pech wreszcie mnie opuścił. Kolejny raz tego dnia rozglądam się po mieszkaniu i choć zdaję sobie sprawę, że nie są to warunki, które kogokolwiek by zadowalały, to do tej pory cieszyłam się, mogąc mieszkać z dala od niego. Ale nadal nie opuszcza mnie myśl, że jego już nie ma, a ja mogłabym sobie pozwolić na nieco lepsze okoliczności, gdybym tylko…

Szybkim krokiem ruszam w poszukiwaniu telefonu. Pospiesznie wybieram numer mojej przełożonej i nie dopuszczając serca do głosu, podejmuję decyzję, która w tej chwili wydaje mi się najlepszym rozwiązaniem.

– Doktor White, słucham?

– Cześć, z tej strony Marissa. Dzwonię w pewnej sprawie.

Słyszę, jak kobieta bierze głęboki wdech, i oczyma wyobraźni widzę, że prostuje się w odpowiedzi na dźwięk moich słów.

– Tak? Czy coś się stało? – Wydaje się zakłopotana, lecz wcale jej się nie dziwię. Bardzo rzadko kontaktuję się z nią poza godzinami pracy.

Opadam na kuchenne krzesło.

– Czy miałabyś coś przeciwko, gdybym wzięła kilka dni urlopu?

– Nie, skądże. Myślę, że razem z Alice sobie poradzimy – odpowiada miękko. – Marisso? Czy na pewno dobrze się czujesz?

Wzdycham. Szukam w głowie odpowiedniej wymówki, ale nie chcę kłamać. To nie ma sensu. Postanawiam wyznać jej prawdę:

– Tak. Muszę pilnie pojechać do rodzinnej miejscowości.

– Rozumiem. Daj znać, kiedy wrócisz do pracy.

Kiwam głową, mimo że mnie nie widzi.

– Oczywiście. Dziękuję.

– Marisso? – dopytuje z niepokojem w głosie. – Masz problemy? Przez ostatnie dni byłaś jakaś nieobecna, a dziś nie pojawiłaś się w pracy. Martwię się.

Uśmiecham się. To miłe, kiedy ktoś się o ciebie troszczy, nawet jeśli to całkiem obca osoba.

– Nie, ja tylko… – Urywam, nie umiejąc dobrać odpowiednich słów. – Parę dni temu zmarł mój dziadek. W dodatku zostawił mi w spadku dom. Dzwonił notariusz z prośbą o pilne spotkanie, więc muszę to wszystko załatwić. Poza tym nie czuję się najlepiej.

Po drugiej stronie nastaje chwila ciszy. Doktor pewnie nie spodziewała się usłyszeć tego, co właśnie jej wyznałam.

– Och, bardzo mi przykro. Przyjmij moje kondolencje.

Mam ochotę parsknąć gorzkim śmiechem, lecz oczywiście tego nie robię. Nie chcę, żeby uznała mnie za wariatkę.

– Dziękuję – mówię zamiast tego.

– I gdybyś chciała porozmawiać, chętnie cię wysłucham. Wiem, że nie byliście blisko, ale każda strata jest dla nas, ludzi, trudna i każda z nich ma na nas jakiś wpływ.

– Naprawdę dziękuję. Postaram się z tym wszystkim szybko uporać i obiecuję, że niedługo wrócę do pracy.

– Nie spiesz się. Daj sobie czas na żałobę.

Wykrzywiam twarz w grymasie, żegnam się z doktor White i kończę połączenie. Wyjmuję z szafki ten nieszczęsny list, po czym nie odrywając od niego wzroku, mówię sama do siebie:

– Pojadę tam, doprowadzę cię do względnego porządku i sprzedam pierwszym lepszym klientom, by już nigdy nie musieć do ciebie wracać.

Zaraz po tych słowach znikam w sypialni, łapię walizkę i wrzucam do niej najpotrzebniejsze rzeczy, jednocześnie przygotowując się psychicznie na tę nieplanowaną podróż.

Rozdział 3

Dean

Zegar wybija godzinę piątą po południu, a ja wreszcie mogę sobie pozwolić na chwilę odpoczynku po całym dniu prac w ogrodzie. Nie sądziłem, że ten dom jest tak bardzo zaniedbany, choć nie ma się co dziwić, skoro jego właściciele odeszli.

Z kuchennej szafki wyjmuję szklankę i nalewam do niej wody z kranu. Jednym haustem opróżniam całą zawartość, po czym raz jeszcze ją napełniam i przykładam do ust. Biorę jeden spokojny łyk, ale szybko odkładam szkło na blat, gdy za oknem zauważam samochód, który parkuje na podjeździe u sąsiada. Marszczę brwi ze zdziwienia i przysuwam twarz bliżej firanki. Wytężam wzrok, ale wzorzysta tkanina nieco przyćmiewa mi widok, dlatego odsuwam ją lekko na bok i wysuwam nos. Uważnie przyglądam się temu, co dzieje się na drugim podwórku. Na ogół nie jestem tak wścibski i sprawy sąsiadów mało mnie interesują, ale jeśli chodzi o Moore’ów…

Drzwi od strony kierowcy się otwierają i już po chwili z czarnego forda wysiada kobieta. Jej kasztanowe włosy sięgają niewiele poza ramiona i akurat w chwili, kiedy o nich myślę, szatynka zakłada kosmyk za ucho. Z ostrożnością zamyka drzwi i lustruje wzrokiem budynek. Zatrzymuje się przed maską samochodu, krzyżuje ręce na piersiach i wpatruje się przed siebie. Tkwi w tej pozycji dobrych kilka minut, a ja zamiast wrócić do swoich obowiązków, bezczelnie ją podglądam. Zdaję sobie sprawę, że to niegrzeczne, ale jestem cholernie ciekawy, kim ona jest i co wspólnego ma z tą popieprzoną rodziną.

Nagle w mojej głowie pojawia się myśl, że może być po prostu nową, przypadkową właścicielką domu, która zakupiła go w okazjonalnej cenie, lecz coś podpowiada mi, że wcale tak nie jest. Czuję, że ta drobna kobieta ma z nim o wiele więcej wspólnego, niż może mi się wydawać.

Sąsiadka zdaje się albo wyczuwać moją obecność, albo po prostu zechciała rozejrzeć się po okolicy, bo w jednej chwili jej wzrok ląduje na moim oknie. W mgnieniu oka puszczam firankę i robię krok w tył, lecz nie mam pewności, czy mnie nie zauważyła. Jej twarz nadal skierowana jest w stronę mojego domu, a ja mam wrażenie, jakby poraził mnie piorun.

Wspomnienia w jednej chwili atakują mój mózg, choć staram się ich do siebie nie dopuścić. Uparcie bronię się przed tym, co próbuje mi przekazać własne ciało. Nie chcę o tym pamiętać prawie tak samo, jak nie chcę, by ona była nią.

Kręcę głową na boki. To irracjonalne i kompletnie niemożliwe. Kobieta, która znajduje się na podjeździe, jest zbyt młoda, by mogła być tamtą dziewczyną. Przecież minęło tak wiele lat, a poza tym… ona nie żyje. Odeszła, jak miałem z sześć lat.

Kim więc jest ta dziewczyna? Czy to możliwe, by były ze sobą spokrewnione? W mojej głowie pojawia się tak wiele pytań, choć fizyczne podobieństwo jasno wskazuje jedyną prawidłową odpowiedź. Kobieta, której się przyglądam, jest córką Rebekki Moore.

Rozdział 4

Marissa

Trzynaście lat wcześniej…

Biedne dziewczę grzeczne było,

Lecz to mu nie wystarczyło.

W nocy skradał się cichutko,

By utulić ją milutko.

Strzeż się jednak, dziewczę moje,

Bo ta zmora wnet cię pojmie.

Nie da ci w spokoju spać,

Zacznie się coś złego dziać.

Wskazówki zegara sunące po tarczy niemal zagłuszają szaleńcze bicie mojego serca spowodowane przeraźliwym dźwiękiem trzeszczących schodów. Wmawiam sobie, że drewno nie wytrzymuje nacisku jego ciężkiego ciała i aż uparcie krzyczy pod naporem. Mocniej zaciskam powieki i wtulam się w pluszową maskotkę w nadziei, że to tylko kolejny koszmar, z którego lada chwila się wybudzę.

Niestety okazuje się, że ja wcale nie śpię, a zmora z każdą sekundą jest coraz bliżej mnie. Ze wszystkich sił staram się wyrównać oddech. Naiwnie wierzę, że jeśli będę udawać, że śpię, on po prostu sobie pójdzie i zostawi mnie w spokoju. Kiedy jednak stare drzwi do mojego pokoju głośno skrzypią, nie potrafię skupić się na niczym innym. W bezruchu wyczekuję, aż materac ugnie się pod jego ciężarem, a szorstkie dłonie powędrują do miejsc, których nigdy nie powinny były dotknąć.

Jak każdej nocy, podczas której światło księżyca wpada do pokoju, mój koszmar staje się rzeczywistością. Za plecami wyczuwam ciepło i już po chwili druga strona pojedynczego łóżka zostaje zajęta. Wbijam palce w maskotkę, czując na karku jego obleśny oddech. Staram się nie wydobyć z siebie żadnego dźwięku, mimo że mam ochotę krzyczeć wniebogłosy. Gdy zgrubiałe paluchy odnajdują moje biodro, gwałtownie wgryzam się we własną wargę. Mija kilka chwil, nim potwór decyduje się na kolejny ruch. Odnoszę wrażenie, że w tym czasie próbuje ocenić, czy naprawdę śpię. Czasami chcę się odezwać i uciec stąd jak najdalej, ale wiem, że jego nic nie powstrzyma, a mnie nikt nie uwierzy. W końcu Finn Moore jest zasłużonym byłym wojskowym i dlaczego miałby krzywdzić własną wnuczkę?

Po kilku zdających się trwać wieczność minutach powoli wsuwa palce pod moją piżamę. Ledwo udaje mi się zapanować nad oddechem, gdy odnajduje pod koszulką niewielkie piersi. Obejmuje je całymi dłońmi i dziwnie ściska. Serce chce mi wyskoczyć i jestem pewna, że on także wyczuwa jego szaleńczy rytm, lecz nie przestaje mnie dotykać.

Jeden, dwa, trzy… odliczam powoli, chcąc skierować myśli w zupełnie innym kierunku. Mocniej wtulam twarz w poduszkę, a on podąża za mną i przysuwa się jeszcze bliżej. Jego ciężki oddech zostawia mokre ślady na moim karku, które zaraz potem delikatnie całuje.

Cztery, pięć, sześć… Dociska biodra do mojej pupy i czuję, jak coś twardego na nią napiera. Wbijam paznokcie w skórę własnych dłoni, licząc na to, że ból fizyczny na ułamek sekundy odciągnie mój umysł od tego, co właśnie się dzieje.

Siedem, osiem, dziewięć… Idzie o krok dalej. Palcem zatacza kółka wokół brodawki, wywołując w moim ciele nieprzyjemne dreszcze. Oddycham głęboko, bo mam ochotę zwymiotować. Zaczynam się wiercić w nadziei, że go przestraszę, ale jestem w błędzie. Potwór zaczyna głośno sapać, a jego oddech krąży po mojej szyi. Dociera do mnie smród alkoholu. Przewracam się na plecy, czego szybko zaczynam żałować, bo jego ręka zjeżdża coraz niżej.

Dziesięć… W tym momencie powinnam się obudzić, a nocna zmora rozpłynąć w powietrzu, jednak ona nadal tu jest. Leży obok mnie, przez co czuję na sobie jej wstrętny oddech. Trąca palcami o gumkę dolnej części mojej piżamy, a kiedy udaje się jej odsunąć materiał na tyle, by móc wślizgnąć się pod niego dłonią, gwałtownie łapię ją za nadgarstek.

– Nie – szepczę tak cicho, że nie mam pewności, czy na pewno dobrze mnie zrozumiał.

– Ciii… – Stara się mnie uspokoić i mimo mojego sprzeciwu dostaje się do środka.

Zaciskam powieki, spod których wypływają łzy. Obnażają moją bezsilność i pokazują, w jak beznadziejnej sytuacji się znajduję. Potwór zaczyna gładzić włoski na wzgórku łonowym, a mnie zalewa fala wstydu i upokorzenia. Nie chcę, żeby to robił. Pragnę, by przestał, ale jak mam go do tego zmusić, skoro jest ode mnie dwa razy większy?

– Proszę, przestań… – skomlę naiwnie.

Moim ciałem wstrząsa szloch, lecz starannie udaje mi się go ukryć. Jego wargi znów stykają się ze skórą moich ramion. Zostawiają po sobie mokrą, obleśną pamiątkę, którą będę próbowała z siebie zmyć przez następnych kilka dni. Kolejny już raz zaczynam odliczać w myślach do dziesięciu, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że on niedługo stąd pójdzie i na nowo przywdzieje maskę kochającego dziadka, a mnie po dzisiejszej nocy pozostaną tylko czerwone ślady na skórze, które za każdym razem zostawia po sobie jego twardy zarost.

Rozdział 5

Marissa

Powrót do miejsca, które od lat kojarzy mi się wyłącznie ze strachem, okazuje się dużo trudniejszy, niż przypuszczałam. W mgnieniu oka wróciło do mnie wszystko to, o czym starałam się zapomnieć. Ból, bezradność i przerażenie na nowo zagościły w moim sercu, przyprawiając mnie o zawroty głowy. Znów czuję ten sam wstyd i obrzydzenie, z którymi dzielnie walczyłam od czasu wyprowadzki, dlatego nie mogę zostać tutaj zbyt długo. Obawiam się, że zniszczyłoby mnie to do reszty.

To straszne, że nawet kiedy jego już tutaj nie ma, ja nadal nie potrafię ruszyć do przodu. Nie umiem zapomnieć o tym, co było, a zwykły budynek jest w stanie przywołać we mnie tak starannie ukryte emocje. Wiem jednak, że muszę przez to przebrnąć, by raz na zawsze zamknąć ten rozdział i już nigdy do niego nie wracać.

Wreszcie wysiadam z samochodu. Opuszczam pojazd tak uważnie, jakby na zewnątrz czyhało jakieś zagrożenie. Nie było mnie tutaj tak wiele lat, a mimo tego mam wrażenie, że nic się nie zmieniło, zupełnie jakby czas stanął w miejscu. Dom nadal pokryty jest tym samym jasnobeżowym kolorem, a tuż pod oknami rosną rabaty z różnego rodzaju kwiatami, które jako dziecko sadziłam razem z babcią.

Mimowolnie uśmiecham się na jej wspomnienie. Była wspaniałą kobietą i cholernie żałuję, że nie mogłyśmy dłużej nacieszyć się swoim towarzystwem. Rak piersi odebrał jej życie, gdy miałam dziesięć lat, i od tamtej chwili wychowywał mnie tylko dziadek. Czasami się zastanawiam, czy gdyby babcia nadal żyła, on również stałby się takim potworem, czy może przeobraził się w niego właśnie z powodu jej śmierci. Jako nastolatka byłam zła na babcię, że tak szybko odeszła, bo gdyby pozostała z nami choć kilka lat dłużej, z pewnością nie pozwoliłaby mu, żeby dopuszczał się tak okrutnych czynów.

Biorę głęboki wdech, po czym odrywam wzrok od rodzinnego domu i rozglądam się dookoła. Spojrzenie kieruję na posesję dawnych sąsiadów i zastanawiam się, czy od czasu ich śmierci ktoś tam zamieszkał. Widząc jednak zadbany ogród, domyślam się, że dom ma teraz nowego właściciela, który z pewnością niebawem doprowadzi go do porządku.

Państwo Newman byli pogodnymi staruszkami i latem często chodziłam do nich zbierać owoce. Za ich domem znajduje się niewielki sad, w którym zasadzone są różnego rodzaju drzewa owocowe. Na usta mimowolnie wkrada mi się nieśmiały uśmiech na wspomnienie tamtego okresu, kiedy to wieczorem wymykałam się dziadkowi i spędzałam długie godziny w ogrodzie sąsiadów, zajadając się świeżymi jabłkami, a także rozmawiając z panią Hannah. Po śmierci mojej babci to właśnie ona w pewien sposób zastąpiła mi jej obecność. Wielokrotnie chciałam jej się zwierzyć, co dzieje się w naszym domu, ale nigdy nie miałam w sobie dość odwagi, by przyznać to na głos. Teraz, z biegiem lat odnoszę jednak wrażenie, że staruszka mogła się czegoś domyślać, bo zawsze powtarzała mi, że gdyby działo się coś złego, mogę liczyć na nią i jej męża. Strasznie żałuję, że nie wyznałam sąsiadce prawdy. Być może gdybym to zrobiła, moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej, a ja nie byłabym tak zepsuta, jak jestem teraz.

W kuchennym oknie dostrzegam jakiś ruch i przez kilka chwil uważnie się jemu przyglądam, lecz dochodzę do wniosku, że to zbyt niegrzeczne i nie powinnam tak bezczelnie się gapić. Odwracam więc wzrok i znów kieruję go na budynek, który da mi pieniądze na nowy, lepszy start.

Na drżących nogach zbliżam się do głównego wejścia. Szukam w torebce klucza, który kilkadziesiąt minut wcześniej dostałam od notariusza. Oczywiście musiałam się z nim spotkać i podpisać kilka dokumentów, ale na szczęście mężczyzna gdzieś się spieszył, dzięki czemu nie zawracał mi głowy zbyt długo. W końcu udaje mi się odnaleźć klucz, więc wsuwam go do zamka i przekręcam. Otwieram drzwi, a wtedy moje nozdrza atakuje znajomy zapach, który błyskawicznie przywołuje we mnie wspomnienia.

Tkwię w progu w bezruchu przez kilkanaście sekund, lecz w końcu zbieram się w sobie i uchylam powieki, które nie wiem nawet kiedy przymknęłam. Moim oczom ukazuje się przestronny hol. Rozglądam się po pomieszczeniu i staram sobie przypomnieć, czy dokładnie tak samo wyglądał tych kilka lat wcześniej, lecz dochodzę do wniosku, że w środku niewiele się zmieniło, widzę jedynie nowy wzorzysty dywanik na wejściu. Robię kilka kroków w głąb korytarza. Trudno jest mi nazwać targające mną emocje, bo jednocześnie odczuwam zarówno niepokój, jak i nostalgię. Chcąc nie chcąc, to właśnie tutaj dorastałam i się wychowałam, więc mam do tego miejsca pewien sentyment.

Odkładam torebkę i klucze na komodę. Mój wzrok wędruję na wypełnioną naszymi zdjęciami ścianę. Bezwiednie wykrzywiam usta w uśmiechu, gdy natrafiam na fotografię mojej mamy. Ma na niej około piętnastu lat i wydaje się szczęśliwa. Wiele razy zastanawiałam się, jak wyglądałaby dziś, gdyby tak szybko nie odeszła. Czy byłybyśmy do siebie podobne? Czy stałybyśmy się najlepszymi przyjaciółkami, czy może wiecznie darłybyśmy ze sobą koty? Smutnieję za każdym razem, kiedy moje myśli wędrują w jej stronę. Mama zaszła w nastoletnią ciążę i niestety przez powikłania poporodowe zmarła kilka dni po moich narodzinach. Staram się za to nie obwiniać, ale to trudne żyć ze świadomością, że ona musiała umrzeć, bym ja mogła żyć.

Potrząsam głową, chcąc odpędzić podły nastrój. Powracam do przeglądania zdjęć i znów się uśmiecham na widok ukochanej babci na tle tego domu. Jest lato, a słońce pada na jej wyrażającą szczęście twarz. Pamiętam dzień, w którym zrobiliśmy tę fotografię. Babcia wróciła wtedy do domu po chemioterapii i mimo niekorzystnych rokowań nigdy nie przestawała się uśmiechać. Za to właśnie najbardziej ją podziwiałam – za patrzenie na świat przez różowe okulary. Dość często powtarzała mi słowa, które dopiero po czasie zrozumiałam: „To nie tak, że świat jest szary. To tylko ty patrzysz na niego przez niewłaściwe okulary”.

Przeskakuję wzrokiem po kolejnych oprawionych w ramki zdjęciach i na większości z nich znajduję się ja. Gdyby ktoś z zewnątrz wszedł tutaj i popatrzył na tę ścianę, mógłby pomyśleć, że byłam oczkiem w głowie dziadka, który nigdy nie pozwoliłby, żeby ktoś mnie skrzywdził. Tymczasem on sam dopuścił się tak haniebnych czynów, na myśl o których włoski na całym ciele stają mi dęba. Kolejna fotografia przedstawia nas dwoje i na jej widok ściska mnie serce. Mam na niej z siedem lat. Śmieję się do rozpuku, bo dziadek trzyma mnie w talii i łaskocze. Tamtego dnia świętowaliśmy rozpoczęcie wakacji i razem z sąsiadami zrobiliśmy ognisko na tyłach naszego domu. Pamiętam pieczone kiełbaski, owocowy kompot i tańce do nocy. Byłam wtedy naprawdę szczęśliwa. Dziadkowie zapewnili mi wszystko, czego potrzebowałam, bym nigdy nie odczuła braku biologicznych rodziców. Cóż… przynajmniej do czasu. Gdyby tylko ta mała Marissa wiedziała, jak bardzo jej życie zmieni się w przeciągu kilku następnych lat, z pewnością nie uśmiechałaby się tak często.

Odwracam się plecami od ściany, która przywołała zbyt wiele wspomnień. Zmierzam do kuchni i w pierwszej kolejności otwieram okna, chcąc przewietrzyć pomieszczenie. Na blacie zauważam kubek z niedopitą kawą, a obok niej poranną gazetę z datą sprzed kilkunastu dni. Raz jeszcze obejmuję spojrzeniem całą przestrzeń. Nie wygląda ona, jakby jej właściciela już tutaj nie było. Przypomina raczej, że ktoś rano nie zdążył dopić kawy, bo spieszył się do pracy.

Przerywam rozmyślania i postanawiam wyjąć swoje rzeczy z samochodu. Przez całą drogę zastanawiałam się, w którym pokoju będę spać, i ostatecznie chyba zatrzymam się na kanapie. Nie jestem pewna, czy powrót do mojej sypialni nie wywoła we mnie chęci ucieczki, a przecież muszę odpowiednio przygotować dom na sprzedaż. Nie zostanę także w jego sypialni, zatem najbezpieczniejszą opcją okazuje się salon.

Wyjmuję z bagażnika walizkę i stawiam ją obok auta. Zgarniam jeszcze pudełko, w które spakowałam swoją pościel, poduszkę oraz koc, a także drugie mniejsze pudło z różnymi drobiazgami.

Zamykam bagażnik. Kładę jeden karton na drugim i dźwigam z ledwością jedną ręką, a drugą łapię za rączkę walizki. Instynktownie unoszę wzrok na dom sąsiadów i kolejny już raz zauważam za firanką jakąś postać, która ewidentnie mi się przygląda. Marszczę brwi, po czym nieco speszona rozglądam się na boki. Czuję się obserwowana, dlatego szybkim krokiem podążam do domu i zamykam za sobą drzwi na klucz. Przez resztę wieczoru nie opuszcza mnie dziwne wrażenie, że niebawem wydarzy się coś, czego kompletnie się nie spodziewam.

© Dagmara Jakubczak

© Wydawnictwo Black Rose, Zamość 2025

ISBN 978-83-68442-37-3

Wydanie pierwsze

Redakcja

Justyna Szymkiewicz

Korekta

Anna Łakuta

Danuta Perszewska

Paulina Wójcik

Skład i łamanie

Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

Projekt okładki

Melody M. – Graphics Designer

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody autorki i wydawcy.