Obserwując Edie - Camilla Way - ebook + książka

Obserwując Edie ebook

Camilla Way

4,0

Opis

  Oszałamiająca psychologiczna zagadka oparta na zawiłej relacji łączącej dwie z pozoru zaprzyjaźnione kobiety

Piękna, utalentowana, trochę szalona… Edie była dziewczyną, która natychmiast wywoływała zamieszanie, wkraczając w czyjeś życie. I miała wówczas swoje marzenia — jednak szybko przekonała się, że sprawy nie zawsze układają się tak, jakbyśmy chcieli.     Teraz, mając trzydzieści trzy lata, Edie jest kelnerką, ciężarną i samotną. A kiedy przytłacza ją opieka nad noworodkiem i pogrąża się w rozpaczy, sądzi, że nie ma się do kogo zwrócić… Ktoś jednak przez cały czas obserwował Edie, czekając na szansę, aby raz jeszcze dowieść prawdziwości swej przyjaźni. To nie przyp adkiem Heather pojawia się na progu mieszkania Edie właśnie wtedy, gdy ta najbardziej jej potrzebuje. Tyle razem przeszły - tyle zazdrości, tęsknoty i zdrady. Teraz Edie dowie się czegoś nowego: ci, którzy głęboko nas zranili — lub których my zraniliśmy - nigdy nie odchodzą, przynajmniej nie do końca…

"Przerzuć kilka stron Obserwując Edie przed snem, a nim się spostrzeżesz, będzie dniało. Wiem to po sobie!".

Robert Małecki

autor bestsellerowego kryminału Najgorsze dopiero nadejdzie

“Wciąga i nie puszcza ani na chwilę! Camilla Way nadaje thrillerowi psychologicznemu nowy, silny ton”.

Alex Marwood, autor bestsellera Zabójca z sąsiedztwa

  “Zręcznie skonstruowana opowieść o brzemiennej w skutki przyjaźni i bezdusznej zdradzie, z zakończeniem równie pokrętnym co nieuniknionym — ma wszystko, co powinien mieć rasowy thriller!”.

Alexandra Burt, autorka bestsellera Gdzie jest Mia?

“Wciągający thriller psychologiczny. Obserwując Edie jest cudownie klaustrofobiczną powieścią, która więzi nas jako obserwatorów skomplikowanego i duszącego związku Edie z Heather, zmuszając do  śledzenia akcji do chwili ostatecznego wyjaśnienia”.

Fiona Barton, autorka bestsellera Wdowa

“Rewelacyjny thriller! Camilla Way stopniuje napięcie tak zręcznie, że pochłoniecie ostatnie rozdziały z mocno bijącym sercem. Ta opowieść o toksycznej przyjaźni, o starych niezabliźnionych ranach i naprawie najgorszych czynów, ściśnie wam gardła!”

Holly Seddon, autorka  bestsellera Wstrzymaj oddech

autor kryminału Najgorsze dopiero nadejdzie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (26 ocen)
12
6
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Camilla Way Obserwując Edie Tytuł oryginałuWatching Edie ISBN  Copyright © Camilla Way, 2016All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S­‍‑ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2017 Redaktor Robert Cichowlas Projekt graficzny okładki Emily Osborne Jacket photo of woman © Mari / Alamy Jacket image of woman’s face © Fotoartak / Alamy Stock Photo Jacket photo of window frame © Stacey Newman / Shutterstock Skład i łamanie Witold Kowalczyk Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
dla Alexa
Nie miałoby sensu wracać do dnia wczorajszego, ponieważ byłam wtedy zupełnie inną osobą.
Alicja w Krainie Czarów, Lewis Carroll

CZĘŚĆ PIERWSZA

Potem

Za oknem mojej kuchni długie popołudnie zapada w zmierzch. Patrzę na rozpościerający się daleko w dole Londyn, trzymając nad zlewem ociekające wodą ręce. Słyszę przeciągły i przenikliwy dzwonek do drzwi. Zepsuty domofon brzęczy. Widok stąd, z tak wysoka, jest niewiarygodny — jak z lotu ptaka. Deptford i Greenwich, New Cross i Erith, potem rzeka, za nią Gherkin, a dalej Shard. Z mojego mieszkania na ostatnim piętrze budynku na Telegraph Hill można patrzeć nań bez końca, co jak zawsze mnie uspokaja i koi: jest taki wielki, a ja taka mała i tak daleko od miejsca, które opuściłam.

Dzwonek dzwoni natarczywiej — ktokolwiek naciska guzik, nie zdejmuje palca. Nadchodzi noc.

Z początku wszędzie widziałam Heather. I Connora, oczywiście. Kątem oka zauważałam jedno czy drugie z nich, czemu towarzyszył przeszywający, zimny dreszcz, który pozostawiał mnie obolałą i wstrząśniętą jeszcze długo po tym, jak uświadomiłam sobie, że to tylko złudzenie; ktoś obcy o podobnej fryzurze lub chodzący w taki sam sposób. Ilekroć się to zdarzało, szłam w jakieś ruchliwe miejsce i gubiłam się w tłumie, krążąc po ulicach południowo-wschodniego Londynu, dopóki nie upewniałam się, że wszystko to było bardzo dawno i daleko. W małym miasteczku w środkowo-zachodniej Anglii, milion kilometrów stąd. Teraz dzwonek do drzwi nie milknie, a ja zawsze wiedziałam, że pewnego dnia tak będzie.

Mieszkam na ostatnim piętrze dużej, brzydkiej wiktoriańskiej kamienicy i jest nas tu mnóstwo upchniętych obok siebie w tych ciasnych i pełnych przeciągów mieszkankach. Większość z nas zawdzięcza je Housing Association. A kiedy blokuję drzwi butem i idę otworzyć dzwoniącemu, schodząc cztery piętra z rzędami białych drzwi z mosiężnymi tabliczkami, zza każdych dobiegają dźwięki wczesnego wieczoru: płacz dziecka, śmiech z telewizora, sprzeczka jakiejś pary — odgłosy życia obcych ludzi.

Jestem kompletnie nieprzygotowana na to, co czeka mnie za ciężkimi frontowymi drzwiami, i kiedy je otwieram, świat zdaje się chwiać w posadach i muszę złapać się futryny, żeby nie upaść. Ponieważ ona tam jest, stoi w progu i patrzy na mnie. Po tak długim czasie jest tutaj.

Heather.

A ja wyobrażałam to sobie, śniłam o tym i bałam się tego setki razy przez tyle lat, że teraz rzeczywistość jest zarówno całkowicie surrealistyczna, jak i rozczarowująca. Jakby z bardzo daleka widzę i słyszę przejawy życia toczącego się wciąż na tej zwyczajnej londyńskiej ulicy w zwykłe popołudnie — samochody i przechodniów, dzieci bawiące się na ulicy, szczekającego psa — a gdy patrzę na jej twarz, na języku czuję nieprzyjemny posmak strachu. Otwieram usta, lecz nie wydobywają się z nich żadne słowa i przez chwilę stoimy w milczeniu, dwie trzydziestotrzyletnie wersje dziewczyn, którymi kiedyś byłyśmy.

To ona odzywa się pierwsza.

— Cześć, Edie — mówi.

A potem robi coś niewyobrażalnego. Przechodzi przez próg (serce staje mi w gardle, gdy ona jest tak blisko), bierze mnie w ramiona i obejmuje. Stoję zesztywniała w tym uścisku, czując falę napływających wspomnień: jej sprężyste włosy ocierające się o mój policzek, koszmarny zapach smażonej cebuli zawsze unoszący się z jej odzieży, jej wysoka i postawna sylwetka. Mam pustkę w głowie, czuję tylko serce pulsujące w gardle, a ona wchodzi za mną do sieni, nie, nie, nie, to tylko jeden z tych snów, i po schodach, mijając wszystkie te inne drzwi z mosiężnymi tabliczkami oraz obłażącą farbą i już jesteśmy na górze, i widzę moją rękę pchnięciem otwierającą drzwi, i jesteśmy tu w mojej kuchni, nie, nie, nie, nie, nie, siadamy przy stole i patrzę na twarz, której kiedyś miałam nadzieję nigdy więcej nie zobaczyć.

Z początku żadna z nas się nie odzywa i przepełnia mnie tęsknota za tym spokojnym, samotnym życiem, które jeszcze przed chwilą wiodłam w trzech ciasnych pomieszczeniach. Woda kapie z kranu, mijają sekundy, zbrązowiałe liście mojej zielistki dygoczą na parapecie. Wstaję, żeby nie patrzeć na Heather, odwracam się i przytrzymuję blatu kuchennej szafki. Odwrócona do niej plecami, mogę coś powiedzieć.

— To jak mnie znalazłaś? — pytam, a kiedy nie odpowiada, odwracam się i widzę, że się rozgląda, patrzy przez korytarzyk na niewielki salon ze składanym łóżkiem.

— Hmm? — mamrocze. — Och. — Patrzy na mnie. — Twoja mama. Nadal mieszka w tym samym miejscu, no nie?

A ja kiwam głową, chociaż nie wiedziałam o tym, gdyż mama i ja nie rozmawiamy od lat i nagle znów tam jestem, w tym starym domu we Fremton. Siedzimy w kuchni, jarzeniówka mruga, ciemność na zewnątrz zmienia okna w lustra. Płaczę i mówię mamie o wszystkim, o wszystkim, co się zdarzyło tej nocy, jakbym, wyznając to, mogła uciszyć krzyk w mojej głowie, zetrzeć obrazy w pamięci. Mówię jej o Heather i Connorze, i o tym, co zrobili, ale to tak, jakbym opowiadała jej jakiś oglądany w kinie horror lub koszmarny sen. Słyszę wypowiadane przez siebie słowa i nie mogę uwierzyć, że to, co mówię, jest prawdą. Nie przestaję mówić, dopóki nie opowiem jej każdego najdrobniejszego szczegółu, a kiedy kończę, chcę się do niej przytulić, lecz mama jest odrętwiała, a jej twarz szara ze zgrozy. Odsuwa się ode mnie, a ja nie chcę, już nigdy w życiu nie chcę, żeby ktoś patrzył na mnie tak, jak ona wtedy.

Kiedy zaczyna mówić, jej słowa są jak kamienie.

„Idź spać, Edith. I już nigdy więcej mi o tym nie mów. Słyszysz? Nigdy więcej nie chcę o tym słyszeć”.

Potem odwraca się do mnie plecami, patrzy w okno i widzę jej ściągniętą, okropnie wykrzywioną twarz odbitą w szybie. Nazajutrz rano wstaję przed wschodem słońca, biorę trochę pieniędzy z jej portmonetki i jadę pociągiem do wuja Geoffa w Erith, żeby już nigdy nie wrócić do matki.

Jestem oszołomiona tym, co powiedziała mi Heather: że matka podała jej mój adres. Wuj nigdy się nie dowiedział, co nas poróżniło, i zawsze miał nadzieję, że pewnego dnia się pogodzimy, więc to żadna niespodzianka, że go jej podał. Natomiast zaskoczyło mnie to, że matka zapisała mój adres i nie wyrzuciła kartki.

Nagle poczułam ogarniające mnie znużenie, ale zmusiłam się i zapytałam:

— Czego chcesz, Heather? Po co tu teraz przyszłaś?

Ponieważ tak naprawdę zawsze wiedziałam, że ten moment nadejdzie. Czyż nie śniłam o tym noc po nocy, budząc się nad ranem chora ze strachu, nie zerkałam przez ramię pewna, że nadchodzi, jest gdzieś tam i wciąż się zbliża?

Ona nie odpowiada od razu. Na stole przed sobą kładzie torebkę: zrobioną na drutach z czarnej wełny, z obłamanym plastikowym guzikiem. Do wełny przywarły jakieś farfocle, okruchy i mnóstwo rudych włosków — być może kocich. Jej małe orzechowe oczy zerkają na mnie spod rzadkich jasnych rzęs; nie ma makijażu poza rażąco jaskrawą plamą różowej szminki, która wygląda jak pożyczona. W ciszy dobiega nas głos kobiety z ulicy na dole — Terry… Terry… Terrrrrrryyyyy… — a my słuchamy jak przycicha i milknie, i w tym momencie Londyn pogrąża się w mroku; to ta przygnębiająca chwila, w której gaśnie światło dnia, a światła miasta nagle stają się jaśniejsze. Słyszę lekkie drżenie urazy i nagany w głosie Heather, gdy mi odpowiada:

— Niczego. Nic od ciebie nie chcę. Chciałam cię tylko zobaczyć.

Usiłuję to zrozumieć i mój umysł rozpaczliwie szuka różnych możliwych wyjaśnień, ale wtedy ona znów zaczyna mówić i z jej słów wyziera samotność jak otwarta rana, tak okropna i znajoma, że muszę odwrócić od niej oczy.

— Byłaś moją najlepszą przyjaciółką.

— Tak — szepczę.

I ponieważ nie mam pojęcia, co robić, wstaję, żeby nastawić czajnik i zaparzyć herbatę, podczas gdy Heather mówi, tak jakby to była najzwyklejsza w świecie wizyta i rozmowa z dawno niewidzianą przyjaciółką: że teraz mieszka w Birmingham („przeprowadziliśmy się tam niedługo po twoim wyjeździe”) i pracuje na pół etatu w kiosku z gazetami.

Kiedy mówi, zerkam na nią ukradkiem. Taka zwyczajnie wyglądająca kobieta. Trochę tęgawa, opierająca splecione pulchne dłonie o blat stołu, mówiąca z miękkim walijskim akcentem, z włosami do ramion i szerokim uśmiechem.

— Nadal mieszkasz z rodzicami? — pytam, żeby coś powiedzieć, podejmując jej grę, jeśli to gra.

Ona kiwa głową. Tak, myślę sobie, trudno byłoby, nawet teraz, wyobrazić sobie, że poradziłaby sobie bez nich. Heather nigdy nie była głupia, opóźniona w rozwoju czy coś — właściwie zawsze dobrze radziła sobie w szkole. Jednak, pomimo dobrych wyników w nauce, zawsze jakby czegoś jej brakowało. Miała w sobie jakąś niewinność, zbytnią wrażliwość czyniącą ją łatwym celem. Siadam na krześle obok niej.

— Heather — mówię pospiesznie, zanim stracę odwagę. — Heather, czego chcesz?

Zamiast odpowiedzi wyciąga rękę i zaskakuje mnie, delikatnie chwytając w palce kosmyk moich włosów.

— Wciąż jesteś taka ładna, Edie — mówi sennie. — Nic się nie zmieniłaś.

A ja nie mogę się powstrzymać: wzdrygam się tak, że muszę wstać, i z brzękiem wstawiam filiżanki do zlewu, czując na plecach jej świdrujące spojrzenie.

— Mogę obejrzeć sobie twoje mieszkanie? — pyta, a kiedy kiwam głową, idzie i staje w drzwiach do mojego maleńkiego salonu. Podążam za nią i razem spoglądamy na tę ciasnotę, kurz i bałagan, składane łóżko, wieszak na ubrania i badziewny telewizor z drugiej ręki. — Jest śliczne — mówi zduszonym głosem. — Masz szczęście.

Z trudem powstrzymuję śmiech. Gdyby ktoś mnie pytał, kiedy miałam szesnaście lat, kim się stanę i jakie w przyszłości będę wiodła życie, nigdy nie opisałabym czegoś takiego.

Zdaję sobie sprawę z tego, że Heather musiała sama dojechać do Londynu, a potem przejechać przez całe miasto, żeby dostać się tutaj, co robi na mnie wrażenie, a jednocześnie przeraża. Uświadamiam sobie, że ona może zamierza zostać u mnie na noc, i ta myśl jest tak okropna, że wypalam:

— Heather, przykro mi, ale niedługo muszę wyjść i miło było cię znów zobaczyć, ale naprawdę muszę…

Robi smutną minę.

— Och. — Tęsknie rozgląda się po pokoju, z wyraźnie widocznym rozczarowaniem. — Może mogłabym tu zostać, dopóki nie wrócisz.

Z nadzieją spogląda na sofę, a ja usilnie staram się ukryć strach, kłamiąc:

— Właściwie wyjeżdżam na kilka dni z przyjaciółmi. — I zaczynam kierować ją z powrotem do kuchni. — Przykro mi.

Niechętnie kiwa głową i podąża za mną tam, gdzie zostawiła płaszcz i torebkę. Obserwuję ją z przygnębieniem, wiedząc, że powinnam się zgodzić. W końcu była tu tylko piętnaście minut. Jednak tylko stoję tam i nic nie mówię, gdy ona wkłada płaszcz.

— Możesz dać mi twój numer telefonu? — pyta. — Mogłabym zadzwonić do ciebie i następnym razem spędziłybyśmy ze sobą dzień, a może nawet weekend.

W oczach ma taką tęsknotę, że bezradnie kiwam głową, a ona pospiesznie grzebie w torebce. Obserwuję ją, stojąc z założonymi rękami, gdy powoli wprowadza moje imię do pamięci komórki.

Spogląda na mnie wyczekująco, lecz moja postawa lub kąt, pod jakim patrzy, coś jej zdradza, i uświadamiając to sobie, rozdziawia usta.

— Jesteś w ciąży! — mówi.

Przez najkrótszy z możliwych moment widzę w jej oczach coś, co przeszywa mnie dreszczem, chociaż nie wiem dlaczego — przez sekundę z jej orzechowych oczu wyziera coś innego. Obronnym ruchem przyciskam dłonie do brzucha i przed oczami przemyka mi widok twarzy Heriego, natychmiast znikając. Nie odpowiadam.

— Cóż — mówi po chwili milczenia. — Gratulacje. Jak uroczo.

Gdy wciąż na mnie patrzy, jej źrenice wyraźnie się zwężają, więc wyczuwając, że zaraz zada kolejne pytania, pospiesznie podaję jej mój numer i patrzę, jak go wstukuje, irytująco wolno, zanim w końcu otwieram drzwi, żegnam ją najcieplej, jak potrafię, a ona wreszcie odwraca się, żeby wyjść. Zanim jednak to robi, przystaje.

— Czy pamiętasz kamieniołom, Edie? — mówi bardzo cicho. — Jak chodziliśmy tam wszyscy razem?

Natychmiast czuję lekki zawrót głowy oraz przypływ mdłości i kiedy odpowiadam, mój głos jest niewiele głośniejszy niż szept:

— Tak.

Ona kiwa głową.

— Ja też. Myślę o tym cały czas.

A potem odchodzi, stukając wygodnymi sznurowanymi bucikami na schodach, gdy schodzi coraz niżej. Opieram się o ścianę, osłabła z ulgi, aż daleko w dole słyszę trzask ciężkich frontowych drzwi, gdy zamyka je za sobą, jak więzienny strażnik.

Przedtem

Dzień jedenastoklasisty. Gdzie nie spojrzeć, dziewczęta piszą sobie flamastrami dedykacje na spódniczkach, popijają z puszek po coca-coli, które moim zdaniem napełniły czymś mocniejszym, i rzucają plastikowe woreczki z mąką z okien na najwyższym piętrze. Siedzę na ławce pod oknem biblioteki i patrzę. Później wszystkie pójdą do baru się upić — słyszałam, jak rozmawiały o tym w klopie. Nie zaprosiły mnie, ale to mi nie przeszkadza, ponieważ mama zawsze się martwi, kiedy późno wracam. Przy fontannie zauważam Nicolę Gates, ale odwraca się, kiedy do niej macham.

I wtedy po raz pierwszy widzę Edie. Idzie przez główny dziedziniec w kierunku frontowych drzwi. Patrzę, jak jej twarz to pojawia się, to znika w tłumie, zatrzymuje się i mrużąc oczy, spogląda na budynek, po czym znów wodzi wokół wzrokiem, żeby w końcu zatrzymać go na mnie. Wstrzymuję oddech. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek widziała kogoś tak ładnego, nigdy w życiu.

I nagle jest tutaj, stoi tuż przede mną i w pierwszej chwili jestem zbyt zaprzątnięta różnymi aspektami jej osoby, żeby zrozumieć, co mówi: zapachem skórzanej kurtki, którą niesie przerzuconą przez ramię, zmieszanym z czymś jeszcze, czymś łagodnym i jabłczanym, jej oczami, dużymi i złocistopiwnymi z mnóstwem tuszu, bladofiołkowym lakierem na jej paznokciach. W zagłębieniu pod jej obojczykiem spoczywa złoty wisiorek z zielonym klejnocikiem w środku. Gdyby wetknąć tam palec, poczułoby się puk, puk, puk jej pulsu.

— Przepraszam — mówię. — Co powiedziałaś?

Ona się uśmiecha.

— Sekretariat. Gdzie jest?

Mówi głośno i wyraźnie, z północnym akcentem — być może manchesterskim.

Z tłumu ludzi obecnych na dziedzińcu, których mogła o to zapytać, wybrała mnie. Wstaję.

— Ja też idę w tym kierunku — mówię jej, chociaż wcale nie zamierzałam. — Pójdę z tobą, jeśli chcesz.

Ona kiwa głową i wzrusza ramionami.

— Tak. W porządku.

Kiedy idziemy, widzę Sheridan Alsop i Amy Carter stojące przy fontannie. Milkną i obserwują nas, gdy je mijamy. Mam szaloną ochotę wziąć ją pod rękę, tę nieznajomą idącą obok mnie, i wyobrażam sobie, jak podążamy w ten sposób, ramię w ramię jak najlepsze przyjaciółki. Jakże zdziwione byłyby Amy i Sheridan! Oczywiście, nie robię tego. Przekonałam się, że ludzie nie lubią, kiedy robi się takie rzeczy.

— Mam na imię Heather — mówię jej zamiast tego.

— A ja Edie. No, tak naprawdę Edith. Co to za lamerskie miejsce? — Rozgląda się i kręci głową. — Cholernie.

— Tak — mówię. — Wiem! Kompletnie lamerskie, no nie? Będziesz chodziła do tej szkoły?

Ona kiwa głową.

— We wrześniu zaczynam zajęcia fakultatywne.

— Ja też! Jakie sobie wybrałaś? Ja będę chodzić na biologię, matematykę i chemię. Miałam jeszcze uczyć się języka, ale mama i tato powiedzieli, że to zbyteczne, bo nie będzie mi to potrzebne na medycynie. Lepiej skupić się tylko na tych trzech przedmiotach. A także na wolontariacie i wszystkim innym. Pewnego dnia zostanę lekarzem i…

Gwałtownie urywam. Mama zawsze twierdzi, że za dużo mówię. Przygryzam wargę, spodziewając się, że Edie popatrzy na mnie tak jak inne dziewczyny.

Ona jednak nie robi tego, tylko znów się uśmiecha. Długie ciemnoblond włosy opadają jej na oczy i odgarnia je, zatykając za ucho.

— Ja wybieram plastykę — mówi mi. — I fotografię. Zamierzam studiować sztuki piękne w Londynie. Zapewne w Saint Martins — dodaje z niedbałą pewnością siebie. I wyjaśnia, że niedawno razem z mamą przeprowadziła się tu, do Fremton, z Manchesteru. Mówi w taki sposób, jakby była lekko znudzona, i z taką miną, jakby wszystko uważała za dobry żart, lecz co pewien czas spogląda na mnie tak, jakbym i ja uczestniczyła w tym żarcie. To miłe. Mogłabym patrzeć na nią godzinami.

Już doszłyśmy do sekretariatu, chociaż poprowadziłam ją okrężną drogą.

— To tutaj — mówię i zamierzam dodać, że na nią zaczekam i oprowadzę później po szkole, jeśli zechce, ale ona już odchodzi.

— W porządku. Dzięki — mówi. — To na razie.

Drzwi zamykają się za nią. Edie. Eediee. Powtarzam to imię w myślach, wracając do domu, smakując, chowając w pamięci jak śliczny wisiorek na złotym łańcuszku.

— Heather… Heather… HEATHER! — Gwałtownie podnoszę głowę i nieprzytomnie rozglądam się po moim pokoju. Jak długo tym razem? — Heather!

Głos wołającej mnie z kuchni matki i coraz głośniejsza w nim nuta irytacji podrywają mnie na równe nogi. Rozglądam się, zdezorientowana. Mam na sobie szkolny mundurek, a przy biurku stoi moja torba z książkami. Za oknem jest jasno, ale to zdecydowanie już wieczór. Powoli przypominam sobie wszystko. To ostatni dzień nauki, zanim zaczną się egzaminy. Wróciłam ze szkoły do domu i weszłam tu na górę, żeby powtórzyć sobie materiał, a potem… po prostu musiało się zdarzyć to, co czasem mi się przydarza, a ja nigdy nie wiem dlaczego. Niemal jakbym śniła na jawie. Zwykle dzieje się tak, kiedy jestem wzburzona lub zła, tak jak to było z Danielem Jonesem, chłopakiem, który dręczył mnie w podstawówce. Nawet nie wiedziałam, że go uderzyłam, dopóki nie zobaczyłam krwi. Zgiełk głosów uczniów z mojej klasy, tłumów z przeszłości i teraźniejszości, stapiający się w jeden przeciągły i drwiący syk. Co jest z tobą nie tak? Co się tak gapisz? Świruska. Pieprzony dziwoląg. Potrząsam głową, żeby go uciszyć.

Mój tato zbiera zegary i trzy setki ich w naszym domu tykają miarowo, jakby samo powietrze drżało i szczękało zębami. Nasłuchuję i, oczywiście, po chwili jest: brzęczące podzwanianie bim-bam, gdy wszystkie naraz wybijają godzinę. Siedem uderzeń. Zatem pora kolacji. Moja matka nigdy się nie spóźnia. Myśl o niej siedzącej przy kuchennym stole i czekającej, by rozpocząć modlitwę, podrywa mnie do działania.

— Idę! — wołam. — Już idę!

Na dole tato siedzi przy kuchennym stole, czytając na głos w gazecie artykuł o geologii. Mama kręci się po kuchni, nie słuchając go, przenosząc talerze z jedzeniem z kuchennego blatu na stół. Obserwuję ją, próbując odgadnąć, w jakim jest humorze, ale przestawia ostatni talerz, po czym nie patrząc na mnie, siada i zaczyna się modlić.

Czasem mama przypomina mi to jezioro, nad którym zwykliśmy obozować, kiedy mieszkaliśmy w Walii. W upalne letnie dni wchodziłam w nie, czasami natrafiając na pasy niewytłumaczalnie lodowato zimnej wody, zanim nieco dalej natrafiłam na cieplejszą płyciznę. Zostawałam tam jak najdłużej, brodząc w nagrzanej słońcem wodzie, dopóki jakiś śliski wodorost albo myśl o węgorzach czy śniętych rybach dotykających kostek moich nóg nie przestraszyła mnie, każąc wejść głębiej. Z mamą też tak czasem jest: nigdy nie wiadomo, gdzie są te zimne miejsca ani co cię czeka w tych cieplejszych.

— Heather! — Matka przerywa modlitwę i za późno uświadamiam sobie, że machinalnie dziubię sałatkę z pomidorów.

— Przepraszam — mówię i czuję, że się czerwienię.

Czasem robię to, żeby zasnąć: udaję, że jest jak kiedyś, że znów mam sześć lat, a Lydia trzy, i wszystko jest z nami w porządku. Wyobrażam sobie, że trzymam Lydię za rękę i razem biegamy po ogrodzie naszego starego domu i, zasypiając, słyszę jej śmiech.

Jakby wybawiając mnie od tych myśli, przed oczami pojawia mi się twarz tej dziewczyny, którą poznałam tego popołudnia, i czuję coś w rodzaju ulgi, jakby ciężar spadł mi z serca. Edie.

Fremton to okropne miasto. Nie powinnam tak mówić, ale to prawda. Przeprowadziliśmy się tu z Walii, kiedy miałam dziesięć lat — żeby zacząć od nowa, jak mówiła mama. Po tym, co się stało, ludzie w naszej wiosce, których znałam całe życie, nagle zaczęli patrzeć na mnie inaczej, kiedy mijałam ich na ulicy, lub jak czarne wygłodniałe kruki rzucali się na moich rodziców, kracząc ze współczuciem, szukając wyjaśnień.

W końcu mama i tato przestali robić różne rzeczy. Powoli i stopniowo mama wycofała się z prób chóru, spotkań klubu książki, organizowania szkolnych zbaw. Nie licząc wyjść do kościoła w niedziele, prawie nie opuszczała domu. Tato nadal uczył w szkole dla chłopców po drugiej stronie doliny, ale w domu chronił się w swoim gabinecie, naprawiając swoje zegary i czytając książki. Zapewne mogło się wydawać, że zamykamy się przed światem, szukając pociechy w swoim kręgu, ale wcale tak nie było. Mama i tato byli jak dwie połowy rozłupanego drzewa, a ja jak przeskakująca między nimi zagubiona wiewiórka. Po tym, co się stało, tato już nigdy nie patrzył na mnie tak jak przedtem i mama też, ale z nią było trochę inaczej. W głębi serca wiedziałam, że wolałaby, aby to Lydia cała i zdrowa wróciła do domu tamtego dnia, a nie ja.

Tak więc kiedy pewnego wieczoru po kolacji powiedzieli mi, że tato dostał propozycję nowej pracy w angielskim miasteczku jakieś trzysta kilometrów dalej, co oznacza awans i większy dom, znałam prawdziwy powód przeprowadzki: mieliśmy przenieść się gdzieś, gdzie nikt nie wiedział nic o nas, o tym, co się stało i co to oznaczało. I miesiąc później zrobiliśmy to. Jednak tak naprawdę nic się nie zmieniło. Mama znalazła nowy kościół, do którego chodziła, ale poza tym prawie nie opuszczała domu. Całą uwagę skupiła na mnie. Na mojej nauce w szkole, mojej tuszy, mojej grze na pianinie, mojej przyszłości. Myślę, że próbuje uczynić mnie lepszą.

Teraz, kiedy jest już po egzaminach, muszę wypełnić czymś siedem tygodni, więc gdy nie pomagam mamie w domu i nie chodzę na wolontariat, niewiele mam do roboty poza spacerowaniem. Fremton leży przy autostradzie, więc słyszysz ją, gdziekolwiek jesteś, ten nigdy nie cichnący szum zmierzających dokądś pojazdów. Całe miasteczko sprawia wrażenie zapomnianego, jakby wszyscy przed laty spakowali manatki i wynieśli się stąd. Kanał rzeczny przecina sam środek miasta, ale mało kto tam chodzi, a większość sklepów przy rynku jest pozamykana, od kiedy przy drodze do Wrexham otwarto supermarket. Na rynku stoi wielki pomnik górnika niosącego na plecach worki z węglem, ale ktoś sprayem namalował mu na głowie dużego pomarańczowego siusiaka. Poza tym są tu tylko ulice i rzędy czynszowych domów, aż do Pembroke Estate, trzech wieżowców upchniętych tuż przy autostradzie, jakby stojących na straży i odstraszających przybyszów.

Gdziekolwiek idę, wypatruję Edie, oglądając twarze mijanych ludzi w nadziei, że któregoś dnia jedna z nich będzie należała do niej. Myślę o jej uśmiechu, piwnych oczach i o tym, jaka była dla mnie miła, i zastanawiam się, co robi i gdzie mieszka, czy jest zanudzana, czy może pozostawiona sama sobie, tak jak ja. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, znów ją widzę. Wracam do domu przez rynek, gdy dostrzegam ją siedzącą na ławce przy pomniku i palącą papierosa. Przystaję w drzwiach do sklepu, żeby ją obserwować. Ma na sobie krótką dżinsową spódniczkę, a jej wyciągnięte przed siebie nogi są długie i opalone, ze srebrnym łańcuszkiem na jednej kostce. Włosy rozpuściła na ramiona i pali papierosa, sprawiając wrażenie głęboko zamyślonej. Wygląda pięknie. Jakby świeciła na tle szarzyzny tego miasta, myślę sobie, jakby wypełniał ją blask. Waham się, po czym zaczynam podnosić rękę i już mam zawołać ją po imieniu, gdy ktoś wyprzedza mnie i podchodzi do niej. Moja ręka opada, a jej imię utyka mi w gardle.

Nie widzę go dobrze, kimkolwiek jest ten, kto wszedł pomiędzy nas. Widzę tylko jej natychmiastową reakcję, pokrytą rumieńcem twarz i szyję, szeroko otwarte i błyszczące oczy. Słucha tego, co on mówi, śmieje się i odwraca wzrok, ale tylko na moment, jakby mimo woli powracając do niego spojrzeniem. Wtedy on siada obok niej, tak blisko, że dotykają się ramionami. Mówi coś, a ona kręci głową z uśmiechem, a ja nie wiem, co to takiego, ten dziwny żar trzaskający w zapierającej dech w piersi przestrzeni pomiędzy nimi, wiem tylko, że nie ma tam miejsca dla mnie.

To kończy się równie nagle, jak się zaczęło. On nachyla się i szepcze jej do ucha coś, co wywołuje ciemnoczerwone rumieńce na jej policzkach, po czym wstaje i odchodzi. Teraz mogę mu się przyjrzeć dokładniej. Ma na sobie spodnie od dresu i zapinaną na suwak bluzę z kapturem. Ma około dwudziestu lat i jest chyba bardzo przystojny, chociaż wcale nie podoba mi się jego twarz o topornych rysach i uśmiechu zdradzającym, że wie o tym, że ona wciąż na niego patrzy. Odczekuję jeszcze kilka chwil w cieniu wejścia do sklepu, zanim nabieram tchu i podchodzę do niej.

Gdy tam jestem, stojąc przed nią, wypowiadając jej imię, ona patrzy na mnie tak dziwnie, jakby nie całkiem wiedziała, gdzie jest, odrywa wzrok od pleców odchodzącego i mrugając, spogląda na mnie.

— Edie? — powtarzam i chwila przedłuża się, aż w końcu ona rozpromienia się, uśmiecha i mówi:

— Och, cześć! Heather, zgadza się?

Moje serce wywija koziołka z ulgi.

Potem

Dzisiaj do jednego z mieszkań na parterze wprowadza się nowa rodzina. Stoję przy oknie i obserwuję ich; dwóch nastolatków wyładowuje meble z furgonetki, a niska wytatuowana szatynka pokrzykuje na nich z chodnika. Kiedy patrzę, ona podnosi rękę, pokazując coś, i jej bezrękawnik podnosi się, ukazując długą i czerwoną bliznę ciągnącą się przez całą szerokość pleców, a ja zaczynam się zastanawiać, jak się jej nabawiła, co mogło jej się przydarzyć i pozostawić taką okropną ranę. Zajmuje im to prawie godzinę, tym dwom chłopakom o posępnych minach i o głowę wyższych od matki, to krążenie tam i z powrotem z ciężkimi pudłami, kanapą, lodówką, przez cały czas obserwowanym z przedniego siedzenia furgonetki przez lśniąco czarną górę mięśni i zębów, która nie przestaje szczekać.

Moje dłonie opadają na ciepły owal mojego brzucha. Nie podjęłam świadomie decyzji, że będę miała to dziecko, po prostu nie byłam w stanie się go pozbyć. Nawet umówiłam się na wizytę w klinice, ale gdy przyszedł czas, żeby włożyć płaszcz i pójść na przystanek autobusowy, po prostu tego nie zrobiłam. Płaszcz pozostał tam, gdzie był, ja również. Sekundy i minuty płynęły, aż czas minął, termin wizyty przepadł, a telefon, z którego mogłam zadzwonić i ją przełożyć, pozostał nietknięty. Właściwie nigdy nie chciałam mieć dziecka — macierzyństwo było czymś, co zdarzało się innym kobietom, nie mnie — jednak jakaś uparta, nieznana cząstka mnie związała się z życiem rosnącym w moim brzuchu, a ono uparcie związało się ze mną.

Chłopcy wynoszą ostatnie paki z furgonetki i wchodzą do budynku, a za nimi kobieta i pies. Po kilku minutach słyszę łoskot dochodzący z parteru, miarowe uderzenia młotka odbijające się echem w klatce schodowej, i jeszcze przez chwilę zostaję tam, gdzie jestem, patrząc na ulicę, obserwując popołudniowy ruch uliczny, aż dudnienie młotka cichnie i zastępuje je warkot wiertarki.

Heri, ojciec mojego dziecka, był szefem kuchni w restauracji, w której pracuję jako kelnerka. Tak jak ja pracował więcej i dłużej niż ktokolwiek inny i często zostawaliśmy, żeby zamknąć lokal, czasem wypijając piwo po długim wieczorze. Opowiadał mi o swoim domu w Tunezji, o lagunach, pustyniach i wiatrach sirocco. Lubiłam go. Podobało mi się, że nie wtykał nosa w moje życie, nigdy nie zadawał pytań, na które nie chciałam odpowiadać, a także to, że zawsze był zamknięty w sobie i samowystarczalny, tak jak ja.

To, że spędziliśmy razem noc, nie było czymś nieoczekiwanym, ale nigdy tego nie powtórzyliśmy. Wzajemny pociąg, który zawsze się tlił, pewnego wieczoru się rozjarzył i — bez żadnego konkretnego powodu — buchnął płomieniem. Z okna jego kawalerki widać było oświetlony teren klubu piłkarskiego Charlton.

— Patrz! — rzekł dumnie, gdy staliśmy, wyglądając przez okno. — Najlepsze miejsca za darmo! — Ze smutkiem potrząsnął głową i dodał: — Wy, Anglicy, naprawdę nie umiecie grać w piłkę nożną.

Piliśmy piwo i rozmawialiśmy o naszym zakątku południowo-zachodniego Londynu. Wyglądało na to, że cały jego dobytek został ułożony na parapecie: jakaś książka, metalowa kasetka, kilka kartek papieru i długopisy, fotografia kobiety z małym chłopcem. Jego ubranie leżało równo złożone na krześle, a łóżko z pojedynczym materacem było schowane w ścianie.

— Jesteś dziwna — powiedział, odwracając się do mnie i patrząc na mnie w półmroku swymi wielkimi, prawie czarnymi oczami. — Taka piękna, tak ciężko pracująca, taka cicha.

Ja wciąż spoglądałam na oświetlone boisko.

— Nigdy nic nie mówisz o sobie — ciągnął. — Dlaczego nie jesteś zamężna, czemu nie…

Wzruszył ramionami, a gdy nadal nie odpowiadałam, wyciągnął rękę i odgarnął kosmyk włosów z mojej twarzy.

Rozebraliśmy się w żółtawej poświacie lamp sodowych, je­go skóra była ciemna i ciepła przy mojej bladości. Komfort nocy. A potem nadal byliśmy równie dobrymi przyjaciółmi jak przedtem. Gdy przyszedł ten dzień, kiedy dołączyła tu do niego żona z synkiem, cieszyłam się jego szczęściem i życzyłam mu wszystkiego najlepszego. Niebawem zwolnił się z restauracji, żeby zająć się sprzątaniem biur, co mogli robić we troje i nawet kiedy się dowiedziałam, że jestem w ciąży, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby się z nim skontaktować.

A to dziecko we mnie rośnie. Nie myślę o tym, co będzie, gdy się urodzi; czuję dziwny spokój — co ma być, to będzie.

W ciągu paru tygodni po swojej wizycie Heather dzwoni do mnie wielokrotnie, czasem kilka razy dziennie. Nigdy nie odbieram. Tylko patrzę, jak moja komórka wibruje i brzęczy, a na wyświetlaczu miga nieznajomy numer, i ściska mnie w dołku. Czasem zostawia wiadomości, ale kasuję je, nie odsłuchując. Mija sześć tygodni, zanim pewnego dnia te telefony nagle się urywają. Życie zaczyna wracać do normy, wygładza się wzburzona przez nią woda, ciąża znowu dominuje w moich myślach, nie pozostawiając miejsca na nic innego, nawet na nią.

Jednak niespodziewanie jak starannie wymierzona strzała znów wpada w moje życie. Kilka dni po tym, jak ta kobieta ze swoimi dwoma chłopakami wprowadziła się na parter, widzę przez okno nadchodzącego listonosza i schodzę odebrać pocztę, spodziewając się pisma z zaproszeniem do szpitala. Gdy mijam mieszkanie nowych lokatorów, słyszę szczęk odsuwanych rygli i przekręcanego w zamku klucza, po czym drzwi uchylają się nieco, zatrzymane przez gruby łańcuch. Ktoś zerka na mnie przez wąską ciemną szparę, gdy przechodzę. Przez kilka sekund czuję się obserwowana, zanim drzwi znów się zamkną. Słyszę zgrzyt obracanego klucza i zamykanych zasuw.

Wśród porozrzucanych kopert leży jedna różowa i kwadratowa. Nie pamiętam, żebym kiedyś widziała pismo Heather, ale instynktownie przeczuwam, że to od niej. Na sam widok tego listu przechodzi mnie dreszcz, ale wracam z nim na górę, trzymając go czubkami palców jak coś zdechłego i zgniłego. Kładę go na moim kuchennym stole. Zostawiam go tam, nie otwierając. Zwijam się w kłębek na sofie, podwijając nogi i mocno obejmując rękami brzuch. Mijają minuty, zanim w przypływie odwagi biegnę do kuchni, łapię kopertę i rozrywam ją. Wraz z kartką różowego papieru listowego wypada fotografia, lądując na podłodze obrazem w dół.

Drżącymi rękami podnoszę list i pospiesznie czytam słowa. „Droga Edie” — zaczyna się.

Masę razy próbowałam się dodzwonić, ale chyba mam zły numer. Czy mogę wrócić i zobaczyć się z tobą? Na górze jest mój numer. Proszę, zadzwoń do mnie.

Mnóstwo całusów od Heather Wilcox. XOXO

PS: Znalazłam to nasze zdjęcie! LOL! Możesz je zatrzymać, jeśli chcesz! X

W końcu, niechętnie, podnoszę to zdjęcie i patrzę na nie. Jesteśmy na nim: Heather i ja. Siedzę tuż przed nią w kamieniołomie i uśmiecham się, unosząc rękę, jakbym zasłaniała się przed obiektywem, moje palce są wielką różową plamą na pierwszym planie. Heather patrzy w dal, w dół zbocza. Jestem zszokowana tym, jak młodo wyglądamy, z okrągłymi i głupiutkimi, dziecinnymi buziami. Jednak to zdjęcie tak naprawdę wcale nie ukazuje nas, tylko Connora, chociaż to on je zrobił. Jest w moich oczach i cieniu padającym na trawę pomiędzy Heather a mną. Connor. Ściany mojego mieszkania wydają się przybliżać, a powietrzem trochę trudniej jest oddychać. Dostaję mdłości i muszę biec do zlewu, żeby zwymiotować kulę, która podeszła mi do gardła.

Otworzywszy kuchenne okno, gramolę się na płaski dach kawalerki sąsiada z dołu, spazmatycznie łapiąc powietrze, dopóki nudności nie miną. Zwykle uwielbiam tu siedzieć, wysoko nad miastem rozpościerającym się przede mną w całej swej hałaśliwej i brudnej krasie, krzepiona jego ogromem i obojętnością. To nieprawda, co mówią o Londynie, że patrzy z góry na resztę kraju — w rzeczywistości Londyn ledwie sobie zdaje sprawę z istnienia Anglii poza swymi granicami. Trwa w szklanej kuli, w której niemal nic nie wiadomo o takich miasteczkach jak Fremton i wszystkim, co one reprezentują, co zawsze mi odpowiadało.

Teraz jednak, chociaż mdłości ustępują, widzę tylko twarz Connora, gdy po raz pierwszy podszedł do mnie na rynku, i mimo woli skręca mnie na to wspomnienie. Pamiętam, jak na jego widok świat zdawał się znikać, jak natychmiastowa i odczuwalna była ta reakcja. Nigdy nie widziałam nikogo równie pięknego. Poprosił mnie o ogień, tym cichym głosem, który był jak papieros, jak syrop. Potem usiadł przy mnie, jakby ani przez sekundę nie wątpił, że tego chcę, chyba zapytał, jak się nazywam i skąd jestem. To nie było ważne: wiedziałam tylko, że jeszcze nigdy nie widziałam takich oczu; nigdy w życiu nie widziałam tak pięknych zielonych oczu.

Drżę. Daleko w dole jest wspólny ogród, pełen wystawionych mebli i worków ze śmieciami. Kiedy nań patrzę, jeden z chłopaków nowo zamieszkałych na parterze pojawia się ze swoim psem, który załatwia się obok lodówki. Czekając, aż pies skończy, około siedemnastoletni, wysoki i dobrze zbudowany chłopak pali papierosa i leniwie bawi się swoją komórką, nieświadomy tego, że patrzę na niego z góry. Wkrótce powinnam być w restauracji i muszę złapać autobus, żeby zdążyć na kolejną siedmiogodzinną zmianę i zarobić jak najwięcej pieniędzy, zanim dziecko przyjdzie na świat. Zmuszam się i wstaję, po czym gramolę się z powrotem przez okno do kuchni, postanawiając wyrzucić list i zdjęcie do kosza. Jednak na widok ich leżących na stole zastygam i niemal bezwiednie opadam na krzesło.

Za oknem światło dnia zaczyna przygasać z nadejściem popołudnia, sygnał furgonetki z lodami rozchodzi się w ciepłym i dusznym powietrzu, generowany powrotami ze szkół ruch powoli się wzmaga i zaczyna padać deszcz. Jednak ja ledwie sobie to uświadamiam. Pomimo najlepszych chęci znów jestem w tym kamieniołomie we Wrexham, tamtej nocy, po której wyjechałam stamtąd na dobre, a wspomnienia z impetem napływają jedno po drugim: oszołomienie i strach, te straszne, przerażające krzyki, gdy wszystko wymknęło się spod kontroli. Tu, w moim mieszkaniu, okres ostatnich siedemnastu lat jakby znikł, nieistotny i nierealny w porównaniu z tym namacalnym, niezapomnianym horrorem tamtej nocy.

Czego teraz chce ode mnie Heather? Czego ona może teraz ode mnie chcieć?

Heather zdaje się nawiedzać mnie jak koszmar przez następne dni i tygodnie. Wydaje mi się, że wszędzie czuję jej kwaśny, cebulowy zapach, wciąż widzę ją kątem oka lub słyszę jej głos wśród innych na ulicy, więc odwracam się gwałtownie i wypatruję jej z mocno bijącym sercem, tylko po to, by odkryć, że wcale jej tam nie ma.

Kiedy pewnego dnia niespodziewanie dzwoni wuj Geoff i mówi, że przyjeżdża, jestem bliska łez z ulgi i wdzięczna za wyrwanie z tego koszmaru. Siedzi tu teraz, wypełniając moją maleńką kuchnię przyjemnym zapachem swojej wody kolońskiej i papierosowego dymu, mówiąc z wyraźnym, znajomym i krzepiącym akcentem Manchesteru. Czuję na sobie jego czułe spojrzenie, gdy obserwuje, jak robię mu herbatę, i po raz pierwszy od ponownego pojawienia się Heather zaczynam się odprężać.

— Zatem wszystko u ciebie z porządku, kochana Edie? — pyta.

— Taak, jak wiesz. Nieźle.

— Już niedługo dziecinka przyjdzie na świat.

— Tak, niedługo.

— Założę się, że będzie podobne do ciebie — mówi, biorąc ode mnie herbatę. — Będziesz wspaniałą mamą, zobaczysz.

Uśmiecham się do niego, wzruszona.

— Dziękuję, wujku.

— Wszystko w porządku z tym twoim facetem, tak?

Kiwam głową i oboje spuszczamy oczy. On równie dobrze jak ja wie, że nie ma żadnego mojego faceta, lecz jest zbyt taktowny, żeby to powiedzieć. Zawsze kochałam tę jego cechę, jego bezwarunkowe, stałe poparcie. Myślę o tym, jak mnie przyjął, gdy stanęłam w jego drzwiach, mając siedemnaście lat, jaki był dla mnie miły, i to wspomnienie uspokaja mnie, i dodaje mi sił.

Kiedy znów odchodzi kilka godzin później, patrzę z mojego okna, jak idzie ulicą, i moje serce przepełnia miłość. Ma już prawie sześćdziesiątkę i znam go tylko jako singla, ale mama mówiła mi, że miał kiedyś żonę, przed laty, kobietę, która odeszła od niego i złamała mu serce. Nigdy o niej nie mówi, ale czasem nadal widać jej wspomnienie w jego oczach i uśmiechu, w sposób, w jaki oni pozostają częścią nas, ci ludzie, którzy bardzo nas zranili, nigdy nie zostawiając nas w spokoju, tak naprawdę.

Przedtem

Na rynku Edie drży i wstaje, rozgniatając podeszwą buta niedopałek papierosa.

— Gdzie się wybierasz? — pyta, a kiedy mówię jej, że do domu, uśmiecha się i mówi: — Pójdę z tobą.

I jest tak, jakby ten mężczyzna, kimkolwiek jest i cokolwiek między nimi zaszło, został zapomniany.

— Wspaniale — odpowiadam. — Fantastycznie!

Ona pochyla się, żeby podnieść plecak, i gdy to robi, spódniczka podjeżdża jej do góry, pokazując majtki. Pospiesznie odwracam wzrok.

— Wkrótce ogłoszą wyniki egzaminów GCSE — wypalam, kiedy ruszamy. Jej odsłonięte ramię ociera się o moje, tak że na moment delikatne włoski stykają się ze sobą.

— Tak? Myślisz, że jak ci poszło?

Wzruszam ramionami.

— Chyba dobrze. Przewidywano, że dostanę dziesięć celujących, więc…

Odwraca się do mnie, szeroko otwierając oczy.

— Dziesięć celujących? Dziesięć? — Gwiżdże. — No, masz łepetynę, co?

Zerkam na nią, sprawdzając, czy mówi to w taki sam sposób jak Sheridan Alsop, jakby w moich dobrych wynikach było coś zagadkowego i żałosnego, ale widzę jej pełen podziwu uśmiech i robi mi się na sercu ciepło ze szczęścia.

— Boże, chciałabym być taka zdolna — mówi po chwili. — Zdawałam te egzaminy w zeszłym roku. Kompletna klapa! Będę musiała powtórzyć niektóre z nich, przygotowując się do matury.

Ponownie zauważam, jaki miły ma głos. Mówi głośno, wyraźnie i z pewnością siebie, szybko wypowiadając słowa z manchesterskim akcentem. Grzebie w torebce i w końcu wyjmuje następnego papierosa. Zapala go i proponuje mi jednego.

— Nie? — mówi, gdy odmownie kręcę głową. — Bardzo mądrze. Ja żałuję, że zaczęłam. — Śmieje się, ślicznie, ciepło i gardłowo, po czym mówi: — Widzisz? Nie jestem zbyt bystra, no nie?

Idzie jak na sprężynach, pewnie stawiając długie nogi, z podniesioną głową. Ja truchtam obok niej, lekko spocona, moje uda ocierają się o siebie.

— Mogłabym… — mówię z wahaniem. — No wiesz, mogłabym ci pomóc, jeśli chcesz. Z materiałem do GCSE i w ogóle.

Ona spogląda na mnie ze zdziwieniem.

— Naprawdę? To byłoby super! — Trąca mnie ramieniem. — Poważnie, to naprawdę miło z twojej strony.

Przygryzam wargę, usiłując powstrzymać uśmiech, który chce wykrzywić moją twarz.

Przez chwilę idziemy w milczeniu, ale gdy opuszczamy plac, ona mówi mi, dlaczego przeprowadziła się do Fremton.

— Mieszkała tu moja babcia, ale umarła w zeszłym roku. Mama miała wypadek samochodowy i nie może pracować, więc przeniosłyśmy się tutaj, żeby zaoszczędzić na czynszu, dopóki nie poczuje się lepiej.

— Och, przykro mi z powodu twojej mamy — mówię.

— Niepotrzebnie — odpowiada niedbale. — Nic jej nie będzie. I tak nic jej nie obchodzę, tak samo jak tatę, którego nie widziałam od lat.

Jestem zszokowana jej słowami i tym, jak obojętnie to mówi — nie wyobrażam sobie, żebym mogła tak mówić o moich rodzicach.

— Dobrze się z tobą rozmawia, wiesz? — mówi nagle.

— Tak?

— Tak. Nie zauważyłaś, że większość ludzi, z którymi rozmawiasz, tylko czeka, aż przyjdzie ich kolej, żeby coś powiedzieć? Ty naprawdę słuchasz. To miłe. — Pochmurnieje i dodaje: — Nie żebym miała z kim rozmawiać, od kiedy mama odciągnęła mnie od wszystkich przyjaciółek, a ją gówno obchodzi, co mówię, to pewne.

Nie wiem, co na to odpowiedzieć, i idziemy w milczeniu, aż skręcamy w Heartfields, gdzie mieszkam, a wtedy znów się rozpromienia.

— A co z tobą? Długo tu mieszkasz?

Więc mówię jej o naszej starej wiosce w Walii i o tym, że przeprowadziliśmy się tutaj, i chociaż nie wspominam o Lydii ani o tym, że moi rodzice już prawie nie odzywają się do siebie, jakoś znajduję tyle do opowiedzenia, że dochodzimy do naszego domu, zanim uświadamiam sobie, że ani na chwilę nie przestałam mówić.

— Przepraszam — mówię, przyciskając dłoń do ust. — Gadam jak najęta, no nie?

Ona wzrusza ramionami.

— Co z tego?

— Mama mówi, że powinno się mówić tylko wtedy, jeśli jest to lepsze od milczenia.

— Ach tak? — Unosi brwi. — Twoja mama to chyba dusza towarzystwa.

— Nie — mówię zaskoczona. — Nie, wcale nie.

Ona uśmiecha się, słysząc to, ale nie wiem dlaczego.

— Chodź — mówi, biorąc mnie pod rękę. — To twoja ulica, no nie?

Nie spodziewałam się, że Edie naprawdę zechce wejść do mojego domu, ale podąża za mną podjazdem i cierpliwie czeka, gdy szukam kluczy.

— O! — mówi. — Ładny dom.

A ja patrząc na nią, widzę Edie oczami mojej matki: makijaż i minispódniczkę, papierosa, którego dopiero teraz rzuca na ziemię. I oczywiście, gdy tylko otwieram drzwi, zjawia się mama, stając jak wryta na korytarzu i patrząc nad moim ramieniem na Edie.

— Mamo — mówię nerwowo. — To jest…

Lecz Edie wychodzi przede mnie, posyłając mamie szeroki uśmiech.

— Hej, jestem Edie. Będę chodziła do tej samej szkoły co Heather. Och — dodaje, rozglądając się — tyle zegarów, założę się, że nigdy się nie spóźniacie, prawda?

— Hmm, nie — odpowiada moja matka niepewnie, a ja łapię Edie za rękę.

— Chodź — mówię. — Wejdźmy do mojego pokoju.

I tłumię śmiech, gdy razem wbiegamy po schodach, zostawiając mamę stojącą samotnie w holu i odprowadzającą nas wzrokiem.

Gdy zamykam drzwi mojego pokoju, patrzę na Edie stojącą przy moim łóżku i nagle jestem zawstydzona.

— Podoba mi się twoja spódniczka — mówię jej w końcu. — I twoja fryzura. — Spoglądam na moje rzeczy, kupione mi przez matkę. — Chciałbym wyglądać tak jak ty.

— Nie bądź głupia — mówi, podchodząc do mojej toaletki i podnosząc tubkę kremu na pryszcze. — Powinnaś zobaczyć mnie bez makijażu.

— Ja nie mam żadnego — przyznaję. — Nie umiem go robić.

— Mogę ci pokazać, jeśli chcesz. — Grzebie w torebce i wyjmuje z niej tusz do rzęs oraz szminkę. — Chociaż to wszystko, co mam. A ty?

Waham się, z początku niepewna, czy jej pokazać, ale zaraz dochodzę do wniosku, że ze wszystkich spraw, którymi mogłabym się z nią podzielić, wszystkich moich sekretów, które mogłabym wyjawić, ten chyba nie jest najgorszy. Podchodzę do szafy, zdejmuję z niej pudełko po butach i podnoszę wieczko. Obie spoglądamy na zawartość: mnóstwo nieużywanych szminek, tuszów do rzęs, podkładów i cieni do powiek. Mam wszystko, w każdym odcieniu.

Edie gwiżdże.

— Ooo! Skąd wzięłaś pieniądze na to wszystko?

— Ja chyba… no, właściwie… ukradłam je.

Kiedy to mówię, znów czuję się jak wtedy, gdy to robię: nie wiedzieć czemu przez ten okropny, mdlący lęk przed straszliwymi konsekwencjami ewentualnego przyłapania jest tylko jeszcze bardziej uzależniające. Chociaż nigdy nie używam tych kosmetyków — tak jakbym traciła na to ochotę w chwili, gdy wrzucam je do rękawa w sklepie Bootsa.

Ona wciąż patrzy na mnie z otwartymi ustami.

— Kradniesz w sklepach?

Mówi to głośno i z taką zgrozą, że z obawą zerkam na zamk­nięte drzwi pokoju.

— Cii! — uciszam ją pospiesznie.

Nasze spojrzenia spotykają się i nie mam pojęcia, dlaczego obie wybuchamy śmiechem. I nie możemy przestać się śmiać. Zanosimy się śmiechem tak, że nie możemy wykrztusić słowa, i w końcu muszę usiąść na łóżku, trzymając się za brzuch, ledwie mogąc oddychać. Jeszcze nigdy z nikim się tak nie śmiałam. Nie wiem nawet, co nas tak rozbawiło. Edie pada obok mnie, a ja spoglądam na nią i myślę: Kocham cię.

— Chodź — mówi Edie, bierze mnie za rękę i podnosi z łóżka, po czym sadza przed lustrem mojej toaletki. Zaczyna od moich włosów, biorąc szczotkę i delikatnie rozczesując moją gęstą żółtą grzywę. Zamykam oczy. Dotyk jej dłoni i te powolne, cierpliwe pociągnięcia szczotki są takie cudowne, tak miłe. Czuję woń papierosowego dymu na jej palcach i zapach jabłek, gdy się porusza. Zapada cisza, w której słychać tylko tykanie zegarów za zamkniętymi drzwiami mojego pokoju i odgłos szczotki przesuwającej się po mojej głowie.

I nagle, w tej ciszy, pyta mnie:

— Czy widziałaś tego chłopaka, z którym rozmawiałam przy rynku?

Otwieram oczy. Szczotka nieruchomieje. Gdy patrzę na odbicie Edie w lustrze, widzę, że spogląda na mnie, czekając na odpowiedź.

— Tak — przyznaję.

— Widziałaś go już przedtem?

Przecząco kręcę głową.

— Ja też nie. Powiedział, że ma na imię Connor.

I mówi to w taki sposób, że po prostu wiem, że bardzo chciała wypowiedzieć to imię, że uwielbia jego kształt i dźwięk.

Zapada cisza.

— Chyba mu się spodobałaś — mówię w końcu, pojmując, że właśnie tego chce, i natychmiast jej twarz się rozpromienia.

— Tak myślisz? — Na jej ustach błąka się dziwny półuśmiech, gdy odwraca się do swego odbicia w lustrze, i pojmuję, że już nie jest tu ze mną, że to on jest z nią teraz w tym pokoju, nie ja.

Jeszcze nie wszedłszy na szczyt wzgórza, słyszymy to: krzyki, muzykę i głuchy szum agregatów prądotwórczych, płynące z głośników głosy i zawodzenie klaksonu. A potem jesteśmy tam, Edie i ja, patrząc na to wszystko, co rozpościera się w dole, kolorowe światła, wielkie koło, ludzi, wozy i stragany. Magiczny, inny świat przeniesiony na sam środek pól Braxton.

Edie szturcha mnie łokciem w bok i, spojrzawszy w dół, odkrywam, że w ręku trzyma butelkę wódki. Odmownie kręcę głową, lecz gdy ona się uśmiecha i ponownie mi ją podsuwa, coś sprawia, że się waham. Zwyczajne życie pierzcha i na jego miejscu widzę czekające tam na dole światła, muzykę, śmiech i milion wspaniałych możliwości. Pod wpływem nagłego impulsu biorę od niej butelkę i pociągam łyk palącego i duszącego płynu, krztuszę się, a Edie się śmieje.

— Chodź — mówi, biorąc mnie za rękę i razem zbiegamy po zboczu wzgórza do miejsca, gdzie czeka baśniowa kraina, a wódka rozpala we mnie podniecenie, niczym fajerwerk.

Nie mogę uwierzyć, że tu jestem, że moi rodzice pozwolili mi przyjść. Wcześniej przerwałam jedną z ich kłótni, zbyt podekscytowana telefonem Edie, żeby zwrócić uwagę na podniesione głosy niczym uchodzący gaz sączące się zza zamkniętych drzwi kuchni. Myślę, że tato pozwolił mi iść, żeby rozzłościć mamę.

— Na litość boską, Jennifer, ona ma szesnaście lat — powiedział, a ja pobiegłam po płaszcz, nie śmiejąc spojrzeć mamie w oczy, z głową już pełną Edie i tego, co zrobimy tego wieczoru.

I teraz jesteśmy tu, pośrodku tego wszystkiego: małych dzieci ze świecącymi kółkami na szyjach, watą cukrową, olbrzymimi pluszowymi zabawkami lub złotymi rybkami w torebkach z wodą, grupek chłopaków z puszkami piwa oraz dziewcząt zawodzących o diamentowych i kamiennych sercach. Głośniki dudnią basami, gdy stajemy przy kolejce o nazwie Rakieta na Księżyc, która unosi wysoko w powietrze klatkę z wrzeszczącymi pasażerami. To niesamowite, te kolory, dźwięki i światła, lecz gdy spoglądam na Edie, nagle uświadamiam sobie, że ona rozgląda się w tym tłumie, jakby kogoś szukała.

— Wszystko w porządku? — pytam ją.

Wzrusza ramionami.

— Tak, pewnie. Co robimy? Masz jakieś pieniądze? — Podekscytowana, wyciągam garść banknotów, które wzięłam ze skarbonki, wybierając się tutaj, a ona robi wielkie oczy.

— Chryste, Heather — śmieje się. — Teraz jeszcze rabujesz banki?

Korzystamy ze wszystkich atrakcji, biegając od jednej do drugiej. Nie mam nic przeciwko płaceniu za wszystko. Wypijam więcej wódki, po czym śmieję się i krzyczę, jakby ten wieczór ze wszystkimi swymi bajecznymi możliwościami miał się skończyć, gdybym przestała choć na moment. Jednak gdy ponownie dostrzegam roztargnioną minę Edie, z ukłuciem rozczarowania pojmuję, że to jego szuka, tego chłopaka z rynku — to dla niego przyszła tu dziś wieczorem. I wkrótce ja też zaczynam go szukać, w ciemnych miejscach pomiędzy stoiskami, gdzie nie dociera blask kolorowych lampionów, gdzie w cieniu majaczą twarze, usta wciągające papierosowy dym lub sączące piwo z puszek. Spoglądają na nas oczy obcych ludzi, ale jego tam nie ma.

Na ostatnią przejażdżkę wybieramy karuzelę i kręcimy się na niej bez końca, a siła odśrodkowa przesuwa Edie ku mnie po plastikowym siedzeniu. Czuję jej miękkość i kanciastość jej ciała, gdy na mnie wpada, wyczuwam zapach jej włosów. Wysiadamy chwiejnie, oszołomione, zdezorientowane i roześmiane, ale podnoszę głowę i on tam jest. Stoi z kilkoma innymi chłopakami parę metrów dalej, przy ogrodzeniu toru elektrycznych samochodzików, pochylony nad czymś, co sobie podają. Jest zwrócony do nas bokiem, ale nagle patrzy w naszą stronę, jego twarz migocze czerwono, żółto, fioletowo i zielono, jego oczy przeszukują tłum, po czym zatrzymują się na Edie, ciemne i nieruchome jak lufy dubeltówki.

Próbuję ją odciągnąć, ale jest za późno. Przywarła do niego wzrokiem, jakby był magiem, hipnotyzerem, bo idzie ku niemu jak we śnie, jakby reszta świata, muzyka i wszystkie te światła po prostu znikły. Podążam za nią i, zanim do niego dochodzi, ciągnę ją za rękę.

— Co? — pyta, nie odwracając głowy, nie odrywając od niego oczu nawet na sekundę.

— Już późno. Lepiej pójdę do domu.

— W porządku — mówi Edie, już ruszając dalej. — Zobaczymy się później, co nie?

— Ty nie idziesz?

— Nie. — Strząsa moją dłoń i czuję nieprzyjemne ukłucie odrzucenia. — Idź do domu — mówi. — Ja tu zostanę.

I odchodzi tam, gdzie on na nią czeka. Przez moment obserwuję ją, po czym ruszam z powrotem przez tłum, sama.

Potem

Deski podłogi są nakryte tylko dużym, kolorowym chodnikiem, a półki pełne książek. Gdzieś z głębi korytarza z trzeszczącej płyty płynie piosenka śpiewana przez mężczyznę o chrapliwym, gardłowym głosie. Siedzę sama na kanapie, wykręcając palce, żałując, że przyszłam. Nad moją głową co chwila słychać łoskot i szuranie, przerywane przekleństwami; mężczyzna, który trzy minuty temu otworzył mi drzwi, najwyraźniej zapomniał, że mam przyjść.

— To nie potrwa długo! — woła, a ja podchodzę do wykuszowego okna, żeby spojrzeć na ulicę.

Ta część dzielnicy New Cross różni się od mojej. Ładne domki w zabudowie szeregowej mają świeżo pomalowane frontowe drzwi w spokojnych odcieniach błękitu lub szarości; przed nimi stoją równo poustawiane drzewka oliwne w terakotowych donicach. W głębi ulicy przed pubem, który niegdyś był zaniedbany od wielu lat, teraz są wiszące koszyki z kwiatami i stoliki, przy których pary piją w słońcu piwo, a ich dzieci śpią w drogich wózeczkach. Odwracam się z powrotem twarzą do pokoju i spoglądam wokół: na książki, oleodruki na ścianach, stylowe meble i dywany — w istocie takie mieszkanie, w jakim wyobrażałam sobie, że kiedyś zamieszkam. I myślę o tamtej dawnej mnie jak o obcej osobie, niegdyś tak pewnej, że przyjdzie dzień, gdy zawojuje świat.

W tym momencie do pokoju wchodzi chłopczyk w wieku około pięciu lat. Jest Mulatem i ślicznie wygląda ze strzechą jasnobrązowych loczków afro i z ciemnoniebieskimi oczami. Patrzy na mnie z bardzo poważną miną, jakby nie był pewny, czy jestem tu naprawdę.

— Cześć — mówię, przerywając ciszę, w chwili gdy mężczyzna wraca, taszcząc łóżeczko.

— Gotowe — mówi z uśmiechem. — Przepraszam za to.

Kładzie dłoń na główce chłopca i patrzą, jak szukam w torebce portmonetki.

— Trzydzieści, tak? — pytam.

Kiwa głową i bierze ode mnie pieniądze.

— Super. Mam je rozebrać, żeby zmieściło się w samochodzie, czy może ma pani furgonetkę albo coś takiego?

Dopiero wtedy uświadamiam sobie — i ogrom mojej głupoty sprawia, że gapię się na niego, zmieszana — że nie pomyślałam o tym, jak przetransportuję je do domu.

Dzieciak i jego ojciec patrzą na mnie wyczekująco. W głębi korytarza kończy się płyta.

— Nie mam samochodu — przyznaję.

On spogląda na mnie ze zdziwieniem, spuszczając wzrok na mój siedmiomiesięczny brzuch.

— Zamierzała pani zanieść je do domu na plecach?

I tak, po kilku minutach, pomimo moich protestów, siedzę pomiędzy chłopcem, który, jak się dowiaduję, ma na imię Stan, a mężczyzną każącym nazywać się James, na przednim siedzeniu sfatygowanego pikapa, wieziona do domu ze ślizgającym się i tłukącym na pace łóżeczkiem. Jestem całkiem zmieszana.

— Proszę przestać przepraszać — mówi James. — To żaden kłopot, naprawdę.

Zerkam na niego z ukosa. Jest dość przystojny, o bardzo czarnej skórze i ładnej szerokiej twarzy, ale choć jest po trzydziestce i mówi jak człowiek dobrze wykształcony, nosi przedziwnie niedobrane ciuchy: jaskrawopomarańczową bluzę, wojskowe spodnie i pochlapane farbą buty, a włosy ma krótko ścięte i tlenione. Myślę, że wygląda jak student albo bezdomny. Podczas tej krótkiej przejażdżki ani na moment nie milknie i nie przestaje się wiercić, pogwizdując przez zęby, komentując jazdę innych kierowców, pytając mnie, kiedy mam urodzić, co robię, skąd jestem, przez cały czas mierzwiąc włosy synka, naciskając klakson lub bębniąc palcami o kierownicę. Ja nie mam mu nic do powiedzenia. Jest męczący i czuję ulgę, kiedy w końcu dojeżdżamy do mojej kamienicy.

Wyskakuje i zaczyna wyładowywać łóżeczko na chodnik.

— Ma pani kogoś, kto pomoże pani go wnieść? — pyta. — Na którym piętrze pani mieszka?

Wzruszam ramionami.

— W porządku. Poradzę sobie.

Patrzy na mnie i widzę, że pojmuje, iż nie ma nikogo, kto by mi pomógł.

— Niech pani nie będzie niemądra — mówi. — Pomogę pani.

A ja czuję się skrępowana jego uporem i naleganiami, że mi pomoże. Wolałabym, żeby zostawił to łóżeczko i mnie tutaj, na ulicy. Jednak wchodzi za mną na ostatnie piętro, niezgrabnie je taszcząc i klnąc pod nosem, ilekroć rąbnie go w łydkę, a chłopczyk podąża za nami.

Gdy otwieram drzwi mojego mieszkania, wytarty chodnik, stare i brzydkie meble oraz brudne ściany nagle wyglądają znacznie gorzej niż pół godziny temu.

— Niech je pan postawi gdziekolwiek — mówię.

Wnosi je do salonu, przewracając półkę, tak że jej zawartość rozsypuje się po podłodze: ilustrowane gazety, stare rachunki oraz kilkanaście kartek z rysunkami. Klękam, pospiesznie zbierając obrazki i wpychając je z powrotem do teczki. Jednak już za późno: podnosi jeden, który wylądował pod jego nogami, i zaczyna mu się przyglądać.

— To pani? — pyta, a ja czuję, że piecze mnie twarz, tak żenujące jest to, że ten obcy człowiek — ktokolwiek — ogląda moje szkice; nakreślone piórkiem krajobrazy zapełnione zwiewnymi duchami.

Wyciągam rękę, żeby zabrać mu rysunek, ale on wciąż uważnie go studiuje.

— To naprawdę bardzo dobre — mówi powoli, a potem patrzy na mnie zupełnie inaczej: z zaciekawieniem, ponownie oceniając. — Maluje pani także czy tylko rysuje? — pyta. — Ponieważ ja…

Jednak ja wyrywam mu szkic z ręki.

— Nie, nie robię niczego takiego — mówię, wpychając szkic z powrotem do teczki i odsuwając się.

Zapada krótka, niezręczna cisza. Spoglądam w kierunku drzwi.

— No tak — mówi chłodno. — Przepraszam.

Bierze synka za rękę i rusza do wyjścia.

— Dzięki. Za łóżeczko — udaje mi się wymamrotać, gdy docierają do drzwi, a on znów się uśmiecha w ten swój spokojny sposób.

— Żaden problem.

To miły uśmiech i przez parę sekund pozwalam sobie go odwzajemnić, zanim w moich myślach pojawia się twarz Connora i odwracam się z mocno bijącym sercem, żeby zająć się porozrzucanymi papierami, gdy oni wychodzą, zamykając za sobą drzwi.

*

W miarę jak mój brzuch rośnie, coraz częściej myślę o mojej mamie. Zastanawiam się, co czuła, kiedy miała mnie urodzić, czy była tak przestraszona jak ja, czy od razu mnie kochała. Miała zaledwie siedemnaście lat, kiedy przyszłam na świat, i od kiedy pamiętam, kłóciłyśmy się i dokuczałyśmy sobie jak siostry. Miałam sześć lat, gdy mój ojciec nas zostawił, i to ją winiłam za jego odejście. A jednak w głębi serca zawsze wiedziałam, że się kochamy i jakaś cząstka mnie rozumiała, że ta pasja, z jaką ranimy się nawzajem, jest spowodowana czymś dostatecznie silnym, by znieść ciosy, które sobie zadajemy. Patrząc wstecz, chyba zawsze uważałam, że będziemy miały czas, żeby w końcu się pogodzić, i nie miałam pojęcia, co się stanie: że pewnego dnia zerwiemy wszelkie kontakty i przestaniemy ze sobą rozmawiać.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

CZĘŚĆ DRUGA

Przedtem

Czasem, kiedy jest mi smutno, jest coś, co robię, żeby poczuć się lepiej. Wybieram jakieś wspomnienie z czasów, gdy byłam naprawdę szczęśliwa, i zanurzam się weń, pozostawiając świat daleko za sobą. Wszystkie jego obrazy i odgłosy znikają, aż to wspomnienie jest wszędzie wokół mnie, bardziej rzeczywiste, ciepłe i kolorowe niż życie, które właśnie wiodę.

Ponieważ jest niedziela, wszyscy poszliśmy do kościoła: mama, tato i ja. Spóźniliśmy się, więc ławki były prawie pełne i musiałam usiąść oddzielnie, po drugiej stronie przejścia. Nabożeństwo odbywało się tak jak zwykle, z tymi samymi starymi modlitwami i psalmami. Jednak nagle, w trakcie „Ojcze nasz”, gdy pochyliłam głowę wraz z wszystkimi innymi i zaczęłam odmawiać słowa, doznałam przedziwnego wrażenia, jakby zimnego ucisku na karku. Nie przerwałam modlitwy… jako i my odpuszczamy naszym winowajcom, i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego… a to wrażenie przybierało na sile, aż w końcu odwróciłam się i tam, wśród wszystkich tych pochylonych i mamroczących głów, była moja matka, siedząca prosto, z zaciśniętymi wargami i oczami wbitymi we mnie. Na widok wyrazu jej twarzy serce zamarło mi w piersi, dosłownie przestało bić na długi, zatrważający moment.

W następnej chwili odwróciła wzrok, a ja kontynuowałam modlitwę. Moje serce znów zaczęło bić, tłukąc się pod żebrami, w drżącym ciele. Modlitwa się skończyła i zastąpiły ją szmery, szuranie nóg i pokasływanie wiernych szykujących się do odśpiewania kolejnego psalmu. Jednak mnie już nie było wśród nich. Zostawiłam tę niezdrową, smutną, przygnębiającą rzeczywistość i w następnej chwili miałam pięć lat, a Lydia dwa i bawiłyśmy się razem w naszym dawnym pokoju w Walii.

Moja matka gdzieś wyszła, a ojciec był w innym pokoju. Byłam zajęta moimi lalkami, więc minął jakiś czas, zanim podniosłam głowę i odkryłam, że Lydia jest otoczona pustymi pojemnikami po farbkach plakatowych, którymi bawiłam się przedtem. Jej twarz i dłonie, jej ubranie i dywan wokół niej były pokryte różnokolorowymi smugami gęstej i mokrej farby. Jęknęłam, gdy uśmiechnęła się do mnie, zadowolona z siebie. Mama lada chwila wróci do domu i będzie wściekła: to moja wina, że zostawiłam farby tam, gdzie Lydia mogła je dosięgnąć. Jednak w tym momencie Lydia odchyliła głowę do tyłu i zaczęła się śmiać, a ja nagle uświadomiłam sobie, że wcale się tym nie przejmuję. Podeszłam do niej, objęłam ją i mocno uściskałam, i śmiałam się bez końca, kochając, tak mocno kochając.

Potem

Wygląda na to, że nie mogę się zmobilizować. Wiem, że powinnam się sprężyć i wziąć do roboty, ale mijają godziny i dni, a ja wciąż nie ruszam z miejsca. Pomiędzy jawą a snem wspomnienia pojawiają się i umykają. Czasem płacz Mai przebija opar smutku, który zasnuł całe moje ciało, czyniąc mnie apatyczną i przykutą do łóżka, pozbawioną energii i celu. Czasem wynurzam się na dostatecznie długą chwilę, aby usłyszeć uspokajającą reakcję Heather, zanim znów się zapadnę, wciągana coraz głębiej przez lodowato zimne palce przeszłości.

Dryfuję.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

CZĘŚĆ TRZECIA

Przedtem

Wracam do domu z prywatki, ledwie widząc przez łzy. Idę ciemnymi i cichymi ulicami, którymi zaledwie kilka godzin temu szłam tak pełna nadziei i euforii. Co ja zrobiłam? Co, do licha, zrobiłam? Pamiętam krzyk bólu Alice, gdy wyrwałam z jej palców prezent dla Edie. To był wypadek, mówię sobie z rozpaczą. Tylko okropny, straszny wypadek! Jednak wtedy, mimo woli, nagle przypomina mi się ten dzień sprzed czterech lat, gdy złamałam mamie rękę.

Nie miałam jeszcze dwunastu lat, kiedy to się stało. Pewnego wieczoru pokłóciłyśmy się z mamą w kuchni o moje odrabianie lekcji.

— Do niczego w życiu nie dojdziesz, jeśli będziesz leniwa — powiedziała.

I to niesprawiedliwe, całkowicie niesłuszne stwierdzenie po tym, jak pilnie uczyłam się każdego wieczoru, żeby ona i tato byli zadowoleni, wytrąciło mnie z równowagi.

Wstałam i wrzasnęłam na nią, nie będąc w stanie zapanować nad wybuchem wściekłości.

— Nie jestem leniwa! Nie jestem! — krzyczałam raz po raz. — Nie jestem, nie jestem, nie jestem!

A kiedy się odwróciłam, żeby pobiec do mojego pokoju, matka ruszyła za mną.

— Wracaj tu, młoda damo — powiedziała. — Wróć tu w tej chwili!

Byłam już równie wysoka jak ona. Gdy próbowała przejść za mną przez drzwi, odwróciłam się i z całej siły pchnęłam je, uderzając w nie raz po raz, gdy napotkałam opór, zbyt rozwścieczona, by zauważyć, że ręka mamy uwięzła w szparze, i robiąc zbyt wiele hałasu, żeby usłyszeć jej krzyk. Dopiero kiedy ojciec zbiegł po schodach i mnie odciągnął, otrzeźwiałam i zdałam sobie sprawę z tego, co zrobiłam.

Miała rękę złamaną w dwóch miejscach. O mojej winie nieustannie przypominał mi nie tylko gips, który musiała nosić przez kilka tygodni, ale i jej spojrzenie, ilekroć popatrzyłyśmy sobie w oczy. Widziałam w nich coś w rodzaju triumfu, zdawały się mówić wiedziałam.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

CZĘŚĆ CZWARTA

Przedtem

Jestem tak zaskoczona, widząc Edie w drzwiach mojego domu, że w pierwszej chwili tylko się na nią gapię.

— Chcesz wejść? — pytam w końcu.