Obcy barbarzyńca - Ruby Dixon - ebook + audiobook

Obcy barbarzyńca ebook i audiobook

Dixon Ruby

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Dwanaście kobiet uprowadzonych między gwiazdy. Błękitni kosmici, którzy oddaliby wszystko za miłość. Gorące romanse na lodowej planecie, gdzie Ziemianki próbują przeżyć… i się nie zakochać.

Gdyby kilka tygodni temu ktoś powiedział Liz Cramer, że zostanie porwana z Ziemi przez obcych i porzucona na lodowym pustkowiu, a jakiś niebieski kosmita, podający się za przeznaczonego jej partnera, będzie próbował wmusić w nią świecącego pasożyta, chyba wybuchnęłaby śmiechem. Nawet teraz, gdy jest chora, zmarznięta i wygłodniała, niezbyt uśmiecha jej się perspektywa zostania ukochaną Raahosha, najstraszniejszego, najbardziej upartego z błękitnych tubylców. Tylko że Raahosh, w przeciwieństwie do Liz, wierzy w nieomylność przeznaczenia. By zyskać na czasie, zabiera dziewczynę do swojej jaskini. Ma nadzieję, że niedługo Liz da się porwać namiętności. Kosmita nie zdaje sobie jednak sprawy, jak twardego ma przeciwnika… Bo nawet jeśli kosmiczny symbiont twierdzi, że Raahosh jest dla Liz jej drugą połówką, to ona sama nie jest o tym do końca przekonana. Przynajmniej na razie.

Ruby Dixon „Barbarzyńców z lodowej planety” zaczęła wydawać samodzielnie. Od początku przyświecała jej idea, by stworzyć zabawną, seksowną powieść, która z dystansem podchodzi do schematów znanych z popularnych erotyków oraz „męskiego science fiction”. Kilka lat po ukazaniu się serii zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego – Emma Carter, 22-letnia booktokerka, postanowiła nagrać filmik z recenzją „Barbarzyńców”. Wystarczyła chwila, by powieści Dixon wskoczyły na listy bestsellerów Amazona, a potem do kolejnych serwisów i magazynów, stając się jednym z pierwszych fenomenów TikToka. Sama Emma Carter o sukcesie Dixon mówi tak: „Któregoś tygodnia byłam oznaczana przynajmniej w dziesięciu filmikach na godzinę. Grono osób czytających i oceniających cykl nagle rozrosło się do niebotycznych rozmiarów. Kilku moich znajomych z BookToka również nagrało coś na ten temat i gdy zobaczyłam, ile mają lajków i wyświetleń, byłam w absolutnym szoku. Kiedy pierwsza książka z serii trafiła na pierwsze miejsce listy bestsellerów wśród e-booków, zdałam sobie sprawę z siły, jaka kryje się w BookToku”.

Ruby Dixon jest zodiakalnym Strzelcem. Uwielbia pisać romanse w duchu science fiction, o parach połączonych przeznaczeniem, z uroczymi bohaterami i słodkimi bobasami w ramach happy endu. Mieszka na południu Stanów Zjednoczonych razem z mężem i stadkiem kocich seniorów. O „Barbarzyńcach z lodowej planety” Dixon mówi: „Chciałam napisać uroczą, pozytywną historię, coś w rodzaju opowieści o odnalezionej rodzinie. Uwielbiam wymyślać fabuły o niewielkich społecznościach złożonych z różnorodnych osób, które poznaje się w trakcie lektury […]. Nie każda książka musi być arcydziełem godnym Pulitzera. Od zawsze czytałam dużo eskapistycznych, radosnych narracji, i to właśnie taką historię pragnęłam stworzyć…”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 31 min

Lektor: Ewa Jakubowicz
Oceny
4,1 (293 oceny)
136
79
55
17
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Stream_of_consciousness

Nie oderwiesz się od lektury

Arktyczny porno Avatar ;) ale czyta się świetnie, więc jak ktoś lubi takie klimaty to polecam ;)
82
PapieroweDziewczyny

Nie oderwiesz się od lektury

"Najbardziej kocham to, że mogę być przy tobie sobą Kocham cię za to, kim jesteś. Nie chcę, żebyś się zmieniał, chcę, żebyś na zawsze pozostał Raahoshem. Moim Raahoshem. Możesz być zrzędliwy, nie dbam o to, bo wiem, że też potrafię być jak wrzód na du**e"❤️ 👽 Q: oglądaliście Avatara?🤔Ja przyznam, że nigdy w całości, bo jest dla mnie za długi😅Jeśli go oglądam, to tylko we fragmentach😅 👽 9/10⭐️ Liz jest kolejną kobietą, która została porwana na Lodową Planetę. Mimo że jest ledwo żywa z głodu, wyczerpania i choroby, to jej duch walki pozostaje niezłomny, gdy niebieski kosmita chce się nią zająć - a przy okazji wmusić w nią świecącego robaka. Raahosh wytacza więc ciężkie działa: postanawia ją porwać i w ten sposób do siebie przekonać... 👽 "-Jesteś dla mnie wszystkim, Liz - mówię cicho. - Całym światem. Moim sercem"❤️ 👽 Czy drugi tom może być jeszcze lepszy niż pierwszy?🤔MOŻE🥰Raaaaany, jak ja ich kocham😍A co najlepsze - gdy czytałam 'Barbarzyńców', to nie byłam przekonana ani do R...
41
Dzuliettaa

Całkiem niezła

rozczuliła mnie, lepsza od poprzedniej
30
dariakad

Całkiem niezła

Wciąż twierdzę że mi się podoba, szczególnie gdy chce się czegoś niewymagającego. Liz i Raahosh przypadli mi do gustu bardziej niż poprzednia parka, ich historia mocniej mnie porwała. ALE nie mogę przeżyć tego że Georgie pojawiła się na dwa rozdziały i nagle stała się najbardziej irytująca na świecie.
20
mika8549

Nie oderwiesz się od lektury

super mam nadziej ze reszta tomow tez sie pojawi w niedlugim czasie
20

Popularność




Tytuł oryginału

BARBARIAN ALIEN

Copyright © 2015, 2022 by Ruby Dixon

All rights reserved

Projekt okładki

Rita Frangie

Ilustracja na okładce

Kelly Wagner

Ezhevika/Shutterstock

Redaktor prowadząca

Jadwiga Mik

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8352-643-0

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Czytelniczkom, które sięgają po cykl

o lodowej planecie po raz pierwszy,

a także tym, które od ponad pięciu lat

polecają znajomym książki

o niebieskich kosmitach.

Dziękuję Wam!

CZĘŚĆ PIERWSZA

LIZ

Razem z Kirą patrzymy, jak Megan i Georgie przesuwają palcami po panelu w ładowni statku obcych, zachodząc w głowę i kombinując, jak go podważyć, by wydostać uwięzione w środku dziewczyny. Jest sześć jednoosobowych kapsuł i wszystkie musimy otworzyć. Zamknięte w środku towarzyszki niedoli nie mają pojęcia, gdzie aktualnie się znajdują ani jak tu trafiły.

– Sama nie wiem, co o tym sądzić: mają pecha czy może wielkie szczęście – mówię Kirze.

– Szczęście – przesądza wypranym z emocji szeptem. Wzrok ma utkwiony w światełkach migocących na tle ciemnej ściany ładowni. – Został im oszczędzony koszmar, jaki przeżyłyśmy w ciągu ostatnich tygodni.

Mruczę, jakbym się z nią zgadzała, choć nie jestem do końca przekonana, czy tak jest, bo Kira zbyt często uprawia czarnowidztwo. Nie przeczę, kilka ostatnich tygodni trudno nazwać wakacjami, ale może lepiej znać prawdę, choćby i najpaskudniejszą, niż być na nią ślepym.

Chyba.

Patrzymy zatem z Kirą, jak dziewczyny dwoją się i troją; same jesteśmy zbyt osłabione, by się zaangażować. Z naszej szóstki w najlepszej formie jest Georgie. Była z tym kosmitą, więc jadła trzy posiłki dziennie i nie marzła, bo dostała ciepłe ubrania. Reszta utknęła w ładowni. Spośród nas Megan jeszcze jakoś się trzyma. Ja jestem ledwo żywa, otępiała i potwornie bolą mnie palce u stóp. Noga Josie wygląda, jakby była złamana w dwóch miejscach, i żadna z nas nie wie, jak jej pomóc. Kira ma spuchniętą kostkę, poza tym wygląda naprawdę mizernie. Tiffany prawdopodobnie umiera, ponieważ nie jesteśmy w stanie wybudzić jej z głębokiego snu, w który zapadła. Ocknęła się tylko na moment, wypiła odrobinę zupy, a potem znów straciła przytomność.

Nie potrzebujemy wyjaśnień kosmitów, i bez nich wiemy, że planeta nas zabija. Wielka mi nowina.

– Otwiera się – cieszy się Megan i razem z Georgie się wycofują. Panel odsuwa się z sykiem od ściany, zupełnie jak w filmach s.f. W środku jest dziewczyna w T-shircie i majtkach, owinięta dziwnymi przewodami, a ich końce znikają w jej gardle.

Na ten widok przechodzą mnie dreszcze.

Georgie z Megan przyglądają się jej, próbując rozkminić, jak ją uwolnić. W końcu po prostu zrywają z niej rurki i zwoje, wtedy ona się budzi i zaczyna się krztusić. Chwilę później kolejna opada na podłogę i wypluwa przewody, które miała w ustach, a Megan gładzi ją po plecach.

No cóż, udało się. Na dobre i na złe, witaj w klubie.

Dziewczyna szeroko otwiera oczy i zaczyna szlochać. Jest zdezorientowana i totalnie przerażona. Kira wstaje, wyciąga ramiona, by ją przytulić. Mruczy cicho kojące słowa, po czym obejmuje ją mocno i pomaga jej odsunąć się od ściany. Mimo że nikt niczego nie dotyka, nagle otwierają się pozostałe kapsuły.

– Cholera, chyba nastąpiła reakcja łańcuchowa – komentuje Georgie i zabiera się do pracy, by pozdejmować z dziewczyn kable. Po chwili na podłogę opada reszta wybudzonych. Podnoszę się niemrawo, aby pomóc.

Kuśtykając, zbliżam się do nich, dochodzą mnie strzępy rozmów kosmitów. Rozglądam się, a dziewczyna, która jest najbliżej mnie, zaczyna histerycznie zawodzić.

– Co się dzieje? Gdzie ja jestem? Kim jesteś?

Podaję jej rękę.

– Cześć, mam na imię Liz i wszystko ci wyjaśnię, kiedy obudzimy resztę, okej?

Nie przestaje płakać. Muszę ugryźć się w język, żeby na nią nie wrzasnąć. Hej, czuję się chujowo i pewnie jestem tylko o kilka kroków dalej za Tiffany na drodze ku śmierci, ale czy jojczę? Czy marudzę? Nie, nic z tych rzeczy. Zaciskam zęby i robię, kurwa, swoje.

Pomagam się podnieść kolejnej uwolnionej z kapsuł, dziewczynie z piegami i jasnorudymi włosami, a wtedy pani Beksa zaczyna wydawać z siebie przerażone, zdławione okrzyki.

– O mój Boże, co to jest? – Wyciąga drżącą rękę, którą szybko opuszczam w dół.

– Nieładnie tak pokazywać palcami – besztam ją, ale pozostałe dziewczyny też wstrzymują oddech z przerażenia na widok obcych czających się na drugim końcu ładowni. Kolejna zaczyna szlochać, jeszcze inna gwałtownie przywiera do mnie, jakby chciała się na mnie wspiąć dla bezpieczeństwa. Przez to moje połamane palce u nóg bolą jak skurwysyn, podnoszę więc wzrok na Georgie.

– Mamy problem – stwierdzam. – Zrób coś z tym, o nieustraszona przywódczyni.

– Racja – zgadza się ze mną i szybko podchodzi do kosmitów. Chwilę później wszyscy wyłażą przez wyrwę w kadłubie i zostajemy same w ludzkim, a dokładniej – kobiecym, gronie.

– Usiądźmy wszystkie tutaj – proponuje Kira kojącym tonem. – Mamy ogień, żeby się ogrzać, wodę i futrzane okrycia.

– Zimno mi – jęczy jedna z nowych. – Strasznie zimno, nie mam na sobie spodni. Gdzie się podziały moje spodnie?

– Nie masz spodni, bo kosmici porwali cię, kiedy spałaś – świergoczę wesoło. – Żadna z nas nie ma cholernych spodni.

Kira klepie mnie po ramieniu, dając mi tym samym do zrozumienia, że powinnam się zamknąć. Okej, cierpliwość nie jest moim największym atutem, co poradzisz.

– Tam są futra – zachęcam, żeby podeszły, co bardziej przypomina naganianie miauczących i popiskujących kociaków niż kaczątek, ale udaje nam się je zgromadzić wokół ogniska i zarzucić im na ramiona okrycia, które przynieśli kosmici.

– Wciąż mi zimno – żali się jedna, szczękając zębami i ciaśniej opatulając się futrem.

Tylko na nią patrzę i staram się jej nie oceniać. Tydzień temu nie miałyśmy nic, żadnych futer, ognia czy jedzenia. W tej chwili, kurwa, jest luksus. Ale przecież siedziały uwięzione w kapsułach i nie wiedzą, że było gorzej.

– Co teraz? – pyta Kira.

Dlaczego patrzy na mnie? To Georgie jest liderką, nie ja, ale ona akurat próbuje przekonać kosmitów, żeby trzymali swoje przerażające oblicza z dala od nas, więc chyba… no tak… Skoro ona jest Batmanem, to ja muszę być Robinem. Czy jakoś tak.

No dobra, przejmuję dowodzenie.

– W porządku, dzieciarnio, usiądźmy w kręgu. Teraz każda z nas się przedstawi, powie kilka słów o sobie, jak na firmowym wyjeździe integracyjnym. Któraś tu robiła w korporacji? – Kiedy dwie pociągające nosem dziewczyny podnoszą ręce, kiwam głową. Zaczynamy. – W takim razie wiecie, jak to działa. Jedziemy po kolei: najpierw imię, ile macie lat i czym się zajmujecie. Na koniec mówicie o sobie trzy rzeczy, które uważacie za ważne. Dzięki temu lepiej się poznamy.

– Gdzie jesteśmy? – pyta jedna ze łzami w oczach.

– Dojdziemy do tego – obiecuję. – Wkrótce. A teraz do dzieła. Zaczniemy od ciebie. – Odwracam się do piegowatej rudowłosej, która siedzi obok mnie. Radzi sobie z tą dziwaczną sytuacją, w jakiej się znalazła, lepiej od pozostałych, a to wielki plus. Gapi się na mnie, jakbym zwariowała, ale nie mam jej tego za złe.

Jestem prawie pewna, że bez reszty zgłupiałam. Kurde, organizuję wieczorek zapoznawczy na rozbitym statku kosmicznym.

Dziewczyna obok mnie pociąga nosem, przeciera dłońmi twarz i postanawia zachować spokój.

– J-jestem Harlow, mam dwadzieścia dwa lata i studiuję weterynarię. – Mruga przez chwilę, bezradna i zagubiona.

– Jeszcze parę słów o sobie.

– Nie lubię… owoców morza?

Wystarczy. Wskazuję na kolejną.

To nasza beksa. Szlocha i zawodzi, cały czas cieknie jej z nosa. Wśród nieprzerwanego potoku łez dowiadujemy się, że ma na imię Ariana, urodziła się w Jersey i jest przerażona. Obok niej siedzi Claire o ogromnych brązowych oczach, z których bije groza. Mówi bardzo cicho, praktycznie szepcze, ale nie naciskam. Jest też Nora z zaciętym wyrazem twarzy, wygląda na ostro wkurzoną. Potem przedstawia się Marlene o pustym obliczu, które nic nie wyraża, mówi z mocnym francuskim akcentem. Następna jest zanosząca się płaczem Stacy, choć trzeba jej przyznać, że bardzo się stara nad sobą zapanować. Szacun. Kiedy kończą, jasne jest, że są w tym samym wieku.

Teraz moja kolej. Dotykam dłonią klatki piersiowej.

– Nazywam się Liz Cramer. Tak jak wy mam dwadzieścia dwa lata, wklepywałam dane do komputera w małej firmie produkującej prasy tłoczące. Pochodzę z Oklahomy, lubię polować i strzelać z łuku. A trzy tygodnie temu zostałam porwana przez kosmitów.

Dziewczyny wzdychają. Ariana zaczyna głośniej zawodzić.

– Bardzo im to ułatwiasz – mruczy Kira.

Ignoruję jej uwagę. To będzie przypominało zrywanie plastra. Najlepiej od razu kawa na ławę, żeby jak najszybciej do nich dotarło.

– Usiądźcie wygodnie, bo zaraz usłyszycie najbardziej gównianą historyjkę przy ognisku, jaką można sobie wyobrazić.

I zaczynam mówić.

Opowiadam, jak trzy tygodnie temu, nocą, zostałam porwana przez małe zielone ludziki. Kiedy się obudziłam, okazało się, że trafiłam do brudnej ciemnej ładowni z grupą pozostałych ofiar ubranych tylko w piżamy. Kosmici zamierzali nas sprzedać na jakiejś międzyplanetarnej stacji handlowej, jakbyśmy były bydłem. Sześć kobiet zamknęli w kapsułach hibernacyjnych, a mnie z resztą moich nowych psiapsiółek trzymali w klatce. Byłyśmy nadprogramowe.

Z ich westchnień wnioskuję, że zaczynają układać fakty w całość. Zgadza się, one były ładunkiem zasadniczym. A ja, Kira i reszta, która nie trafiła do kapsuł? No cóż…

– Wiecie, to trochę tak, jak wtedy, gdy idziecie do sklepu po piwo, a w promocji są akurat chipsy – wychodzicie więc z pełną siatą przekąsek, no nie? Jesteśmy pringlesami.

Żadna się nie śmieje z mojego dowcipu. Okej, nie mam żalu. Mimo to uważam, że był zabawny. Kurczę, nie można przecież tracić poczucia humoru.

– W każdym razie wygląda na to, że nasi obcy kumple zrobili się zachłanni i zgarnęli tyle kobiet, ile tylko zdołali upchnąć na statku kosmicznym. Na początku było nas dziewięć.

Szerzej otwierają oczy. Ariana znów zaczyna szlochać. Żałuję, że nie mam skarpetki, żebym mogła ją zakneblować.

– Skąd wiesz? – pyta oskarżycielskim tonem Nora.

– Co takiego?

– Że mieli nas sprzedać. Może zamierzali nas zabrać w jakieś fajne miejsce?

Racja, a ja jestem Kacper, przyjazny, kurwa, duszek. Wskazuję na Kirę, która, patrząc na mnie, marszczy brwi.

– To jest Kira. Jako jedyna ma tłumacza. Miała to „szczęście”, że została porwana jako pierwsza, więc wpięli jej jakieś urządzenie do ucha, żeby rozumiała, co do niej mówią. W ten sposób dowiedziałyśmy się, co się z nami dzieje, że jesteśmy towarem na sprzedaż. Dzięki czipowi była w stanie zrozumieć ich język. Stąd właśnie wiedziałyśmy, że nie zabierają nas na planetę Malibu, żebyśmy się tam opalały i popijały margarity.

– Liz – syczy cicho Kira. Nora się wzdryga.

Wiem, nie jestem wyrozumiała. No tak, ale chyba mam to w nosie.

– Tak to wygląda. Porwali nas z naszych domów. Oznaczyli jak bydło. – Wskazuję na guzek na moim ramieniu, gdzie pod skórą znajduje się mały metalowy przedmiot, który, jak podejrzewam, działa na zasadzie GPS-u. – Zabiorą nas na targ mięsny i sprzedadzą jak najlepsze maciory temu, kto zaoferuje najwyższą cenę. A przecież są kolesie, którzy ruchają swoje świnie…

– Obrzydliwe – mamrocze któraś.

– …większość jednak po prostu je zjada – kończę. – Więc wybaczcie mi, jeśli nie odpuszczam naszym porywaczom. Małe zielone ludziki nie były miłe. Mieli strażników, którzy zgwałcili kilka dziewczyn, kiedy przetrzymywali nas w niewoli. Zamknęli nas w klatce. Za toaletę miałyśmy wiadro. Traktowali nas, jakbyśmy były śmieciami. Musicie o tym wiedzieć, aby zrozumieć, przez co przeszłyśmy i dlaczego tak śmierdzimy, dlaczego jesteśmy zmęczone, głodne i chore. Okej?

Dziewczyny kiwają głowami. Ariana znów zaczyna płakać.

– Zjedzą nas?

– Już nie – uspokaja ją Kira. Ona tu powinna gadać. Jest miła. Ale tylko patrzy na mnie wyczekująco, żebym kontynuowała, więc ciągnę dalej.

– Tamtych już nie ma. Przynajmniej na razie.

Pokrótce streszczam próbę buntu, kiedy Georgie załatwiła jednego ze strażników akurat w momencie zrzucania ładowni na planetę. Przebywamy teraz na Nie-Hoth, bo tak ochrzciłyśmy to miejsce. Zimno tu jak diabli, planeta jest cała pokryta śniegiem i skrajnie niegościnna.

Lądowanie było kurewsko ciężkie. Żadna z nas nie wyszła z niego bez szwanku – dwie dziewczyny zginęły. Ja mam zmiażdżone trzy palce u nogi, więc nie jestem w stanie przejść dłuższej odległości niż dwa, trzy metry. Ale przynajmniej żyję.

– Kiedy już oceniłyśmy obrażenia, Georgie, jako najodważniejsza i najmniej kontuzjowana, wyruszyła w jedynym ciepłym ubraniu, jakie miałyśmy, w poszukiwaniu pomocy. Reszta została i marzła. Czy wspominałam już, że miałyśmy na sobie tylko piżamy? Niezbyt się nadawały do ochrony przed zimnem.

Dziewczyna obok mnie, Harlow, zawstydziła się i teraz oddaje mi swoje okrycie. Potrząsam głową. Jestem zbyt zmęczona, żeby się przejmować. I co dziwne, przyzwyczaiłam się do wiecznie przemrożonego tyłka. Dla niej to jednak nowe doznanie, powinna zatrzymać futro.

Przez ostatni tydzień przytulałyśmy się jedna do drugiej, by się ogrzać, tworząc żałosną kupkę brudnych, nieszczęś­liwych i poturbowanych stworzeń. Przez cały ten czas starałyśmy się ignorować woń wydawaną przez nasze nie­myte ciała, przeżywałyśmy momenty skrajnego przerażenia za każdym razem, gdy znad szczeliny w kadłubie ładowni rozlegały się dziwne odgłosy, i zastanawiałyśmy się, co się z nami dalej stanie. Miałyśmy przetłuszczone włosy, cuchnęło nam spod pach, a wiadro na nieczystości się przelewało. Ale nie miałyśmy butów ani prawie żadnych ubrań, więc nie mogłyśmy po prostu wyskoczyć na zewnątrz, by się umyć. Na dworze szalała nieustająca śnieżyca. Utknęłyśmy, a zapasy żywności i wody kurczyły się z dnia na dzień.

Przeganiam ponure wspomnienia.

Każdego wieczoru zasypiałam, zastanawiając się, czy obudzę się następnego ranka.

– Georgie poszła po pomoc – podpowiada Kira, kiedy zbyt długo milczę.

Kiwam głową i wracam do przerwanego wątku.

– Georgie wróciła po kilku dniach z wysokim, potężnie zbudowanym niebieskim barbarzyńcą z rogami, ogonem i świecącymi niebieskimi oczami. Nazywa się Vektal i jest tubylcem.

Pomijam część o tym, że Georgie najwyraźniej pieprzyła się z Vektalem. Znaczy się, facet przyszedł z jedzeniem i futrami, więc szczerze? Nie obchodzi mnie, czy robi mu na boku nieziemsko dobrze, dopóki się o nas troszczy.

– Zostawili nam trochę żywności i poszli po posiłki, żeby nas stąd wyciągnąć – wyjaśniam. – To właśnie oni, te demony na zewnątrz.

Kilka twarzy się rozjaśnia.

– Więc są mili?

– Tak, choć jest jedno ale… – Zastanawiam się, ile powinnam im zdradzić.

Ponieważ nasza historia jest w chuj ponura i nie mamy zbyt wielu opcji do wyboru.

Okazuje się, że Nie-Hoth nie jest planetą przyjazną dla ludzi. Oprócz tego, że jest tu zimno jak diabli i na zewnątrz grasują hordy bestii, które chcą nas pożreć, to powietrze zawiera jakiś trujący gaz. Pierwiastek, który nas powoli zabija. Nie da się tego ukryć. Leżąca w kącie Tiffany zapadła w śpiączkę, a ja jestem tak wyczerpana, że ledwie mogę podnieść głowę. O czym teraz marzę? Chciałabym po prostu położyć się na ziemi i zasnąć. A będzie coraz gorzej. To nas wykończy, bo pochodzimy z innego świata.

Można jednak temu zaradzić. No, powiedzmy.

Antidotum na wyrok śmierci, jaki wydała na nas planeta, jest symbiont, którego tubylcy nazywają khui, a my ochrzciłyśmy kłakiem.

Żeby przeżyć, musimy dać się… zakazić. Przyznaję, że byłam szalenie podekscytowana wizją ratunku. W odróżnieniu od Kiry, dla której szklanka zawsze jest do połowy pusta, tryskam wręcz dobrym humorem, ale na myśl, że ma we mnie zamieszkać jakiś robal, panikuję.

Kłak wydaje się idealnym rozwiązaniem naszych problemów, jest tylko pewien haczyk, o czym powiedziała nam Georgie.

Kłaczek jest żywo zainteresowany przedłużaniem gatunków. Kiedy tylko wyczuje dwoje osobników, których uzna za idealnych partnerów zdolnych do spłodzenia cudownego dzidziusia, dzieje się coś, co nazywa się rezonansem. Kłak zaczyna wibrować w klatce piersiowej, gdy jesteś blisko swojego nowego partnera, i nie przestanie, dopóki nie dojdzie do poczęcia, a w plemieniu dwumetrowych niebieskich, rogatych kosmitów, którzy przyszli z Vektalem, żyją tylko cztery dorosłe kobiety.

Jeśli zostaniemy, otrzymamy coś więcej niż ratunek. A mianowicie mężów. Georgie już się spiknęła z Vektalem i z tego, co widzę, nie narzeka. Nie mogą oderwać od siebie oczu.

Dostaniemy więc kłaka, ale w pakiecie z facetem. Jakimś gościem, którego nawet nie możemy sobie wybrać. Nie jestem pewna, co o tym myśleć. Kiedy mówię, że ci kolesie są „mili, ale pod warunkiem”, nie kłamię. Są mili, ponieważ chcą nam zmajstrować po dzieciaku.

– Są mili – powtarzam z wymuszonym uśmiechem na twarzy. – A teraz jestem naprawdę zmęczona.

Ignoruję zatroskane spojrzenie Kiry i tym razem, gdy ktoś podaje mi okrycie, biorę je i zwijam się pod nim w kłębek.

– Co jej jest? – słyszę padające pytanie. – Wygląda koszmarnie.

Jestem osłabiona, ale nie głucha, odcinam się w myślach. Całe to gadanie zmęczyło mnie, więc pozwalam Kirze odpowiedzieć za siebie.

– Jest chora – wyjaśnia moja towarzyszka cichym głosem. – Wszystkie zachorujemy, jeśli nie przyjmiemy symbionta.

– Czy to dlatego jest taka wredna? – szepce jedna z nich, chyba Claire.

Wredna? Może ma niezbyt dużo cierpliwości. Na pewno jest zmęczona. I chora. Zakrywam się po czubek nosa. Już nie czuję smrodu panującego w ładowni. Nie jest mi nawet zimno. Jestem tylko… potwornie zmęczona. Padnięta.

– Ma zły dzień – słyszę, jak tłumaczy mnie Kira. – Nie osądzajcie jej pochopnie.

Zgadza się. Mam zły dzień. Pomyśleć, że pomimo porwania przez kosmitów i siedzenia przez ostatni tydzień w cuchnącej, lodowato zimnej i uszkodzonej ładowni, podczas gdy miałam na sobie tylko krótką koszulkę nocną… Mam dziś zdecydowanie gorszy dzień. Czy to możliwe? Niestety, tak.

Przyczyna mojego podłego humoru pojawia się chwilę później. Podchodzi do mnie, choć próbuję stać się mała i niewidoczna pod futrami. Ignoruje przerażone krzyki pozostałych kobiet i przedziera się w moim kierunku. Potem unosi skóry i podsuwa mi pod nos kubek parującego napoju.

Nic nie mówi, tylko czeka.

– Idź sobie – przeganiam go zrzędliwie i próbuję naciąg­nąć na siebie futro.

Obcy mi na to nie pozwala. Ściąga je ze mnie i odkłada daleko poza moim zasięgiem. Ponownie podsuwa mi kubek pod nos. To oczywiste, że jeśli chcę odzyskać okrycie, będę musiała wypić porcję gorącego paskudztwa, które wciska mi z uporem maniaka.

Co za dupek.

Biorę je od niego, piorunując go wzrokiem, po czym chcę oddać innej z siedzących blisko dziewczyn.

– Ktoś jest spragniony?

Łapie mnie za rękę i naprowadza ją z powrotem w kierunku moich ust, z cichym chrząknięciem, którym daje mi do zrozumienia, że napój jest dla mnie, i tylko dla mnie.

– Kto to? – szepcze jedna z nowych dziewczyn cichym, przestraszonym głosikiem.

– Członek ekipy ratunkowej – odpowiadam oschle. – A przy okazji nachalny palant.

Podnoszę kubek do nosa i wącham. Pachnie mięsem i ziołami, ale przede wszystkim brudną skarpetą. Zawiera coś ostrego, bo łzawią mi oczy.

– Nie chcę.

Próbuję oddać mu kubek. Żołądek mi się skurczył w ciągu ostatniego tygodnia na skutek głodowania, ale na myśl o wypiciu tego syfu chce mi się wymiotować.

Wielka ręka kosmity popycha go jednak z powrotem w moją stronę. Na jego paskudnej twarzy maluje się krzywy grymas, koleś przestępuje z nogi na nogę, czeka. Przesłanie jest jasne: nigdzie się nie wybiera, dopóki nie wypiję.

Do jasnej cholery!

Przełykam odrobinę zupy i od razu zaczynam kaszleć. Kosmici mają dziwne kubki smakowe. Georgie podzieliła się z nami podróżnymi racjami żywnościowymi Vektala, ale jedzenie ich przypominało wgryzanie się w skoncentrowany gaz pieprzowy. Bulion cuchnie jak wywar z brudnej skarpety, a smakuje jeszcze gorzej. Krzywię się i odsuwam od siebie kubek, niestety, obcy z uporem podstawia mi go pod nos.

– Czy jeśli to rozleję, każesz mi zlizywać z podłogi? – mruczę do siebie, ale biorę kolejny łyk. Muszę przyznać, że przy drugim podejściu nie jest to aż takie okropne. Och, kogo chcę oszukać? Jest obrzydliwe. Ale piję, bo Wielki, Ponury i Brutalny Typ nie odejdzie, dopóki się go nie posłucham. Wypicie kubka zajmuje mi całą wieczność, w końcu jednak widzę osad na dnie, od którego się krztuszę, ale zmuszam się i przełykam. Oddaję puste naczynie.

Kosmita zarzuca mi futra na ramiona i ciasno mnie nimi opatula. Nachyla się tuż nade mną, więc wstrzymuję oddech. Reszta statku jest pogrążona w całkowitej ciszy i czuję na sobie wszystkie spojrzenia. Poprawiam okrycie i łypię na niego, a wtedy się odzywa. Z jego ust pada tylko jedno słowo.

– Raahosh.

Potem wstaje, piorunuje wzrokiem gapiące się na niego dziewczyny i szybko odchodzi.

– Co on właśnie powiedział? – pada pytanie.

– Tłumaczenie nie jest zbyt dobre – wyjaśnia Kira, dotykając ucha w miejscu, gdzie ma zamontowane urządzenie. – Coś w rodzaju: „Ten, który warczy z wściekłości”.

– To jego imię – stwierdzam, choć tylko zgaduję. Powarkujący Sukinsyn. Pasuje. Nie pierwszy raz Raahosh pojawił się, żeby się przywitać. Kiedy ocknęłam się z odrętwienia, zobaczyłam go tuż przy twarzy, wlewał mi wodę do wyschniętego gardła. Mianował się moim osobistym ratownikiem, karmi mnie, poi i upewnia się, czy jest mi ciepło.

Krótko mówiąc, odkąd przybyli obcy, nie odstępuje mnie na krok, i to mnie wkurza.

Normalnie nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby pojawił się facet i zaczął obsypywać mnie podarunkami, zwłaszcza że umierałam z głodu. Ale jego dary nie są bezinteresowne. Kapitan Oczywisty szuka żony i padło na mnie.

Nie słyszę jednak tych dziwnych wibracji z klatki piersiowej. Georgie wytłumaczyła nam, że Vektal ma khui – czyli po naszemu kłaka – a kiedy symbiont rozpoznał w niej jego partnerkę, zaczął mruczeć i chciał uprawiać z nią seks. Vektal wibrował dla Georgie. Z klatki piersiowej Raahosha nie wydobywa się jednak żaden dźwięk.

I jestem za to wdzięczna, ale też zdezorientowana. Jeśli nie wibrował dla mnie, to po co za mną łazi? To nie ma sensu. Głupi kosmita. Oblizałam usta i natychmiast się skrzywiłam, bo wciąż miały na sobie smak ichniej herbaty.

– Wygląda okropnie – zauważa Claire. – Czy pozostali są do niego podobni?

– Nie, Raahosh jest najbrzydszy i najbardziej przerażający – odpowiadam radosnym tonem. Cieszę się, że nie rozumie angielskiego, bo nie wiem, co by zrobił, gdyby usłyszał, jak go obrażam.

Vektal jest na swój przerośnięty sposób uroczy. Ma niebieską skórę, która według Georgie w dotyku przypomina zamsz. Duże, skręcone rogi wyrastają mu tuż nad linią włosów i zawijają mu się wokół głowy jak u wysokiego na dwa metry barana. Jest umięśniony, ma ogon i dziwne wyboiste pręgi na ramionach i czole. Większość pozostałych facetów go przypomina, różnią się tylko wzrostem, odcieniem skóry i wyglądem rogów. Zwyczajni niebiescy kosmici. Normalka.

Raahosh wyróżnia się na ich tle na kilka sposobów. Po pierwsze, jest najwyższy, co może nie jest jakimś wielkim osiągnięciem, biorąc pod uwagę, że wszyscy mają ponad dwa metry wzrostu, ale wydaje się przez to ogromny. Jego ramiona nie są tak szerokie jak u Vektala, dzięki czemu kojarzy mi się z olbrzymem, a nie z gigantem. Skóra Vektala ma piękny błękitny odcień, Raahosha jest ciemniejsza, szaroniebieska, przez co mam skojarzenia z Kłapouchym.

No i ma blizny, które tylko pogarszają sprawę. Jedną stronę jego szerokiej, obcej twarzy pokrywają bruzdy. Głębokie żłobienia na czole i powiekach świadczą o dawnym starciu, w którym przegrał. Ciągną się w dół szyi i znikają pod ubraniem. Róg po tej stronie głowy jest połamanym kikutem. Drugi zgrabnie wygina się w górę, przez co tylko podkreśla brak tego pierwszego. Dodajmy jeszcze twarde usta zaciśnięte z pogardą i wąskie oczy, które świecą dziwnym błękitem, co zdradza obecność symbionta w organizmie.

Według mnie stwierdzenie, że Raahosh jest bardziej przerażający niż reszta, jest uczciwym postawieniem sprawy, o tak.

Fakt, że pilnuje mnie, jakbym była jego własnością, jest… irytujący. Powiedziałam Georgie i reszcie, że dla ­cheeseburgera zrobiłabym wszystko, ale towarzystwo ­obcego, który rości sobie do mnie prawo, jest… niepokojące. Nawet nie mam wyboru? To tak, jakbym powiedziała: „Mam ochotę na cheeseburgera”, a ktoś wcisnął mi do ręki korniszona i warknął: „I odpierdol się, bo więcej nie dostaniesz”.

Potem, ponieważ myślę akurat o obiektach fallicznych, ponownie spoglądam na Raahosha. Oczywiście nie wprost. Leżę ze zmrużonymi oczami, ale widzę go i jeszcze innego kosmitę, kręcą się z drugiej strony ładowni, pakują torby i coś sprawdzają. Nigdzie nie widać Georgie ani Vektala. Patrzę, jak Raahosh pochyla się, a potem wstaje.

Ma naprawdę długi ogon. Zastanawiam się, czy to wskazówka co do rozmiarów innego… hm… narządu.

Nie żeby mnie to obchodziło. Może jeśli przyjmiemy pasożyta, to symbiont wybierze dla mnie kogoś innego. Czy to nie wkurzyłoby pana Nachalnego?

Wyobrażam sobie wyraz jego twarzy, kiedy mój kłak go odrzuca, i zasypiam.

RAAHOSH

Moje khui jest idiotą.

Nie znajduję innego wytłumaczenia, bo z jakiego powodu miałoby ignorować kobiety mojej rasy, a w chwili, gdy tylko weszliśmy do legowiska brudnych, obdartych ludzi, zaczęło mi beczeć w piersi jak kolczak? Na dodatek wybrało dla mnie najsłabszą ze schorowanych kobiet.

Zareagowało na partnerkę, która rzuca mi wyniosłe, kipiące złością spojrzenia i odmawia wypicia leczniczego wywaru, który jej przyniosłem. Która odpycha moje ręce, kiedy próbuję pomóc jej wstać. Która krzywi się, gdy podaję jej wodę.

Chyba jasne, że moje khui jest głupie.

– Rezonowałeś? – pyta stojący obok mnie Aehako. Wpycha futro do podróżnej torby. Przygotowujemy się do opuszczenia jaskini ludzi, bo kobiety są słabe. Musimy wszystko zabrać, tak rozkazał Vektal. Nie ma znaczenia, jak bardzo jest to poplamione, brudne czy bezużyteczne. On uważa, że skoro ludzie mają tak niewiele, to będą cenić każdy drobiazg, musimy więc wszystko spakować. Dwóch łowców, którzy rezonowali z kobietami, wysłał po futra z najbliższych łowieckich jaskiń, ponieważ ludzie nie są przygotowani, by stawić czoło ostrym śniegom, nie mają khui, które by ich ogrzało.

Temu jednak wkrótce zaradzimy.

W pobliżu widzieliśmy sa-kohtska. Jest ogromny i w jego wnętrzu żyje mnóstwo khui, zapolujemy na niego, zdobędziemy mięso i pomożemy ludziom, żeby nie umarli.

Myślę o pustych oczach mojej nowej partnerki, o tym, jak żałośnie wygląda. Większość ludzi jest blada, ale mój człowiek jest bledszy od pozostałych. Podejrzewam, jaka jest tego przyczyna, zapewne gorzej znosi tutejsze warunki niż reszta. Będę nalegał, by jako jedna z pierwszych dostała khui.

Aehako powtarza swoje pytanie.

– Raahosh? Rezonowałeś?

Nie lubię kłamać, ale nie chcę też, żeby ktokolwiek wiedział, nie w sytuacji, gdy moja partnerka posyła mi wściekłe spojrzenia.

„Raahosh jest najbrzydszy i najbardziej przerażający”.

Jej słowa tną jak nóż. Jest gładka, blada i słaba, a jednak to ja mam być ten gorszy? Wzruszam ramionami i pakuję worek.

– Nie ma to żadnego znaczenia. Zobaczymy, co się stanie, gdy khui znajdą się w ludziach.

– Ja nie rezonowałem. – Aehako ma ponury wyraz twarzy, bije z niej przygnębienie. – Czy myślisz, że więcej nas będzie rezonować, gdy nadejdzie na to czas? Może nie są teraz w rui? – Rzuca mi pełne nadziei spojrzenie.

– Czy wyglądam, jakbym znał się na ludziach? – warczę. – Spakuj do końca torbę. Musimy się pospieszyć, jeśli mamy podejść z ludźmi na tyle blisko do sa-kohtska, by na niego zapolować.

Aehako wzdycha i wraca do pracy. Tłumaczę sobie, że jest młody. To chyba najmłodszy łowca w naszym klanie. Poradzi sobie z rozczarowaniem lub może później inny człowiek będzie dla niego rezonował. Albo nawet kobieta sa-khui, która jeszcze się nie urodziła.

Wiem tylko, że rezonuję dla jednej z umierających ludzkich kobiet, a jeśli ona umrze, to zabierze ze sobą wszystkie moje nadzieje i pragnienia.

Nie miałem jeszcze kochanki. W naszym klanie jest niewiele kobiet, a takich, które chciałyby spółkować z pokrytym bliznami, gburowatym łowcą, jeszcze mniej. Nigdy nawet nie marzyłem, że zdobędę partnerkę.

Za to teraz, kiedy ona tu jest… Nie do końca wiem, jak się zachować, milczę więc i zbieram energię, by zmusić khui do milczenia, tymczasem ludzie wstają i zaczynają się przygotowywać do długiej wędrówki do klanowej jaskini. Łowcy wrócili z futrami, jedno z nich zostaje pocięte na okrycia stóp. Kobiety poprawiają swoje liche ubrania, a nowa partnerka Vektala, Dżordżii – ta, której imię plącze język – pomaga swojej towarzyszce owinąć się grubą futrzaną peleryną.

Kilkoro ludzi nic nie robi. Ta o ciemnej skórze i włosach jak kępka słodkiego ziela leży nieprzytomna pod futrem. Vektal mówi, że jest najbardziej chora z całej grupy. Kolejna ma złamaną kończynę i mocno opiera się o Pashova, by utrzymać się na nogach.

No i mój człowiek. Ignoruje wszystkich wokół i tylko leży pod futrami.

Jest uparta. Pod tym względem pasujemy do siebie, khui dobrze wybrało. Też jestem uparty. Razem spłodzimy bardzo uparte pędraki. Rozgoryczenie częściowo ulatnia się z mojego serca, gdy wyobrażam sobie ludzką kobietę trzymającą moje dziecko przy piersi. Po tak długim życiu w samotności założyłbym rodzinę.

– Wszyscy ludzie muszą być gotowi do wymarszu – mówi Vektal, który nas mija, podchodząc do Dżordżii. – Wkrótce ruszamy.

– A co z tymi, które nie są w stanie iść? – pyta Zolaya. – Albo z tą, której nie da się obudzić?

– Będziemy je nieść. Nikogo nie zostawimy.

Dżordżii uśmiecha się do Vektala z miłością i obraca się, by go przytulić.

– Jesteś dla nas taki dobry. Nawet nie wiem, jak ci się odwdzięczę.

On dotyka jej policzka.

– Jesteś moja. Nic więcej się nie liczy.

Udaję, że nie widzę, kiedy ona figlarnie przygryza mu kciuk. Publiczne okazywanie uczuć jest w porządku, ale świadomość, że moja schorowana partnerka leży w kącie i patrzy na mnie spode łba, sprawia, że trudno mi na nich patrzeć. Nie cieszy jej myśl o partnerze.

Nie cieszy się, że padło na mnie. Uważa, że jestem odrażający.

„Raahosh jest najbrzydszy i najbardziej przerażający”.

Ze złością chwytam jedno z futer i nie zwlekając, ruszam w jej stronę. Nieważne, czy się jej podobam, czy nie. To khui wybiera partnera. Będzie musiała się z tym pogodzić i już.

– Obudź się – mówię, podchodząc do niej i ją odkrywając. – Słuchaj…

Głowa jej opada, całe ciało osuwa się na podłogę. Nie odpycha mnie. Jest nieprzytomna. Strach wypełnia mi serce i tulę ją do piersi, by ogrzać ją własnym ciałem. Jej skóra jest taka zimna. Chyba nie potrafi utrzymać ciepła. Czy w ogóle przeżyje? Przez chwilę panikuję. Tak musi czuć się Vektal, kiedy patrzy na Dżordżii. Całkowita bezradność wobec jej słabości. Tulę ludzką kobietę do siebie i poklepuję ją po policzku.

Po chwili otwiera oczy, a potem wzdryga się na mój widok.

– Kapitan Oczywisty. Mogłam się domyślić.

Ignoruję ten przytyk do mojej dumy. Nie rozumiem, kim jest Kapitan Oczywisty. Wiele ludzkich słów nie ma sensu. W jaskini przodków otrzymaliśmy dar wiedzy o ich języku, ale najwyraźniej nie do końca, bo pewne rzeczy do siebie nie pasują. Czasami, gdy mój człowiek coś mówi, nie rozumiem jej.

Chociaż jej pogarda wobec mnie jest wystarczająco czytelna.

Opieram ciężar jej ciała na swojej klatce piersiowej i pomagam jej wstać. Syczy z bólu i opada na mnie. Jej drobne plecy uderzają o mój tors, a khui natychmiast budzi się do życia, podobnie jak kutas.

Zamykam oczy, by móc się skoncentrować, siłą woli powstrzymuję ciało przed reakcją. Nie jest to odpowiednia pora.

Człowiek szarpie się ze mną, odpycha moje dłonie.

– Przestań mnie dotykać! Zostaw mnie!

Zostawić ją? Nawet nie jest w stanie samodzielnie utrzymać się na nogach. Nie mogę jej zostawić. Nie zwracając uwagi na ręce, które wściekle młócą powietrze, przesuwam dłonią po nagich nogach kobiety, żeby sprawdzić, czy nie jest ranna. Zanim mnie odepchnie, zauważam, że trzy z jej licznych palców u nóg są spuchnięte i posiniaczone. Prawdopodobnie je połamała, a nie ma khui, które by je uleczyło.

Wydaje jej się, że może odrzucić moją pomoc? Kolejna głupota. Ignorując jej protesty, biorę ją na ręce. Jeśli będę musiał, zaniosę ją na miejsce, gdzie zamierzamy polować na sa-kohtska. Musi tam dotrzeć na czas. Nie mogę znieść myśli, co się stanie, jeśli to się nie uda.

– Hej! Odstaw mnie na ziemię, ty prostaku – wrzeszczy mi do ucha. Przynajmniej jej płuca nie ucierpiały. Udaję, że nie słyszę tych wrzasków, upewniam się, czy jest dobrze owinięta futrem, choć cały czas się szarpie.

– Raahosh – słyszę ostrzegawczy głos.

Rozglądam się, a wtedy ręka człowieka z wściekłością uderza mnie w szczękę i widzę, jak mój przyjaciel i wódz zbliża się do mnie.

– Nie możesz jej nieść, jeśli sobie tego nie życzy – tłumaczy w naszym języku. – O względy ludzi trzeba zabiegać z niezwykłą delikatnością. Są kruche.

„Krucha” ludzka pięść uderza mnie ponownie, tym razem w kość policzkową.

– Postaw mnie – ryczy. – Jesteś o kant dupy potłuc!

Jaki kant? Co mam potłuc?

– Raahoshu – ostrzega Vektal. – Znasz moje rozkazy.

Znam jego rozkazy. Nie rób niczego, czego sobie nie życzą. Ostrożnie, z ogromną czułością odstawiam mojego człowieka na ziemię, tłumiąc pragnienie przyciągnięcia go do piersi i pogłaskania jego brudnych włosów.

– Jest ranna – wyjaśniam szorstko. – Chciałem pomóc.

– Jeszcze pomożesz – zapewnia przyjaciel i dobrodusznie klepie mnie po ramieniu. Oczywiście, że jest w dobrym nastroju. Ma partnerkę. Tymczasem moja wybranka patrzy na mnie, jakby chciała mi wbić nóż w plecy. – Niech sama idzie, skoro tego chce.

– W porządku – warczę. Upewniam się, że futra są ciasno owinięte wokół jej ciała, i podaję jej osłony na stopy. Przynajmniej tyle mogę zrobić. Udaję, że nie widzę, kiedy się krzywi i wyrzuca z siebie okrutne, niezrozumiałe słowa, próbując wsunąć jedną z osłon na opuchniętą stopę. Moja ludzka istota jest potwornie poobijana. Na ramieniu ma świeżą ranę w miejscu, skąd usunięto „detektor”, jak to nazwały. Wszczepili go jej „źli faceci”. Nade wszystko chcę, żeby dostała khui, bo dzięki temu wyzdrowieje i poczuje się lepiej.

W tej chwili nawet nie myślę o spółkowaniu. Po prostu chcę, by przeżyła. Moje ręce drżą, desperacko łaknąc pocieszenia i pieszczoty, ale kiedy rzuca mi kolejne nienawistne spojrzenie, dołączam do reszty łowców.

Kiedy jestem przy niej, pragnę jej dotykać, inaczej nie potrafię.