Nowe erotyki - Zygmunt Niedźwiecki - ebook

Nowe erotyki ebook

Zygmunt Niedźwiecki

0,0

Opis

"— W miłostkach, jak we wszystkim, istnieją tysiączne pasje, nałogi, uprzedzenia i kaprysy, cała skala popędów i, że się tak wyrażę, specjalności, którymi kierują się w wyborze przed miotu swoich uczuć z pomiędzy płci drugiej zarówno mężczyźni jak kobiety — mówił w gronie młodzieży tonem człowieka, podającego się w traktowanej materii za znawcę i bywalca, łysawy mężczyzna, z miną łobuza. — Jedni na przykład oglądają się tylko za miłością sprzedajna, dlatego, że ta nie wymaga zachodów; drudzy na odwrót przypisują wartość bezinteresownej, uczciwej wyłącznie, dlatego właśnie, że ich wymaga. Ci szukają jej tylko u żon własnych, owi, z zasady niemal, u cudzych. Jednych czaruje miłość dyskretna, tajemnicza, cicha, jak noc!... — innych przeciwnie burzliwa, jawna, prawie wyuzdana, jak dzień. Niektórzy po za uściskiem niczego w niej nie umieją dopatrzyć, gdy równocześnie wielu wydaje on się drobną tylko cząsteczką skarbów nieprzebranych... I tak bez końca!... że trudnoby było znaleźć dwóch ludzi, coby się w tych rzeczach na jedno zgodzili, bez zastrzeżeń." (fragment) Tagi: klasyka, opowiadania, erotyka

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Nowe erotyki

Zygmunt Niedźwiecki

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-078-6 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Polska Biblioteka Internetowa Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2014. Rok pierwszego wydania: 1908. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne - zachowane w brzmieniu zgodnym z oryginalnym wydaniem. Zdjęcie na okładce: Michael Goins
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected] www.masterlab.pl

Spis treści

JEDYNE DZIEŁO.
ZAZDROŚĆ.
SCHADZKA.
WAKANS.
W OBŁĘDZIE.
WANNA.
CHOLERA.
ZA PIECEM.
ZAZDROSNY.
MALEŃSTWA.
MARA.
ZASTĘPCA.
W DRODZE.
SIASIA.
ODKRYCIE.
PRZYJACIÓŁKA.
ŚLUB.
SAM NA SAM.
ANONYM.
WELON ŚLUBNY.
MAMKA.
POKUSA.
KOBIETA Z GIPSU.

JEDYNE DZIEŁO.

— W miłostkach, jak we wszystkim, istnieją tysiączne pasje, nałogi, uprzedzenia i kaprysy, cała skala popędów i, że się tak wyrażę, specjalności, którymi kierują się w wyborze przed miotu swoich uczuć z pomiędzy płci drugiej zarówno mężczyźni jak kobiety — mówił w gronie młodzieży tonem człowieka, podającego się w traktowanej materii za znawcę i bywalca, łysawy mężczyzna, z miną łobuza.

— Jedni na przykład oglądają się tylko za miłością sprzedajna, dlatego, że ta nie wymaga zachodów; drudzy na odwrót przypisują wartość bezinteresownej, uczciwej wyłącznie, dlatego właśnie, że ich wymaga. Ci szukają jej tylko u żon własnych, owi, z zasady niemal, u cudzych. Jednych czaruje miłość dyskretna, tajemnicza, cicha, jak noc!... — innych przeciwnie burzliwa, jawna, prawie wyuzdana, jak dzień. Niektórzy po za uściskiem niczego w niej nie umieją dopatrzyć, gdy równocześnie wielu wydaje on się drobną tylko cząsteczką skarbów nieprzebranych... I tak bez końca!... że trudnoby było znaleźć dwóch ludzi, coby się w tych rzeczach na jedno zgodzili, bez zastrzeżeń.

To samo jednak widzimy w każdej dziedzinie: ten pije piwo tylko z glinianego kufla, nigdy inaczej, tamten pali z pianki z bursztynem albo nie pali wcale, a inny da się raczej zarżnąć, niż się położy spać od ściany. Ostatni z wymienionych objawów towarzyszy zwykle usposobieniu do zazdrości.

Znałem dziewczynę, u której względów daremnieby było szukać, jeśli się nie było — malarzem.

Nie dowiedziałem się tego ani od malarzy, ani od niej samej, — pouczył mnie o tym przypadek.

Tłuściutka ta, różowa i świeża blondynka, z oczyma ciemnymi i ciemną rzęsą, o mince skromnej a wyzywających kształtach, które uwydatniał jasny, perkalowy stanik i przypięty na biuście fartuszek z czarnej połyskującej ceraty, zajmowała jeden z kiosków z wodą sodową.

Było to temu lat sporo, w czasach, kiedym jeszcze przykładem większości szukał po kioskach rozgrzewających spojrzeń, słów i uśmiechów, a nie napoju, który chłodzi. Ujrzawszy Felę w dniu, w którym szczególniej byłem do płci pięknej usposobionym, jak spokojnym i wdzięcznym ruchem ręki odkręcała mosiężny kurek, z którego gwałtownie musujący a tak niewinny płyn gazowy wytryskał z taką wściekłą pasja, jak gdyby był najbardziej zabójczą z trucizn świata, zapełniłem widokiem tej blondynki od razu moją duszę, chwilowo wolną od obrazu kobiety, lecz bardzo za nim stęsknioną.

Od owego dnia zrobiłem się stałym, hurtownym, rzec mogę, jej odbiorcą.

Ponieważ usilna chęć przypodobania się jej nie odnosiła skutku, więc, by go przyśpieszyć, chłonąłem gazówkę, jak smok po połknięciu nadzianego ogniem barana wodę Wisły pochłaniał.

Lecz nie wzruszyło jej to bynajmniej. Mimo przesiadywania mego w kiosku przez godziny całe i zapełniania tych godzin niezliczonymi szklankami "czystej" i "z sokiem", najwyszukańszemi komplementami i najświeższemi dowcipami z pism humorystycznych ostatniej daty, — pozostawała zimną w jednakim zawsze stopniu. Na wszelkie aluzje miłosne otrzymywałem ciągle tę samą odpowiedź:

— Iii, głupstwo — za całe uznanie, za całą wdzięczność dla mej ciężkiej pracy i kosztów, przechodzących kieszeń dwudziestodwuletniego akademika.

Zacząłem już podejrzewać, że ta zimna jak i lód dziewczyna musi być chyba dotkniętą jakimś błędem ustrojowym, czymś nienormalnym, jakimś wrodzonym lub na bytym kalectwem, — gdy raz, po słowach mych, z powodu jej zachowania, zda się obcego wszystkiemu, co ziemskie, od ślinki wyrzeczonych:

— Z pani to możnaby wymalować jaką świętą... — odmieniła się.

Lalka mówiąca, nalewająca wodę i zgarniająca drobne, uśmiechnęła się, ożywiła, błysnęła oczami, — okazała się dziewczyną!... co ważniejsze, zdawała się po raz pierwszy dostrzegać we mnie mężczyznę...

Mężczyznę?... Nie! — Malarza!... bo zresztą, jak się okazało, w jej pojęciu, a przynajmniej w skłonnościach, to pierwsze bez tego drugiego nie liczyło się.

— Pan malarz?... — głosem, w którym zadrgało utajone dotąd życie, spytała, zaczepiając po raz pierwszy z własnej inicjatywy rozmowę o ten wyraz.

Nie wahałem się ani chwili skłamać, wobec kobiety gotów do tego zawsze, o cokolwiekby nie szło.

— Jakto?... to pani tego nie wiedziała?!... Ależ rozumie się... Malarz od głowy aż do pięty, malarz na obie ręce...

Uśmiechnęła się, zgrabnie przekrzywiając główkę.

— Nie wiedziałam, jak mamę kocham, chociaż znam tylu... malarzy...

— Zapewne tutejszych, — a ja co dopiero wróciłem z Monachium.

I przemieniłem się niezwłocznie w malarza. A ona z bryły ciała stała się naraz do reszty dziewczyną, uzbrojoną we wszystkie pokusy.I sztuczki, jakie jej płeć ma dla mężczyzn, jakie ona miała tylko dla jednego fachu.

W przeciągu jednej doby przyjaźń została zawartą i posunęła się aż do zwierzeń. Powiedziała mi, że ma "na ośmnasty. " Byłem na to przygotowany, widząc dobrze, że jej dwadzieścia na pewne minęło. Wtajemniczyła mnie dalej, że jest modelką, o ile się trafi okazja i o ile mama może ją zastąpić w kiosku. Wyznała także, bez wszelkiej przesady, w jakim kapeluszu jej najbardziej do twarzy, nie kryjąc, że takiego na razie nie posiada, a wreszcie, nie urągając blondynom ani brunetom z powodu barwy ich włosów, z wzniesionymi w niebo oczyma, które po drodze w górę o mnie zawadziły, zapewniła, że "nie ma to jak szatyny!"

No, dzisiaj zmieniłem już porządnie moją ówczesną maść, szpakowacieję jak stary nowofundlandczyk, ale wtedy byłem szatynem okazowym.

Najbliższych dni zgodziliśmy się oboje w jednej bardzo ważnej rzeczy: że mama Feli nie powinna fatygować się wieczorami w celu odprowadzania córki do domu, skoro ja uczynić to mogę bez trudu a z rozkoszą. Lecz zaraz okazała się między nami sprzeczność w czymś o wiele ważniejszem: Fela pozwalała się odprowadzać bezwarunkowo tylko prosto do domu.

Wtedy to poznałem, że malarzem, takim sobie opowiadanym, być dłużej, nie na wiele się przyda i że należy mi koniecznie na serio wziąć się do pędzla.

Propozycja, aby mi zechciała pozować, była teraz całkiem naturalną i została też bez długiego wahania przyjętą, po czym umówiliśmy tylko dzień i godzinę, a ja, z całym natężeniem pomysłowości i kredytu, wziąłem się do przerobienia kawalerskiego pokoiku łatwymi środkami na pracownię. Poszukałem ich w kramach antykwarzy. Wypożyczonymi arkuszami studiów kredkowych, olejnymi "półaktami" i głowami na tekturach, zapełniłem ściany, umieściłem pod oknem kulawą sztalugę, na niej łokciowy blejtram, na kołku starą paletę, na krześle garść zdartych pędzli i siedm cynowych tub, z siedmiu kolorami tęczy. Wydawało mi się to aż za wiele na początkującego malarza, — było zaś tego za wiele szczególniej na moją kieszeń, w której od kosztów tego awanturniczego figla ocalały ostatecznie — zaledwie trzy szóstki.

Ale serce me za to, serce! bogatem było wtedy jak wyobraźnia właściciela losu, na który nazajutrz przypada ciągnienie!... Nie! bogatszem!... ciągnienia zawodzą! ja zaś grałem na pewne...

Pewność jednakowoż nie wyklucza w takich razach obawy. Im pragnienie jest gorętszem, im szczęście oczekiwane wyższem się wydaje, — tym bardziej potęguje się niepokój, aby coś nieprzewidzianego, jakaś niespodziewana psota przypadku nie obróciła wszystkiego w niwecz... A dopóki czekałem na przybycie Feli, nadzieje moje równoważyły się jeszcze ciągle szansami niedoczekania się...

Byłem jak w febrze. Szumiało mi w uszach, migało przed oczyma, świerzbiała mnie skóra, na wskroś cierpnąłem cały i nie mogłem sobie znaleźć miejsca...

Na koniec przyszła...

Teraz już byłem w stanie uspokoić się nieco, zapanować napowrót nad sobą... gdybym nie był tak bardzo uradowanym? tak bardzo szczęśliwym, widząc ją tu, jako mego gościa, tę śliczną, tę rozkoszną Felę, u siebie, w mem mieszkaniu, za mymi drzwiami, które zamknąłem nieznacznie, w moim atelier, do którego wiedziała przecież chyba, po co przychodzi, nie od dzisiaj znając malarzy.

Z jakim wdziękiem ona mi się wymknęła, kiedy ją chciałem zaraz u drzwi pocałować...

— O! ja na to nie pozwalam nikomu!...

— A ja mam zwyczaj zawsze witać modele w ten sposób.

— Mnie pan tak niech nie wita.

— Jeszcze nie... tylko aż pani zdejmie woalkę.

— A jak nie zdejmę?

— To ja ją zdejmę, rzecz prosta.

— Prawda, to już wolę sama zdjąć... Wyście tacy zgrabni...

Wyście!... w tym "wyście" ja się mieściłem, było to preludium do "ty", to "wyście", zbliżało nas, spoufalało.

Zaczęła zdejmować kapelusz a ja zbierałem tymczasem całe me męstwo, humor i blagę, szczególniej tę ostatnią.

Te modelki piekielnie muszą się znać na malarstwie... Cudem chyba wybrnąłem z powodzi jej fachowych zapytań, którymi mnie zasypała, a które, aby się nie zdemaskować, musiałem zbywać żartami.

Głowę można było stracić, słysząc jej ciągłe: A co pan teraz maluje? a co pan ma na wystawie? jak długo pan byłeś za granicą? gdzie? do jakiej szkoły pan należy? czemu pan nie ma północnego światła? dlaczego przynajmniej szyby nie umyte?"

W końcu jednak sama wybawiła mnie z dalszego ambarasu pytaniem: co to będzie, w czym ona ma figurować?...

Odpowiedź miałem gotową.

Będzie to "Wenus śpiąca".

W pomyśle krył się fortel, — ściśle biorąc dwa.

— Wenus?

— Tak: bogini miłości i piękności.

— Aha... No, a ta święta, co pan wtedy mówił?...

— Co za święta?

— Chciał mnie pan w niej malować...

— O tej pani mówisz!... Ech, dosyć nią pani byłaś tam, w kiosku.

Uśmiechnęła się i zaraz nowe pytanie:

— Jakiż kostium?

— Klasyczny.

— To niby jaki?

— Lekka draperia na lewem biodrze.

— Co? na lewem tylko?

— No tak, na lewem albo na prawem, wszystko jedno.

— A zresztą?

— Zresztą nic.

— Iii, głupstwo.

Słowa z kiosku; przypomniały mi one najgorsze chwile mej sprawy.

— Dlaczego głupstwo?

— To przecież nie jest żaden kostium.

— Przepraszam: klasyczny!

— Widać, że to wszystko jedno...

— Gdyby się chciało rozbierać, to... no... to... może i tak... Ale...

— Więc pan chyba żartuje? Przecież pan nie przypuszcza, żebym ja w ten sposób pozowała?

— Ciekawym, czemu nie.

— Ależ to nieprzyzwoicie!...

— Dlaczego?!

— Na jednym biodrze...

— Lepiej przecież na jednym, niż na żadnym!...

— Ach nie! sama myśl!...

— Więc pani niech nie myśli. Po co!...

— I to wobec mężczyzny!...

— Tu przecież nie ma mężczyzny, — jest tylko malarz!...

— Nie, nie!... O tym niema co nawet mówić.

Zaniepokoiłem się, nie wiedziałem, co począć. Jej opór krzyżował moje plany.

Zacząłem jej przedstawiać, że to skrupuły dziecinne, że tu przecież idzie o sztukę, że obraz tego wymaga, że ja nie mogę samowolnie zmieniać postaci, w jakiej Wenus dała się poznać światu, że już draperia na jednym tylko z bioder jest z mojej strony ustępstwem, wiadomo bowiem, że Wenus obchodziła się bez niej całkowicie.

Nie mogłem na niej wymóc zgody. Nie liczyła się nic a nic z prawdą historyczną.

— Proszę mnie nie obrażać — mówiła, podnosząc czoło tak wysoko, a powieki opuszczając przy tym na oczy tak nisko, że przyszło mi na myśl, czyli przypadkowo nie byłem pierwszym z malarzy, co tak śmiałą odważał się jej czynić propozycję.

Wstała nawet z miejsca i zwróciła się ku drzwiom, jak gdyby zamierzała odejść.

Lecz był to manewr ostrzegawczy. Nie zbliżając się bowiem bynajmniej do progu, łukiem obeszła pokój.

Wówczas jednego jeszcze spróbowałem argumentu.

— Tyle obrazów przedstawia boginie w takim... w takiej... toalecie — rzekłem — i najpiękniejsze kobiety nie wahały się służyć do nich malarzom za model, a panią to gorszy... A toż to przecie tryumf własnej urody przedstawiać: boginię piękności!... szczyt — sam szczyt! arcywzór! ponad który nie ma już nic doskonalszego!.. Ja, gdybym był kobietą, kobietą tak piękną jak pani, od rana do wieczora pozowałbym do wszystkich bogiń...

Milczy, zagryzając usta. Wydało mi się, że się waha.

— Panno Felo, ja panią proszę!...

— Ale bo...

— Czyż jeszcze się pani ociąga? mimo mych ustępstw?...

— Widzi pan... bo ja... ja tylko raz w życiu pozowałam w ten sposób...

— Co! i namyśla się pani, czy uczynić to po raz drugi?!...

— Ale wtenczas draperia była na obu biodrach...

— Ha! niechże więc wreszcie będą oba, kiedy już pani chce tego koniecznie... Niech stracę i niech straci tradycja... Ale panią trzymam za słowo i weźmy się raz do tego malowania.

— Ja jeszcze nie przyrzekłam...

— Pani mnie chyba chce zamęczyć?...

— Zresztą nie widzę draperii...

— Oto jest... Mam się obrócić?...

Stanąłem twarzą do okna, z oczyma zwróconymi na ganek przeciwległego skrzydła domu, gdzie wykręcaniem ścierek w tej chwili zajęta nad zlewem służąca pokazała mi zęby, pewna, że ją kokietuję. Właśnie w tej chwili jej do tego przyszła ochota, a kiedyindziej to udawała, jakby miała wielbicieli w bród.

Za mymi plecyma tymczasem i w mojej myśli Fela stopniowo upodobniała się do bogini w postępie rozpinania guzików i rozwiązywania węzłów. W chwili, kiedy w mej wyobraźni zupełnie była do nieśmiertelnej podobną, usłyszałem: "Panie..." — obróciłem się — i ujrzałem na sofce prześcieradło, nic tylko prześcieradło, nie tłumaczącymi się wcale wypukłościami z pod spodu wypełnione. Głowy, z grymasem zażenowania i zimna, jak u kogoś, co wbrew woli wepchnięty został do chłodnej kąpieli — nie liczę.

— O, panno Felo!... nic z tego!... — zawołałem. — Pani się owinęła po brodę, jak zakonnica, tak nie można.

Dopieroż w targi o każdy kawałeczek skóry, o każdy cal, na jaki trzeba było obniżyć draperię, dla zadosyćuczynienia umowie. A w tej walce jeszcze po dwa razy musiałem zdobywać jedno: wynurzyło się po prawem ramieniu lewe, w tej samej chwili prawe już znika, odzyskałem tamto, to znów tracę z oczu... Lecz w końcu postawiłem na swoim.

Wtedy to, sprawdzając naocznie dawne moje domysły, z niepodrabianym rzekłem entuzjazmem:

— Wie pani?... Nie marzyłem nawet nigdy o tak przepysznym modelu do mego obrazu!

— Tak pan tylko pewnie mówi...

— O nie! dość powiedzieć, że gdyby nie pani, nie malowałbym go wcale...

— Przesadza pan...

— Słowo honoru daję... Ach! panno Felo...

— No! tylko z daleka... bo wstaję i ubieram się!

— A malowanie?...

— Więc niech pan maluje...

— Proszę się wygodniej ułożyć... Nie bójże się pani, przecież stoję na miejscu!... Główka cokolwiek w górę... Tak... Ramiona nie tak ściśnięte... Oczy zamknąć.

— Co znowu!

— Rzecz prosta. Przecie to ma być osoba śpiąca, więc trzeba na nią wyglądać, trzeba zamknąć oczy.

— Oho! nie chcę. Zasnęłabym naprawdę. Poszłam wczoraj późno spać. Prasowałam.

Rzeczywiście miała oczy zaczerwienione.

— Łatwa na to rada. Nie dam pani zasnąć. Będziemy rozmawiać.

— Czemuż pan nie maluje raz?

— Już maluję.

— A pędzel?

— Ach prawda.. Przy pani głowę się traci. ' Jakże mi ciężko teraz było: patrzeć na nią i stać od niej zdala, czuć dla niej tyle szczerego uwielbienia, a zamiast jej o niem mówić, zamiast je okazać, zamiast pozyskać ją sobie szczerze i otwarcie — grać tymczasem tę lichą komedię, bawić się niesmacznie w malarza i modelkę. , Lecz trzeba było już kończyć, zacząwszy, zadając gwałt uczuciom. Za mało miałem zresztą odwagi i zręczności, aby wyrzec się niedorzecznych forteli a dać rzeczom bieg naturalny... Mój plan mnie krępował.

Mściłem się za to wszystko na płótnie.

Zmuszony udawać, że maluję, zasmarowywałem je najpotworniejszemi kleksami, które utworzyły wkrótce na przestrzeni kwadratowego łokcia prawdziwy cmentarz barw.

Wśród tego plotłem, co mi tylko na język przyszło, przypominając Feli stale, by oczy były zamknięte.

— Dużo pan już zrobił?

— Sporo.

— A co?

— Głowę.

— Podobna?

— Jeszcze nie dość piękna...

— Ciekawam też bardzo...

Na koniec po jakimś czasie, znużona pozycją, nieruchomością, zamkniętymi oczyma, moim gadaniem coraz mrukliwszem, coraz monotonniejszym, nudniejszym i cichszem... usnęła, przybierając naprawdę pozę śpiącej, a z piersi jej wymknęło się westchnienie i równy, długi oddech snu...

Ogarnąłem ją wówczas spojrzeniem szczerego, gwałtownego pożądania i podziwu, nie potrzebując już nic udawać — i uczułem się szczęśliwym, szczęśliwym!... chociaż i cokolwiek drżącym...

Drżącym, jak człowiek... który z największą ostrożnością odkłada pędzel i paletę... który skrada się na palcach, umęczając swe nogi, aby obuwiu nie dać zaskrzypić... który zapiera oddech, z obawy spłoszenia nim snu-sprzymierzeńca... któremu sześć kroków oddalenia wydaje się milą... którego trzy tylko pozostałe przerażają jeszcze.. który stawiając ostatni z nich, zapomina już o całym świecie...

— A! panie!... Panie!... Idź pan... To szkaradnie...

— Dlaczego?

— Wstydź się pan... Powiedziałeś, że nie dasz mi zasnąć...

— Czy pani nie zbudziłem?

— Ale w jaki sposób!

— Przecież się pani nie myślisz gniewać o jednego całusa...

— Odejdź pan!... Fe! nie spodziewałam się tego po panu... Gdybym była wiedziała, że pan taki to... No! proszę mnie puścić... Cóż to znowu?!... Puśćże mnie pan...

— Dobrze — ale proszę nie drapać.

— Puści mnie pan, czy nie?

— Przeprosiwszy... bez tego nie.

Nadąsana, z rozdętymi nozderkami, przestała się bronić, ale oczy gniewnie patrzyły w sufit. Dyszała ciężko.

A ja, dysząc także, zacząłem się wstawiać za sobą. Zacząłem jej prawić czułości, okadzać jej piękność, reklamować moje gorące uczucia i odwoływać się do jej dobroci...

— Wszyscy jednacy — szepnęła z chichotem.

Obsypałem ją teraz pocałunkami bez rachuby i bez jej oporu już, gdy naraz szepnęła z odcieniem prośby w głosie:

— Zimno mi...

Uciszyło to na chwilę moje samolubstwo, pewne zwycięstwa.

— Może się napijemy kawy?

— Ee...

— No?... Wypijemy ją razem, jestem bez śniadania.

Jeszcze jeden całus i już mnie nie ma.

Jak burza przebiegłem trzy piętra tylnymi schodami na dół, potem jeszcze ośm schodków do suteren do stróża, któremu kazałem przynieść dwie kawy, dwie skromne, "małe" kawy z rogalkami, pozbywając się ostatka pieniędzy. Przypilnowałem tylko, aby przy mnie wyszedł, bo mi zależało na pośpiechu i coprędzej, przesadzając po trzy schody naraz, powracam na górę z sercem bijącym niecierpliwością.

Co to znaczy?... Drzwi otwarte.

Wpadam do pokoju... struchlałem... pusty!...

Oglądam się po kątach w przypuszczeniu, że się schowała przez psotę... nie ma jej!

Wybiegam zrozpaczony na ganek, na schody, jedne, drugie...

Nie! nikogo!... Ani osoby, ani jej echa... Uciekła... Dlaczego!?

Naraz znalazłem się przed mem płótnym.

Na ciemnym, brudno zamazanem jego tle iskrzyły się, wyrywały, wrzeszczały prawie, żółtą, kanarkową farbą niekształtnie nabazgrane litery, składające wyraz:

dureń

— na domiar szyderstwa błędnie nakreślony ręką tej, która opuściła ze wzgardą me mieszkanie, zobaczywszy, przekonawszy się, żem ją oszukał, że nie jestem malarzem, że studia i rysunki podpisane są cudzemi nazwiskami, każde innym, że w kapeluszach moich przyklejone są wewnątrz karty wizytowe z dopiskiem: słuchacz filozofii, że na płótnie, gdzie miała być ona, są tylko plamy i kleksy, jednym słowem, że dowód zaufania, podstępnie od niej wyłudzony, jakim obdarzała jedynie artystów za cenę uwiecznienia jej piękności, odpłaciłem jej zdradą jak najhaniebniejszą...

Jej głosem ciskały mi teraz w oczy te żółte smugi obelgę, którą modelka mściła się za to, że ją wywiodłem w pole, niestety nie tak daleko, jak chciałem.

Wtem szmer za mną.

To stróż z tacą, na niej dwie kawy.

— Cóż to to jest? proszę pana... — pyta bałwan, śmiejąc się i przenosząc oczy z płótna na mnie i napowrót, jak się to porównywa osobę z portretem, czy trafiony.

Już miałem zawołać:

— A diabliż ci do tego kpie jakiś! Ale wolałem spytać go pierwej:

Umiecie wy czytać?

— Nie.

— No to postawcież kawę i wynoście się do wszystkich piorunów!...

Musiałem wypić sam obie kawy, a owo płótno, to jedyne dzieło mojego pędzla, podarłem w pierwszej pasji na drobne strzępy i wyrzuciłem.

Gdyby nie to, miałbym je do dzisiaj, bo chętnie zbieram pamiątki.

Koniec wersji demo.