Noc zimnego księżyca - Saft Allison - ebook + książka

Noc zimnego księżyca ebook

Saft Allison

3,9

Opis

Magiczny sekret. Mityczne polowanie. I miłość, dla której poświęcisz wszystko.

Margaret Welty ma wyjątkowe szczęście dostrzec ostatnie żyjące legendarne stworzenie.Wie, że niedługo odbędzie się Gon Półksiężyca. Osoba, która zwycięży w tym polowaniu, zyska sławę i bogactwo, a także dostęp do magicznych sekretów. Gdyby dziewczynie udało się wygrać, mogłaby sprowadzić do domu swoją nieobecną od dawna matkę. Maggie to świetny strzelec, ale nie ma szans na zwycięstwo, jeśli nie stworzy drużyny z alchemikiem.

Weston Winters nie jest jeszcze alchemikiem. Został zwolniony ze wszystkich praktyk, jakich się podjął, a jego ostatnia szansa zależy od przyjęcia go jako ucznia przez matkę Maggie – alchemiczkę, która udała się w daleką podróż. Kiedy Wes dociera do posiadłości, zastaje w niej jedynie Margaret i jej psa. Dziewczyna niechętnie zgadza się na pobyt chłopaka w rezydencji. Stawia jeden warunek: musi on dołączyć z nią do polowania.

W miarę jak zbliża się Gon Półksiężyca, a napięcie rośnie, Maggie i Wes odkrywają mroczną magię, która może być kluczem do wygranej – jeśli przetrwają aż do tego momentu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 551

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (20 ocen)
6
9
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
stronawopisie

Nie oderwiesz się od lektury

TO BYŁO GENIALNE 🌿✨️🫶🥹
00
Tysiulec87

Nie oderwiesz się od lektury

Książka zdecydowanie przypadła mi do gustu, choć czasami opisy były długie i trochę zniechęcały do czytania. Polubiłam głównych bohaterów w czym pomogły rozdziały opowiadane z obu perspektyw. Osobiście polecam jeśli ktoś lubi fantasy z wyraźnie zaznaczonym wątkiem romantycznym.
00
MalinkaIKacper222

Całkiem niezła

Do książki nastawiałem się bardzo pozytywnie, może aż za bardzo dlatego początek był dla mnie takim rozczarownaiem. Przyznam, że pierwszą połowę czytałam z wyraźną niechęcią. Było to spowodowane przydługimi opisami (jak dla mnie) i małą czcionką 😭 przez co zdecydowanie mi się ją wolnej czytało. Na początku nie darzyłam sympatią  głównego bohatera - Westona. Mimo, że trochę rozumiem jego zachowania i to, że był w dość nietypowej sytuacji jego poczynania były dla mnie poprostu bez sensu. To, że nie potrafił się zadecydować w pewnych działanich mnie strasznie irytowało. Za to  główna bohaterka - Margaret bardzo przypadła mi do gustu. Zdecydowanie zachwyciła mnie swoją postacią, ponieważ  potrafiła zadbać o siebie, ale była też skrytą dziewczyną. Z plusów  to też  rozdziały  raz z perspektywy Margaret, a raz Westona.  Powodowały one wartszą akcję, a do tego pozowały zapoznać się czytelnikowi z każdą postacią.  Chcę też wspomnień o postacie Jaimego czy Annette, gdyż te postacie drugopla...
00
emciaczyta

Z braku laku…

Cześć kochani! Dziś chciałam złożyć życzenia wszystkim kobietkom! Moje drogie panie, oby każdy dzień był dla was wyjątkowy! ❤️ Dziś przychodzę do was z recenzją książki, która niestety mnie rozczarowała tym, co prezentowała sobą. Współpraca recenzencka @wydawnictwoyoung Nasza główna bohaterka Margaret jest córką bardzo słynnej i wiecznie nieobecnej matki alchemiczki. Kobiety nigdy nie ma, wiecznie niezadowolona, wiecznie coś jej przeszkadza względem córki. Co za tym idzie, Margaret musi bardzo się starać i żeby sprowadzić ją do domu musi wygrać turniej. Wątek mitycznego gonu półksiężyca to coś, o czym bardzo chciałam się dowiedzieć, a ten temat był bardzo słabo rozwinięty. Na początku wspomniałam o tym, że książka bardzo mnie rozczarowała a właśnie dlatego, że było dużo wątków, które nie zostały przedstawione i źle poprowadzone, albo nawet nieporuszane bardziej niż tylko tak „liźnięte”. Niby fabularnie coś tam się dzieje, a jednocześnie stoimy w miejscu i się nudzimy. I właśnie...
00
olalysak

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna okładka, a w środku idealne połączenie młodzieżowego romansu i subtelnej fantastyki. Alchemia, magia, polowanie na mityczne stworzenie i szczypta niebezpieczeństwa... Jakie to było dobre! 🏹🍃 Na pierwszych stronach książki poznałam Margaret, która po utracie brata i ojca nie pragnie już niczego więcej niż dawne ciepło ze strony matki. Problem w tym, że Evelyn często podróżuje w celach naukowych, a jej ostatni wyjazd się przedłuża... Wykończona Margaret ma na głowie rozpadający się dom, a jej jedynym towarzyszem jest Kłopot, pies. Kolejnym bohaterem tej historii jest Wes, który pragnie wyciągnąć swoją rodzinę z nędzy. Chłopak szkolił się u niezliczonej ilości alchemików, jednak za każdym razem wylatywał... Jego ostatnią deską ratunku jest Evelyn. Wyrusza więc w podróż, licząc na to, że wrodzony dar do przekonywania przyniesie mu szansę na naukę pod okiem alchemiczki. Nie wie, że Evelyn wyjechała. W podupadłym domu została tylko jej córka, która wcale nie ma ochoty pomaga...
00

Popularność




Dedykuję tym, w których głowach lęgną się najśmielsze marzenia, oraz tym, którym wydaje się, że nie potrafią marzyć. Gdybyście tylko wiedzieli, jak wiele kryje się za horyzontem.

1

argaret nie powinna tego wieczoru przebywać poza domem.

Co prawda był dopiero środek jesieni, ale chłody zdawały się temu przeczyć. Nawet drzewa nie były przygotowane na tak gwałtowne nadejście zimna. Jeszcze wczoraj rano liście za oknem Margaret płonęły w słońcu, szkarłatne niczym krew i złote jak miód. Teraz połowa z nich wyschła i opadła na ziemię. Dla Margaret oznaczało to jedno – niezliczone godziny pracy. Będzie musiała mierzyć się z morzem obumarłych rzeczy.

Dokładnie takich myśli powinna się wystrzegać zdaniem pani Wreford. Margaret mogła sobie z łatwością wyobrazić, jak kobieta strofuje ją słowami: „Maggie, tylko raz w życiu masz siedemnaście lat. Uwierz mi, są znacznie lepsze sposoby na zmarnotrawienie tego czasu niż zajmowanie się domem”.

Ale tak naprawdę nie każdy może pozwolić sobie na lekkomyślność w tym wieku. Poza tym nie każdy chce być jak Jaime Harrington i jego koleżkowie, skaczący do wody z klifów i upijający się po pracy najtańszym bimbrem. Margaret miała zbyt wiele obowiązków, by zawracać sobie głowę takimi głupotami – a co gorsza, skończyło jej się drewno na opał. Odkąd dwa dni temu zapas się wyczerpał, w dworze Welty rozgościł się chłód. Czekał na nią, gdy wypuszczała się poza mury domostwa, jak i wewnątrz nich, emanując z wystygniętego paleniska pełnego białego popiołu. Perspektywa rąbania drewna w tej chwili była jej niewysłowienie wstrętna, ale prawdę mówiąc, nie miała wyjścia – pozostawało jej albo zmarznąć teraz, albo nieco później.

Słońce skrywało się za górami na horyzoncie, zalewając krwistą czerwienią podwórze. Kiedy zajdzie na dobre, zrobi się zimno nie na żarty. Zeszłej nocy chłód nie pozwolił jej zasnąć – godzinami leżała, dygocząc, a teraz cała była obolała, jakby poskładano ją w kostkę i wciśnięto do pudełka po butach. Nie cierpiała rąbać drewna na opał, ale zwlekając z tym, ryzykowała, że nazajutrz znów będzie się czuć podobnie.

„Zatem postanowione: zmarznę teraz”.

Naciągnąwszy głębiej na uszy stary kapelusik należący do jej matki, Margaret zeszła z werandy i ruszyła pośród suchych liści, kierując się na podwórze na tyłach domu. Tam, obok zardzewiałej taczki, czekała na nią sterta drewna. Zebraną w taczce deszczówkę ściął wczesny przymrozek, odbijało się w niej niewyraźnie szarzejące niebo. Kiedy sięgnęła po leżące najbliżej polano, prześlizgnęła się spojrzeniem po odbiciu własnej wychudzonej twarzy w tafli zamarzniętej wody. Wyglądała na wykończoną – i dokładnie tak się czuła.

Ustawiła polano na pieńku i chwyciła siekierę. Kiedy była młodziutka i szczuplutka, w każde uderzenie musiała wkładać całą swoją siłę. Teraz spuszczanie ostrza na polano przychodziło jej równie naturalnie jak oddychanie. Słychać było świst, gdy metal rozcinał powietrze, po czym zatapiał się w drewnie z donośnym trzaskiem, który płoszył wrony. Margaret poprawiła uchwyt – wtem syknęła przez zęby, czując, jak pod skórę wchodzi jej drzazga.

Przez chwilę przyglądała się kropli krwi, która szybko pęczniała w zagłębieniu dłoni, po czym ją zlizała. Mroźne powietrze szczypało ranę, na języku czuła metaliczny posmak. Wiedziała, że powinna przeszlifować uchwyt siekiery, zanim dorobi się kolejnego skaleczenia, ale teraz nie miała na to czasu. Zresztą zawsze brakowało go jej na wszystko.

W normalnych okolicznościach przygotowałaby się lepiej do zimy, ale jej matka od trzech miesięcy nie wracała do domu i Margaret, nie mając nikogo do pomocy, nie nadążała z obowiązkami. Należało uszczelnić okna, wymienić niektóre gonty w dachu, wyprawić skóry. Gdyby posłuchała matki i wyuczyła się alchemii, miałaby teraz o wiele łatwiej. Ale Margaret była nieugięta – niezależnie od tego, w jak rozpaczliwej sytuacji się znajdzie i jak bardzo będzie doskwierał jej głód, nigdy nie ucieknie się do stosowania alchemii.

Pośród ludzi nie było zgody co do tego, czym tak naprawdę jest ta cała alchemia. Najbardziej pragmatyczni pośród uczonych powiadali, że to proces poszukiwania najprostszych składników materii, jej esencji, a tym samym droga prowadząca do zrozumienia świata. Bogobojni kataryści uważali, że alchemia ma moc oczyszczającą oraz że oczyścić może wszystko, nawet człowieka. Ale Margaret znała prawdę – alchemia nie oznaczała postępu ani zbawienia. To odór siarki, którego za nic nie może potem wyplenić ze swoich włosów. To spakowane walizki i zamknięte drzwi. To krew i atrament na podłodze.

Przeżyje bez tego do czasu, aż matka wróci do domu – o ile w ogóle wróci. Margaret przegnała tę wątpliwość, kiedy tylko zaświtała jej w głowie. Evelyn często podróżowała w celach naukowych i zawsze wracała. Tym razem po prostu zeszło jej trochę dłużej i tyle.

„Gdzie się podziewasz, matko?”

Przed laty, gdy jeszcze miała na to siłę, wspinała się na dach i wyobrażała sobie, że widzi wszystko w promieniu tysiąca mil – dostrzega fantastyczne miejsca, które skradły jej Evelyn. Niezależnie od tego, jak wytężała imaginację, na niewiele się to zdawało. Przed sobą widziała jedynie zwyczajną, polną drogę ciągnącą się w dół zbocza. W oddali leżało senne miasteczko, żarzące się lekko niczym świetlik. Za złotymi polami żyta i mietlicy połyskliwa czerń Morza Półksiężyca przywodziła na myśl rozgwieżdżone niebo. Los poskąpił jej bujnej wyobraźni, Wickdon był wszystkim, co znała. Nie umiała nawet się domyślić, jak może wyglądać świat leżący dalej.

W wieczory takie jak ten jej najbliżsi tłoczyli się razem dla odegnania chłodu, gotowali zupę rybną i dzielili się chlebem. Wspomnienie bolało, ale tylko trochę. W gruncie rzeczy całkiem nieźle znosiła samotność, lubiła takie życie. I tylko ponura perspektywa jedzenia gotowanych ziemniaków na obiad, mających oszukać głód, przyprawiała o rozpacz. Żołądek zagrał jej marsza, poczuła na karku liźnięcie lodowatego wiatru. Trzymające się jeszcze gałęzi, żywe liście zadrżały i zasyczały niczym przełamujące się fale.

Sza, zdawały się mówić. Posłuchaj.

Wtem świat dookoła znieruchomiał, jakby wstrzymując oddech. Ramiona Margaret momentalnie pokryły się gęsią skórką. Spędziła w tych lasach siedemnaście lat i nigdy dotąd się ich nie bała. Ale teraz działo się coś, czego nie znała – otaczający ją mrok zdawał się lgnąć do skóry, oblepiając ją warstwą zimnego potu.

Od strony drzew dobiegł trzask łamanej gałęzi, głośny niczym wystrzał. Margaret błyskawicznie odwróciła się ku miejscu, z którego doleciał hałas. Instynktownie obnażyła zęby, wznosząc siekierę do ciosu.

Ale to tylko Kłopot, jej pies gończy rasy coonhound. Kiedy tak stał, lekko strzygąc swoimi olbrzymimi oklapniętymi uszami, z lśniącą rudą sierścią, wydawał się zarówno majestatyczny, jak i komiczny. Margaret opuściła broń, ostrze siekiery opadło na zamarzniętą ziemię, wydając głuchy odgłos. Psiak musiał wymknąć się z domu frontowymi drzwiami, gdy była czymś zajęta.

– A co ty tu robisz? – spytała zawstydzona, że czworonóg napędził jej strachu. – Aleś mnie wystraszył!

Kłopot zamerdał ogonem, ale nadal całą jego uwagę absorbował pobliski las. Najwidoczniej on też to poczuł – osobliwe napięcie w powietrzu, jakby zbierało się na burzę. Margaret pożałowała, że zamiast siekiery nie ściska w garści strzelby.

– Kłopot, spokój.

Pies zerknął przelotnie na swoją panią i zaraz powrócił do sondowania wzrokiem niewidzialnego zagrożenia. Dziewczyna westchnęła poirytowana, jej oddech uniósł się w powietrze w postaci białego obłoczka. Wyglądało na to, że jej komendy nie mogły rywalizować z potęgą zapachu. Gdy Kłopot coś zwęszy, nic nie skłoni go do porzucenia tropu. Jako pies myśliwski nie miał sobie równych, choć równocześnie był uparty jak osioł.

Ze zdziwieniem uświadomiła sobie nagle, jak bardzo oboje wyszli z wprawy – i jak mocno tęskni za ekscytacją polowania. Pani Wreford w pewnym sensie miała rację. Życie nie powinno się ograniczać do ratowania starego dworu przed popadnięciem w ruinę, a ona, jako siedemnastoletnia dziewczyna, mogłaby trwonić swój czas na czymś znacznie ciekawszym niż walka o przetrwanie. Tyle że pani Wreford umykał jeden zasadniczy szczegół, którego zapewne nigdy nie pojmie: Margaret dbała o ten dom nie ze względu na siebie, lecz na Evelyn.

Zawsze zanim matka wyruszyła w kolejną podróż, na odchodnym mówiła: „Kiedy tylko znajdę to, czego wymagają moje badania, znowu będziemy rodziną”. Dla Margaret była to najsłodsza z obietnic, jakie mógł złożyć jej świat. W rzeczywistości ich rodzina nigdy już nie będzie kompletna, ale to właśnie sprawiało, że wspomnienia z epoki „sprzed” były najdroższe jej sercu: zanim zmarł jej brat, zanim odszedł od nich ojciec, a alchemia wypaliła całą czułość, jaką niegdyś emanowała jej matka. Margaret ceniła te wspomnienia najbardziej, były niczym kamyki, które od ciągłego obracania w dłoniach stawały się gładkie, ciepłe, znajome.

Raz w tygodniu całą czwórką wyprawiali się do Wickdon na zakupy spożywcze. W drodze powrotnej Margaret zawsze udawało się ubłagać matkę, żeby ta niosła ją do domu. I nawet gdy podrosła na tyle, że noszenie jej na rękach było nie lada wyczynem, Evelyn i tak podnosiła ją z ziemi ze słowami: „Kiedyś ty tak urosła, panno Maggie?” i zasypywała córkę pocałunkami, doprowadzając ją do histerycznego śmiechu. Kiedy Margaret drzemała w objęciach mamy, wszystko wkoło zdawało się zamglone i skąpane w złotych plamach słońca sączącego się przez korony drzew. I mimo że od domu dzieliło je aż osiem kilometrów, Evelyn nigdy nie narzekała, że jej ciężko, i nigdy nie odstawiła córki na ziemię.

Tak, gdy tylko Evelyn załatwi swoje sprawy, wszystko znów będzie po staremu. Będą razem, szczęśliwe. To coś, na co warto czekać. Z tą myślą Margaret znów zamachnęła się siekierą i pozwoliła, by ostrze rozłupało polano. Schylała się, żeby podnieść z ziemi szczapki, gdy po plecach przeszły jej ciarki.

Spójrz tam, ponaglał wiatr. Patrz.

Niespiesznie uniosła spojrzenie ku drzewom. Włosy, targane podmuchami, zasłaniały jej twarz i wpadały do oczu, lecz miała wrażenie, że w oddali dostrzega jedynie mroczną ścianę lasu. Jedynym dźwiękiem mącącym ciszę był dobiegający z góry szelest liści, przybierający na sile z każdą chwilą.

I nagle to dojrzała.

W pierwszej chwili mogłaby to wziąć za przywidzenie – jakiś jasny kosmyk sunący w bok przez poszycie na podobieństwo dryfującej na ciemnym morzu łodzi. Ale zaraz potem w mroku zapaliła się para okrągłych, nieruchomych ślepi. Dalej ukazał się podłużny, ostry pysk, odcinający się wyraźnie na tle ciemności, która zdawała się opływać go niczym woda. Wreszcie, niczym mgła podnosząca się znad morza, na zalanym księżycowym blaskiem pustkowiu ukazał się biały lis, wielkością dorównujący Kłopotowi. Margaret nigdy wcześniej nie widziała takiego zwierzęcia, jednak doskonale wiedziała, czym ono jest. Była to pradawna istota, znacznie bardziej sędziwa nawet od otaczających ją potężnych sekwoi.

Nazywali ją hala.

Każde dziecko w Wickdon znało legendy o hali, ale dla Margaret miały one wyjątkowe znaczenie – kiedy po raz pierwszy usłyszała takie podanie poza domem, zrozumiała, że jej rodzina różni się od pozostałych. Według nauk Kościoła katarystycznego hala i jej podobne stworzenia, czyli demiurgowie, to istoty demoniczne. Ojciec Margaret nie zgadzał się z takim stawianiem sprawy – jego zdaniem nic, co stworzył Bóg, nie mogło być złe. Yu’adir czcili halę jako świętość, kryjącą w sobie boską wiedzę.

„Nie skrzywdzi cię, jeśli okażesz jej szacunek”.

Margaret zastygła w bezruchu.

Hala wbiła w nią spojrzenie swoich nieskazitelnie białych, pozbawionych źrenic ślepi. Wzrok stwora miał wyczuwalną wagę, niczym dotknięcie ostrza przyłożonego do gardła. Lis tylko rozchylił pysk, a widok ten wystarczył, by jakieś małe zwierzątko kryjące się w umyśle Margaret pisnęło ze strachu. Sierść na grzbiecie Kłopota się zjeżyła, z jego gardła dobyło się stłumione warczenie.

Margaret wiedziała, że jeśli pies rzuci się na lisa, ten w ułamku sekundy go rozszarpie.

– Kłopot, noga! – zawołała głosem, w którym pobrzmiewała desperacja.

To wystarczyło, by wytrącić czworonoga z transu. Ruszył ku niej, strzygąc uszami, wyraźnie skonsternowany.

Nim Margaret zarejestrowała, co się dzieje, lis przepadł. Nie zdążyła nawet mrugnąć.

Szemrzący w liściach wiatr powtarzał echem jej nierówny oddech. Chwiejnym krokiem zbliżyła się do Kłopota, uklękła przed nim i zarzuciła mu ramiona na kark. Okropnie cuchnął – wydzielał drożdżowy fetor, jaki roztacza wokół siebie mokry pies. Ale na szczęście nie był ranny, to najważniejsze. Jego psie serce biło do rytmu z jej własnym – Margaret nigdy nie słyszała piękniejszej muzyki.

– Dobry chłopak… – szepnęła łamiącym się głosem. – Przepraszam, że na ciebie krzyknęłam. Bardzo przepraszam.

Czego właściwie była świadkiem? W miarę, jak odzyskiwała jasność myślenia, początkowo odczuwana ulga bledła, a jej miejsce zajmowała straszliwa myśl: skoro ta bestia dotarła już tutaj, do Wickdon, należy się spodziewać, że wkrótce przybędzie tu również Gon Półksiężyca.

Co roku jesienią hala pojawiała się w innym miejscu nadbrzeżnego lasu. Zostawała na pięć tygodni, siejąc grozę wśród miejscowych, lecz ostatecznie znów przepadała rankiem po Zimnym Księżycu. Nikt nie miał pojęcia, dlaczego właściwie się pokazywała, dokąd wybierała się potem ani dlaczego jej siła wzrastała, w miarę jak przybywało księżyca. Najbardziej majętnych w społeczności Nowego Albionu te powtarzalne wizyty na poły mitycznej bestii skłoniły do uczynienia z łowów na nią czegoś na kształt sportu narodowego.

W tygodniach poprzedzających gon z całego kraju ściągali turyści. Do udziału w zawodach zgłaszali się zarówno łowcy, jak i alchemicy w nadziei zdobycia chwały należnej temu, kto ubije prawdziwego demiurga. W nocy Zimnego Księżyca łowcy dosiadali koni, by ruszyć w pogoń za halą. Kształt okręgu kryje w sobie alchemiczną moc, a jedna z legend głosiła, że demiurga można pokonać jedynie pod księżycem w pełni. Oczekiwanie dodawało tylko smaku samym łowom. Zarówno uczestnicy polowania, jak i widzowie gotowi byli zapłacić własną krwią za przywilej ścigania hali w momencie, gdy była u szczytu swoich możliwości. Im większe spustoszenie siała w danym sezonie, tym bardziej emocjonujące stawało się polowanie.

Od blisko dwudziestu lat gon omijał Wickdon, ale Margaret nasłuchała się opowieści o nim w porcie. Mówiono o ujadaniu psów, którym magia hali odebrała rozum. O huku wystrzałów. Ryku koni, których ciała, jeszcze za życia, rozrywał biały lis. Odkąd pamiętała, gon funkcjonował w jej świadomości jedynie jako krwawy mit. Mogli się z nim mierzyć tylko prawdziwi bohaterowie Nowego Albionu, a nie zwykła wiejska dziewucha, której ojciec był wyznawcą wiary Yu’adir. Z tego powodu gon nigdy nie wydawał jej się prawdziwy. Aż do teraz, gdy nagle przybył pod jej drzwi.

Był tak blisko, że mogłaby się zapisać do udziału w łowach. Mogłaby zwyciężyć.

Myśl, że ojciec byłby nią rozczarowany, przyniosła chwilowe opamiętanie. Ale właściwie co jeszcze była mu winna? Owszem, w jej żyłach płynęła krew Yu’adir, ale przecież była mieszańcem, a to oznaczało, że nie miała prawa przypisywać sobie powinowactwa z halą. Poza tym kto wie, może zgładzenie jej w szlachetnym celu było największym hołdem, jaki mogła oddać takiemu stworzeniu? Margaret nie zależało na tym, by jej imię wyśpiewywano w pubach. Podziw w oczach obcych ludzi nigdy nie był jej celem – pragnęła jedynie zasłużyć na uznanie własnej matki.

Opuściła powieki i przywołała w pamięci obraz Evelyn – we wspomnieniu jej ciemna sylwetka odcinała się na tle słońca. Stała zwrócona plecami do dworu, z walizką w dłoni i złotymi włosami rozwianymi na wietrze. Wyruszająca dokądś. Jak zawsze.

Ale gdyby teraz Margaret zwyciężyła w gonie, być może nagroda sprawiłaby, że matka nie musiałaby nigdy więcej wyjeżdżać.

Pieniądze, sława i truchło pokonanej bestii – o to toczyła się rywalizacja. Dla większości łowców zewłok hali byłby trofeum, czymś, co należy wypchać i powiesić na ścianie. Evelyn potrzebowała go do badań nad alchemicznym magnum opus. Jej zdaniem mistycy przed wiekami wierzyli, iż gdy spopieli się w alchemicznym ogniu kości demiurga, uzyska się materia prima, to znaczy substancję pierwszą, podstawę wszechrzeczy. Z powstałego boskiego eteru alchemik mógłby wykuć kamień filozoficzny, zapewniający nieśmiertelność i umożliwiający tworzenie materii z nicości.

Wyznawcy Kościoła katarystycznego uznawali wszelkie próby uzyskania materia prima za działanie heretyckie. Evelyn należała do garstki alchemików Nowego Albionu, którzy kontynuowali badania w tej dziedzinie. Stworzenie kamienia filozoficznego stało się życiowym powołaniem i samotniczą misją matki Margaret. Wiele lat pochłonęły jej poszukiwania bezcennych rzadkich rękopisów, które tłumaczą, w jaki sposób się do tego zabrać. Kiedy przed trzema miesiącami znów udawała się za granicę, zamierzała sprawdzić kolejny trop. Teraz jednak hala – jedno z ostatnich brakujących ogniw w jej badaniu – zjawiła się na progu ich domu.

Z rozmyślań wyrwał ją Kłopot, który nagle wierzgnął, próbując wyrwać się z uchwytu Margaret.

– Nie ma mowy – powiedziała. Chwyciła psiaka za uszy, po czym pocałowała go w czubek głowy. Kłopot się wzdrygnął, widać było, że nie jest tym zachwycony. Margaret uśmiechnęła się, widząc jego reakcję. Dręczenie tego czworonoga było jedną z jej niewielu rozrywek.

Kiedy go w końcu puściła, wstrząsnął z oburzeniem łbem i odbiegł. Ale po paru susach zatrzymał się w miejscu, w którym już nie mogła go schwycić. Stanął z dumnie uniesioną głową, wysuniętym jęzorem i jednym odchylonym uchem, ukazującym różowe wnętrze. Margaret parsknęła śmiechem – był to pierwszy śmiech, na jaki pozwoliła sobie od wielu dni. Kłopot tak naprawdę darzył ją miłością, lecz duma kazała mu nie zdradzać się z tym uczuciem. Ona natomiast kochała go najmocniej na świecie i wcale nie próbowała udawać, że jest inaczej.

Wtem do głowy przyszła jej myśl, która ją zmroziła. Kłopot, owszem, był świetnym psem myśliwskim, ale najlepsze lata miał już za sobą. Wzięcie udziału w gonie byłoby tylko fanaberią, nie mogła narażać swojego czworonożnego przyjaciela na niebezpieczeństwo dla takiej głupoty. Poza tym do rozpoczęcia zawodów zostało niewiele czasu, a ona była nieprzygotowana. Nie miałaby też z czego uiścić opłaty wpisowej. Co gorsza, nie znała żadnego godnego zaufania alchemika, o ile w ogóle byli na tym świecie tacy. Było to o tyle istotne, że w łowach brały udział zespoły dwuosobowe – składające się z jednego strzelca i jednego alchemika.

Poza tym Margaret wiedziała tylko o jednej niezawodnej technice pozwalającej na pokonanie demiurga. Wymagała ona użycia alchemii, przed którą wzdragał się jej umysł… Wolałaby umrzeć, niż oglądać, jak ktoś wykorzystuje ten sposób.

Zresztą nawet jeśliby istniała inna metoda, i tak nie miałoby to żadnego znaczenia. Gdyby ktoś odkrył, że w gonie uczestniczy dziewczyna Yu’adir, ludzie nie daliby jej spokoju, jej życie zmieniłoby się w koszmar. Zdołała zajść tak daleko tylko dlatego, że nauczyła się nie wychylać. „Tak będzie lepiej”, pomyślała. Powinna szybko zdusić nadzieję, która zrodziła się w jej sercu, poderżnąć jej gardło, zamiast biernie się przyglądać, jak marnieje niczym wilk złapany we wnyki. W głębi duszy Margaret przeczuwała, jak kończą się takie historie; jaki los czeka tych, którzy marzą o tym, co znajduje się poza ich zasięgiem. Kto wie, może w kolejnym życiu będzie mieć więcej szczęścia. Ale na pewno nie w tym.

Z pogoni za białym lisem nie mogło jej przyjść nic dobrego.

2

zoło Wesa boleśnie zderzyło się z chłodną szybą, wyrywając go ze snu.

Taksówka toczyła się po wybojach, a zawodzenie silnika do złudzenia przypominało upiorny śmiech. Mężczyzna zmiął w ustach przekleństwo, rozmasowując obolałe miejsce na czaszce. Chwilę potem brzegiem rękawa starł ślinę, która w trakcie snu spływała mu z kącika ust na brodę.

Piąta Dzielnica też nie słynęła z dobrze utrzymanych dróg, ale to, z czym zetknął się tutaj, zakrawało wręcz na absurd. Powiedziano mu, że Wickdon od dworca kolejowego dzieli półtorej godziny jazdy. Teraz jednak Wes z wolna uświadamiał sobie, że prawdopodobnie nabawi się wstrząsu mózgu, nim stanie pod drzwiami domu Evelyn Welty.

– Pobudka? – Hohn, kierowca, wyszczerzył w uśmiechu zęby do lusterka wstecznego.

Hohn był mężczyzną w średnim wieku, o sympatycznej, wysmaganej przez wiatr twarzy i podkręconych blond wąsach. Przejażdżka jego taksówką kosztowała Wesa niemal całe oszczędności. Pocieszał się, że jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, nieprędko będzie musiał dostać się z powrotem do miasta.

– Ano – przyznał, siląc się na wesołość. – Sielsko tu, nie ma co.

Hohn parsknął śmiechem.

– Cóż, poza samym Wickdon nie uświadczy pan tu wielu samochodów ani dróg. Mam nadzieję, że umie pan jeździć konno.

Wes nie umiał. Jedynymi końmi, jakie widział w życiu, były olbrzymie, ospałe bestie ciągnące powozy, którymi bogacze wozili się po parku. Poza tym podejrzewał, że napytałby sobie biedy, gdyby wyszło na jaw, że zapisał się na lekcje jazdy. Dzieciaki z Piątej Dzielnicy nie jeździły konno.

Terminowanie jeszcze się nie zaczęło, a już napotkał pierwsze problemy.

„Tylko nie narzekaj”, strofował się w myślach. Sam sobie był winny, że wylądował na tym końcu świata. To znaczy wina w przeważającej mierze leżała po jego stronie. A właściwie tylko częściowo. W niewielkim stopniu.

W ciągu ostatnich dwóch lat Wes terminował u niezliczonej ilości alchemików. Kiedy pierwszy raz wyleciał, mama przyjęła to z oburzeniem, że nie doceniono jej syna. Za drugim razem była już wściekła na niego. Trzecie niepowodzenie syna wprawiło ją w milczące osłupienie. I tak to trwało, w cyklu naprzemiennych napadów złości i zdumienia – aż do zeszłego tygodnia. Kiedy oznajmił jej, że wybiera się do Wickdon, matka posadziła go przy stole i złożyła mu dłonie z taką czułością, że musiała upłynąć chwila, nim Wes przypomniał sobie, że powinien reagować opryskliwie na te jej zabiegi.

– Kocham cię, mój skarbie. Dobrze o tym wiesz. Ale czy przyszło ci do głowy, że być może twoim powołaniem wcale nie jest kariera alchemika?

A jakże, nachodziły go takie myśli. Zresztą czy mogło być inaczej, skoro cały świat się sprzysiągł, żeby przypominać mu, iż syn banwijskich imigrantów nigdy nie zostanie prawdziwym alchemikiem? Lecz dopiero teraz, widząc, ile siwych włosów przybyło matce, po raz pierwszy poważnie zastanowił się nad taką ewentualnością.

Czasami dopadało go zwątpienie – o ile łatwiej byłoby nająć się do pierwszej lepszej roboty, zająć czymkolwiek, tak by jego rodzina nie musiała już dłużej klepać biedy. Od wypadku ojca Wes widział, jak późnym wieczorem matka wraca do domu po pracy na dwie zmiany i moczy dłonie w podgrzanej parafinie. Widział, jak jego najmłodsza siostra Edie chudnie w oczach, a najstarsza siostra Mad staje się coraz bardziej pyskata. Większość nocy spędzał na rozmyślaniach, co z nim jest nie tak: dlaczego większość tego, co czyta, zaraz zapomina; dlaczego nie umie odgadnąć znaczenia obcych słów widzianych na kartce; dlaczego jego nauczyciele są zdania, że talentem ani pasją nie nadrobi swoich ewidentnych „ograniczeń”? Wszystko to sprawiało, że nabierał wstrętu do samego siebie. Buzujący w nim gniew i niepokój sprawiały, że czuł się wręcz chory.

Wes miał świadomość, że posiada pewien rodzaj wrodzonej magii, czarów bardziej przyziemnych od alchemii: kiedy mówił, ludzie go słuchali. O ile dar ten okazał się przydatny podczas szukania mistrza, u którego mógłby się szkolić, o tyle bynajmniej nie pomagał czeladnikowi w utrzymaniu się na praktykach. Wystarczyło, że oblał pisemny egzamin, a wydawało mu się, że dla jego nauczycieli to tylko potwierdzenie ich przypuszczeń. Wszyscy mówili to samo: „Powinienem był wiedzieć, że dawanie szansy takiemu jak ty nie jest dobrym pomysłem”. Mimo że nigdy nie powiedzieli tego wprost, było jasne, co mają na myśli, wypowiadając przez zaciśnięte zęby owo „takiemu jak ty”: Banwiszowi.

W całym obszarze metropolitalnym Dunway nie pozostał już żaden alchemik, u którego Wes nie próbowałby swoich sił i który po jakimś czasie nie podziękowałby mu za współpracę. Z niektórymi zresztą nie miał okazji się zapoznać, ponieważ na swoich zakładach wywieszali jednoznaczny komunikat: „BANWISZE NIE SĄ MILE WIDZIANI”. Jedyny wyjątek stanowiła Evelyn Welty, zamieszkała w miasteczku tak maleńkim, że nawet nie figurowało na mapie.

Trema i choroba lokomocyjna sprawiły, że Wesowi żołądek podchodził do gardła. Opuścił szybę w oknie i wystawił twarz na wiatr. Na widok ogromu błękitnego nieba zrodziła się w nim obawa, że jeśli nieostrożnie zaczerpnie zbyt wielki haust, utopi się w tym bezmiarze. W mieście, które opuścił, dominowała szarość; smog, beton i płaski pas zatoki – wszystko było szare. Za to tutaj krajobraz zmieniał się jak w kalejdoskopie. Wzdłuż wybrzeża skaliste urwiska porośnięte były ciernistymi krzewami i błękitnymi kwiatami polnymi. Nieco dalej stały lasy iglaste, z potężnymi sekwojami. Oglądając zadarte w górę gałęzie jodły, Wes nie mógł pozbyć się skojarzenia, że każde drzewo pokazuje mu środkowy palec.

Kiedy wspominał sąsiadom, dokąd się wybiera, wszyscy częstowali go tymi samymi frazesami: „Mała mieścina! Nic się tam nie dzieje! No ale przynajmniej powietrze mają czyste”. Spośród wszystkich życzliwych komentarzy, jakie sprowokował swoim wyznaniem o wyjeździe, to o czystym powietrzu okazało się mieć najmniej wspólnego z prawdą. Owszem, powietrze tu było wolne od typowo miejskich zanieczyszczeń, ale za to smakowało jak sól. A co gorsze, za sprawą setek mew wygrzewających się na piasku stale unosił się w nim odór schnących wodorostów i rozkładających się ryb.

Słowem: uroki prowincji.

Wes pomyślał, że jeszcze chwila i wiatr rozczochra mu włosy, które rano starannie, z pomocą swoich sióstr, zaczesał do góry. Szybko zamknął okno i przejrzał się w szybie. Dzięki Bogu fryzura zachowała swój pierwotny kształt. Christine i Colleen nie żałowały żelu i praktycznie przykleiły jego włosy do skóry czaszki. Wesowi zależało, aby nic, ani jeden niesforny kosmyk, nie popsuło pierwszego wrażenia, jakie miał nadzieję wywrzeć na alchemiczce.

– Powiedz no, Hohnie, często bywasz w tych okolicach?

– A i o wszem, zdarzało mi się, kiedy byłem młodszy. Mają tutaj najlepsze łowy na lisa w całym kraju. Ludzie powiadają też, że w ciągu najbliższych paru tygodni odbędzie się tu gon. – Po chwili kierowca dodał: – Kiedy ostatnio odwiedziłem Wickdon, byłem w twoim wieku.

Większość kraju miała bzika na punkcie gonu. Wes nie uważał się co prawda za nazbyt pobożnego wyznawcę sumizmu, a jego kompas moralny nie należał do surowych, ale nawet w jego odczuciu sama koncepcja Gonu Półksiężyca miała w sobie coś świętokradczego.

W tradycji sumickiej przyjmowano, że Bóg stworzył demiurgów z własnego ciała. Byli wcieleniem jego boskości, a tym samym powinni wzbudzać strach i szacunek. Posążki demiurgów mama Wesa umieszczała w doniczkach, w których rosły kwiaty, i przysypywała ziemią, a ich obrazy wieszała na ścianach. Niekiedy, gdy coś jej się zapodziało, odmawiała półgłosem modlitwę do jednego z nich. Kiedy indziej prosiła, by ten czy ów wstawił się za nią u Boga, którego najwyraźniej zaprzątały inne sprawy i dlatego nie odpowiadał na jej modły. Dla katarystów takie praktyki były w najlepszym razie przejawem bałwochwalstwa, w najgorszym zaś – herezją. Przemawiała przez nich ta sama niechęć, która kazała im zaglądać do imigranckich dzielnic i ciskać kamieniami w witrażowe okna sumickich świątyń.

Wes nie mógł mieć pewności, jakie myśli lęgną się w głowie Hohna ani jaką wersję Boga, o ile w ogóle jakąś, wyznaje jego kierowca. A ponieważ wolał nie ryzykować przedwczesnej wysiadki, rzucił ostrożnie:

– Ach tak?

– Jeśli mam być szczery, to nie jest miejsce, do którego warto zaglądać – stwierdził Hohn. Obrzucił oceniającym spojrzeniem pasażera i dodał: – Proszę wybaczyć śmiałość, synu, ale nie wyglądasz mi na mężczyznę, którego interesowałoby polowanie na lisa. Co cię tu sprowadza?

– Jestem alchemikiem – oświadczył Wes, co spotkało się z pełnym uznania pomrukiem kierowcy. – Terminuję u Evelyn Welty.

Nie było to kłamstwo, ale też nie cała prawda. W rzeczywistości Wes nie doczekał się odpowiedzi na swój list do mistrzyni Welty, no ale jak świetnie wiedział, była z niej bardzo zapracowana kobieta. Za każdym razem, gdy dostawał się na kolejne praktyki, sympatię mistrzów zjednywał sobie rozmową w cztery oczy. Martwił się co prawda, że urok osobisty zaczyna go zawodzić, liczył jednakże, że przysłuży mu się ten ostatni raz.

– U Evelyn Welty? No to życzę szczęścia.

Wes wiedział, że bez niego się nie obejdzie.

– Dzięki.

Nasłuchał się już plotek. Żaden z terminujących u niej uczniów nie przetrwał pierwszych dwóch tygodni. Powiadali, że w dworze Welty straszy, a nocami po jego korytarzach snują się duchy. Ponoć Evelyn utrzymywała się przy życiu dzięki fotosyntezie. I tak dalej. Wes z doświadczenia wiedział, że wszyscy alchemicy są lekko zdziwaczali. Teoretycznie każdy mógł uprawiać alchemię, ale tylko osoba z predylekcją do obsesji będzie tego prawdziwie pragnęła. Adepci tej sztuki musieli całymi latami studiować księgi z wiedzą tajemną i poznawać skład chemiczny tysięcy różnych obiektów. Ażeby rozłożyć coś na czynniki pierwsze, trzeba wpierw dokładnie wiedzieć, z czego to się składa. A może to nie wiedza, lecz trujące opary siarki przyprawiały alchemików o szaleństwo?

Ale to przecież nic, z czym Wes nie dałby sobie rady. Jeśli nie można inaczej, będzie to wojna na wyniszczenie. Jeśli chodzi o konflikty charakterów, zawsze był górą.

Wreszcie dotarli do cywilizacji. Wickdon, usytuowane na dnie doliny, okazało się uroczym miasteczkiem. Wzdłuż wysadzanych kocimi łbami uliczek stały latarnie o wielokolorowych szybkach. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się barwne chatki i kuszące witrynami sklepiki. W snującej się po ulicach mgiełce żarzyły się lampki rozświetlające szyby wystawowe, na których pyszniły się rozmaite wypieki, warzywa i owoce. Uwagę zwracała wielka liczba wypchanych zwierząt i amunicji, jakiej nie powstydziłoby się muzeum wojskowości. Wesa uderzyło jednak co innego: całkowity brak pracowni alchemicznych. W Dunway w każdym kwartale można było znaleźć co najmniej dwie: zakłady jubilerskie handlujące zaczarowanymi pierścieniami, restauracje serwujące jedzenie, którego spożycie miało przynieść różnorakie efekty psychiczne, warsztaty metalurgiczne, wytwarzające nadzwyczaj wytrzymałą i lekką stal, której armia Nowego Albionu zawdzięczała swoją potęgę.

Podczas gdy samochód posuwał się ku centrum miasta, zza drzwi mijanych budynków wyglądali zaciekawieni mieszkańcy. W oknach innych odsuwano zasłony, żeby rzucić okiem na przyjezdnych. Wes zdołał skraść spojrzenie urodziwej młodej kobiety, która zamiatała ulicę przed swoim sklepikiem. Popisując się refleksem, przywołał na usta szeroki uśmiech. Nieznajoma odwróciła się błyskawicznie, jakby w ogóle go nie dostrzegła. Wes przytulił twarz do szyby w oknie, równie lodowatej jak odrzucenie, którego właśnie doświadczył. Reakcja nieznajomej zabolała go bardziej, niż był skłonny przyznać. Tam, skąd przybywał, był znany i lubiany. Wszyscy go lubili.

A w każdym razie było tak, zanim zaczęła się jego zła passa.

Wes spodziewał się, że samochód zatrzyma się przed którymś z tych uroczych, pomalowanych na jasne kolory domków. Ku jego rozczarowaniu taksówka jednak nie zwalniała, podążając dalej ku peryferiom miasta. Latarnie stały tu coraz rzadziej, a koła automobilu zaczęły wkrótce podskakiwać na nierównościach nieutwardzonej drogi. Zerknął przez tylne okno i pośród kłębów spalin zobaczył rzednące światła Wickdon.

– Dokąd jedziemy?

– Do dworu Welty. Evelyn mieszka kawałek za miastem.

Droga wiodła zakosami pod górę. Silnik wył, w miarę jak pokonywali kolejne odcinki wzniesienia. W pewnym momencie Wes odważył się spojrzeć na miasto w oddali i widoczny za nim nieskończony bezmiar oceanu. Woda oglądana z tej odległości pociemniała i wydawała się stalowoszara; tam, gdzie rozświetlał ją przebłysk słońca, przybierała rdzawy kolor. Wkrótce widok zasłoniły sekwoje i przez kilka kilometrów droga wiła się pośród ich gigantycznych pni. Wreszcie pojazd zatrzymał się przed stojącym na odludziu budynkiem z czerwonej cegły.

Mury porastała gęsta warstwa bluszczu, w ogrodzie bujnie pleniły się chwasty, niczym piana podnosząca się znad przepełnionego kufla piwa. Drewniana brama wiodąca na posesję była wyłamana i zdawało się, że tylko cudem trzyma się na zawiasach; stanowiła nie tyle zaproszenie do wizyty, co raczej błaganie o pomoc. Dwór Welty sprawiał wrażenie miejsca, w którym nie powinni zamieszkiwać żadni ludzie – miejsca, o które upominała się przyroda.

Wes wysiadł z pojazdu i uniósł głowę, wpatrując się w rozświetlone okno na piętrze. Było tu znacznie chłodniej niż w Dunway, gdy rankiem udawał się w podróż. Ten chłód nie mógł być naturalny mimo bliskości morza i wysokości, na jakiej się znajdowali. Panujące wokół bezruch i cisza również wydały mu się podejrzane. Zdążył już zatęsknić za gwarem metropolii: za nigdy niemilknącym monotonnym hałasem ulicy i miękkim odgłosem kroków sąsiadów z góry. Za dźwiękami, jakie wydawała krzątająca się po kuchni mama, i głosami wiecznie sprzeczających się sióstr w sąsiednim pokoju. Tutaj ciszę mąciło jedynie odległe krakanie ptaka, którego gatunku nie był nawet pewny.

Żeby nie wpaść w czarną rozpacz z powodu swojego nowego domu, Wes skupił się na pomaganiu Hohnowi w wyładowywaniu bagaży. Cały jego doczesny dobytek zmieścił się w trzech, dość już sfatygowanych, walizkach i skórzanej teczce z postrzępionym paskiem.

– Pomóc paniczowi wnieść rzeczy do środka? – zainteresował się kierowca.

– Ależ nie, proszę się tym nie kłopotać. Poradzę sobie sam – zapewnił Wes.

Hohn przyjrzał mu się z powątpiewaniem, po czym z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął wizytówkę i wręczył ją klientowi. Wydrukowano na niej nazwisko i numer telefonu taksówkarza. Atrament już nieco spłowiał, jakby kartka tkwiła w kieszeni całe lata.

– Jeśli będzie panicz jeszcze kiedyś potrzebował podwózki…

– Wiem, do kogo się zwrócić. – Uśmiechnął się chłopak. – Dziękuję panu.

Hohn poklepał go po ramieniu i lekko ścisnął. Ten ojcowski gest sprawił, że Wes poczuł ukłucie tęsknoty.

– No to na mnie już czas. Powodzenia.

Uchyliwszy kapelusza, kierowca wrócił do taksówki i wycofał ją z podjazdu. Kiedy tylko światła reflektorów się oddaliły, w ich miejsce natychmiast wkradł się mrok. Wtedy Wesa dopadło dziwne wrażenie, że ktoś mu się przygląda. Z przestrachem zerknął ku oknu na górze, gdzie w ruchliwym blasku ognia rysowała się jakaś ciemna sylwetka.

„Weź się w garść, Winters”.

Wspiął się po trzeszczących schodach na werandę i już po chwili stanął przed czerwonymi drzwiami frontowymi. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł takiego zdenerwowania – ale cóż się dziwić, skoro nigdy dotychczas nie miał tak wiele do stracenia. Zaczesał do tyłu włosy i tak długo uśmiechał się do swojego odbicia w okiennej szybie, aż pozbył się z twarzy wyrazu przerażenia. Wszystko jest w najlepszym porządku, powtarzał sobie. Mowę, którą miał zamiar wygłosić, przećwiczył zawczasu z tysiąc razy. Był gotów. Wydąwszy dumnie pierś, zapukał do drzwi i czekał.

Czekał.

Czekał.

Wiatr hulał po werandzie i wciskał się pod jego znoszony płaszczyk, za nic mając taką przeszkodę. Ziąb był straszliwy, a im dłużej Wes wystawał na ganku, dygocząc z zimna, tym bardziej był przekonany, że coś czai się wśród pobliskich drzew. Szelest liści zaścielających podwórze brzmiał niczym tajemnicze szepty. Zdawało mu się, że słyszy, jak coś raz za razem sycząco wypowiada jego imię.

Weston, Weston, Weston.

– Proszę, niech ktoś mi otworzy – mruknął pod nosem. – Proszę, proszę, proszę.

Nikt jednak nie nadchodził. Czyżby nie zastał gospodyni w domu? Nie, niemożliwe. Przecież na górze się świeciło. Może zatem nie słyszała jego pukania? Tak, na pewno tak właśnie było. Po prostu nie wiedziała, że ma gościa.

Zapukał jeszcze raz. I znowu. Mijały sekundy, ale nic się nie działo. A co, jeśli gospodyni mu nie otworzy? Co jeśli się wyprowadziła? Albo nie żyje i teraz jej rozkładające się zwłoki spoczywają obok dogasającej świecy, której blask dojrzał w oknie na piętrze? Był tak bardzo skupiony na swoim celu, że w ogóle nie dopuszczał myśli o niepowodzeniu. Tymczasem w rzeczywistości cały jego plan od początku opierał się na dość wątpliwych podstawach – dopiero teraz Wes zaczął uświadamiać sobie całkiem spore prawdopodobieństwo, że zostanie tu sam, zdany na własne siły. Pod wpływem tej niepokojącej, upokarzającej myśli jeszcze bardziej energicznie zaczął się dobijać do drzwi. Wtedy z głębi domu dobiegł dźwięk zbliżających się kroków.

Nareszcie.

Drzwi otworzyły się na oścież i nagle Wes poczuł, jak powietrze uchodzi mu z płuc. Na progu stała dziewczyna. W nikłym świetle werandy przypominała stworzenie rodem z wiersza, który przeczytał, zanim rzucił szkołę; albo jedną z mitycznych istot Sidhe, o których opowiadała mu matka. Zamrugał i jej twarz z wolna zaczęła nabierać ostrości. Miała rozpuszczone złociste włosy. Jej skóra była biała niczym mleko. W głębi duszy Wes przygotowywał się już na nieuchronne miłosne wzruszenie.

Ale nic z tego. Kiedy przyjrzał się dokładniej nieznajomej, dziewczyna okazała się znacznie mniej powabna i bardziej surowa, niż z początku mu się wydawało. No i – jeśli wierzyć katalogom jego sióstr – była na bakier z aktualną modą kobiecą: zdradzały ją za długie włosy i takaż suknia. Pod jej surowym spojrzeniem Wes poczuł, że jest najbardziej nikczemnym i niegodnym zainteresowania stworzeniem, jakie kiedykolwiek odważyło się nawiedzić te progi. Wygięte pogardliwie usta nieznajomej potęgowały tylko to wrażenie.

– W czym mogę służyć? – spytała pozbawionym emocji, lodowatym głosem.

– Czy mam przyjemność z… Evelyn Welty?

– Nie.

To pojedyncze słowo zmroziło go na wskroś.

No jasne, że to dziewczę nie mogło być Evelyn Welty. Przecież zapewne było w jego wieku.

Wes brnął dalej:

– Czy zatem zastałem ją w domu? Nazywam się Weston Winters i…

– Wiem, co pana tu sprowadza, panie Winters – weszła mu w słowo dziewczyna. Jej ton sugerował, że bierze go za oszusta domokrążcę. – Moja matka wyjechała na wyprawę badawczą. Przykro mi, ale trudził się pan na darmo.

Szok był tak wielki, że zanim Wes doszedł do siebie, dziewczyna zamykała już drzwi.

– Zaczekaj!

Została maleńka szparka, ale nawet przez nią Wes widział, jak nieznajoma w zdenerwowaniu napina mięśnie ramion. Panikował, ale nadal coś podpowiadało mu, że jeszcze nie wszystko stracone. Owszem, nieobecność alchemiczki była nieprzewidzianą przeszkodą, lecz teraz powinien skupić się na tym, by znaleźć dla siebie jakiś kąt – resztą zajmie się potem. To była jego ostatnia szansa na zdobycie wykształcenia alchemicznego, właśnie ważyły się jego losy, a wszystko zależało od córki alchemiczki. Sądząc po jej minie, guzik ją obchodziło, czego pragnie przybyły i co się z nim stanie. Ta panna nie dawała mu nic, czego mógłby się uczepić: żadnego uśmiechu, żadnego przejawu serdeczności. Mierzyła go wzrokiem oczu w kolorze whisky. Wes miał nieprzyjemne wrażenie, że pod jej spojrzeniem z głowy ulatują mu wszystkie myśli.

– A więc… – zaczął, nie bardzo wiedząc, co właściwie zamierza powiedzieć. Szukał po prostu sposobu podtrzymania tej rozmowy. – Co zdaniem panienki mnie tu sprowadza?

– Chcesz praktykować u mojej matki.

– No… w sumie to tak, rzeczywiście. Napisałem do niej list parę tygodni temu, ale nie doczekałem się odpowiedzi.

– Nie umiesz czytać między wierszami?

– Proszę mi pozwolić wytłumaczyć…

– Ależ ja doskonale rozumiem twoją sytuację. Wydaje ci się, że wszystko ci się należy, i dlatego nie musisz nawet trudzić się planowaniem, bo koniec końców i tak dostaniesz to, na co masz ochotę.

– To nie… – Wes wziął głęboki oddech. Jeśli teraz straci panowanie nad sobą, nic dobrego z tego nie wyniknie. – Coś mi się zdaje, że wyrobiła sobie panienka błędne zdanie na mój temat. Może będzie najlepiej, jeśli zacznę jeszcze raz od początku.

Dziewczyna milczała, ale też nie poruszyła się, co Wes uznał na pomyślny znak.

– Pragnę zostać senatorem – oświadczył. Umilkł, starając się ocenić jej reakcję. Ku jego rozczarowaniu panienka zachowywała stoicki spokój. – Studiowanie alchemii to w mojej sytuacji najlepszy sposób osiągnięcia tego celu. Mojej rodziny nie stać na opłacenie czesnego, a ja zmuszony byłem rzucić szkołę. Bez listu polecającego drzwi uniwersytetu pozostaną dla mnie zawsze zamknięte.

Jedynie alchemikom wolno było parać się polityką. Wprawdzie reguła ta nie była prawem, tym niemniej obowiązywała bezwarunkowo. Od momentu, gdy Nowy Albion wywalczył sobie niepodległość jako demokratyczne państwo, upłynęło już blisko sto pięćdziesiąt lat, lecz w rzeczywistości arystokracja nadal sprawowała zakulisowo rządy. Wes, choć łamał sobie głowę, nie potrafił wskazać na przestrzeni ostatniej dekady choćby jednego polityka, który nie byłby alchemikiem z uniwersyteckim wykształceniem, mogącym się pochwalić przynależnością do katarystycznego rodu i znajomościami wśród innych zamożnych i znakomicie wykształconych ludzi. Jako Banwisz, Wes już zawsze – nawet gdyby się nawrócił – miał pozostać człowiekiem pozbawionym arystokratycznych korzeni. Właśnie dlatego zamierzał skorzystać z nobilitacji, jaką dawały studia alchemiczne.

– W mieście nie brakuje alchemików – stwierdziła dziewczyna. – I po cóż było tak daleko jechać?

Mógłby spytać, skąd wie, że przybywa z miasta, ale uznał, że nie ma sensu: zdradzał go akcent.

– Wszyscy alchemicy pokazali mi drzwi. – Niełatwo było się do tego przyznać, ale jakoś wydusił to z siebie. – Terminowanie u matki panienki to dla mnie ostatnia deska ratunku. Poza nią nie mam już dokąd pójść.

– Skoro oblałeś szkolenia u innych, na tym na pewno sobie nie poradzisz. Moja matka nie toleruje przeciętności.

– Będę pracował ciężej niż wszyscy uczniowie, jacy dotychczas przewinęli się przez jej warsztat. Przysięgam.

– Żegnam pana, panie Winters. – Jej głos dobiegł zza domykających się drzwi.

„Myśl, Weston. Skup się, psiakrew”. To przecież jego szansa. Jedyna szansa. Jako że najwyraźniej nie zyska sympatii tej panienki, wzbudzając w niej litość, opowiadanie jej łzawych historyjek o tym, jak to zamierza walczyć z niesprawiedliwością i korupcją w kręgach władzy, raczej mijało się z celem. Pozostawało zdać się na to, w czym nie miał sobie równych. Nikt, nawet tak oziębła istota, nie mógł być odporny na jego urok osobisty.

Wes wsparł się o futrynę i najbardziej uwodzicielskim głosem, na jaki było go stać, powiedział:

– A może wpuścisz mnie do środka i pogawędzimy? Pewnie doskwiera ci tu samotność. A ja przyjechałem z tak daleka…

Drzwi zatrzasnęły mu się przed samym nosem.

– Co to ma znaczyć, do cholery? Nie możesz tak po prostu…!

Ale najwyraźniej mogła.

Wes zaczął nerwowo przeczesywać dłonią włosy i nie przestał, dopóki nie zebrał z nich niemal całego żelu. Co za różnica, jak teraz będzie wyglądać? Parę tobołków czekających na podjeździe to cały jego dobytek. Oszczędności zaczynały topnieć. Jasne, matka podarowała mu trochę pieniędzy na do widzenia, ale nie miał śmiałości ich tknąć. Zbyt wiele już poświęciła, by umożliwić mu ten wyjazd – a teraz, gdy przybył już na miejsce, nie zastał nawet Evelyn Welty.

Nie, nie mógł wrócić do domu. Spaliłby się ze wstydu.

Zachowując resztki godności, zszedł z werandy i pozbierał swoje rzeczy. Trzy walizki. Jedna skórzana teczka. I tylko dwie ręce. Od miasta dzieliło go osiem kilometrów. Niezależnie od tego, jak liczył, nie wyglądało to dobrze. Gdy z oddali dobiegł odległy grzmot, Wes próbował wykrzesać w sobie optymizm, z którego często kpiła jego najstarsza siostra Mad.

„Rozpuszczony bachor, idealista” – tak o nim mówiła. Jak gdyby idealizm był czymś nagannym.

Na krótki moment w wyobraźni Wes uciekł z tego odludzia, od chłodu i frustracji – znów był w Dunway i razem z Mad siedział na schodach pożarowych. Siostra paliła już trzeciego papierosa.

Ostatniej nocy pożegnali się w ponurych nastrojach. Pomyślał wtedy, że nie rozpoznaje już w tej dziewczynie swojej siostry. Parę tygodni wcześniej Mad ścięła włosy, żeby upodobnić się do tych modnych dziewcząt, które szokowały fryzurami typu bob i sukienkami z obniżoną talią. Po nocnej zmianie w barze jej odzież i skóra wydzielały intensywną woń będącą mieszaniną dymu papierosowego i alkoholu. Mad oczywiście znowu była na niego wkurzona, choć nie miała zamiaru się do tego przyznać. Zdradzało ją lekkie przygarbienie nadające jej wygląd boksera, fakt, że paliła jednego papierosa za drugim, i niechęć wyzierająca z jej oczu, gdy w końcu postanowiła zaszczycić go spojrzeniem.

Nie cierpiał myśli, że jego rodzona siostra uważa go za egoistę; że jej zdaniem terminowanie u Evelyn Welty skończy się tak samo jak wszystkie poprzednie; że w jej odczuciu jego pomysł, by zostać alchemikiem, służył wyłącznie miganiu się od obowiązków. Takie nastroje panowały między nimi, odkąd umarł tata. Więcej było w nich wzajemnej niechęci niż miłości. Wes nie rozumiał, co się z nimi stało. Zaczynali spokojnie rozmawiać, a już chwilę później wydzierali się na siebie – o ile w ogóle można wydzierać się szeptem. Za ścianą spała Edie, a ani Wesowi, ani Mad nie uśmiechało się przerabiać na nowo całego rytuału usypiania.

„Ależ z ciebie dupek – warknęła w końcu. – Sądzisz, że wszystko ci się należy”.

Wbrew temu, co Mad sądziła o intencjach brata, Wes nigdy nie zamierzał poświęcić się alchemii kosztem rodziny. Tak naprawdę chciał zostać alchemikiem, aby zapewnić lepsze życie swoim najbliższym – zresztą nie tylko im, ale każdej rodzinie podobnej do nich. A teraz, jeszcze bardziej niż dotąd, zależało mu, by udowodnić Mad, że się myliła w swojej ocenie. Pokona piechotą osiem kilometrów do miasta – jeśli padnie przy tym ze zmęczenia, trudno. A potem będzie się tu zjawiał codziennie, dopóki nie zmiękczy serca córki Evelyn Welty.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU: A Far Wilder Magic

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawczyni: Agnieszka Nowak Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta: Kinga Dąbrowicz Projekt okładki: © Emily Allen Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski Mapa: © Rhys Davies Grafika na stronach rozdziałowych: © Santy Hong / Stock.Adobe.com

Copyright © 2022 by Allison Saft

Copyright © 2024 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Andrzej Goździkowski, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne Białystok 2024 ISBN 978-83-8321-782-6

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com