Noc noży. Imperium Malazańskie. Tom 1 - Ian Cameron Esslemont - ebook

Noc noży. Imperium Malazańskie. Tom 1 ebook

Ian Cameron Esslemont

4,3

Opis

Imperium zawdzięcza mu nazwę, ale obecnie miasto Malaz jest jedynie sennym, prowincjonalnym portem. Nadeszła jednak noc, gdy mieszkańcy zabarykadowali drzwi i zamknęli szczelnie okiennice. Księżyc Cienia, który zdarza się raz na pokolenie, przyniósł ze sobą demoniczne ogary i inne, jeszcze groźniejsze istoty. Z ową nocą wiąże się również proroctwo zapowiadające powrót zaginionego od kilku lat cesarza Kellanveda. Gdy różne frakcje walczą o tron imperium, Księżyc Cienia sprowadza na wyspę znacznie bardziej obcą i starożytną siłę, pragnącą zdobyć ją szturmem. To starcie rozstrzygnie o losach Malazu i całego świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 369

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (47 ocen)
21
18
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dawidmet

Nie oderwiesz się od lektury

niezła trzyma klimat
00
Kos12ad

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Polecam bardzo serdecznie.
00
Lestarus2

Dobrze spędzony czas

chwilami nie nadążałem ale ogólnie klimat bardzo dobry, chętnie wróciłem do tego uniwersum:)
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Świat Malazu zro­dził się w roku 1982 i od tej chwili jego histo­ria powoli nabie­rała kształtu. Na let­nich wyko­pa­li­skach i pod­czas zim spę­dza­nych w Vic­to­rii, pod­czas kur­sów pisa­nia kre­atyw­nego, w Win­ni­peg i na Salt­spring Island – wszę­dzie, gdzie ścieżki Iana (Cama) Essle­monta i moja krzy­żo­wały się choć na krótki czas. Napi­sa­li­śmy wspól­nie pewną liczbę sce­na­riu­szy fil­mo­wych i nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że nasze talenty się uzu­peł­niają. Gdy nie zaj­mo­wa­li­śmy się pisa­niem, toczy­li­śmy kam­pa­nie RPG roz­gry­wa­jące się w świe­cie Malazu.

Kiedy nasu­nęła nam się myśl, by spró­bo­wać wyko­rzy­stać ów świat w lite­ra­tu­rze, wyda­wało się nam oczy­wi­ste, że podzie­limy się roz­le­głą histo­rią, jaką z bie­giem lat stwo­rzy­li­śmy. Tak też się stało. Od chwili opu­bli­ko­wa­nia Ogro­dów księ­życa docho­dziły mnie głosy fanów pra­gną­cych się dowie­dzieć cze­goś o daw­nym impe­rium, impe­rium cesa­rza Kel­la­nveda i jego towa­rzy­sza Tan­ce­rza. Raz po raz pytali mnie, czy napi­szę coś o tych wcze­snych latach histo­rii impe­rium. Albo o Kar­ma­zy­no­wej Gwar­dii. Zawsze sta­now­czo odpo­wia­da­łem „nie”. Powód powi­nien być już teraz oczy­wi­sty.

To ogromny fik­cyjny świat, za duży, by jedno życie wystar­czyło do jego opisu. Ale dwa życia… to co innego. Zade­dy­ko­wa­łem Ogrody księ­życa Ianowi C. Essle­mon­towi z dopi­skiem „za wspól­nie zdo­by­wane światy”. Nie sądzę, bym mógł jaśniej wyra­zić swą inten­cję. Co prawda, minęło tro­chę czasu, nim uka­zała się ta książka, pierw­sza z napi­sa­nych przez Cama opo­wie­ści o Mala­zie. Nasze drogi roze­szły się na pewien czas i Cam miał na gło­wie inne sprawy: rodzinę, stu­dia dok­to­ranc­kie i tak dalej. Nie tra­ci­łem jed­nak wiary, zawsze byłem prze­ko­nany, że czeka nas wspa­niała nie­spo­dzianka. Ta książka, Noc noży, jest jedy­nie pierw­szą z opo­wie­ści Cama umiej­sco­wio­nych w świe­cie, który wspól­nie stwo­rzy­li­śmy przed laty.

Noc noży nie jest fan­fi­kiem. Świat Malazu powstał dzięki dia­lo­gowi, nasze gry miały powie­ściowy cha­rak­ter, a z powodu swych tema­tów czę­sto bywały tra­giczne i bru­talne. Poja­wiał się w nich też humor, prze­waż­nie absur­dalny. Prze­ści­ga­li­śmy się nawza­jem w nie­do­po­wie­dze­niach i gro­te­sko­wych non­sen­sach, świa­do­mie też kon­te­sto­wa­li­śmy wytarte kli­sze gatunku. Taki wła­śnie duch prze­syca wszyst­kie moje powie­ści dzie­jące się w mala­zań­skim świe­cie, podob­nie jak pisar­stwo Iana Essle­monta. Nie­mniej książka, którą trzy­ma­cie w rękach, ma wła­sny styl, prze­ma­wia indy­wi­du­al­nym gło­sem. Cała opo­wieść roz­grywa się w ciągu jed­nej doby i jest fascy­nu­jąca. Czy­tel­nicy moich ksią­żek roz­po­znają świat, w któ­rym jest umiej­sco­wiona akcja, z jego mroczną atmos­ferą, ujrzą w posta­ciach wystę­pu­ją­cych w Nocy noży kolej­nych gra­czy wplą­ta­nych w ten sam gobe­lin, poznają jesz­cze jeden krwawy frag­ment fik­cyj­nej histo­rii. A będzie ich znacz­nie wię­cej.

Po dziś dzień kon­ty­nu­ujemy pracę nad histo­rią mala­zań­skiego świata, dopra­co­wu­jemy szcze­góły, uzu­peł­niamy kolej­ność wyda­rzeń, dys­ku­tu­jemy o moty­wach i pod­tek­stach, dbamy o zacho­wa­nie spój­no­ści. Pil­nie pra­cu­jemy nad chro­no­lo­gią i losami nie­zli­czo­nych postaci. Wielu z nich żaden z czy­tel­ni­ków jesz­cze nie spo­tkał. Roz­ma­wiamy też o prze­bie­głych pla­nach, a czy­tel­nicy Mala­zań­skiej księgi pole­głych świet­nie wie­dzą, że można ich w niej zna­leźć bar­dzo wiele.

Na początku mala­zań­skiej serii pisa­łem ją dla jed­nego czy­tel­nika. Dla Cama. A on mi się odwza­jem­nił. Nasz dia­log trwa i teraz poja­wiło się wielu innych odbior­ców, któ­rzy wresz­cie mogą wysłu­chać obu stron naszej kon­wer­sa­cji.

Mamy nadzieję, że będą się dobrze bawić.

Ste­ven Erik­son

Win­ni­peg, rok 2004

Poświę­cam tę powieść Steve’owi, który uczy­nił nasz świat real­nym.

Prolog

Pro­log

Morze Sztor­mów na połu­dnie od Malazu Pora Osserca 1154 rok snu Pożogi 96 rok Impe­rium Mala­zań­skiego Ostatni rok pano­wa­nia cesa­rza Kel­la­nveda

Trój­masz­to­wiec Sen Rheni mknął na pół­nocny wschód pod peł­nymi żaglami. Kapi­tan Murl zaci­skał dło­nie na rufo­wym relingu, obser­wu­jąc zbli­ża­jący się sztorm. Prze­cią­żone do gra­nic moż­li­wo­ści deski kadłuba poskrzy­py­wały zło­wrogo, a liny śpie­wały, wyda­jąc wyso­kie dźwięki, jakich Murl ni­gdy w życiu nie sły­szał.

Sztorm roz­po­ście­rał się od połu­dnia niczym ściana nocy, nie­prze­rwana linia czar­nych, skłę­bio­nych chmur wiszą­cych nad sma­ga­nymi wichrem falami. To jed­nak nie burza nie­po­ko­iła kapi­tana Murla, bez względu na to, jak nie­na­tu­ralne byłoby jej pocho­dze­nie. Sen Rheni pły­wał już po naj­burz­liw­szych wodach zna­nych jaka­tań­skim pilo­tom, od Morza Kalt na pół­nocy aż po słynne z pory­wi­stych pasa­tów wody na połu­dnie od Stra­temu. To lazu­rowe iskry roz­bły­sku­jące jak sople pośród fal u pod­stawy czoła burzy spra­wiały, że strach zapusz­czał palce w jego duszę. Nikt, kto widział je z tak bli­ska, nie wró­cił żywy.

Murl i inni piloci zwali te istoty po pro­stu Jeźdź­cami. Dla reszty ludzi były mor­skimi demo­nami albo Jeźdź­cami Sztormu. Owe zro­dzone z morza i lodu stwo­rze­nia uwa­żały wąski prze­smyk, któ­rym pły­nął żaglo­wiec, za swój i nikomu nie pozwa­lały tędy prze­pły­wać. Jedy­nie jaka­tań­scy przod­ko­wie Murla wie­dzieli, jakie ofiary należy zło­żyć, by móc się prze­do­stać naj­krót­szą trasą na morza leżące na połu­dnie od wyspy Malaz. Dla­czego więc Jeźdźcy ich ści­gali? Co zwa­biło ich tak daleko na pół­noc?

Murl odwró­cił się ple­cami do gwał­tow­nego wichru. Jego star­szy kuzyn, Wybite Oko, sta­rał się zacho­wać kon­trolę nad wiel­kim kołem ste­ro­wym. Roz­sta­wił sze­roko nogi, a jego ramiona drżały z wysiłku.

– Czyż­by­śmy zapo­mnieli o jakiejś ofie­rze?! – zawo­łał, prze­krzy­ku­jąc wiatr.

Jego kuzyn potrzą­snął głową, nie spusz­cza­jąc jasno­nie­bie­skiego oka z fal przed dzio­bem.

– Nie! – odkrzyk­nął. – Zło­ży­li­śmy wszyst­kie. – Łyp­nął ze zło­ścią przez ramię. – Oprócz ostat­niej.

Murl odda­lił się zatrwo­żony i prze­szedł na śród­o­krę­cie, posu­wa­jąc się ręka za ręką wzdłuż sztorm­liny. Pokład pokryła już zdra­dliwa war­stwa lodu. Nie­sione szkwa­łem okru­chy szronu były ostre jak igły. Szyja i dło­nie kapi­tana zro­biły się zupeł­nie czer­wone. „Wszyst­kie oprócz ostat­niej”. Tego rytu­ału ni­gdy dotąd nie odpra­wiał. Na zimne obję­cia Chema, wszy­scy w zało­dze byli jego krew­nia­kami! Przy­po­mniał sobie ten jeden raz, gdy był świad­kiem rytu­ału: czar­no­włosa głowa bied­nego chło­paka koły­sała się na falach, a blade ręce pruły roz­pacz­li­wie wodę. Zadrżał z zimna, a także od cze­goś gor­szego. Na to nie potrafi się zdo­być.

Murl przy­kuc­nął obok smu­kłej syl­wetki przy­wią­za­nej do grot­masztu. Kobieta osu­nęła się bez­wład­nie, jakby spała. Wycią­gnął odrę­twiałą od zama­rza­ją­cych bry­zgów dłoń i pogła­skał blady poli­czek.

Ach, Rheni, moja droga. Tak mi przy­kro. Tego było dla cie­bie za wiele. Któż zdo­łałby uspo­koić taki sztorm?

Roz­legł się trzask pęka­ją­cego lodu. Pierw­szy ofi­cer Hog­gen łup­nął mocno o maszt i objął go ramie­niem.

– Mam kazać szy­ko­wać broń?

Murl stłu­mił sza­lone pra­gnie­nie śmie­chu. Popa­trzył uważ­nie na Hog­gena, by się upew­nić, że pierw­szy ofi­cer mówi poważ­nie. Nie­stety na to wyglą­dało. W jego bro­dzie błysz­czał biały szron, a oczy były pozba­wione wyrazu. Można by pomy­śleć, że już nie żyje. Murl jęk­nął w duchu.

– Zrób to, jeśli musisz. – Zer­k­nął na szczyt masztu. Ktoś sie­dział na rei, ści­ska­jąc grot­maszt nogami. Jego spodnie, koszulę i ramiona pokry­wała lśniąca war­stwa lodu. – I każ mło­demu Kre­towi zleźć na pokład.

– Chło­pak nie reaguje na pole­ce­nia. Chyba odwa­lił kitę z zimna.

Murl zaci­snął powieki, by osło­nić oczy przed mor­ską pianą. Uści­snął mocno maszt.

– Zwal­niamy – zauwa­żył Hog­gen bez­barw­nym gło­sem.

Kapi­tan led­wie go sły­szał w szu­mie wia­tru. Czuł, że mokre łachy wycią­gają z niego cie­pło i życie. Drżał nie­po­wstrzy­ma­nie.

– Na żaglach jest lód. Zaraz się zerwą.

– Trzeba go strą­cić młot­kami.

– Jak chcesz, to spró­buj.

Hog­gen zaka­słał ochry­ple i zaczął się odda­lać od masztu. Murl na­dal się go trzy­mał. Pomy­ślał, że naj­le­piej będzie, jeśli zakoń­czy życie w tym miej­scu, obok Rheni, na statku, który nazwał na jej cześć. Można powie­dzieć, że ota­czała go rodzina, nawet wierny marudny Hog­gen był z nim spo­wi­no­wa­cony przez mał­żeń­stwo. Murl spoj­rzał w dół. Jakże pra­gnął pogła­skać ją po dłu­gich, czar­nych wło­sach, które drżały na wie­trze z cichym stu­kiem zamar­z­nię­tych na nich sopli.

– Jeź­dziec z pra­wej burty! – roz­legł się czyjś głos.

Oszo­ło­mio­nego Murla zdzi­wiło, że ktoś jest jesz­cze na tyle przy­tomny, by pod­nieść alarm. Spoj­rzał w tamtą stronę.

Mijały ich fale dwu­krot­nie wyż­sze od masz­tów Snu Rheni. Ich grzbiety lśniły od zamar­z­nię­tej piany. Nagle Murl go ujrzał. Lśniąca sza­fi­rowa postać wynu­rzała się ponad wodę. Miała hełm i zbroję, a u jej bio­dra ster­czała długa lanca z wyszczer­bio­nego lodu. Jej wierz­cho­wiec był pół zwie­rzę­ciem, pół spie­nioną falą. Kapi­ta­nowi wyda­wało się, że istota zwró­ciła ku niemu ciemne, nie­zgłę­bione oczy, spo­glą­da­jące spod policz­ków łusko­wego hełmu z lodu. Potem, rów­nie nie­spo­dzie­wa­nie, Jeź­dziec zanur­ko­wał, wra­ca­jąc we wzbu­rzone odmęty. Ten widok przy­po­mniał Mur­lowi błę­kitne wie­lo­ryby gamen, wyska­ku­jące nad wodę przed dzio­bem statku. Nieco dalej wynu­rzył się drugi Jeź­dziec, a po nim trzeci. Mknęli na falach obok Snu Rheni, nie zwra­ca­jąc uwagi na sta­tek. Czy to byli męż­czyźni ze sta­ro­żyt­nej rasy Jaghu­tów, jak twier­dzili nie­któ­rzy? Przy­glą­dał się im z dziwną obo­jęt­no­ścią, jakby wszystko to spo­ty­kało kogoś innego.

Jeden z mary­na­rzy, Larl, wsparł się o reling i uniósł kuszę, celu­jąc w naj­bliż­szego Jeźdźca. Bełt prze­mknął daleko od celu. Murl pokrę­cił głową. Po co się tru­dzić? I tak byli już tru­pami. Nie mogli nic zdzia­łać. Nagle kapi­tan przy­po­mniał sobie o skor­pio­nie, któ­rego mieli na rufie. Puścił maszt i powlókł się w tamtą stronę. Wybite Oko na­dal stał sztywno przy ste­rze, roz­po­ście­ra­jąc ramiona i wpa­tru­jąc się przed sie­bie. Murl oto­czył jedną ręką zamon­to­waną na pod­wyż­sze­niu broń i chwy­cił za korbę. Żelazo spa­rzyło mu dłoń, jakby było roz­grzane do czer­wo­no­ści. Gdy szar­pał się z mecha­ni­zmem, skóra scho­dziła mu pła­tami.

– Czego od nas chcą?! – zawo­łał do Wybi­tego Oka.

Łzy zama­rzały mu pod powie­kami, ośle­pia­jąc go. Korba nawet nie drgnęła. Ode­rwał dłoń od żelaza. Zwi­sa­jące z niej strupy zamar­z­nię­tej krwi wyglą­dały jak strzępy czer­wo­nej tka­niny. Wybite Oko nie odpo­wie­dział, nawet się nie odwró­cił. Murl sko­czył do steru i wsa­dził rękę mię­dzy szpry­chy koła.

Wybite Oko już ni­gdy mu nie odpo­wie. Ster­nik stał sztywno za kołem Snu Rheni, wpa­tru­jąc się w zapa­da­jącą noc. Jego jedyne oko zaszło szro­nem, a koszula i spodnie grze­cho­tały na wie­trze, sztywne jak deski.

Prze­ra­żony Murl wpa­trzył się w jego wbite obo­jęt­nie w nie­znaną dal oko i wyczy­tał w nim odpo­wiedź. Jeźdź­ców nic nie obcho­dził sta­tek. Przy­byli tu z innego powodu, odpo­wia­da­jąc na jakiś nie­ludzki zew. Byli armią najeźdź­ców, mknącą na pół­noc, by rzu­cić całą swą moc prze­ciwko temu, co przez tak długi czas zamy­kało ich w wąskim prze­smyku. Prze­ciwko wyspie Malaz.

Sta­tek jęczał jak udrę­czona bestia. Obcią­żony lodem dziób pochy­lił się i znik­nął pod falami. Nagły wstrząs odrzu­cił Murla od steru. Gdy piana opa­dła, Wybite Oko samot­nie pro­wa­dził zamar­z­nięty grób na pół­noc. Sztywne żagle spa­dły z masz­tów i się roz­trza­skały. Maszty i pokład były skute lodem jak szczyt wynio­słej turni, lecz sta­tek wciąż pły­nął, koły­sząc się na falach.

Sztorm na­dal mknął na pół­noc jak fala, która cią­gnęła się od hory­zontu po hory­zont. Z mrocz­nego serca burzy wyło­niła się flo­tylla szma­rag­do­wych gór poprze­szy­wa­nych głę­bo­kimi roz­pa­dli­nami. Pokry­wa­jący ich szczyty śnieg lśnił w doga­sa­ją­cym bla­sku zmierz­chu.

Góry sunęły naprzód niby nie­po­wstrzy­mane machiny oblęż­ni­cze zdolne zgru­cho­tać całe kon­ty­nenty. U ich boków pędzili Jeźdźcy, kie­ru­jąc lance na pół­noc.

Ścieżka pośród cienia

Ścieżka pośród cie­nia

Nad roz­le­głą rów­niną pokrytą ubi­tym pia­skiem dął lekki wie­trzyk. Tu i ówdzie ster­czały z niego czarne wul­ka­niczne skały, a nad nimi tań­czyły obłoczki pyłu barwy ochry, które powoli zni­kały, by znie­nacka poja­wić się w innym miej­scu. Hory­zont ze wszyst­kich stron wyglą­dał tak samo, mono­tonny i jed­no­stajny. Po płasz­czyź­nie kuś­ty­kała powoli jakaś postać.

Mały wir powietrzny dogo­nił nagle wędrowca niczym żądny zabawy towa­rzysz, zasy­pu­jąc go obło­kami pia­sku koloru umbry. Postać szła spo­koj­nie naprzód. Nie unio­sła nawet ręki ani nie odwró­ciła głowy. Wir pomknął dalej swą spi­ralną trasą, która zmie­rzała doni­kąd. Wędro­wiec szedł pro­sto przed sie­bie. Jego chroma prawa noga przy każ­dym kroku zosta­wiała w pia­sku głę­boki ślad.

Wędrowca spo­wi­jały wystrzę­pione resztki cze­goś, co mogło ongiś być gru­bym płasz­czem wło­żo­nym na łuskową zbroję. Z jego gołych, wysu­szo­nych ramion zostały tylko pokryte stward­niałą skórą kości. Pod zaśnie­dzia­łym heł­mem z brązu widać tylko było puste otwory oczu, głę­boką jamę nosa oraz wyschnięte wargi odsła­nia­jące próch­ni­cze zęby. Na ple­cach dźwi­gał zardze­wiały miecz.

W oddali poja­wiła się jakaś ciemna plamka, ale postać na­dal brnęła przed sie­bie pod prze­sło­nię­tym mgiełką nie­bem. Wysoko w chmu­rach krą­żyły przy­po­mi­na­jące ptaki syl­wetki. Wędro­wiec zatrzy­mał się tylko raz. Spoj­rzał w bok i zamarł na chwilę w bez­ru­chu. Na hory­zon­cie coś się zmie­niło. Na gra­na­to­wym nie­bie roz­bły­sło słabe srebrne świa­tełko przy­po­mi­na­jące miraż odle­głych gór. Postać wpa­try­wała się w nie przez chwilę, po czym ruszyła w dal­szą drogę.

Odle­gła plamka prze­ro­dziła się powoli we wzgó­rek, a wzgó­rek zmie­nił się w men­hir. Wędro­wiec dotarł do pod­stawy gra­ni­to­wego mono­litu, dwu­krot­nie wyż­szego niż on sam, i zatrzy­mał się. Cze­kał tam spo­koj­nie, spo­glą­da­jąc na men­hir, a po rów­ni­nie na­dal wędro­wały obłoczki pyłu. Kamień prze­ci­nały pio­nowe wyżło­bie­nia przy­po­mi­na­jące ślady pazu­rów jakiejś strasz­li­wej bestii. Po scho­dzą­cej w dół spi­rali obie­gała go srebrna nitka cien­kich jak włos sym­boli. Postać uklę­kła sztywno, by przyj­rzeć się lepiej – nie zna­kom, lecz brą­zowo-maho­nio­wej syl­wetce, która przy­cup­nęła u pod­stawy men­hiru.

Stwo­rze­nie poru­szyło się nagle, uno­sząc bez­włosą głowę pokrytą chi­ty­no­wymi łuskami. Podłużne oczy o trzech powie­kach roz­bły­sły barwą płyn­nego złota. Pro­sto­kątne płyty pokry­wa­ją­cego sze­roką pierś pan­ce­rza poru­szyły się, gdy istota zaczerp­nęła tchu.

– Widzę, że na­dal jesteś z nami, Jhe­del – zauwa­żył przy­kuc­nięty wędro­wiec. Jego głos brzmiał jak suche tchnie­nie grobu. Przy­bysz się wypro­sto­wał.

– Ja też się cie­szę, że cię widzę, Cho­dzący po Kra­wę­dzi.

Przy­bysz odwró­cił się bokiem, kie­ru­jąc puste oczo­doły na rów­ninę. Wypa­try­wał na niej srebrno-błę­kit­nej plamki.

Jhe­del obró­cił głowę, stęk­nął i wypro­sto­wał opan­ce­rzoną nogę ozdo­bioną śmier­cio­no­śnymi rogo­wymi ostro­gami. Roz­pro­sto­wał sze­roki grzbiet, naprę­żył mię­śnie i spró­bo­wał się pod­nieść. Nada­rem­nie. Ręce miał unie­ru­cho­mione za ple­cami, pogrą­żone po nad­garstki w nagim gra­ni­cie men­hiru.

– Co cię spro­wa­dza?

Cho­dzący po Kra­wę­dzi odwró­cił się do niego ple­cami.

– Coś tędy prze­cho­dziło, Jhe­del?

Stwór obna­żył żółte kły w czymś, co mogło być uśmie­chem.

– Wiatr. Pył. Czas.

– Pytam cię dla­tego, że coś się zbliża. Wyczu­wam to. Czy ty…

Jhe­del przy­mru­żył bursz­ty­nowe śle­pia.

– Wiesz, że ten mały krąg sta­nowi teraz cały mój świat. Przy­sze­dłeś ze mnie szy­dzić?

– Pamię­taj, że jestem zwią­zany tak samo jak ty.

Jhe­del prze­su­nął wzro­kiem po jego syl­wetce.

– Jakoś tego nie widzę. Biedny Cho­dzący po Kra­wę­dzi. Roz­pa­czasz nad swym znie­wo­le­niem. A prze­cież byłeś tu na długo przed tymi, któ­rych zabi­łem, by się­gnąć po tron. I na­dal tu jesteś, choć o tych, któ­rzy mnie spę­tali, dawno już zapo­mniano. Sły­sza­łem o tobie pewne… pogło­ski.

– Moc, którą wyczu­wam, jest nowa – oznaj­mił Cho­dzący po Kra­wę­dzi, jakby w ogóle nie sły­szał słów roz­mówcy.

– Naprawdę nowa?

– Bar­dzo moż­liwe.

Jhe­del zasę­pił się, jakby nie wie­dział, co sądzić o tej per­spek­ty­wie.

– Chce zba­dać Kró­le­stwo?

– Tak. Co o tym sądzisz?

Jhe­del uniósł głowę i powę­szył, poru­sza­jąc wąskimi noz­drzami.

– Coś, co ma serce jak lód, i coś innego… coś spryt­nego, ukry­tego, przy­po­mi­na­ją­cego nie­wy­raźne odbi­cie.

– Pew­nie przy­glą­dają się tro­nowi.

Jhe­del prych­nął ze wzgardą.

– Nie sądzę. Nie po tak dłu­gim cza­sie.

– Zbliża się koniunk­cja. Zmie­rzam do Domu. Ktoś może spró­bo­wać do niego wtar­gnąć. Kto wie, może odzy­skasz wol­ność.

– Wol­ność? – wark­nął Jhe­del. – Pokażę ci, jak tylko ją odzy­skam.

Pod­cią­gnął nogi pod sie­bie i spró­bo­wał się wypro­sto­wać. Jego pazu­rza­ste stopy zagłę­biły się w pia­sek. Ramiona istoty trzę­sły się z wysiłku, a pokry­wa­jące je chi­ty­nowe płyty tarły o sie­bie z chrzę­stem.

Przez chwilę nic się nie działo. Cho­dzący po Kra­wę­dzi przy­glą­dał się bez słowa wysił­kom więź­nia. Ze żło­bio­nych ścian men­hiru sypał się pył. Mono­lit wyglą­dał, jakby wibro­wał. Roz­bły­ski srebr­nego świa­tła na jego szczy­cie ośle­piały przy­by­sza. Blask spły­wał po wyry­tych w kamie­niu zna­kach na podo­bień­stwo bły­ska­wic. W miarę jak speł­zał w dół, nabie­rał szyb­ko­ści i żarzył się coraz jaśniej. W końcu wędro­wiec odwró­cił twarz od gore­ją­cego ognia.

Jhe­del zachi­cho­tał sza­leń­czo.

– Jesz­cze chwila! – zawo­łał, prze­krzy­ku­jąc gło­śny niczym huk wodo­spadu ryk gro­ma­dzą­cej się mocy.

Kula ener­gii dotarła do pod­stawy men­hiru i ude­rzyła w więź­nia. Jhe­del zawył prze­raź­li­wie. Grunt zako­ły­sał się nagle, zbi­ja­jąc z nóg Cho­dzą­cego po Kra­wę­dzi. W górę wzbiły się obłoki pyłu i pia­sku, uno­sząc się powoli na ospa­łym wie­trzyku. Kiedy opa­dły, Jhe­del leżał nie­ru­chomo u stóp men­hiru. Z jego przy­mknię­tych oczu i roz­dzia­wio­nych ust buchał dym.

Szkie­le­towa twarz Cho­dzą­cego po Kra­wę­dzi niczego nie wyra­żała. Mil­czał przez chwilę, a potem się pod­niósł i przy­kuc­nął.

– Jhe­del? Sły­szysz mnie? Jhe­del?

Wię­zień jęk­nął.

– Czy pamię­tasz?

Oba­lona na zie­mię istota ski­nęła z namy­słem głową.

– Tak. To moje imię. Jhe­del.

Wzru­szyła ramio­nami, leżąc w pyle.

– A czy pamię­tasz, kto cię zwią­zał?

– Kim­kol­wiek byli, dawno już ich nie ma.

– Ja ich pamię­tam. To byli…

– Nie mów mi! – Jhe­del wstał, poru­sza­jąc gwał­tow­nie nogami. – Chcę sam sobie przy­po­mnieć. Dzięki temu mam jakieś zaję­cie. Chwi­leczkę… Coś sobie przy­po­mnia­łem… – Odsu­nął się trwoż­nie od gościa. – Pogło­skę na twój temat! – wysy­czał.

Cho­dzący po Kra­wę­dzi odda­lił się kilka kro­ków od men­hiru.

– Wróć! – zawo­łał za nim Jhe­del. – Pro­szę. Uwol­nij mnie. To leży w two­jej mocy. Wiem, że tak jest!

Cho­dzący po Kra­wę­dzi nie odpo­wie­dział. Szedł spo­koj­nie przed sie­bie.

– Uwol­nij mnie, niech cię szlag! Musisz to zro­bić! Niech cię szlag!

Jhe­del szarp­nął gwał­tow­nie ramio­nami. Pył opadł z men­hiru niczym chu­sta. Blask wyry­tych w kamie­niu zna­ków prze­bi­jał się przez gęste obłoki jak naj­de­li­kat­niej­szy fili­gran roz­grzany do tem­pe­ra­tury ognia.

– Znisz­czę cię! – ryk­nął Jhe­del. – Cie­bie i tych, któ­rzy przy­byli póź­niej! Wszyst­kich!

Szarp­nął się po raz kolejny, krzy­cząc z gniewu i bólu. Zie­mia znowu się zako­ły­sała i Cho­dzący po Kra­wę­dzi się zachwiał. Popa­trzył w stronę men­hiru. U jego pod­stawy coś się mio­tało, wzbi­ja­jąc chmurę pia­sku. Ku niebu uno­sił się obłok pyłu.

Cho­dzący po Kra­wę­dzi ruszył w dal­szą drogę. Był spóź­niony, a czas i taniec fir­ma­men­tów wszyst­kich kró­lestw nie cze­kały na nikogo. Nawet na jeste­stwa tak obłą­kane i potężne jak to, które uwię­ziono za jego ple­cami. Pod­czas nie­któ­rych roz­mów, gdy istota czę­ściowo odzy­ski­wała jasność myśle­nia, potra­fiła sobie przy­po­mnieć swe pełne imię – Jhe’Dele­ka­aran. Pamię­tała też, że zasia­dała ongiś na tro­nie tego kró­lestwa i była senio­rem Que’teza­nich, miesz­kań­ców naj­od­le­glej­szych regio­nów cie­nia. Jhe­del mógł być sza­lony, ale pod jed­nym wzglę­dem miał rację: minęło wiele czasu, odkąd tron miał pana. Za każ­dym razem, gdy nad­cho­dziła koniunk­cja, ten fakt nie­po­koił Cho­dzą­cego po Kra­wę­dzi. Tym razem jed­nak naj­bar­dziej zain­try­go­wało go coś, co zda­rzało się tak rzadko, że mało bra­ko­wało, by tego nie roz­po­znał… przy­cza­jona zapo­wiedź zmiany.

Rozdział I. Omeny i przybysze

Roz­dział I

Omeny i przy­by­sze

Żagle zbli­ża­ją­cego się kutra pocz­to­wego, który mknął po wzbu­rzo­nych falach Cie­śniny Wia­trów, pło­nęły krwa­wo­kar­mi­no­wym bla­skiem w pro­mie­niach zacho­dzą­cego słońca. Hart oparł włócz­nię o kamienne blanki murów Twier­dzy Mocka i wysu­nął zza nich głowę, spo­glą­da­jąc w dół. Setki sążni poni­żej tłu­kły o urwi­sko spie­nione fale. Spoj­rzał przez ramię na szare mury wewnętrz­nego don­żonu. Wąskie szpary okien świe­ciły zło­tym bla­skiem. W środku poru­szały się jakieś cie­nie.

– Mię­dzy Kap­tu­rem a cho­lerną Otchła­nią – mruk­nął Hart.

Z jakie­goś powodu wysoka rangą przed­sta­wi­cielka impe­rium – kobieta będąca pię­ścią impe­rialną – przy­była na tę pro­win­cjo­nalną pla­cówkę. Kiedy przed trzema dniami przy­pły­nęła na wyspę, omal nie uciekł stąd pierw­szym stat­kiem. Zdo­łał jed­nak uto­pić to pra­gnie­nie w ciem­nym piwie w gospo­dzie „Pod Wisiel­cem” pro­wa­dzo­nej przez Kojca. Raz po raz powta­rzał sobie, że cała ta sprawa nie ma z nim nic wspól­nego.

Prze­cią­gnął się i skrzy­wił z bólu. Wie­czór był nad­spo­dzie­wa­nie chłodny i znowu ode­zwała się stara rana w ple­cach. Przed wielu laty obe­rwał w nie oszcze­pem. Wojow­nik z Sied­miu Miast znisz­czył naj­lep­szą kol­czugę, jaką Hart dotąd miał, i cho­ler­nie mało bra­ko­wało, żeby go zabił. Rana ni­gdy nie zago­iła się, jak należy. Być może przy­szła pora, by znowu odwie­dzić tego mło­dego woj­sko­wego medyka, Fokę. Podra­pał pod­bró­dek, zasta­na­wia­jąc się, czy wspo­mi­na­nie bli­skiego spo­tka­nia ze śmier­cią pod­czas zachodu słońca przy­nosi pecha. Zapyta o to Corinn, jeśli ją spo­tka.

Zale­d­wie przed trzema dniami stał razem z set­kami innych pod por­to­wym murem i przy­glą­dał się, jak przed­sta­wi­cielka impe­rium scho­dzi na ląd. Na wszyst­kich uli­cach roz­le­gły się okrzyki zasko­cze­nia, gdy z pierw­szym brza­skiem ujrzano czar­no­gra­na­towe żagle i rów­nie ciemny smo­ło­wany kadłub mala­zań­skiego okrętu wojen­nego kotwi­czą­cego w zatoce. Miesz­kańcy mia­sta aż za dobrze pamię­tali ostat­nich gości: oddziały Trze­ciej Armii, które miały spo­tkać się tu z rekru­tami oraz wymu­sić prze­strze­ga­nie nowego edyktu impe­rial­nej regentki zaka­zu­ją­cego upra­wia­nia magii. Doszło do zamie­szek i całą dziel­nicę mia­sta stra­wiły pło­mie­nie.

Wie­ści o przy­by­ciu okrętu skło­niły Harta do wdra­pa­nia się po wąskich scho­dach na pię­tro gospody. Dokoń­czył gole­nie, prze­rzu­cił ręcz­nik przez ramię i wyszedł na Fron­tową. Wpa­trzył się w widoczny mię­dzy maga­zy­nami port i poło­żoną dalej zatokę. Pode­szła do niego Anji, słu­żąca, a od czasu do czasu rów­nież kochanka Kojca. Kobieta dźwi­gała dwa wia­dra wypeł­nione wodą. Posta­wiła je na bruku, odgar­nęła dłu­gie, kasz­ta­nowe włosy opa­da­jące na zaczer­wie­nioną twarz i spoj­rzała z nie­za­do­wo­loną miną w stronę portu.

– Bogo­wie, co to ma być?

Hart zmarsz­czył brwi.

– Okręt liniowy. Takie jed­nostki służą do bitew mor­skich, eskor­to­wa­nia kon­wo­jów albo blo­kad. Raczej rzadko wyko­rzy­stuje się je jako trans­por­towce czy statki han­dlowe.

– To co on tu robi, na cycki Togga?

– Na pewno pły­nie na połu­dnie, do Korelu – stwier­dziła Anji. Osło­niła oczy dło­nią i prze­nio­sła wzrok na Harta. – No wiesz, tam jest wojna i tak dalej.

Męż­czy­zna zebrał w ustach flegmę i splu­nął w bok. Nikt nie wysy­łałby jed­nego okrętu w tak daleką drogę. Z tego, co sły­szał, żeby odwró­cić losy wojny, byłoby ich potrzeba od Kap­tura i tro­chę.

Poja­wiły się łodzie, które odbiły od przy­stani i napę­dzane dłu­gimi wio­słami pomknęły ku ogrom­nemu okrę­towi. Hart się domy­ślał, że dowódca gar­ni­zonu, Pell, który miał hono­rową rangę pod­pię­ści, pły­nie w jed­nej z nich drę­czony cho­robą mor­ską. Zaczerp­nął głę­boki haust chłod­nego poran­nego powie­trza.

– Chyba pójdę się temu przyj­rzeć.

Anji znowu odgar­nęła włosy.

– Po co się tru­dzić? Na pewno kolejny raz prze­leją naszą krew i tyle. – Pod­nio­sła wia­dra. – Jak­by­śmy nie zapła­cili już wystar­cza­ją­cej ceny.

W por­cie nie dowie­dział się niczego wię­cej. W dziel­nicy maga­zy­no­wej szep­tano, że okręt z pew­no­ścią przy­wiózł nowego dowódcę gar­ni­zonu, albo że Twier­dza Mocka ma się stać bazą dowo­dze­nia w nowej kam­pa­nii w Korelu. Krą­żyły też jed­nak zgoła prze­ciwne pogło­ski. Mówiono, że na okrę­cie przy­pły­nął Impe­rialny Sztab ucie­ka­jący z Korelu. Pewien stary rybak wyra­ził nawet przy­pusz­cze­nie, że wró­cił sam cesarz. Inni gapie unie­śli ręce i nakre­ślili gesty chro­niące przed złem, po czym odda­lili się trwoż­nie. Rybak mru­gnął zna­cząco do Harta.

Na pokład wynie­siono skrzy­nie. Załoga opusz­czała je na łodzie, które koły­sały się u burty, jak nar­t­niki ota­cza­jące wygrze­wa­jącą się na słońcu mor­ską bestię. Plotki o odwro­cie z Korelu brzmiały inte­re­su­jąco. Wie­ści napły­wa­jące z połu­dnia mówiły, że tubylcy sta­wiają zacie­kły opór, straty są wyso­kie, a od czasu wysa­dze­nia pierw­szych desan­tów przed pię­ciu laty nie udało się poczy­nić nie­mal żad­nych postę­pów.

Na odle­głych kon­ty­nen­tach Hart wal­czył w innych kam­pa­niach i pły­wał na takich samych okrę­tach. Wszyst­kie miały na żaglach iden­tyczne godło: usta­wione pio­nowo berło z osa­dzo­nym w trzech szpo­nach cesar­skim jabł­kiem. Był świad­kiem sztur­mów na porty, pod­czas któ­rych te jabłka roz­ja­rzały się ogniem niczym blade słońca, obra­ca­jąc mury obronne i por­towe for­ty­fi­ka­cje w gruzy. A gdy toczyli bitwy na peł­nym morzu, jabłka spra­wiały, że morze wrzało, pod­pa­lały kadłuby i wzy­wały mor­skie demony, by poszczuć je na nie­przy­ja­ciela.

Być może okręt wra­cał z takiej wła­śnie wojny. Korel był ponoć cią­giem archi­pe­la­gów i o losach kam­pa­nii roz­strzy­gała tam flota. To mogłoby tłu­ma­czyć jego obec­ność.

Pierw­sza z łodzi wró­ciła na woj­skowe nabrzeże pod Twier­dzą Mocka, przy­wo­żąc tylko pasa­że­rów. Mroczne, bogato odziane posta­cie wysia­dły w pły­wa­ją­cym doku. Hart przy­mru­żył powieki, spo­glą­da­jąc na zakap­tu­rzo­nych męż­czyzn i kobiety, któ­rzy usta­wili się w sze­regu i znik­nęli pośród for­ty­fi­ka­cji. Nie spodo­bało mu się to w naj­mniej­szym stop­niu. Za dobrze znał ciemne skó­rzane buty i ręka­wice przy­by­szów. Poczuł nagły ucisk w brzu­chu. Przy­po­mniał sobie, w jakim jesz­cze gar­ni­zo­nie można było spo­tkać podobne okręty: w poło­żo­nej na dru­gim brzegu cie­śniny Uncie, sto­licy impe­rium.

Rybak uniósł pod­bró­dek, wska­zu­jąc nim nabrzeże.

– Widzisz? Mia­łem rację.

Zachi­cho­tał ochry­ple, zaniósł się kasz­lem i splu­nął w zaci­śniętą pięść.

Drżąc z zimna w chłod­nym wie­czor­nym powie­trzu, Hart przy­po­mniał sobie, że gdy ujrzał okręt po raz pierw­szy, zadał sobie pyta­nie, czy przy­pły­nął tu po niego. Czy to moż­liwe, by ści­gali go przez wiele tysięcy mil? Jeśli tak, to zro­bili z tego naprawdę wiel­kie przed­sta­wie­nie. Zwa­żyw­szy wszystko razem, zacho­wy­wali się nie­ostroż­nie.

***

Na szczyt murów dobiegł głę­boki mosiężny ton dzwonu Twier­dzy Mocka, zwia­stu­jący koniec dnia i służby Harta. Tuż obok niego cho­rą­giewka w kształ­cie skrzy­dla­tego demona zakrę­ciła się z brzę­kiem na swym szpi­kulcu, jakby nagle roz­sza­lał się wicher. Wete­ran zmarsz­czył brwi, spo­glą­da­jąc na sza­cowny zaby­tek. Pogoda była dziś nie­mal cał­ko­wi­cie bez­wietrzna.

Po paru chwi­lach usły­szał, jak jego prze­ło­żony, porucz­nik Pościg, wcho­dzi na górę. Wes­tchnął, sły­sząc jego ciężki, mia­rowy krok. Któ­re­goś dnia ktoś będzie musiał poroz­ma­wiać ze szcze­nia­kiem i wytłu­ma­czyć mu, że nie masze­ruje już po placu ape­lo­wym. Nie­mniej żoł­nie­rze zie­loni jak wio­senna trawa cecho­wali się rów­nież punk­tu­al­no­ścią, a po dłu­gim popo­łu­dniu Har­towi zaschło w gar­dle.

Pościg zatrzy­mał się tuż za wete­ra­nem, lecz ten go zigno­ro­wał. Wsłu­chał się w szum fal, spo­glą­da­jąc na smu­kły sta­te­czek pocz­towy, uno­szący się jak mewa na bia­łych falach. Mijał od zawietrz­nej Starą Wyspę Czat, pły­nąc nie­bez­piecz­nie bli­sko raf. To zna­czyło, że miał nawi­ga­tora obda­rzo­nego talen­tem wła­da­nia wia­trem. Albo opę­ta­nego przez biesa ster­nika, któ­remu cho­ler­nie się śpie­szyło do spo­tka­nia z Kap­tu­rem.

Poczuł, że w krzyż uwiera go sztych mie­cza.

– Odwróć się celem roz­po­zna­nia, żoł­nie­rzu.

– Roz­po­zna­nia? Pościg, cza­sami żałuję, że nasze drogi się skrzy­żo­wały.

Hart odwró­cił się i wsparł łok­cie na zapiasz­czo­nych wapien­nych blan­kach.

Pościg scho­wał miecz i sta­nął sztywno jak na poka­zie musz­try. Szczyt jego żela­znego hełmu zdo­biły dłu­gie pióra jakie­goś barw­nego ptaka. Świeżo pole­ro­wany, pokryty war­stewką mie­dzi i mosią­dzu napier­śnik lśnił w bla­sku słońca. Same skó­rzane buty mło­dzieńca wyglą­dały na warte wię­cej, niż Hart zara­biał przez rok. Wete­ran spoj­rzał na swe poła­tane san­dały, wystrzę­pione szmaty owi­ja­jące mu nogi oraz wytartą czarno-złotą opoń­czę regu­lar­nego żoł­nie­rza mala­zań­skiego gar­ni­zonu.

– Zacho­wuj się jak praw­dziwy war­tow­nik, sta­ruszku – ostrzegł go Pościg. – Przy­naj­mniej dopóki jest tu przed­sta­wi­cielka. Na tajem­nice D’rek, czło­wieku. Mogło się oka­zać, że to nie ja, ale… Jak to mówią?… Jeden z jej zaufa­nych ludzi. – Spoj­rzał na don­żon. – Wyrwałby ci serce jako ostrze­że­nie dla reszty.

Hart zesztyw­niał, usły­szaw­szy frazę „jej zaufa­nych ludzi”. Gdzie chło­pak się tego nauczył? Minęło wiele lat, odkąd Hart ostat­nio sły­szał ten stary ter­min okre­śla­jący impe­rialną służbę bez­pie­czeń­stwa, szpo­nów. Impe­rial­nej pię­ści z pew­no­ścią towa­rzy­szył ich kon­tyn­gent, zaj­mu­jący się ochroną, zbie­ra­niem infor­ma­cji oraz innymi, mniej nie­win­nymi zada­niami. Spoj­rzał z ukosa na porucz­nika, zasta­na­wia­jąc się, czy to miał być test. Jed­nakże błysz­czące piwne oczy chło­paka oraz jego gład­kie policzki suge­ro­wały, że jest krysz­ta­łowo uczciwy, jak czy­sty stru­mień na ste­pie. Hart odzy­skał rów­no­wagę, stłu­mił podejrz­li­wość i podzię­ko­wał bliź­nia­czym bogom szczę­ścia, że Pościg niczego nie zauwa­żył.

Splu­nął na kru­szące się wapienne bloki.

– Po pierw­sze, chłop­cze, sły­sza­łem twoje kroki. Ich ni­gdy się nie sły­szy. A po dru­gie… – Hart popu­kał pal­cem w spłasz­czony nos – …można ich poznać po smro­dzie.

Pościg prych­nął z nie­do­wie­rza­niem.

– Bogo­wie, sta­ruszku. Sły­sza­łem, że wal­czy­łeś w wielu cho­ler­nych woj­nach, ale nie uda­waj, że myśl o tych szpo­nach nie mrozi ci krwi w żyłach.

Hart zazgrzy­tał zębami. Miał szczerą chęć zdzie­lić chło­paka. Co taki mło­dziak mógł wie­dzieć o spra­wach, na wspo­mnie­nie któ­rych nawet naj­tward­szym wete­ra­nom robiło się nie­do­brze? Hart wal­czył w Sied­miu Mia­stach, był jed­nym z żoł­nie­rzy, któ­rzy zdo­byli Uba­ryd. Dotarli do pałacu nocą. W mar­mu­ro­wych kom­na­tach nie pozo­stał nikt poza tru­pami dwo­rzan i straż­ni­ków, któ­rzy nie zdą­żyli uciec, gdy cesarz zmiaż­dżył moc falah’danki. Na górze zna­leźli pry­watne kom­naty i samą Świętą, przy­wią­zaną jedwab­nymi sznu­rami do krze­sła. Wokół niej stało trzech szpo­nów ści­ska­ją­cych w dło­niach noże. Krew lśniła na ostrzach i ska­py­wała z wil­got­nych wię­zów na nad­garst­kach i kost­kach kobiety, two­rząc na mar­mu­ro­wej posadzce kałużę kora­lo­wej barwy. Hart i Sztych przy­sta­nęli nie­pew­nie, ale Das­sem pod­biegł bli­żej i odtrą­cił szpona sto­ją­cego przed kobietą. Falah’danka unio­sła nagle głowę, potrzą­sa­jąc dłu­gimi wło­sami. Choć wyłu­piono jej oczy, a z sze­roko roz­war­tych, pozba­wio­nych języka ust wypły­wała krew, wyda­wało się, że kobieta patrzy na Das­sema. Agenci Szponu, dwóch męż­czyzn i jedna kobieta, wymie­nili mię­dzy sobą spoj­rze­nia. Jeden z nich odsu­nął się i uniósł okrwa­wiony nóż, ujrzaw­szy wyraz oczu Pierw­szego Mie­cza. Falah’danka poru­szyła ustami, wypo­wia­da­jąc bez­gło­śną prośbę. Kobieta-szpon wytrzesz­czyła nagle oczy w geście zro­zu­mie­nia. Otwo­rzyła usta, by krzyk­nąć, ale było już za późno. Wszystko wyda­rzyło się tak szybko, jakby Das­sem tylko wzru­szył ramio­nami. Głowa falah’danki odpa­dła od tuło­wia. Z rany try­snęła krew. Głowa runęła na mar­mu­rową posadzkę i poto­czyła się po niej, bru­ka­jąc krwią dłu­gie czarne loki.

Choć Hart nie mógł być tego pewien, wyda­wało mu się, że kobieta powie­działa: „Uwol­nij mnie”. Tak zakoń­czyła życie ostat­nia ze świę­tych falah’dów Uba­rydu.

Potarł bli­znę w kształ­cie pół­księ­życa, która bie­gła od jego lewej skroni aż po pod­bró­dek. Zaczerp­nął głę­boko tchu, by się uspo­koić. Spró­bo­wał sobie wyobra­zić, kogo widzi Pościg, gdy na niego patrzy: ste­ra­nego wete­rana, zbyt nie­kom­pe­tent­nego albo zapi­ja­czo­nego, by przez całe życie dosłu­żyć się stop­nia wyż­szego niż kapral. W końcu taką rolę dla sie­bie stwo­rzył.

– Po pro­stu się ich brzy­dzę – odparł cicho.

Pościg otwo­rzył sze­roko oczy, zanie­po­ko­jony pasją w gło­sie Harta. Potem się skrzy­wił, zro­zu­miaw­szy zawartą w nich kry­tykę Tronu Impe­rial­nego. Wska­zał narożny bar­ba­kan.

– Możesz odejść, sta­ruszku.

***

Skoń­czyw­szy służbę, Hart zawie­sił w kosza­ro­wej zbro­jowni włócz­nię, opoń­czę i regu­la­mi­nowy pan­cerz z utwar­dza­nej skóry. Popra­wił szmaty spo­wi­ja­jące nogi i owi­nął je na nowo rze­mie­niami woj­sko­wych san­da­łów.

Następ­nie udał się na poszu­ki­wa­nia jedy­nego ele­ganc­kiego stroju, jaki posia­dał, falar­skiego płasz­cza ze szczot­ko­wa­nego filcu z pod­szewką. Zna­lazł go na ławie w war­towni. Lar­kin posa­dził na nim swe grube dup­sko. Mało bra­ko­wało, by na ten widok wete­ran się odwró­cił i wyszedł. Lar­kin świet­nie wie­dział, kiedy koń­czy się służba. To miało być wyzwa­nie i Hart nie miał innego wyj­ścia, jak na nie zare­ago­wać.

Gru­bas sie­dział za sto­łem, snu­jąc opo­wieść. Pozo­stali war­tow­nicy sku­pili się cia­sno, sty­ka­jąc się ramio­nami. Na nagich deskach stołu leżały ema­lio­wane płytki – Kostki. Naj­wy­raź­niej grę przed chwilą prze­rwano. Nikt nie zawra­cał nią sobie teraz głowy, gdyż Lar­kin zbli­żał się do pointy jed­nej ze swych roz­wle­kłych histo­rii.

Hart wsparł się o uciętą pod kątem pro­stym belkę słu­żącą jako ościeże i zaplótł ręce na piersi. Lar­kin dopiero przed mie­sią­cem wró­cił z Gena­bac­kis. Prze­nie­siono go do służby gar­ni­zo­no­wej, został bowiem ranny w nogę. Hart miał wra­że­nie, że zna już na pamięć wszyst­kie jego prze­ży­cia.

– To było w Lesie Czar­nego Psa – cedził gru­bas, prze­cią­ga­jąc jedną ze swych ulu­bio­nych opo­wie­ści.

War­tow­nicy poki­wali gło­wami. Wie­dzieli, co ma się wyda­rzyć, lecz i tak cze­kali z nie­cier­pli­wo­ścią na dal­szy ciąg.

– Kar­ma­zy­nowa Gwar­dia…

Mło­dzi żoł­nie­rze, znu­dzeni służbą gar­ni­zo­nową z dala od pola walki, popa­trzyli po sobie. Nie­któ­rzy potrzą­snęli gło­wami z wra­że­nia. Nawet Hart musiał przy­znać, że sły­sząc tę nazwę, czuje dreszcz uzna­nia i lęku. To była kom­pa­nia najem­ni­ków, która poprzy­się­gła znisz­czyć impe­rium. Kar­ma­zy­nowa Gwar­dia pierw­sza zadała Mala­zań­czy­kom poważny cios, odpie­ra­jąc inwa­zję na Stra­tem, a obec­nie sta­wiała opór impe­rium na czte­rech róż­nych kon­ty­nen­tach.

– Kogo widzia­łeś? – zapy­tał jeden z war­tow­ni­ków, Cul­len.

Był rodo­wi­tym wyspia­rzem, ale zapew­niał, że w mło­do­ści parał się pirac­twem u brze­gów Stra­temu. Lar­kin poki­wał głową. Hart rów­nież. To było celne pyta­nie, zadane przez kogoś, kto wie­dział o co pytać.

Gru­bas wró­cił do opo­wie­ści, nie prze­sta­jąc kiwać głową.

– To była zakro­jona na sze­roką skalę ofen­sywa, mająca na celu wyku­rze­nie nie­przy­ja­ciela z lasu i otwar­cie drogi na połu­dnie, na Rów­ninę Rhi­vij­ską. Dowódca, szla­chet­nie uro­dzony Dal­hoń­czyk w ran­dze pod­pię­ści, podzie­lił nas na trzy kolumny, żeby zmu­sić prze­ciw­nika do roz­cią­gnię­cia sił. No wie­cie, mie­li­śmy prze­wagę liczebną. Gwar­dię wzmoc­nili miej­scowi rekruci, wojow­nicy z gena­bac­kań­skiego ple­mie­nia zwa­nego Bar­gha­stami, miesz­cza­nie, pospo­lite rusze­nie, leśni ludzie i inna hołota. Z początku wyglą­dało to nie­źle. Zapo­wia­dała się łatwa kam­pa­nia. Przez pięć dni posu­wa­li­śmy się naprzód, a oni przed nami czmy­chali. Koniec z legendą o nie­zwy­cię­żo­nej Gwar­dii! Oczy­wi­ście garstka Bar­gha­stów i leśnych szyła do nas z łuków, gdy prze­pra­wia­li­śmy się przez stru­mie­nie albo masze­ro­wa­li­śmy przez pagór­ko­waty teren, ale kiedy prze­cho­dzi­li­śmy do kontr­ataku, zwie­wali jak tchó­rze. Potem jed­nak nade­szła szó­sta noc…

Hart mógł jedy­nie pokrę­cić głową na myśl o nie­wia­ry­god­nej głu­po­cie, jaką był marsz kolum­nami przez gęsty, pełen wro­gów las. Pew­nie, że nie­przy­ja­ciel pozwo­lił im się posu­wać naprzód! Pew­nie, że Gwar­dia uni­kała bez­po­śred­niego star­cia z licz­niej­szym prze­ciw­ni­kiem! Ale gdy tylko kolumny zostały izo­lo­wane, zna­la­zły się tak daleko od sie­bie, że odsiecz stała się nie­moż­liwa, i nastą­pił atak.

War­tow­nicy ponow­nie poki­wali gło­wami, obu­rzeni tak haniebną stra­te­gią. Hart miał ochotę krzyk­nąć: „Nie słu­chaj­cie tego cho­ler­nego dur­nia!”. Sta­no­wił tu jed­nak jed­no­oso­bową mniej­szość. Choć Lar­kin był nadę­tym przy­głu­pem, powszech­nie go lubiano. Nie­dawno wró­cił z wojny w dale­kich kra­jach i lubił znaj­do­wać się w cen­trum uwagi. Hart zda­wał sobie sprawę, że młodsi żoł­nie­rze nie rozu­mieją i nie lubią jego mil­cze­nia. Nie­któ­rzy powąt­pie­wali nawet w jego doświad­cze­nie. Gdyby zaprze­czył Lar­kinowi, uznano by, że kie­ruje nim zawiść.

– Zaata­ko­wali nocą jak zwy­kli zło­dzieje.

Gru­bas splu­nął zde­gu­sto­wany tak pod­stępną tak­tyką.

Hart z tru­dem powstrzy­mał śmiech. Świet­nie pamię­tał podobne bitwy toczone w bla­sku księ­życa, kiedy to Mala­zań­czycy byli stroną ata­ku­jącą.

– Zapa­no­wał chaos. Z mroku wypa­dali z wrza­skiem Bar­gha­sto­wie. Byli z tyłu, z przodu, ota­czali nas ze wszyst­kich stron. Nie mie­li­śmy dokąd ucie­kać. Zebra­łem grupkę ludzi pod wyso­kim gła­zem, w świe­tle pło­ną­cych zaro­śli. Usta­wi­li­śmy się w szyk, mając ran­nych za ple­cami, i odpar­li­śmy trzy ataki Bar­gha­stów.

Lar­kin kaszl­nął w garść, skrzy­wił się i umilkł. Hart prze­szył go docie­kli­wym spoj­rze­niem. Zasta­na­wiał się, czy cho­dzi mu o prze­żytą grozę, o wspo­mnie­nie pole­głych przy­ja­ciół? Dla­czego z taką ochotą snuł co drugą noc tę opo­wieść?

– Zoba­czy­łem daleko w krza­kach trzech gwar­dzi­stów, ale nie pozna­łem żad­nego z nich. Potem obok prze­biegł Pół­dan. Jego pozna­łem po wzro­ście. Rze­czy­wi­ście pół!

War­tow­nicy zachi­cho­tali, jak na roz­kaz.

– Ponoć kie­dyś słu­żył pod roz­ka­zami Oprawcy – dodał Cul­len.

Lar­kin ski­nął głową.

– Póź­niej z mroku wyło­nił się kolejny gwar­dzi­sta. Ni­gdy nie zapo­mnę tego widoku… wyglą­dał jak jakiś bies przy­były ze Ście­żek Kap­tura. Jego opoń­cza błysz­czała w bla­sku pło­mieni jak świeża krew. Po heł­mie z wizurą i czar­nej tar­czy pozna­łem, że to Lazar. Wal­czy­li­śmy, ale nic to nie dało…

Lar­kin pokle­pał się po cho­rej nodze i potrzą­snął głową.

Hart wyszedł nagle z pomiesz­cze­nia, by ostu­dzić głowę. Oparł się o wil­gotny kamienny mur. Na kości Fenera! Co za skur­wy­syń­ski kłamca. Wal­czył z Laza­rem! Hart ni­gdy nie spo­tkał się w boju z gwar­dzi­stami, ale Das­sem poty­kał się z nimi przez dzie­się­cio­le­cia. Sam ten fakt mówił wystar­cza­jąco wiele o ich umie­jęt­no­ściach. Das­sem ni­gdy nie opo­wia­dał o tych wal­kach. Uwa­żano, że Zaprzy­się­żo­nych nie spo­sób powstrzy­mać, ale on zabił wszyst­kich, któ­rzy rzu­cili mu wyzwa­nie: Shir­dara, Keala, Bar­toka. Ponoć tylko Oprawca uszedł z życiem ze star­cia z nim.

Wtem uwagę Harta przy­cią­gnął śmiech. Rzeź­bione Kostki stuk­nęły o blat. Wete­ran zaczerp­nął głę­boko tchu i wró­cił do środka.

– Lar­kin. Sie­dzisz na moim płasz­czu.

Gru­bas uniósł wzrok, stu­ka­jąc płytką o stół. Jedną tłu­stą ręką objął opar­cie krze­sła i wska­zał blat pokryty cha­otyczną mapą ście­żek uło­żo­nych z pły­tek. Farba z nich zła­ziła, sym­bole starły brudne palce całych poko­leń żoł­nie­rzy.

– Gram – burk­nął i pochy­lił głowę.

– Tylko unieś ten gruby tyłek, żebym mógł zabrać płaszcz.

Lar­kin nie zare­ago­wał. Dwaj żoł­nie­rze wzru­szyli ramio­nami i wydęli usta, spo­glą­da­jąc na Harta. Gru­bas poło­żył płytkę, wci­ska­jąc ją na miej­sce tłu­stym palu­chem. Hart pod­szedł do stołu i ją pod­niósł. Pięć par oczu śle­dziło jego ruch, a potem popa­trzyło na Lar­kina.

Gru­bas wes­tchnął prze­cią­gle, co miało suge­ro­wać, że musi wiele wycier­pieć.

– Nie wiesz, że prze­rwa­nie gry przy­nosi pecha?

Spoj­rzeli sobie w oczy. Było oczy­wi­ste, że ten dureń zamie­rza poka­zać Har­towi, jedy­nemu tu praw­dzi­wemu wete­ra­nowi, gdzie jego miej­sce. Hart uni­kał go dotąd z tego wła­śnie powodu. Ostat­nie, czego pra­gnął, to odpo­wia­dać na pyta­nia, gdzie i z kim wal­czył. Ze wszyst­kich sił sta­rał się zacho­wać ano­ni­mo­wość, ale tego było już za wiele. Nie pozwoli, żeby taki bęcwał pomia­tał nim jak jakiś kosza­rowy tyran.

– Odda­waj tę cho­lerną płytkę – zażą­dał Lar­kin, odsu­wa­jąc się od stołu. – Bo ina­czej będę ją ci musiał zabrać, dziadku.

Żoł­nie­rze prze­stali się uśmie­chać i wymie­niać spoj­rze­nia. Jeden z nich wes­tchnął, jakby już żało­wał tego, co się za chwilę wyda­rzy. Hart wycią­gnął rękę. Na otwar­tej dłoni leżała płytka.

– To zabierz.

Jakaś część jaźni Harta, nie­obecna od bli­sko roku, posta­no­wiła spro­wo­ko­wać go do dzia­ła­nia. Jej głos zabrzmiał w jego umy­śle, gładki i pełen groźby: „No jazda. Tylko spró­buj”.

Lar­kin rozej­rzał się wokół małymi, zato­pio­nymi w tłusz­czu oczkami, jakby się zasta­na­wiał, co się tu dzieje, kto z kogo żar­tuje. Naj­wy­raź­niej nie tak to sobie wyobra­żał. Nagle jed­nak wzru­szył ramio­nami i opu­ścił kąciki ust w wyra­zie non­sza­lan­cji. Hart uświa­do­mił sobie, że ten czło­wiek jest zbyt zaro­zu­miały, by kogo­kol­wiek słu­chać.

Lar­kin potrzą­snął głową, jakby zdu­mie­wały go wybryki skle­ro­tycz­nych sta­rusz­ków, i się­gnął po płytkę. Hart zła­pał go za gruby nad­gar­stek i ści­snął. Przed­miot upadł z grze­cho­tem na stół.

Gru­bas szarp­nął się gwał­tow­nie, jakby ugryzł go wąż. Zaci­snął usta z zasko­cze­nia i bólu. Pozo­stali żoł­nie­rze wstrzy­mali oddech. Lar­kin spró­bo­wał wyszarp­nąć rękę, ale ta nawet nie drgnęła.

Hart uśmiech­nął się do niego. Gru­bas musiał coś wyczy­tać w tym uśmie­chu, ponie­waż natych­miast się­gnął drugą ręką po szty­let, który miał u pasa. Gdy tylko krótki nóż poja­wił się nad sto­łem, Hart wycią­gnął bły­ska­wicz­nie drugą rękę i zła­pał Lar­kina za drugi nad­gar­stek.

W pomiesz­cze­niu zapa­dła cisza. Było sły­chać tylko wysi­lony oddech gru­basa. Nóż prze­su­wał się nie­ubła­ga­nie w stronę jego przed­ra­mie­nia. Lar­kin dyszał ciężko. Twarz poczer­wie­niała mu z wysiłku. Zerwał się nagle, prze­wra­ca­jąc ławę. Ostrze dotknęło jego przed­ra­mie­nia tuż ponad nad­garst­kiem i zaczęło piło­wać. Hart cały czas patrzył mu w oczy. Na stół skap­nęły pierw­sze kro­ple krwi.

Wete­ran przy­cią­gnął Lar­kina do sie­bie.

– Lazar zaszlach­to­wałby cię jak świ­nię – wyszep­tał mu do ucha.

Harta zła­pały liczne ręce, odcią­ga­jąc go od prze­ciw­nika. Żoł­nie­rze coś krzy­czeli, ale on ich nie słu­chał. Lar­kin odrzu­cił głowę do tyłu i ryk­nął wnie­bo­głosy. Gdy Hart go puścił, gru­bas zato­czył się do tyłu i padł na posadzkę, trzy­ma­jąc się za rękę. Żoł­nie­rze odcią­gnęli wete­rana na kory­tarz. Szep­tali mię­dzy sobą ze zdu­mie­niem i przy­glą­dali mu się ostroż­nie. Któ­ryś zatknął pałkę z powro­tem na miej­sce na ścia­nie.

Po paru chwi­lach jeden z nich przy­niósł Har­towi zwi­nięty płaszcz. Wete­ran usły­szał, jak szep­czą do sie­bie, że ni­gdy nie widzieli nic podob­nego, myślał jed­nak tylko o okrop­nych kon­se­kwen­cjach tego, co przed chwilą uczy­nił. Sto­jąc nad sto­łem, zauwa­żył, że na Kostki padły kro­pelki krwi.

Żoł­nierz, Dzie­wica, Król oraz runa Obe­li­sku. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że spo­tka go dziś ogromny pech.

***

O ile Kiska potra­fiła się zorien­to­wać, załoga pocz­to­wego sta­teczku zacho­wy­wała się pod­czas przy­bi­ja­nia do brzegu zupeł­nie nor­mal­nie. Mary­na­rze cho­wali ekwi­pu­nek, zabez­pie­czali sta­tek przed pierw­szą zimną burzą Rzą­dów Osserca zbli­ża­jącą się z połu­dnia. Zdra­dzały ich jed­nak dro­bia­zgi. Gdzie były wza­jemne wyrzuty, skargi, prze­ko­ma­rza­nie się wra­ca­ją­cej do portu załogi? Radość z zej­ścia na ląd? Poza tym nikt się nie obi­jał. Co prawda jeden z mary­na­rzy uda­wał, że leniu­chuje przy tra­pie, ale w rze­czy­wi­sto­ści obser­wo­wał nabrzeże z leniwą obo­jęt­no­ścią straż­nika. Pozna­wała tę pozę. Ona rów­nież ją ćwi­czyła.

Dziew­czyna leżała na brzu­chu na pokła­dzie statku cumu­ją­cego po dru­giej stro­nie pirsu. Wsparła pod­bró­dek na urę­ka­wicz­nio­nej dłoni, pogrą­żona w cichej obser­wa­cji. Sią­pił leciutki desz­czyk i włosy lepiły się jej do twa­rzy, lecz Kiska nawet nie drgnęła. Mary­na­rze zabi­jali tylko czas: po raz kolejny zwi­jali liny i zabez­pie­czali wyściółkę. Cze­kali. Cze­kali na jakąś kon­kretną osobę, kon­kretne wyda­rze­nie. To zna­czyło, że wszy­scy pra­cują dla tego samego pryn­cy­pała.

To było dziwne: impe­rialny kuter pocz­towy, któ­rego załoga naj­wy­raź­niej skła­dała się wyłącz­nie z ludzi pra­cu­ją­cych dla tego, kto zle­cił stat­kowi misję. Kiska spę­dziła na por­to­wych nabrze­żach całe dzie­ciń­stwo i podobny układ suge­ro­wał według niej kogoś, kto miał wpływy potrzebne, by móc wyna­jąć podobny sta­tek – to zna­czy wiel­kie – a do tego wła­dzę pozwa­la­jącą mu zastą­pić regu­larną załogę wła­snymi ludźmi.

Pyta­nie brzmiało: co ma zro­bić z tym odkry­ciem? Spoj­rzała na upstrzony pla­mami mur Twier­dzy Mocka góru­jący nad por­tem. Zamel­do­wać szpo­nom? A dla­czego mia­łaby to robić, skoro jasno powie­dzieli, że jej nie potrze­bują?

Przy­po­mniała sobie, jak się poczuła przed kil­koma dniami, ujrzaw­szy o świ­cie impe­rialny okręt Nie­po­wstrzy­many, który kotwi­czył w zatoce. Pomy­ślała wów­czas, że to naj­waż­niej­szy dzień w jej życiu, druga szansa, o którą nie pro­siła i na którą nie miała nadziei. Teraz jed­nak odno­siła wra­że­nie, że przez ten krótki czas posta­rzała się o wiele lat. Nie była już dziew­czyną, która się wdra­py­wała na wyso­kie kamienne mury woj­sko­wego portu albo zakra­dała na pła­ski dach rzą­do­wego maga­zynu, by obser­wo­wać nabrzeża. Czyżby stra­ciła coś, co miało tamto dziecko? A może coś zyskała? Wie­dzę, która na każ­dym odci­ska swe piętno w pew­nej chwili życia.

Ran­kiem owego dnia obser­wo­wała pierw­szą wra­ca­jącą z okrętu łódź. Przy­pły­nęło nią sie­dem zakap­tu­rzo­nych postaci. Była pewna, że to impe­rialni ofi­ce­ro­wie ze sto­licy. Skąd mogliby przy­być, jeśli nie z poło­żo­nej po dru­giej stro­nie cie­śniny Unty? Przy­by­sze zeszli na ląd, zdjęli podróżne płasz­cze, zło­żyli je i prze­rzu­cili przez ramiona. Ujrzaw­szy pozba­wione ozdób jedwabne koszule, sze­ro­kie szarfy, luźne pan­ta­lony, w pierw­szej chwili poczuła się roz­cza­ro­wana. W Mala­zie można było spo­tkać kup­ców, któ­rzy nosili bogat­sze stroje. Jed­nakże jeden z nich, niż­szy od pozo­sta­łych, nie zdjął płasz­cza. Ten wła­śnie przy­bysz ski­nął dło­nią i pod­eks­cy­to­wana Kiska zauwa­żyła, że pozo­stali oto­czyli go krę­giem. Straż oso­bi­sta!

Kto to mógł być? Nowy dowódca gar­ni­zonu? A może impe­rialny inspek­tor, przy­słany ze sto­licy, by spraw­dzić Pella. Jeśli rze­czy­wi­ście tak było, niech bogo­wie się zli­tują nad pod­pię­ścią. Inspek­tor znaj­dzie w Twier­dzy Mocka gda­czące na wewnętrz­nym dzie­dzińcu kury oraz świ­nie ryjące w pustym, pęk­nię­tym zbior­niku na wodę. Gdy grupka ruszyła w głąb lądu główną trasą bie­gnącą wzdłuż pagór­ków, Kiska przy­kuc­nęła, a potem ruszyła w pościg. Prze­ska­ki­wała z dachu na dach i bie­gła szczy­tem muru, by dotrzeć do nawisu, pod któ­rym powinni prze­cho­dzić. Ucie­kały przed nią skrze­czące gło­śno mewy.

Dowie się wszyst­kiego. Poroz­ma­wia z ich dowódcą. Zaofe­ruje mu swe usługi. Być może zgo­dzi się ją przy­jąć. Tak wysoki rangą przed­sta­wi­ciel impe­rium z pew­no­ścią zro­zu­mie, że talent Kiski mar­nuje się na tej nędz­nej wyspie.

Grupka zmie­rzała ku niej wąską, oto­czoną murami drogą. Kiska prze­su­nęła się nieco do przodu, by lepiej widzieć. Pierw­szych dwoje, szczu­pły męż­czy­zna i cię­żej zbu­do­wana kobieta, kro­czyło non­sza­lancko, trzy­ma­jąc ręce za ple­cami. Nie widziała żad­nej broni. Cóż to mogli być za straż­nicy? Może adiu­tanci albo sekre­ta­rze? Szla­chet­nie uro­dzeni, któ­rzy wybrali się popa­trzyć na życie pospól­stwa. Na tę ostat­nią myśl gar­dło dziew­czyny wypeł­nił kwa­śny smak. Poja­wiła się niska postać. Jej twarz skry­wał wielki kap­tur, a dło­nie nik­nęły w dłu­gich ręka­wach. Kiska sta­rała się wypa­trzyć jakieś szcze­góły pod luź­nym płasz­czem. Był czarny, tak? A może to raczej był bar­dzo ciemny kar­min?

Coś szarp­nęło ją nagle do tyłu. Odwró­ciła się, otwie­ra­jąc usta do krzyku, ale zamknęła je urę­ka­wicz­niona dłoń. Spoj­rzały na nią orze­chowe oczy. Męż­czy­zna miał kości­stą twarz o ciem­nej, lekko nie­bie­ska­wej cerze. Jego krót­kie, krę­cone włosy lśniły w bla­sku wscho­dzą­cego słońca.

To Napań­czyk, uświa­do­miła sobie dziew­czyna.

– Kim jesteś? – zapy­tał.

Kiska nie widziała go wśród tych, któ­rzy zeszli na ląd. W grun­cie rze­czy nie widziała go ni­gdy, a gdyby ktoś taki miesz­kał na wyspie, z pew­no­ścią by o tym wie­działa.

Męż­czy­zna cof­nął dłoń. Dziew­czyna odchrząk­nęła, a potem prze­łknęła ślinę. Piękne, pozba­wione wyrazu oczy patrzyły przez nią na wskroś. Oczy jak szkło.

– Ja… tu miesz­kam.

– Rozu­miem. I?

Znowu prze­łknęła ślinę.

– Nie…

Nagle zauwa­żyła bro­szę na lewej piersi męż­czy­zny: srebrny ptasi szpon ści­ska­jący małą perłę. Szpon! To byli agenci impe­rial­nego wywiadu, mago­wie, wyko­nawcy woli cesa­rza. Doko­nała odkry­cia więk­szego, niż się spo­dzie­wała. To nie była zwy­kła inspek­cja. Jedy­nie naj­wyż­szym rangą przed­sta­wi­cie­lom impe­rium przy­słu­gi­wała ochrona zło­żona ze szpo­nów. Gość mógł nawet być pię­ścią impe­rialną.

– Nie chcia­łam zro­bić nic złego! – wydy­szała i natych­miast prze­klęła samą sie­bie za to, że zacho­wała się tak… mało pro­fe­sjo­nal­nie.

Szpon zaci­snął usta w wyra­zie – jak sądziła Kiska – nie­smaku.

– Wiem o tym – odparł i zaczął się odda­lać. Poru­szał się zupeł­nie bez­gło­śnie, choć szedł po popę­ka­nych, upstrzo­nych pta­simi odcho­dami dachów­kach.

Kiska przy­po­mniała sobie nagle, po co tu przy­szła.

– Niech pan zaczeka!

Szpon zatrzy­mał się na kra­wę­dzi dachu.

– Słu­cham?

– Pro­szę. Chcia­łam… chcia­łam się spo­tkać z nim, czy może z nią… z waszym sze­fem.

Dło­nie męż­czy­zny zatrze­po­tały jak pta­sie skrzy­dła, a potem zatrzy­mały się na szar­fie.

– A po co?

Kiska w ostat­niej chwili powstrzy­mała się przed kla­śnię­ciem w dło­nie. Zaczerp­nęła głę­boko tchu.

– Chcę dostać pracę. Daj­cie mi szansę. Pro­szę, mam talent, naprawdę mam. Prze­ko­na­cie się. Musi­cie tylko dać mi szansę.

Szpon cof­nął dło­nie od szarfy i splótł je za ple­cami.

– Mówisz, że masz talent?

Serce dziew­czyny zabiło gwał­tow­nie.

– Tak – zdo­łała wykrztu­sić. – Naprawdę mam.

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami.

– To sprawa dla miej­sco­wego dowódcy. Mam wra­że­nie, że to pod­pięść Pell. Poroz­ma­wiaj z nim.

– Tak, już z nim roz­ma­wia­łam, ale on…

Szpon zesko­czył bez­sze­lest­nie z muru i znik­nął. Dziew­czyna pod­bie­gła do kra­wę­dzi. Nie było tam nic. Dobre trzy dłu­go­ści ciała męż­czy­zny w dole cią­gnęła się pusta, bru­ko­wana ulica. Serce Kiski zabiło mocno. Dziew­czyna oplo­tła się rękoma pod­eks­cy­to­wana spo­tka­niem. To było zdu­mie­wa­jące. Unio­sła pięść ku stro­mym, pla­mi­stym murom Twier­dzy Mocka. Tak jest, poroz­ma­wia z kimś. Tak wysoko posta­wio­nym, jak tylko zdoła! Jak śmieli jej odmó­wić?

***

Idąc przez wewnętrzny dzie­dzi­niec Twier­dzy Mocka, Hart zdjął płaszcz i zarzu­cił go na ramiona. Na podwórcu było pusto. Z twier­dzy wyco­fano nie­mal całą załogę poza garstką naj­po­trzeb­niej­szych ludzi. Od chwili przy­by­cia bez­i­mien­nej „przed­sta­wi­cielki” impe­rium wszy­scy mieli dwa razy wię­cej służb. Tajem­ni­cza kobieta zajęła ze swą świtą trzy górne pię­tra don­żonu, wyga­nia­jąc stam­tąd dowódcę gar­ni­zonu, Pella, który obec­nie spał w zbro­jowni i pił jesz­cze wię­cej niż zwy­kle.

Jaki był cel tej wizyty? Hart sły­szał na ten temat ze dwa­dzie­ścia róż­nych hipo­tez. „Pod Wisiel­cem” prze­wa­żała opi­nia, że dowódz­two w Uncie roz­waża moż­li­wość osta­tecz­nej likwi­da­cji gar­ni­zonu i pozo­sta­wie­nia wyspy ryba­kom, gnież­dżą­cemu się na urwi­skach ptac­twu oraz fokom, które miały kolo­nię na połu­dnie od mia­sta, na Ska­łach Bena­ress. Har­towi jed­nak nie wyzna­czano dodat­ko­wych służb. Ze star­szym wie­kiem łączyły się pewne przy­wi­leje. Uśmiech­nął się, cze­ka­jąc na chwilę, gdy znów skosz­tuje warzo­nego przez Kojca ciem­nego sta­ro­ma­la­zań­skiego.

Gdy dotarł do war­towni, było w niej ciemno. Odźwierny, Lub­ben, wylazł na zewnątrz. U jego pasa grze­cho­tały klu­cze, które nosił na wiel­kim żela­znym pier­ście­niu. Gar­bił się jesz­cze bar­dziej niż zwy­kle, a gdy spoj­rzał na dzie­dzi­niec, w jego oku poja­wił się błysk. Hart miał ochotę zapy­tać sta­ruszka, dla­czego nie chra­pie przy pie­cyku w war­towni jak zwy­kle. Czyżby wyda­rzyła się jakaś kata­strofa? Odźwierny jed­nak ostrzegł go ski­nie­niem dłoni.

– Brama jest zamknięta na noc, żoł­nie­rzu.

– Żoł­nie­rzu? Co się stało, Lub­ben? Ośle­płeś z prze­pi­cia?

Lub­ben wska­zał kciu­kiem ciemny kory­tarz za ple­cami. Poru­szył ustami, wypo­wia­da­jąc jakieś słowo, któ­rego Hart nie dosły­szał.

– Co tu jest grane, na bez­senne oczy T’riss…? – Wete­ran prze­rwał nagle.

Z cieni wyło­nił się bez­gło­śnie ktoś inny. Impe­rialny szpon w się­ga­ją­cym kostek czar­nym płasz­czu z kap­tu­rem. Lub­ben skrzy­wił się i wzru­szył lekko ramio­nami w bez­rad­nym geście prze­pro­sin. Spod kap­tura wysta­wała tylko dolna połowa szczu­płej, pobruż­dżo­nej twa­rzy. Wyta­tu­owano na niej kaba­li­styczne znaki, sym­bole przy­po­mi­na­jące Har­towi kan­cia­ste pismo tych, któ­rzy wła­dali grotą Rashan, Ścieżką Ciem­no­ści. Szpon spoj­rzał na Lub­bena.

– Jakieś kło­poty, odźwierny?

Lub­ben pokło­nił się nisko.

– Nie. Wszystko w porządku.

Zakap­tu­rzona postać zer­k­nęła na Harta, który natych­miast pochy­lił głowę. Być może prze­sa­dzał z ostroż­no­ścią, ale szpon mógł uznać ten gest za znak sza­cunku. Nie­raz już się prze­ko­nał, że to lubią.

– Czego chcesz, żoł­nie­rzu?

Hart zaci­snął dło­nie na pasie, tak mocno, że aż mu zdrę­twiały palce. Wbił wzrok w kamienne płyty pod sto­pami. Dwie były pęk­nięte, a cztery nad­kru­szone.

– No więc… – zaczął ostroż­nie – …cho­dzi o to, że wła­ści­wie prze­sze­dłem już w stan spo­czynku i mam w mie­ście pokoik. Wezwano mnie tylko z powodu wizyty. Kapu­jesz, potrzeba wię­cej war­tow­ni­ków.

– Odźwierny, czy możesz poświad­czyć za tego czło­wieka?

Lub­ben mru­gnął zna­cząco do Harta.

– Jasne. Jest tak, jak mówi.

– Rozu­miem.

Szpon pod­szedł bli­żej. Hart uniósł głowę, ale na­dal spo­glą­dał w bok. Kąci­kiem oka obser­wo­wał pod­da­ją­cego go oglę­dzi­nom szpona. Minął rok, odkąd ostat­nio spo­tkał się tak bli­sko z jed­nym z tych skry­to­bój­ców, a wtedy pró­bo­wali go zabić. Wów­czas był gotowy do walki, teraz zaś czuł się po pro­stu zdu­miony, że nadział się na członka eskorty tajem­ni­czej kobiety. Czyżby rze­czy­wi­ście patro­lo­wali oko­licę, jak suge­ro­wał Pościg? Dla­czego aku­rat dzi­siaj?

– Jesteś wete­ra­nem. Gdzie są twoje wstążki z kam­pa­nii?

– Nie noszę ich.

– Wsty­dzisz się?

– Nie. Po pro­stu uwa­żam się za prze­nie­sio­nego w stan spo­czynku.

– Śpie­szy ci się opu­ścić impe­rialną służbę?

– Nie. Zapra­co­wa­łem już na eme­ry­turę. – Zaczerp­nął tchu. – Rozu­miesz, buduję łódź – kon­ty­nu­ował pośpiesz­nie. – W życiu nie widzia­łeś ład…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki