Nieobliczalna - Magda Stachula - ebook + audiobook + książka

Nieobliczalna ebook i audiobook

Magda Stachula

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Kim jest kobieta, której ciało znaleziono przed blokiem? Czy ktoś ją zabił? A może to samobójstwo albo nieszczęśliwy wypadek? Wśród mieszkańców osiedla jest ktoś, kto zna prawdę. Prawdę, która okazuje się bardziej przerażająca niż się początkowo wydaje.

Alicja i Martyna to przyjaciółki z lat młodzieńczych. Jedna jest samotną matką już dorosłego syna, druga trwa w nieszczęśliwym związku z zaborczym mężem, z którym ma kilkuletnią córkę. Obie nawzajem zazdroszczą sobie życia, nie wiedząc, jak naprawdę wygląda ich codzienność. Daniel to syn Alicji, dwudziestodwuletni student. Niebawem wyjeżdża na stypendium do Włoch. Adelina, jego dziewczyna, nie ma łatwego życia. Mieszka z matką od lat pogrążoną w depresji, ojca nigdy nie poznała. Może liczyć tylko na siebie. Z pozoru udane relacje między bohaterami zaczynają się nagle komplikować, gdy do głosu dochodzą zakłamanie, zdrada, zemsta i zazdrość.

Kto jest bardziej niebezpieczny – zdradzona czy może jednak zakochana kobieta? Czy wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę daje ukojenie, czy wciąga nas w spiralę zła, której sami padamy ofiarą?

Nieobliczalna to hipnotyzujący thriller, od którego nie sposób się oderwać.

Thriller o kobietach w życiowej matni. Pełna napięcia, wciągająca książka o miłości, strachu, pragnieniach i nienawiści. A także o życiowych błędach. Będziecie ją odkładać tylko po to, żeby złapać oddech i zaraz wrócić do lektury.

Wojciech Chmielarz

Magda Stachula – jedna z najbardziej rozpoznawalnych polskich autorek, prekursorka gatunku domestic noir w Polsce. Thriller Idealna uznano za spektakularny debiut 2016 roku. Wydano go już w Czechach i we Włoszech. Autorka wraz z mężem i dwoma synami mieszka w Krakowie i pełnoetatowo pracuje nad kolejnymi thrillerami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 24 min

Lektor: Agata Skórska

Oceny
4,5 (329 ocen)
195
97
31
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
hanita20

Dobrze spędzony czas

Fajnie napisana, szybko się czyta ale chyba liczyłam na jakieś bardziej emocjonujące zakończenie ale i tak polecam
10
Malwi68

Całkiem niezła

Książki Magdy Stachuli to thrillery, które opierają się na emocjach swoich bohaterów. W "Nieobliczalnej "prym wiedzie intryga zbudowana na kłamstwach, tajemnicach i domysłach. Głównymi postaciami tego dramatu są trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Alicja i Martyna są przyjaciółkami. Znają się i wspierają od bardzo dawna. Alicja to matka, która samotnie wychowywała syna Daniela. Chłopak jest już pełnoletni i pragnie samodzielności oraz związku z...no właśnie sam nie potrafi się zdecydować czy na swoją partnerkę chciałby rówieśniczkę, czy raczej dojrzałą kobietę. Martyna jest, pozornie, w szczęśliwym związku małżeńskim. Przed kilkoma laty to właśnie jej przyjaciółka, zapoznała ją z bogatym i zajmującym ważne stanowisko Wojciechem. Dla niewtajemniczonych ich życie wydaje się sielanką. Mają piękny dom i kilkuletnią córkę. Martyna nie pracuje, bo nie musi, a jej czas upływa na dbaniu o siebie i swoją rodzinę. Nikt nie domyśla się, że tak naprawdę żyje pod wspólnym dachem z tyranem i marzy o pra...
10
HaniaLig

Dobrze spędzony czas

Pierwsza książka przeczytana tej autorki Początek taki sobie .....zagłębiając się dalej robi się coraz ciekawiej Myślę że jeszcze sięgnę po książki tej autorki
00
iowkra

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
AgnieszkaBonder1974

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!!! polecam!
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Mag­da­le­na Sta­chu­la-Nie­ścio­ruk 2022 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy 2022
Wy­daw­ca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: KA­RO­LI­NA MA­CIOS
Ko­rek­ta: JO­LAN­TA KU­CHAR­SKA, DO­MI­NI­KA ŁA­DYC­KA / e-DY­TOR
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: PA­WEŁ PAN­CZA­KIE­WICZ /PAN­CZA­KIE­WICZ.ART.DE­SIGN – www.pan­cza­kie­wicz.pl
Zdjęcie na okład­ce: Pe­xels
Skład i ła­ma­nie: MA­RZE­NA MA­DEJ / Per­pe­tu­um De­sign
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67262-56-9
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11a 01-527 War­sza­wawww.wy­daw­nic­two­lu­na.plfa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­lu­nain­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­lu­na
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Mo­jej Ro­dzi­nie z Za­mo­ściai wszyst­kim Miesz­ka­ńcom tego wspa­nia­łe­go mia­sta

PRO­LOG

Cia­ło za­uwa­żo­no do­pie­ro, gdy za­częło świ­tać. Kry­sta­li­zu­jąca się czer­wień na bia­łym pu­chu wy­gląda­ła jak frag­ment z ob­ra­zu im­pre­sjo­ni­stów. Roz­my­te kon­tu­ry za­mar­z­ni­ętych kro­pel krwi przy­bra­ły lek­ko ró­żo­wą bar­wę, cu­kier­ko­wą i dziew­częcą. Wo­kół cia­ła ostro­żnie stąpa­ły czar­ne kru­ki, ude­rza­jąc dzio­ba­mi w po­kry­wę śnie­gu.

Zwło­ki zna­la­zł tak­sów­karz, gdy wra­cał do domu po noc­nym kur­sie. Jak za­wsze za­par­ko­wał przy chod­ni­ku i za­pa­lił pa­pie­ro­sa, któ­re­go za­mie­rzał po­tem wy­rzu­cić do śmiet­ni­ka pod klat­ką, bo w domu żona nie po­zwa­la­ła mu pa­lić, ale za­nim tam do­ta­rł, jego uwa­gę przy­ci­ągnęła dziw­na wy­pu­kło­ść na po­kry­tym śnie­giem traw­ni­ku. Pod­sze­dł bli­żej i za­nie­mó­wił. Pa­pie­ros wy­pa­dł mu z ust. Mężczy­zna chwy­cił za te­le­fon i we­zwał ka­ret­kę. My­ślał, że ko­bie­tę ktoś po­bił, ale nie spraw­dził, czy żyje. Bał się jej do­tknąć, tyle na­oglądał się pro­gra­mów kry­mi­nal­nych o śla­dach DNA na ofie­rze, że wo­lał trzy­mać się z da­le­ka. Le­karz z ka­ret­ki stwier­dził zgon, za­wia­do­mił po­li­cję i pro­ku­ra­tu­rę. Nikt nic nie wi­dział, nikt nic nie sły­szał, żad­nych świad­ków, żad­nych ka­mer, aż dziw bie­rze. Cia­ło za­bra­no, świe­ży śnieg przy­krył śla­dy krwi i mimo że mi­nęły już dwa dni, spra­wa nie scho­dzi z ust miesz­ka­ńców osie­dla przy uli­cy Cie­płej w Za­mo­ściu. Mor­der­stwo, sa­mo­bój­stwo, a może nie­szczęśli­wy wy­pa­dek? W mie­ście jest ktoś, kto zna praw­dę.

CZĘŚĆ I

LATO

Mar­ty­na

Prze­bie­gam przez uli­cę, o mało nie wpa­da­jąc pod sa­mo­chód. Fa­cet trąbi i wy­gra­ża mi pi­ęścią, otwie­ra szy­bę i się wy­chy­la.

– Czy pani osza­la­ła?! – wrzesz­czy. – Pra­wie bym pa­nią za­bił!

– Śpie­szę się – rzu­cam, na­wet go nie prze­pra­sza­jąc.

– Chy­ba na tam­ten świat. – Kręci gło­wą, po czym za­my­ka okno.

Pędzę przez traw­nik i zer­kam na ze­ga­rek. Mu­szę być za trzy mi­nu­ty w domu ojca – czy to tak trud­no zro­zu­mieć? Wpa­dam na klat­kę i wbie­gam po scho­dach. Gdy prze­kręcam klucz w zam­ku, do­bie­ga mnie dźwi­ęk ko­mór­ki, któ­rą zo­sta­wi­łam na sto­le pod­pi­ętą do ła­do­war­ki. Rzu­cam się do kuch­ni, z hu­kiem za­mknąw­szy drzwi na klat­kę. Naj­wa­żniej­sze, że zdąży­łam. Ser­ce wali mi jak sza­lo­ne, gdy wy­szar­pu­ję ka­bel z te­le­fo­nu i prze­je­żdżam pal­cem po wy­świe­tla­czu.

– Tak? – mó­wię, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad przy­śpie­szo­nym od­de­chem.

– Bie­głaś? – pyta.

A jed­nak nie uda­ło się tego ukryć.

– Sprzątam – kła­mię, sia­da­jąc na krze­śle. – Wła­śnie od­ku­rza­łam. Le­d­wo usły­sza­łam, że dzwo­nisz.

Wsta­ję i de­li­kat­nie za­my­kam za sobą drzwi kuch­ni, nim oj­ciec zdąży wyj­rzeć ze swo­jej sy­pial­ni. Wci­ąż mam na­dzie­ję, że to gło­śne we­jście i te­le­fon nie wy­bu­dzi­ły go z po­po­łu­dnio­wej drzem­ki.

– Od daw­na mó­wi­łem ci, że po­win­naś ko­goś do tego za­trud­nić. A swo­ją dro­gą... – wzdy­cha. Nie­mal wi­dzę wy­raz jego twa­rzy, na samo jej wy­obra­że­nie robi mi się nie­do­brze. – To nie­po­ko­jące, że tak się męczysz przy zwy­kłym od­ku­rza­niu. Po­win­naś za­dbać o kon­dy­cję.

Na samo sło­wo „po­win­naś” cierp­nie mi skó­ra na kar­ku. On za­wsze wie le­piej ode mnie, co jest dla mnie do­bre i co po­win­nam.

– Dbam – mó­wię, sia­da­jąc z po­wro­tem na krze­śle i ręką od­gar­nia­jąc wło­sy kle­jące się do spo­co­ne­go czo­ła. – Będziesz punk­tu­al­nie w domu?

– Spó­źnię się. Ale zdążę po­ło­żyć do snu Kor­ne­lię.

– Świet­nie – kwi­tu­ję ra­do­snym to­nem, co oczy­wi­ście błęd­nie od­bie­ra jako moje za­do­wo­le­nie z jego udzia­łu w opie­ce nad cór­ką, a nie z tego, że spó­źni się na obiad. Bar­dzo się cie­szę, że wró­ci do­pie­ro wie­czo­rem, a ja po­będę sama, z dala od nie­go.

Drzwi do kuch­ni się otwie­ra­ją. W pro­gu sta­je oj­ciec, po­sy­ła mi uśmiech i czła­pie w moją stro­nę. Nie­ste­ty te­le­fon wy­bu­dził go ze snu.

– Zrób na ko­la­cję że­ber­ka – zle­ca Woj­ciech. – Moje ulu­bio­ne w so­sie mio­do­wym.

Za­my­kam na mo­ment oczy, czu­ję cie­płą rękę ojca na ra­mie­niu.

– Mu­szę ko­ńczyć. Za chwi­lę mam spo­tka­nie z klien­tem. – Krót­kie klik­ni­ęcie i ci­sza po dru­giej stro­nie.

Od­dy­cham z ulgą. Tym ra­zem oby­ło się bez ko­lej­nych kłamstw i fa­łszy­wych de­kla­ra­cji uczuć.

– Gdzieś wy­cho­dzi­łaś? – pyta oj­ciec.

– Tak, by­łam w skle­pie.

– I nic nie ku­pi­łaś? – Roz­gląda się do­oko­ła.

Nie jest taki nie­obec­ny w rze­czy­wi­stym świe­cie, jak mo­gło­by się wy­da­wać.

– Była za dłu­ga ko­lej­ka.

– Ko­lej­ka? – Krzy­wi się. – W osie­dlo­wym spo­żyw­czym? Za ko­mu­ny to były ko­lej­ki. – Zdej­mu­je rękę z mo­je­go ra­mie­nia i sia­da na­prze­ciw­ko mnie. – Oj, moje dziec­ko, w tam­tych cza­sach nie umia­ła­byś funk­cjo­no­wać.

Spoj­rze­nie jego wy­bla­kłych oczu mówi ja­sno: tak jak ja nie umiem funk­cjo­no­wać w dzi­siej­szym świe­cie.

– Ugo­tu­ję ci zupę. – Pod­no­szę się z krze­sła.

Rano przy­nio­słam wa­rzy­wa, więc te­raz wy­star­czy je tyl­ko na­sta­wić.

– Jaką?

– Krup­nik. – Wyj­mu­ję pęka­ty gar­nek, ten, w któ­rym mama za­wsze go­to­wa­ła zupy.

– Wolę po­mi­do­rów­kę.

– W tam­tym ty­go­dniu była po­mi­do­rów­ka.

– Z pre­fe­ren­cji ku­li­nar­nych się nie wy­ra­sta – od­po­wia­da oj­ciec. – Zresz­tą nie tyl­ko ku­li­nar­nych.

Wiem, że mówi o bok­sie i pi­łce no­żnej. Ma sta­le włączo­ny Eu­ro­sport. My­ślę, że sta­ro­ść dla lu­dzi, któ­rzy przez całe ży­cie ak­tyw­nie zaj­mo­wa­li się spor­tem, jest w dwój­na­sób okrut­na. Przy­kro pa­trzeć, jak oj­ciec zma­ga się z ogra­ni­cze­nia­mi swo­je­go cia­ła. Mnie też prze­ra­ża upływ cza­su, chy­ba mam to po nim. Sta­le wy­szu­ku­ję w lu­strze ko­lej­nych si­wych wło­sów, no­wych zmarsz­czek i skrzęt­nie ukry­wam je przed mężem oraz resz­tą świa­ta. Fry­zjer­ka i ko­sme­tycz­ka ro­bią wszyst­ko, co w ich mocy, bym wy­gląda­ła mło­do, ale wiem, że przyj­dzie taki dzień, gdy moja skó­ra za­cznie przy­po­mi­nać po­marsz­czo­ne ja­błko. To u nas ro­dzin­ne – pa­mi­ętam, jak bab­cia wiecz­nie na­rze­ka­ła, że jej skó­ra wy­glądem przy­po­mi­na „sta­re­go in­dyj­skie­go sło­nia”.

Si­ęgam do ko­szy­ka po mar­chew­kę i za­czy­nam ją obie­rać nad zle­wem. Oj­ciec na­sta­wia czaj­nik, zdej­mu­je z pó­łki pusz­kę z her­ba­tą, po czym bez py­ta­nia sta­wia na bla­cie dwa kub­ki i do ka­żde­go sy­pie ko­pia­stą ły­żecz­kę li­ści. W jego po­wol­nych ru­chach wy­czu­wam spo­kój, któ­re­go tak bar­dzo mi po­trze­ba.

Naj­pó­źniej za go­dzi­nę mu­szę stąd wy­jść, je­śli chcę przed sie­dem­na­stą ode­brać Kor­ne­lię z przed­szko­la. Wy­je­żdża­jąc z osie­dla przy Cie­płej, często tra­fiam na ko­rek, więc dla bez­pie­cze­ństwa po­win­nam wy­jść za czter­dzie­ści pięć mi­nut. Mo­gła­bym po­pro­sić te­ścio­wą, aby dziś ode­bra­ła wnucz­kę, ale wiem, że po­win­nam wcze­śniej usta­lić to z mężem. Ha­li­na za­ba­wi u nas do pó­źna, a on może so­bie tego nie ży­czyć.

Zer­kam na ojca, na jego roz­czo­chra­ne siwe wło­sy, któ­re kie­dyś były kru­czo­czar­ne. Dzi­ęki jego po­po­łu­dnio­wej drzem­ce mo­głam wy­mknąć się z domu. Cie­szę się, że zdąży­łam wró­cić na czas i ode­brać te­le­fon od Woj­cie­cha, bo gdy­by za­dzwo­nił choć mi­nu­tę wcze­śniej, by­ło­by po mnie. Choć to mało praw­do­po­dob­ne – za­wsze jest punk­tu­al­ny. U nie­go wszyst­ko funk­cjo­nu­je co do mi­nu­ty jak w szwaj­car­skim ze­gar­ku. Je­stem pew­na, że na­sta­wia so­bie przy­po­mnie­nie w ko­mór­ce, dla­te­go dzwo­ni do mnie za­wsze o rów­nej go­dzi­nie, chy­ba że wy­szko­lił swo­ją se­kre­tar­kę i to ona wy­bie­ra wte­dy po­łącze­nie. Gdy­bym nie ode­bra­ła, oczy­wi­ście mo­gła­bym się wy­tłu­ma­czyć, mó­wi­ąc, że zo­sta­wi­łam te­le­fon pod­pi­ęty do ła­do­war­ki i ze­szłam do spo­żyw­cze­go, ale Woj­ciech nie lubi, gdy za­po­mi­nam o czym­kol­wiek, a już zwłasz­cza o ba­te­rii. Nie za­bra­łam ze sobą ko­mór­ki, bo nie mógł się do­wie­dzieć, gdzie by­łam. To mo­gło­by mnie sło­no kosz­to­wać. Na samą myśl kary, jaką by dla mnie prze­wi­dział, czu­ję ucisk w żo­łąd­ku. Prze­ły­kam gło­śno śli­nę, gdy po­wra­ca­ją wspo­mnie­nia. Obie­ca­łam mu, że już wi­ęcej nie będę mia­ła przed nim ta­jem­nic. Żad­nych. Jed­nak czy przy­rze­cze­nia skła­da­ne pod przy­mu­sem co­kol­wiek zna­czą? Poza tym nie po­zo­sta­wia mi wy­bo­ru. Mu­szę znów to zro­bić, choć to ozna­cza wal­kę na śmie­rć i ży­cie. Otwie­ram to­reb­kę i wrzu­cam do niej ko­mór­kę wraz z ła­do­war­ką. Ode­bra­łam na czas, a on nie wie, że wy­cho­dzi­łam – jak na ra­zie dwa zero dla mnie. Za­my­kam za­mek, przy­gląda­jąc się mo­jej ręce. Na nad­garst­ku od we­wnętrz­nej stro­ny bli­zna po opa­rze­niu jest jak stra­żnik przed prze­szło­ścią. Od­wra­cam od niej wzrok i zsu­wam rękaw swe­tra. Nie chcę, aby oj­ciec ją za­uwa­żył.

– Coś ci po­móc? – pyta tata.

– Nie, wy­star­czy, że tu będziesz. – Po­sy­łam mu uśmiech.

Jego obec­no­ść dzia­ła na mnie ko­jąco, co in­ne­go to­wa­rzy­stwo mo­je­go męża. Ile żon ma ta­kie my­śli? Czy je­stem je­dy­na? Mam przed Woj­cie­chem wie­le ta­jem­nic, ale jed­ną z nich dzie­li­my ra­zem. Nikt o niej nie wie i ni­g­dy nie może się do­wie­dzieć. Wsty­dzę się przed sobą, ale go­dzę się na to ka­żde­go dnia – mam czter­dzie­ści je­den lat i po­zwo­li­łam mężo­wi za­ło­żyć na moim te­le­fo­nie kon­tro­lę ro­dzi­ciel­ską. Śle­dzi ka­żdy mój ruch w sie­ci i ka­żdy krok w rze­czy­wi­stym świe­cie. Jest moim pa­nem, a ja jego nie­wol­ni­cą.

Ade­li­na

Prze­ci­ągam że­laz­kiem po mi­ęk­kim ma­te­ria­le bluz­ki. Za­pach pra­so­wa­nia wy­pe­łnia miesz­ka­nie – lu­bię go, ko­ja­rzy mi się z po­rząd­kiem, czy­sto­ścią, no­wym po­cząt­kiem. Wy­ci­ągam wtycz­kę z gniazd­ka, skła­dam bluz­kę i cho­wam de­skę. Sto­sik rów­no uło­żo­nych ubrań kła­dę na ko­mo­dzie tuż obok drzwi do po­ko­ju mat­ki, by go za­uwa­ży­ła, gdy się zbu­dzi. Sta­ram się za­cho­wy­wać ci­cho, przy ta­kich tem­pe­ra­tu­rach nie czu­je się do­brze. Zresz­tą pod­czas wi­chur i ulew też nie jest z nią naj­le­piej. Od lat zma­ga się z de­pre­sją, a sto­pień na­si­le­nia cho­ro­by jest ró­żny, uza­le­żnio­ny od wie­lu czyn­ni­ków, na któ­re ani ona, a tym bar­dziej ja nie mamy wpły­wu. Za to jej cho­ro­ba ma ogrom­ny wpływ na mnie. Od za­wsze mia­ła – ukszta­łto­wa­ła mnie, wry­ła się we mnie i na­dal tam tkwi. Od kie­dy pa­mi­ętam, mat­ka była smut­na, sa­mot­na, po­rzu­co­na, bez­bron­na. Cza­sa­mi mam ocho­tę nią po­trząsnąć, krzyk­nąć jej pro­sto w twarz: „Ogar­nij się, ko­bie­to! Two­je ży­cie i two­ja przy­szło­ść leżą w two­ich rękach!”, ale nie ro­bię tego. Ona musi mieć we mnie wspar­cie, czu­ję się za nią od­po­wie­dzial­na. Kie­dy ma się le­piej, wy­cho­dzi­my na spa­cer, roz­ma­wia­my, choć gdy za­czy­na na­wi­ązy­wać do prze­szło­ści, znów wpa­da w spi­ra­lę złych wspo­mnień. Dziś dłu­go nie mo­gła za­snąć, kręci­ła się po kuch­ni, więc te­raz szyb­ko nie wsta­nie.

Wcho­dzę do mo­je­go po­ko­ju, za­my­kam ci­cho drzwi, po czym zdej­mu­ję dres i szu­kam cze­goś od­po­wied­nie­go na dzi­siej­szy wie­czór. Ład­ne­go, ele­ganc­kie­go, ale przede wszyst­kim wy­god­ne­go. By­cie bar­man­ką w noc­nym ba­rze rządzi się swo­imi pra­wa­mi. Może nie jest to naj­bar­dziej am­bit­na pra­ca, może nie jest szczy­tem mo­ich ma­rzeń, ale ją lu­bię. Czu­ję się w niej tro­chę jak w te­atrze. Leję piwo, przy­go­to­wu­ję drin­ki i ob­ser­wu­ję lu­dzi. Jed­nym za­le­ży na ta­niej roz­ryw­ce, in­nym na mi­ło­ści albo sek­sie. Wszyst­ko to umiem wy­czy­tać z ich twa­rzy i ze spo­so­bu, w jaki się za­cho­wu­ją. Może po­win­nam zro­bić pro­fe­sjo­nal­ny kurs na co­acha be­ha­wio­ry­stę czy coś w tym sty­lu, tak do­brze po­tra­fię roz­szy­fro­wać mowę cia­ła. Naj­bar­dziej szko­da mi dziew­czyn uza­le­żnio­nych od swo­ich fa­ce­tów. Nie wiem, co oni mają w so­bie albo cze­go brak tym ko­bie­tom, ale przy­kro pa­trzeć, jak dają się trak­to­wać. Być może je­stem prze­wra­żli­wio­na na tym punk­cie, bo tak bar­dzo przy­po­mi­na­ją mi moją mat­kę i wiem, do­kąd ta­kie za­cho­wa­nie je za­pro­wa­dzi. Cza­sem któ­rąś za­ga­dam, choć zda­rza się to rzad­ko, bo ich fa­ce­ci nie od­stępu­ją ich na krok. Niby de­mo­kra­tycz­ny wol­ny kraj, a na ka­żdym kro­ku ucie­mi­ęże­nie ko­biet. Czy tyl­ko ja to wi­dzę?

Bez­sze­lest­nie wy­cho­dzę z po­ko­ju w czar­nych dżin­sach rur­kach i bia­łym T-shir­cie z de­kol­tem. Za ba­rem jest go­rąco, więc wrzu­cam do to­reb­ki jesz­cze jed­ną ko­szul­kę na prze­bra­nie. Kie­dy ru­szam w stro­nę wy­jścia, drzwi od po­ko­ju mat­ki się otwie­ra­ją.

– Znów wy­cho­dzisz na noc? – pyta, sta­jąc w pro­gu.

Wło­sy ma zwi­ąza­ne w nie­chluj­ny ku­cyk, na skro­niach wi­dzę siwe pa­sma – po­win­na je ufar­bo­wać. Ju­tro ku­pię far­bę i za­pro­po­nu­ję, że­by­śmy odświe­ży­ły ko­lor.

– Tak. – Ki­wam gło­wą. – Idę do pra­cy.

– Do ja­kiej pra­cy tak się ubra­łaś? – Tak­su­je mnie wzro­kiem.

Za­uwa­ża mój strój, ale nie wi­dzi swo­ich ubrań, któ­re dla niej wy­pra­so­wa­łam i uło­ży­łam w rów­ny sto­sik tuż przed jej no­sem. Znów jest na moc­nych le­kach, wi­dzę to po jej spoj­rze­niu i sły­szę w to­nie, ja­kim mówi.

– W ba­rze jest go­rąco... – za­czy­nam i od razu ża­łu­ję, że się tłu­ma­czę.

– I tak cię zo­sta­wi – stwier­dza. – Zo­ba­czysz, ka­żdy taki jest, zo­sta­wi cię! Fa­ce­ci są bez­względ­ni. – Spo­gląda na mnie ba­daw­czo. – Mu­sisz na nich uwa­żać, mogą cię wy­ko­rzy­stać.

– Wiem – prze­ry­wam jej.

Nie je­stem już na­sto­lat­ką i nie mam ocho­ty tego słu­chać. Je­śli chcia­ła mi wła­śnie strze­lić wy­kład o ży­ciu sek­su­al­nym i ró­żnych me­to­dach an­ty­kon­cep­cji, to spó­źni­ła się o kil­ka lat. Czy kie­dyś w ko­ńcu prze­sta­nie, czy wy­le­czy się z tego? Jej syl­wet­ka za­czy­na lek­ko drżeć. Nie wiem, czy ze wzru­sze­nia, stra­chu, czy na­głe­go po­gor­sze­nia sta­nu psy­chicz­ne­go – wszyst­ko może być przy­czy­ną.

– Na­pij się wody, mamo – mó­wię, si­ęga­jąc po bu­tel­kę wody mi­ne­ral­nej, któ­ra stoi na sto­le w kuch­ni.

Mo­gła­bym ją przy­tu­lić, spró­bo­wać ugła­skać jej cho­re my­śli, ale to za trud­ne, bo od daw­na nie ma mi­ędzy nami żad­ne­go kon­tak­tu fi­zycz­ne­go. Na­wet przy­pad­ko­we mu­śni­ęcie jej pal­ców na mo­jej skó­rze wy­wo­łu­je we mnie dresz­cze.

– Nie wy­pi­ję tego! – pro­te­stu­je obu­rzo­na, gdy wy­ci­ągam rękę w jej stro­nę. – Chcesz mnie otruć?

– Co?

– Już ja wiem, że by­ło­by ci wy­god­niej, gdy­by mnie nie było.

– Mamo! Prze­stań!

– Sprze­da­ła­byś to miesz­ka­nie i ku­pi­ła so­bie coś no­we­go, zmy­ła śla­dy ca­łej swo­jej prze­szło­ści i mar­ne­go ży­cia, któ­re ci za­fun­do­wa­łam...

– Mamo! – Mu­szę prze­rwać ten cho­ry sce­na­riusz, za­nim mat­ka się roz­kręci. – Uspo­kój się!

W jed­nej z ksi­ążek psy­cho­lo­gicz­nych czy­ta­łam, że aby prze­rwać na­pływ nie­chcia­nych my­śli i sko­ja­rzeń, trze­ba od razu re­ago­wać. Nie mogę po­zwo­lić jej się na­kręcać.

– Stop!

Jed­nak ona już nad sobą nie pa­nu­je. Traj­ko­cze o swo­im mar­nym lo­sie, o pie­kle, któ­re­go do­zna­ła od świa­ta, od mężczyzn. Wy­mi­jam ją w drzwiach i wy­cho­dzę z domu. Wsty­dzę się tych my­śli, ale cza­sem wy­obra­żam so­bie, że kie­dyś na­praw­dę nie wy­trzy­mam i przy­go­to­wu­jąc dla niej her­ba­tę, po­my­lę cu­kier z cy­ku­tą. Chcia­ła­bym jej po­móc, ale ona za ka­żdym ra­zem mnie od­trąca. Będzie te­raz ła­zić po domu przez pół nocy, jak ma w zwy­cza­ju, a po­tem znów spać do po­łud­nia. Gdy­by te wszyst­kie dziew­czy­ny, któ­re dziś będą tak po­tul­nie le­żeć w ra­mio­nach swo­ich sil­nych mężczyzn, mo­gły ją zo­ba­czyć, może uda­ło­by się ura­to­wać choć jed­ną z nich.

Ali­cja

Bu­dzik dzwo­ni rów­no o szó­stej. Wy­ci­ągam rękę i szu­kam ko­mór­ki. Wy­łączam pi­skli­wy dźwi­ęk. Prze­ci­ągam się, a po­tem jesz­cze na chwi­lę za­my­kam oczy. Mimo że sie­dzia­łam do pó­źna nad ar­ty­ku­łem, nie czu­ję zmęcze­nia, wręcz prze­ciw­nie – prze­pe­łnia mnie ener­gia. Dziś przy­je­żdża Da­niel. Nie wi­dzia­łam go od trzech ty­go­dni i stęsk­ni­łam się za nim. Wsta­ję i roz­kła­dam matę. Ka­żdy dzień za­czy­nam od po­ran­ne­go pi­la­te­su. Ro­lu­ję kręgo­słup, wzmac­niam mi­ęśnie we­wnętrz­ne brzu­cha, ukła­da­jąc się na ple­cach i wy­ci­ąga­jąc do góry nogi. Lary, mój sta­ry pies, czła­pie do mnie i kła­dzie się wzdłuż maty. Po pi­ęt­na­stu mi­nu­tach idę w stro­nę ła­zien­ki. W my­ślach prze­glądam już za­war­to­ść lo­dów­ki i do­cho­dzę do wnio­sku, że uda mi się upiec bezę bez wy­cho­dze­nia z domu po pro­duk­ty. To jego ulu­bio­ne cia­sto, okrop­nie cza­so­chłon­ne, ale do po­łud­nia po­win­nam zdążyć. Lary podąża za mną, jego pa­zu­ry ude­rza­ją o de­ski.

– Cho­dź, sta­rusz­ku – mó­wię i uchy­lam drzwi na ta­ras.

Po­zwa­lam mu za­ła­twiać swo­je po­trze­by w ogro­dzie, cza­sem za­bie­ram go na dłu­gi spa­cer wzdłuż rze­ki, ale szyb­ko się męczy, więc ostat­nio rzad­ko wy­bie­ra­my się gdzieś da­lej.

Bio­rę prysz­nic, myję wło­sy, a po­tem bal­sa­mu­ję cia­ło. Do­kład­nie, cen­ty­metr po cen­ty­me­trze – na­wi­lże­nie skó­ry z ze­wnątrz i we­wnątrz to pod­sta­wa w za­cho­wa­niu na dłu­go mło­de­go wy­glądu. Z lo­dów­ki wyj­mu­ję bu­tel­kę wody. Sta­ram się pić po­nad dwa li­try dzien­nie, za­wsze pierw­szą szklan­kę na czczo. Włączam te­le­wi­zor, znaj­du­ję ka­nał in­for­ma­cyj­ny i krzątam się po kuch­ni. Beza lądu­je w pie­kar­ni­ku na naj­bli­ższe trzy go­dzi­ny, a ja przy­go­to­wu­ję so­bie śnia­da­nie. Po­tem prze­je­żdżam od­ku­rza­czem po domu i wy­cie­ram kurz. Przy ko­min­ku scho­dzi mi naj­dłu­żej. Bio­rę do ręki ram­ki i sta­ran­nie prze­cie­ram szyb­ki. Na ka­żdym zdjęciu Dany sam albo ze mną. Naj­bar­dziej lu­bię to, na któ­rym sto­imy na tle Je­zio­ra Bia­łe­go – kie­dy na nie pa­trzę, od razu się uśmie­cham. Tak bar­dzo go ko­cham.

Te­le­fon wi­bru­je na ku­chen­nym bla­cie, in­for­mu­jąc, że do­sta­łam ma­ila – au­to­ry­za­cję wy­wia­du, któ­ry ostat­nio prze­pro­wa­dzi­łam z pi­sa­rzem kry­mi­na­łów. Zaj­mę się tym po­tem, te­raz mu­szę przy­go­to­wać obiad. Wsy­pu­ję do mi­ski dro­żdże, mąki pszen­ną i żyt­nią, wbi­jam jaj­ka – zro­bię piz­zę. Co praw­da mo­gła­bym po­ku­sić się o coś bar­dziej wy­kwint­ne­go, ale sko­ro on tak uwiel­bia piz­zę mo­jej ro­bo­ty, po co kom­bi­no­wać. Gdy za­czy­nam ugnia­tać cia­sto, dzwo­ni te­le­fon. Przez krót­ką chwi­lę boję się, że to Da­niel – od­wo­ła swój przy­jazd, coś mu wy­pa­dło i nie przy­je­dzie dziś do Za­mo­ścia. Z du­szą na ra­mie­niu pod­cho­dzę do ko­mór­ki i z ulgą wi­dzę, że to Mar­ty­na, moja przy­ja­ció­łka. Ręce mam całe w cie­ście, więc nie od­bie­ram, od­dzwo­nię pó­źniej.

Po­szczęści­ło się jej w ży­ciu, ma nie­po­praw­nie bo­ga­te­go męża, cu­dow­ną có­recz­kę i eks­klu­zyw­ny dom na obrze­żach mia­sta. Lu­bię do nich za­glądać, cho­ciaż ni­g­dy nie uda­ło mi się zła­pać do­bre­go kon­tak­tu z Woj­cie­chem. To ja ich po­zna­łam. Kil­ka lat temu, gdy Mar­ty­na wci­ąż wpa­da­ła w zwi­ąz­ki bez przy­szło­ści, za­bra­łam ją na im­pre­zę or­ga­ni­zo­wa­ną przez ga­ze­tę. Woj­ciech, miej­ski rad­ny i wła­ści­ciel jed­nej z firm spon­so­ru­jących nasz ty­go­dnik, był go­ściem ho­no­ro­wym. Trud­no po­wie­dzieć, kto komu naj­pierw wpa­dł w oko, ale bar­dzo szyb­ko zo­sta­li parą, a po roku wzi­ęli ślub. On często wy­je­żdża słu­żbo­wo, więc gdy wpa­dam do nich, za­zwy­czaj nie ma go w domu, a na­wet je­śli jest, pra­cu­je w swo­im ga­bi­ne­cie na pi­ętrze. I do­brze, wolę spo­ty­kać się tyl­ko z Mar­ty­ną. Poza tym świet­nie go­tu­je i mają do­bry al­ko­hol, co na­praw­dę do­ce­niam.

Myję ręce, przy­kry­wam cia­sto szmat­ką, aby spo­koj­nie wy­ro­sło, i gdy już mam do niej od­dzwo­nić, Da­niel par­ku­je pod do­mem. Jest wcze­śniej, niż obie­cał. Z uśmie­chem na ustach otwie­ram drzwi i wy­cho­dzę mu na­prze­ciw. Lary czła­pie za mną.

– Ko­cha­nie! – wo­łam. – Cie­szę się, że już je­steś!

Spo­ty­ka­my się w po­ło­wie dro­gi do furt­ki. Za­ró­sł przez te trzy ty­go­dnie.

– Za­pusz­czasz bro­dę?

– Jak na praw­dzi­we­go że­gla­rza przy­sta­ło – żar­tu­je, bo wła­śnie wró­cił z ża­gli na Ma­zu­rach.

Ca­łu­je mnie w po­li­czek, po czym kuca i wita się z La­rym. Czo­chra go za usza­mi, a pies mru­ży oczy. My­śla­łam, że uda nam się po­je­chać gdzieś ra­zem, ale po­twier­dzi­łam udział w dwóch fe­sti­wa­lach li­te­rac­kich – jed­nym w gó­rach, dru­gim nad mo­rzem – i mam w zwi­ąz­ku z tym dużo pra­cy, więc w tym roku od­pu­ści­łam.

– Cia­sto na piz­zę już pra­wie go­to­we – mó­wię, gdy wcho­dzi­my do domu.

Rzu­ca ple­cak na podło­gę, zsu­wa z nóg mo­ka­sy­ny w że­glar­skim sty­lu i idzie do ła­zien­ki umyć ręce. Roz­ci­ągam cia­sto na blasz­kę, wy­le­wam sos po­mi­do­ro­wy. Do­dat­ki cze­ka­ją po­kro­jo­ne w mi­secz­kach.

– Upie­kłaś tor­cik bez­owy – mówi Da­niel, wcho­dząc do kuch­ni. – Ale pach­nie.

Ła­mie ka­wa­łek i bie­rze do ust.

– Zo­staw. – Żar­to­bli­wie ude­rzam go w rękę.

– Mamo! – śmie­je się i znów si­ęga po ko­lej­ny okru­szek.

Od dziec­ka pod­ja­dał cia­sto i tak mu zo­sta­ło. Nie­sfor­ny urwis, któ­ry jest te­raz wy­ższy ode mnie o dwie gło­wy. Pod­no­szę na nie­go wzrok – ma pra­wie metr dzie­wi­ęćdzie­si­ąt. Wzrost odzie­dzi­czył po ojcu. Nie lu­bię, gdy na­wet naj­drob­niej­szy szcze­gół przy­po­mi­na mi tego czło­wie­ka.

– I jesz­cze ka­pa­ry – rzu­ca, si­ęga­jąc do szaf­ki nad moją gło­wą.

– Po­łóż tyl­ko na swo­jej części – za­zna­czam.

– Wiem, wiem. – Spo­gląda na mnie z dez­apro­ba­tą.

Być może to też odzie­dzi­czył po ojcu, bo ja nie lu­bię ka­pa­rów, a Dany do­da­je je nie­mal do wszyst­kie­go.

– Chy­ba nie­dłu­go na­wet lody za­czniesz z nimi jeść – mó­wię.

– Dzi­ęki za pod­rzu­ce­nie po­my­słu. – Szcze­rzy się w uśmie­chu i kuca koło pie­kar­ni­ka. – A, nie mó­wi­łem ci – za­czy­na, na­sta­wia­jąc tem­pe­ra­tu­rę. – Do­sta­łem się na Era­smu­sa.

Za­mie­ram. Pa­trzę, jak mój syn kręci po­krętłem i cie­szę się, że nie wi­dzi emo­cji ma­lu­jących się na mo­jej twa­rzy. Kil­ka razy wspo­mi­nał o tym sty­pen­dium, ale w kon­te­kście zna­jo­mych z roku – nie sądzi­łam, że sam będzie sta­rał się o wy­jazd. Od­wra­ca się do mnie, pod­wi­ja­jąc ręka­wy ko­szu­li, a ja uni­kam jego wzro­ku, uda­jąc, że szu­kam cze­goś w naj­ni­ższej szu­fla­dzie. Sły­szę, jak zdej­mu­je kie­lisz­ki z za­wie­szo­nych przy gór­nej szaf­ce sto­ja­ków i prze­płu­ku­je je pod bie­żącą wodą. Pla­nu­je wy­jazd za gra­ni­cę i in­for­mu­je mnie tak, jak­bym była jego da­le­ką zna­jo­mą.

– Do Flo­ren­cji – do­da­je Dany, nie­świa­do­my tego, co dzie­je się w mo­jej gło­wie. – Jak za­wsze bia­łe?

Ku­pi­łam dwa ro­dza­je, chło­dzą się od wczo­raj w lo­dów­ce, ale te­raz prze­szła mi ocho­ta na świ­ęto­wa­nie.

– Ja dzi­ęku­ję – rzu­cam.

Nie ko­men­tu­je tego, tyl­ko wyj­mu­je wino i si­ęga po kor­ko­ci­ąg. Wiem, że wy­pa­da­ło­by coś po­wie­dzieć, po­gra­tu­lo­wać mu. Jako do­bra mat­ka po­win­nam się przede wszyst­kim cie­szyć – prze­cież mój syn do­stał się na Era­smu­sa do Flo­ren­cji, to ogrom­na szan­sa. Jest do­ro­sły, ma pra­wo do wła­snych de­cy­zji, ale my­śla­łam, że cho­ciaż za­py­ta mnie o zda­nie. Tyl­ko co bym mu wte­dy po­wie­dzia­ła? Praw­dę? Nie jedź, bo będzie mi smut­no bez cie­bie? Co za mat­ka my­śli o so­bie? Na pierw­szym miej­scu po­win­no być za­wsze do­bro dziec­ka.

Sta­wiam na bla­cie mi­skę, któ­ra do ni­cze­go nie jest mi po­trzeb­na, i spo­glądam mu w oczy.

– Świet­nie, Dany! Gra­tu­la­cje! – zdo­by­wam się na sło­wa uzna­nia.

Po­ka­zu­ję mu twarz, któ­rą po­wi­nien zo­ba­czyć – po­god­ną i en­tu­zja­stycz­ną, twarz ki­bi­cu­jącej mu mat­ki. Nie chcę, aby oglądał moje roz­dra­żnie­nie i nie­za­do­wo­le­nie, mat­czy­ny strach o utra­tę wa­żnej po­zy­cji w ży­ciu syna.

– Kie­dy wy­je­żdżasz?

– W pa­ździer­ni­ku.

To za dwa mie­si­ące – dud­ni w mo­jej gło­wie. Jego oczy śmie­ją się do mnie, gdy upi­ja łyk wina.

– Na­praw­dę nie na­pi­jesz się ze mną? – upew­nia się.

Nie zro­bię tego, bo mu­szę po­je­chać do Mar­ty­ny po­wie­dzieć o tym, że Da­niel mnie zo­sta­wia. Ona po­mo­że mi to ja­koś po­ukła­dać. Uśmie­cham się, li­cząc, że mój syn nie od­gad­nie, jak bar­dzo jest to nie­szcze­re, i kręcę prze­cząco gło­wą.

– Będę jesz­cze dzi­siaj je­ździć sa­mo­cho­dem.

Da­niel upi­ja ko­lej­ny łyk i sia­da za sto­łem.

– Mamo, wy­obra­żasz to so­bie? – mówi roz­en­tu­zja­zmo­wa­ny. – Będę snuł się po mie­ście, ob­ra­cał wśród tych wszyst­kich sław­nych miejsc.

Nie myli się – będzie za­chwy­co­ny, spo­tka tam wspa­nia­łych lu­dzi i, kto wie, może na­wet mi­ło­ść swo­je­go ży­cia.

– Tyl­ko o na­uce pa­mi­ętaj. Snu­jąc się po mie­ście, za­ha­czaj cza­sem o sale wy­kła­do­we. – Sta­ram się za­brzmieć za­baw­nie, ale mimo wszyst­ko przy­bie­ram mo­ra­li­za­tor­ski ton za­tro­ska­nej ma­mu­śki.

Na szczęście mój syn ni­g­dy nie po­tra­fił wy­chwy­cić ta­kich niu­an­sów, po­sy­ła mi więc swój znie­wa­la­jący uśmiech, pe­łen ma­rzeń i pla­nów, któ­re chcę za wszel­ką cenę po­móc mu zre­ali­zo­wać, ale jesz­cze bar­dziej nie chcę go stra­cić. A czu­ję, że to wła­śnie nad­cho­dzi. Co in­ne­go, gdy stu­diu­je w War­sza­wie, do któ­rej słu­żbo­wo wpa­dam przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu, a co in­ne­go, gdy wy­je­dzie na dzie­wi­ęć mie­si­ęcy do Włoch. Jest wszyst­kim, co mam. Nie może ze­pchnąć mnie na mar­gi­nes swo­je­go ży­cia.

Mar­ty­na

Kor­ne­lia za­snęła przed ósmą. Rzad­ko jej się to zda­rza, ale dzi­siaj ce­lo­wo ją wy­męczy­łam dłu­gim spa­ce­rem, bo chcia­łam mieć wol­ny wie­czór. Przed obia­dem za­dzwo­ni­ła Ali­cja z pro­śbą o spo­tka­nie. Jej nie­spo­koj­ny głos wró­żył, że roz­mo­wa nie będzie na­le­ża­ła do ła­twych. Jest po­god­ną, opty­mi­stycz­ną oso­bą, ale cza­sem, zresz­tą jak ka­żde­mu, zda­rza jej się spa­dek for­my. I ten dzień wła­śnie nad­sze­dł. Ucie­szy­ła się, gdy po­wie­dzia­łam, że Woj­ciech po­je­chał w de­le­ga­cję i wró­ci do­pie­ro ju­tro wie­czo­rem. Za­pro­po­no­wa­ła, że przy­je­dzie. Od­kąd uro­dzi­ła się Kor­ne­lia i tak spo­ty­ka­my się tyl­ko u mnie albo u Ali­cji. Kil­ka razy pró­bo­wa­ła wy­ci­ągnąć mnie na mia­sto, ale wy­kręca­łam się obo­wi­ąz­kiem opie­ki nad małą. Su­ge­ro­wa­łam, że wy­jście z dziec­kiem do knaj­py to nie naj­lep­szy po­my­sł, bo ani nie po­roz­ma­wia­my, ani się nie zre­lak­su­je­my. Praw­da jed­nak jest taka, że mogę od­wie­dzać tyl­ko kil­ka miejsc, któ­re nie bu­dzą zdzi­wie­nia i sprze­ci­wu mo­je­go męża, gdy spraw­dza, gdzie się znaj­du­ję. Apli­ka­cja sto­jąca na stra­ży mo­je­go bez­pie­cze­ństwa po­ka­zu­je z dużą do­kład­no­ścią, gdzie w da­nej chwi­li je­stem, a knaj­py na ryn­ku na­le­żą do za­ka­za­nych re­wi­rów, bo tam mo­gła­bym prze­cież ko­goś po­znać. Oczy­wi­ście nie­bie­ska krop­ka może prze­su­wać się po mie­ście – to na­tu­ral­ne, że się prze­miesz­czam – ale miej­sca, w któ­rych mogę za­ba­wić dłu­żej, są ści­śle okre­ślo­ne. To dom jego ro­dzi­ców, gdzie wpa­dam cza­sa­mi za­wie­źć czy ode­brać Kor­ne­lię, miesz­ka­nie mo­je­go ojca na Cie­płej, któ­rym zaj­mu­ję się od cza­su, gdy zo­stał wdow­cem, i dom Ali­cji. Woj­ciech nie robi mi też wy­rzu­tów, gdy za­glądam do ga­le­rii, choć nie lubi, jak tam cho­dzę. Na szczęście dzi­siaj nie ru­szam się z domu. Te­le­fon jest na­ła­do­wa­ny, a nie­bie­ska krop­ka świe­ci się tu, gdzie po­win­na. Za­my­kam drzwi po­ko­ju cór­ki i na pal­cach scho­dzę po scho­dach. Do­sko­na­le wiem, któ­ra de­ska wy­da­je nie­przy­jem­ne skrzyp­ni­ęcie, i po­tra­fię ją omi­nąć z pre­cy­zją snaj­pe­ra. Gdy mi­jam bia­łe drzwi pro­wa­dzące do piw­ni­cy, w zam­ku na­gle do­strze­gam klucz. Mo­men­tal­nie wszyst­kie wło­ski na skó­rze sta­ją mi dęba. Chłód prze­szy­wa moje cia­ło. Sto­ję nie­ru­cho­mo, nie mam od­wa­gi po­de­jść bli­żej i wy­jąć klucz. Do­cze­pio­ny do nie­go bre­lo­czek w kszta­łcie focz­ki lek­ko się ko­ły­sze, a ja czu­ję, jak za­war­to­ść żo­łąd­ka pod­cho­dzi mi do gar­dła. Pa­ni­ka przy­cho­dzi nie­spo­dzie­wa­nie, ale nie mogę na to po­zwo­lić, bo za chwi­lę będzie tu Ali­cja i nie chcę, żeby wi­dzia­ła mnie w ta­kim sta­nie. Od­dy­cham głębo­ko i ru­szam w kie­run­ku kuch­ni. Na­le­wam do szklan­ki wody, wy­pi­jam dusz­kiem do dna, za­my­kam oczy, a po­tem cze­kam, aż wszyst­ko się uspo­koi. Pod za­mkni­ęty­mi po­wie­ka­mi focz­ka na­dal ko­ły­sze się na boki, a ja nie­mal czu­ję za­ci­ska­jące się na mo­jej szyi jego wiel­kie dło­nie. W mo­ich uszach dźwi­ęczą sło­wa, któ­re wy­plu­wał z sie­bie z wście­kło­ścią, mój od­dech mi­mo­wol­nie przy­śpie­sza. Gdy na­gle sły­szę dźwi­ęk sil­ni­ka, prze­cho­dzi mnie zim­ny dreszcz – to pew­nie Ali­cja, ale i tak nie po­tra­fię za­re­ago­wać ina­czej. Na pal­cach pod­cho­dzę do okna i wy­glądam zza za­sło­ny. Jako je­dy­ni w oko­li­cy nie mamy ogro­dze­nia, cho­ciaż miesz­ka­my tu od kil­ku lat. Woj­ciech uwa­ża, że to zby­tecz­ne.

– Nie mam ni­cze­go do ukry­cia – po­wie­dział, gdy jesz­cze przed na­ro­dzi­na­mi na­szej cór­ki po­pro­si­łam, aby za­jął się kwe­stią pło­tu. – A jak ktoś rzu­ci okiem na mój wy­staw­ny dom, to mi od tego nie ubędzie.

Jemu może nie, ale ja wci­ąż się boję, że ktoś nie­po­strze­że­nie wej­dzie do środ­ka. Nic na to nie po­ra­dzę, cho­ciaż wiem, że mój naj­wi­ęk­szy wróg wca­le nie czai się gdzieś tam w mro­ku, tyl­ko jest bli­żej, znacz­nie bli­żej. Dzie­lę z nim łó­żko, wła­sne cia­ło i mam z nim cór­kę.

Na wi­dok auta mo­jej przy­ja­ció­łki od­dy­cham z ulgą. Kie­dy idę jej otwo­rzyć, moje spoj­rze­nie prze­śli­zgu­je się po pu­de­łecz­ku – za­po­mnia­łam je scho­wać! To mój mały se­kret­ny skarb, któ­ry wyj­mu­ję tyl­ko pod nie­obec­no­ść męża. Za­bra­łam je z domu bab­ci Woj­cie­cha, sta­rusz­ki, któ­ra cier­pi na de­men­cję. Kil­ka ty­go­dni temu po­je­cha­li­śmy do ma­lut­kiej wsi nie­da­le­ko Ty­szo­wiec koło Hru­bie­szo­wa, bo mój mąż bar­dzo chciał, aby Kor­ne­lia zo­ba­czy­ła się z pra­bab­cią. Ani jed­na, ani dru­ga nie­wie­le ko­ja­rzy­ły z tej wi­zy­ty, ale Woj­ciech czuł się dum­ny, jak­by spe­łniał wła­śnie ja­kąś wa­żną mi­sję bu­do­wa­nia wi­ęzi mi­ędzy­po­ko­le­nio­wej. Mała szyb­ko się znu­dzi­ła, więc za­brał ją na spa­cer do po­bli­skie­go lasu, a mnie zo­sta­wił ze sta­rusz­ką, abym za­ba­wi­ła ją roz­mo­wą. Od sło­wa do sło­wa ko­bie­ta wy­ja­wi­ła mi, że trzy­ma se­kret­ny skarb z bi­żu­te­rią po swo­ich przod­kach. Po­cząt­ko­wo my­śla­łam, że kon­fa­bu­lu­je, ona jed­nak ka­za­ła mi zaj­rzeć do szu­flad­ki w sta­rej ma­szy­nie do szy­cia. Tam, za pu­de­łkiem z ko­lo­ro­wy­mi ni­ćmi, zna­la­złam pu­de­łecz­ko z bi­żu­te­rią. Do­sta­ła ją od swo­jej bab­ki. Ro­dzin­na pa­mi­ąt­ka, któ­ra prze­cho­dzi­ła z rąk do rąk i do któ­rej ona sama ta­kże do­ło­ży­ła kil­ka kosz­tow­no­ści. Bab­cia Woj­cie­cha była kraw­co­wą w cza­sach, gdy ni­cze­go nie dało się do­stać w skle­pie, a zwłasz­cza mod­nej i do­brej ga­tun­ko­wo odzie­ży, więc klien­tów ni­g­dy jej nie bra­ko­wa­ło, a ma­jątek rósł z roku na rok. Jesz­cze za­nim na świe­cie po­ja­wi­ła się Kor­ne­lia, opo­wie­dzia­ła mi hi­sto­rię swo­jej kra­wiec­kiej prze­szło­ści z lat pi­ęćdzie­si­ątych i sze­śćdzie­si­ątych.

– Moje pro­duk­ty były zna­ne, co praw­da nie tak jak ty­szo­wia­ki – po­wie­dzia­ła. – To do­pie­ro był wy­rób po­nad­cza­so­wy – do­da­ła, ki­wa­jąc w uzna­niu gło­wą. – Sły­sza­łaś o ty­szo­wia­kach?

Tam­te­go dnia mia­ła by­stre spoj­rze­nie, jak­by jej sza­re ko­mór­ki cof­nęły się w cza­sie i znów pra­co­wa­ły na pe­łnych ob­ro­tach.

– Nie – od­po­wie­dzia­łam zgod­nie z praw­dą.

– Ty­szow­ce swe­go cza­su sły­nęły z wy­ro­bów szew­skich. Ty­szo­wia­ki to skó­rza­ne buty po­wy­żej ko­lan. – Po­chy­li­ła się i stuk­nęła dło­nią w swo­je udo. – Ta­kie wy­jąt­ko­we, że ka­żdy pa­so­wał na obie nogi i dzi­ęki temu nie trze­ba było się za­sta­na­wiać, któ­ry jest pra­wy, a któ­ry lewy. – Za­ma­cha­ła no­ga­mi w po­wie­trzu. Z da­le­ka wy­gląda­ła jak dziew­czyn­ka. – Wiesz, że w ty­si­ąc czte­ry­sta dzie­si­ątym roku sam Wła­dy­sław Ja­gie­łło za­ma­wiał ty­szo­wia­ki dla swo­ich żo­łnie­rzy, któ­rzy wal­czy­li z Krzy­ża­ka­mi pod Grun­wal­dem? – za­py­ta­ła, spo­gląda­jąc mi w oczy.

– Nie. – Po­kręci­łam gło­wą.

– Oj, dziec­ko, jak ty mało jesz­cze wiesz o ży­ciu – rzu­ci­ła, a ja nie mo­głam nie przy­znać jej ra­cji.

Gdy­bym wte­dy wie­dzia­ła to, co wiem dzi­siaj, nie wpa­ko­wa­ła­bym się w ma­łże­ństwo z Woj­cie­chem.

Gdy on spa­ce­ro­wał po le­sie z Kor­ne­lią, wy­jęłam z szu­fla­dy sta­rej ma­szy­ny Sin­ge­ra pu­de­łecz­ko z bi­żu­te­rią.

– Jest two­je, za­bierz je, Ha­lin­ko – po­wie­dzia­ła sta­rusz­ka, na­wet nie pod­no­sząc na mnie wzro­ku.

My­śla­ła, że je­stem jej cór­ką, moją te­ścio­wą, a ja nie wy­pro­wa­dzi­łam jej z błędu. Po­win­nam była to zro­bić, ale gdy otwo­rzy­łam pu­de­łecz­ko, wie­dzia­łam, że to moja prze­pust­ka do in­ne­go, lep­sze­go świa­ta. Sta­rusz­ka i tak nie roz­po­zna­je już lu­dzi, wszyst­ko jej się myli, nie pa­mi­ęta na­wet, że dała mi to pu­de­łecz­ko. Scho­wa­łam je do to­reb­ki, a gdy ostat­nio wy­mknęłam się z domu ojca, po­szłam do lom­bar­du ro­ze­znać się, ile war­ta jest bi­żu­te­ria. Po­ka­za­łam tyl­ko je­den z kom­ple­tów, a cena i tak oka­za­ła się za­do­wa­la­jąca.

Te­raz szyb­ko chwy­tam pu­de­łecz­ko – mu­szę je scho­wać, za­nim Ali­cja po­ja­wi się w domu, ale w tej sa­mej chwi­li sły­szę, że dzwo­ni ko­mór­ka. Zo­sta­wi­łam ją w przed­po­ko­ju, bie­gnę w tam­tą stro­nę, żeby mała się nie zbu­dzi­ła. Zer­kam na ekran. Woj­ciech. Naj­wi­docz­niej ści­ągnęłam go my­śla­mi.

– Halo? – Przy­kła­dam apa­rat do ucha.

– Co tak szep­czesz? – W jego gło­sie czu­ję wy­rzut.

– Kor­ne­lia przed chwi­lą za­snęła. – Ku­cam i jak naj­ci­szej cho­wam pu­de­łecz­ko do kre­den­su.

– Chcia­łem spraw­dzić, co ro­bi­cie – mówi. – Ale sko­ro ona śpi, to ju­tro za­dzwo­nię – do­da­je i za­nim zdążę się ode­zwać, roz­łącza się.

Ja­sne, ze mną nie ma o czym ga­dać, mnie je­dy­nie kon­tro­lu­je, a sko­ro sie­dzę w domu, to wszyst­ko we­dług nie­go jest w po­rząd­ku – może po­ło­żyć się spać, re­wi­zja żony wy­ko­na­na. Cie­szę się, że tym ra­zem nie mu­sia­łam si­lić się na roz­mo­wę, nie chcia­ła­bym, aby do­wie­dział się o wi­zy­cie Ali­cji. Od­kła­dam te­le­fon na kre­dens i idę otwo­rzyć drzwi, aby dźwi­ęk dzwon­ka nie obu­dził Kor­ne­lii.

Chcia­ła­bym po­wie­dzieć mo­jej przy­ja­ció­łce o sy­tu­acji, w ja­kiej się zna­la­złam, ale wte­dy mu­sia­ła­bym wy­znać, co wpędzi­ło mnie w ten układ, a na to nie mam ocho­ty. Nie te­raz, nie dzi­siaj, może kie­dyś. Ale czy ona by mnie w ogó­le zro­zu­mia­ła? Czy umia­ła­by mi po­móc? Poza tym wolę, by my­śla­ła, że je­stem szczęśli­wa w ma­łże­ństwie. Nie znio­sła­bym tego, że zna praw­dę, że wie, jak sła­bą i za­le­żną je­stem ko­bie­tą. Czy w ka­żdej przy­ja­źni jest tyle ta­jem­nic, czy brak szcze­ro­ści to tyl­ko moja przy­pa­dło­ść?

Zna­my się nie­mal od za­wsze, wy­cho­wy­wa­ły­śmy się na tym sa­mym osie­dlu – jest ode mnie star­sza o trzy lata, ale nie mia­ło to zna­cze­nia dla na­szej re­la­cji. Szyb­ko się usa­mo­dziel­ni­ła i choć za­li­czy­ła wpad­kę, sta­nęła na nogi, a te­raz świet­nie so­bie ra­dzi, mimo że nie­uda­ny zwi­ązek, z któ­re­go na­ro­dził się uko­cha­ny syn, za­ko­ńczył się po­ra­żką – fa­cet zwi­nął ża­gle i tyle go wi­dzie­li. Po­mo­gła jej ro­dzi­na, bab­cia prze­pi­sa­ła na nią pi­ęk­ną dzia­łkę nad Ła­bu­ńką, a oj­ciec po­sta­wił tam dla nich dom. Nie tak wiel­ki i luk­su­so­wy jak mój, a jed­nak o wie­le le­piej się w nim czu­ję. Tam wszyst­ko na­le­ży do niej, tu­taj nic nie jest moje, tyl­ko Woj­cie­cha. Za­zdrosz­czę jej tej wol­no­ści, nie­za­le­żno­ści i mo­żli­wo­ści de­cy­do­wa­nia o so­bie. Osi­ągnęła to wszyst­ko, po­nie­waż ni­g­dy nie szła na ła­twi­znę i nie chcia­ła ła­ski. Co praw­da przy­jęła spa­dek po bab­ci, po­zwo­li­ła po­ży­czyć so­bie pie­ni­ądze na bu­do­wę domu, ale ni­g­dy nie po­da­ła ojca Da­nie­la o ali­men­ty. Nie chciał uznać dziec­ka, więc za­ci­snęła zęby i żyła swo­im ży­ciem. Mó­wi­łam jej, że to bez sen­su, że fa­cet po­wi­nien po­nie­ść kon­se­kwen­cje, być wspó­łod­po­wie­dzial­ny, a poza tym ona nie musi wy­da­wać pie­ni­ędzy te­raz, może je zbie­rać i dać sy­no­wi, gdy do­ro­śnie, ale nie chcia­ła mnie słu­chać.

– Nic od nie­go nie chcę! Nie chcę mieć z nim nic wspól­ne­go, ro­zu­miesz? Nic!

Nie po­wie­dzia­łam, że na to już za pó­źno, bo prze­cież mają ra­zem naj­wa­żniej­szą oso­bę w jej ży­ciu: Da­nie­la. Dziec­ko, któ­re ni­g­dy nie spra­wia­ło pro­ble­mów, roz­bra­ja­ło swo­ją uro­dą i po­go­dą du­cha. Co jak co, ale syn Ali­cji się udał.

Otwie­ram drzwi i ści­ska­my się moc­no na po­wi­ta­nie, na jej twa­rzy ma­lu­je się smu­tek.

– Co jest? – py­tam od pro­gu.

– Wiem, że to głu­pie... – za­czy­na, schy­la­jąc się, aby roz­wi­ązać tramp­ki.

– Nie zdej­muj.

Mój mąż nie zno­si, jak po na­szym domu cho­dzi się w bu­tach, więc gdy tyl­ko go nie ma, ro­bię tak co­dzien­nie.

Ali­cja ma­cha ręką i wkła­da na gołe sto­py moje do­mo­we kap­cie.

– I wiem, co te­raz po­wiesz – mówi, wcho­dząc do sa­lo­nu. Kro­czy pew­nie, a ja drep­czę za nią. Przez krót­ką chwi­lę czu­ję się, jak­bym to ja była go­ściem w tym domu. W za­sa­dzie sta­le nim je­stem. Woj­ciech nie po­zwa­la mi po­czuć się ina­czej.

– Da­niel wła­śnie po­wie­dział mi – Ali­cja za­trzy­mu­je się w pół kro­ku i od­wra­ca się ku mnie – że wy­je­żdża na rok do Włoch. Ro­zu­miesz?! Na rok! Nie prze­ży­ję tego roz­sta­nia!

Twój syn sko­ńczył dwa­dzie­ścia dwa lata, jest do­ro­sły, ma pra­wo do wła­sne­go ży­cia, a ty po­win­naś się cie­szyć z jego am­bi­cji, z tego, że chce stu­dio­wać za gra­ni­cą, a nie mó­wić, że nie prze­ży­jesz tego roz­sta­nia – my­ślę, pa­trząc na nią. Ich re­la­cje są to­tal­nie po­kręco­ne, ale czy mam pra­wo ją oce­niać? Oczy­wi­ście, że nie. Gdy­by tyl­ko do­wie­dzia­ła się, jaki układ funk­cjo­nu­je mi­ędzy mną a Woj­cie­chem, nie uwie­rzy­ła­by.

– Daj spo­kój – mó­wię. – Prze­cież nie je­dzie na ko­niec świa­ta. Są sa­mo­lo­ty, ta­nie li­nie la­ta­ją do Włoch kil­ka razy w ty­go­dniu, a poza tym, moja dro­ga – sta­wiam na tak­ty­kę ba­ga­te­li­zo­wa­nia pro­ble­mu; cza­sem to dzia­ła – i tak dość dłu­go jest pod two­imi skrzy­dła­mi. W jego wie­ku fa­ce­ci mają już żony i dzie­ci.

Ali­cja spo­gląda na mnie z uko­sa. No do­brze, może w obec­nych cza­sach rzad­ko się to zda­rza, ale już na pew­no w jego wie­ku chło­pa­ki mają dziew­czy­ny, z któ­ry­mi spędza­ją całe dnie i noce. I z tym fak­tem też przyj­dzie jej się po­go­dzić. Kie­dy Da­niel był młod­szy, często się nim opie­ko­wa­łam pod­czas słu­żbo­wych wy­jaz­dów Ali­cji, ale nie wi­dzia­łam go, od­kąd wy­je­chał na stu­dia. Mimo wszyst­ko nie sądzę, że jest z kimś w sta­łym zwi­ąz­ku – jego mat­ka na pew­no by wie­dzia­ła i nie omiesz­ka­ła­by się tym ze mną po­dzie­lić. Jak do tej pory jest naj­wa­żniej­szą ko­bie­tą w jego ży­ciu. Wy­obra­żam so­bie, że trud­no musi być od­dać ko­muś ko­ro­nę.

– Mały bud­da – rzu­cam, sa­dza­jąc ją na so­fie.

– Słu­cham? – Spo­gląda na mnie, marsz­cząc czo­ło.

– Her­ba­ta – wy­ja­śniam, na­pe­łnia­jąc jej fi­li­żan­kę. – Dzia­ła uspo­ka­ja­jąco i re­lak­su­jąco – uśmie­cham się. – No więc kie­dy i gdzie wy­je­żdża?

Na po­czątek niech się wy­ga­da, to jej do­brze zro­bi.

– Do Flo­ren­cji.

– Flo­ren­cji! – prze­ry­wam z uzna­niem. – Wspa­nia­le, już mu za­zdrosz­czę.

Mina Ali­cji wska­zu­je jed­nak, że to zła od­po­wie­dź.

– Jadę w week­end nad Je­zio­ro Bia­łe – wzdy­cha. – Mam wy­na­jęty do­mek. Przy­je­dź do mnie.

Zga­dzam się bez wa­ha­nia. Będę mu­sia­ła tyl­ko do tego po­my­słu prze­ko­nać Woj­cie­cha.

Ade­li­na

Leję do ku­fla set­ne piwo tego wie­czo­ru i ocza­mi wy­obra­źni wi­dzę wan­nę wy­pe­łnio­ną cie­płą wodą, pe­łną pach­nących bąbel­ków. Wal­nę się do niej, gdy tyl­ko prze­kro­czę próg domu, zrzu­cę buty i zro­bię so­bie kąpiel wszech cza­sów – woda będzie się wy­le­wać, gdy wej­dę do środ­ka. Te­raz je­dy­nie pia­na z piwa za­le­wa mi rękę, gdy sta­wiam ku­fel przed do­brze już wsta­wio­nym go­ściem, a ten wręcza mi stów­kę. Mo­gła­bym go oszu­kać i wy­dać mu z pi­ęćdzie­si­ęciu, jest tak na­je­ba­ny, że na­wet by nie za­uwa­żył. Chwi­lę się wa­ham, ale osta­tecz­nie wy­da­ję z set­ki. Gość upy­cha pie­ni­ądze w kie­sze­ni i od­cho­dzi, ko­ły­sząc się na boki. Pi­ąt­kę zo­sta­wił na ba­rze – nie wiem, czy jej nie za­uwa­żył, czy to mój na­pi­wek, ale ści­ągam ją z kon­tu­aru i wrzu­cam do ner­ki. Dzi­siej­szej nocy wra­cam do domu tak­sów­ką. Te­raz ktoś za­ma­wia mo­hi­to. Z jed­nej stro­ny cie­szę się, że w ko­ńcu ja­kaś od­mia­na od ci­ągłe­go la­nia piwa z kija, z dru­giej – to mnó­stwo ro­bo­ty: kro­je­nie li­mon­ki, tłu­cze­nie cu­kru i mi­ęty... Si­ęgam po mo­ździerz i za­bie­ram się do ro­bie­nia drin­ka.

– Po­pro­szę wi­ęcej mi­ęty. – Sły­szę ko­bie­cy głos.

Pod­no­szę wzrok. Zro­bio­na blon­dyn­ka: tona ta­pe­ty, sztucz­ne rzęsy, sztucz­ne wszyst­ko. Wrzu­cam do mo­ździe­rza ko­lej­ny li­stek. Wy­gląda na ka­sia­stą, jest szan­sa, że po­dzie­li się ze mną kie­szon­ko­wym od ta­tu­sia. Za nią stoi wy­so­ki chło­pak. Moc­no za­ry­so­wa­ne ko­ści po­licz­ko­we, ciem­ne blond wło­sy i wy­ra­źna opra­wa oczu. W prze­ci­wie­ństwie do niej wszyst­ko ma na­tu­ral­ne, a w kwe­stii rzęs zo­stał na­praw­dę hoj­nie ob­da­rzo­ny przez na­tu­rę. Cie­ka­we, czy tyl­ko w tej? Uśmie­cham się do swo­ich my­śli i wi­dzę, że on to za­uwa­ża.

– I do­dat­ko­wy lód – do­da­je dziew­czy­na.

– Cóż zro­bić, gdy ma się ocho­tę na do­dat­ko­wy lód – rzu­ca przy­stoj­niak, a dziew­czy­na po­sy­ła mu po­włó­czy­ste spoj­rze­nie i wy­bu­cha śmie­chem, da­jąc znać, że pod­chwy­ci­ła jego dow­cip.

– Mo­ni­ka – przed­sta­wia się, wy­ci­ąga­jąc do nie­go rękę.

A więc nie są ra­zem. Duża szan­sa, że ten przy­stoj­niak jest do wzi­ęcia.

– Da­niel. – Od­wza­jem­nia uścisk, a po­tem kła­dzie dwie dy­sz­ki na ba­rze i na­chy­la się w moją stro­nę, mu­ska­jąc ra­mie­niem Mo­ni­kę.

Nie ucho­dzi to jej uwa­dze. Wi­dzę, jak sztyw­nie­je, po­pra­wia bluz­kę na pier­siach i wy­ci­ąga rękę z kar­tą w stro­nę czyt­ni­ka, ce­lo­wo za­ha­cza­jąc o pal­ce Da­nie­la. Gdy się spędza set­ki go­dzin za ba­rem, nie tyl­ko na­bie­ra się umie­jęt­no­ści la­nia piwa czy ro­bie­nia drin­ków, ale przede wszyst­kim czy­ta­nia z ludz­kiej twa­rzy jak z otwar­tej ksi­ęgi. Te wszyst­kie ge­sty, nie­wer­bal­na mowa cia­ła – tak, ona wy­ra­źnie na nie­go leci.

– Piwo – mówi przy­stoj­niak. – Resz­ty nie trze­ba.

A więc na pew­no wra­cam dzi­siej­szej nocy do domu tak­sów­ką. Bio­rę do ręki ku­fel i pa­trzę, jak Mo­ni­ka prze­chy­la gło­wę, po czym si­ęga po pa­pie­ro­wą rur­kę i za­ci­ska na niej zro­bio­ne war­gi, sącząc zim­ne mo­hi­to. Chce go po­de­rwać, ale on zgry­wa nie­wzru­szo­ne­go. Ten typ wy­czu­wam na ki­lo­metr – nie bie­rze na po­wa­żnie la­sek jej po­kro­ju, cho­ciaż gdy­by miał oka­zję, chęt­nie by się z nią nie­zo­bo­wi­ązu­jąco za­ba­wił. Naj­pew­niej nie ma do­kąd jej za­brać albo coś lub ktoś stoi na prze­szko­dzie. Inna dziew­czy­na? Sta­wiam na kon­tu­arze piwo, chło­pak ski­nie­niem gło­wy dzi­ęku­je i mam wra­że­nie, że chce po­wie­dzieć coś jesz­cze, bo na mo­ment mru­ży oczy, ale po­tem od­wra­ca się i nik­nie w tłu­mie ta­ńczących na środ­ku sali lu­dzi. Mo­ni­ka jest rów­nie za­sko­czo­na jak ja, choć nie daje tego po so­bie po­znać, wo­dząc pal­cem po ekra­nie smart­fo­na. No cóż, pew­nie obie mamy ra­cję – w domu cze­ka na nie­go dziew­czy­na, a on za­mó­wił ostat­nie piwo, po­że­gna się z kum­pla­mi i wró­ci do niej. Szczęścia­ra, do­da­ję w my­ślach i zaj­mu­ję się ro­bie­niem cuba li­bre dla dwóch pod­pi­tych har­le­jow­ców.

O trze­ciej za­my­ka­my bar. Ane­ta i Syl­wia miesz­ka­ją obok sie­bie, więc wra­ca­ją ra­zem, To­mek wsia­da na ro­wer, a ja cze­kam na tak­sów­kę. Mam bli­sko, w za­sa­dzie mo­gła­bym iść na pie­cho­tę, ale wolę nie pro­wo­ko­wać sy­tu­acji, w któ­rych czu­ła­bym się nie­kom­for­to­wo, a do tych na­le­ży noc­ne ła­że­nie po mie­ście i za­czep­ki ze stro­ny pod­chmie­lo­nych fa­ce­tów. Kil­ka razy mi się to zda­rzy­ło.

Noc jest cie­pła, mimo że to już po­ło­wa sierp­nia. Lato nie­po­strze­że­nie chy­li się ku ko­ńco­wi. To moja ulu­bio­na pora roku, więc cie­szę się nią ka­żde­go dnia. Prze­mie­rzam dłu­gie pod­cie­nie i kie­ru­ję się w stro­nę Bra­my Lwow­skiej. Nie­bo jest ciem­no­gra­na­to­we, ale nie wi­dać gwiazd – tyl­ko za mia­stem mo­żna do­świad­czyć ogro­mu ko­smo­su. Na­gle w mro­ku do­strze­gam ja­kąś po­stać. Dłu­gie nogi, moc­ne ra­mio­na. Stoi opar­ty o mur. Nie je­stem ja­koś prze­sad­nie lękli­wa, gdy­bym była, nie zo­sta­ła­bym bar­man­ką, ale ten fa­cet wy­wo­łu­je ja­kiś dziw­ny nie­po­kój w dole mo­je­go brzu­cha. Zer­kam na wy­świe­tlacz smart­fo­na. Pod­gląd na mapę po­ka­zu­je, że tak­sów­ka będzie za mi­nu­tę. Spo­glądam w kie­run­ku tam­te­go go­ścia i wi­dzę, że ru­sza w moją stro­nę. Ser­ce za­czy­na mi szyb­ciej bić, je­ste­śmy tu sami, więc od­wra­cam się i podążam w kie­run­ku, z któ­re­go nad­je­dzie tak­sów­ka. Sły­szę za ple­ca­mi stu­kot jego bu­tów. Idzie za mną. Kie­dy do­strze­gam świa­tła na ko­ńcu uli­cy, od­dy­cham z ulgą – nad­je­żdża moja tak­sów­ka! Za­nim jesz­cze bia­ły ford sta­je, chwy­tam za klam­kę.

– Ha­sło: Ade­li­na? – pyta sta­ru­szek.

– Tak – od­po­wia­dam już ze środ­ka i za­trza­sku­ję za sobą drzwi.

Ru­sza­my. Przy­kła­dam twarz do zim­nej szy­by, gdy mi­ja­my mężczy­znę, któ­ry sze­dł za mną. Roz­po­zna­ję go i moje ser­ce znów przy­śpie­sza – to ten przy­stoj­niak Da­niel. Idzie po­wol­nym kro­kiem i od­wra­ca gło­wę, kie­dy prze­je­żdża­my obok. Na mo­ment na­sze spoj­rze­nia się krzy­żu­ją i nie mam wąt­pli­wo­ści – on się do mnie uśmie­cha.

Ali­cja

Gdy wy­cho­dzę z wody, mewa sie­dząca na po­mo­ście zry­wa się do lotu, trze­po­cząc skrzy­dła­mi nad moją gło­wą. Ro­bię unik i spo­glądam za nią – lądu­je na jed­nej z przy­cu­mo­wa­nych nie­opo­dal łó­dek. Ta­fla je­zio­ra fa­lu­je pod wpły­wem ru­chu łód­ki i lek­kie­go wia­tru, a sło­ńce oświe­tla prze­ciw­le­gły brzeg. Prze­pi­ęk­ny wi­dok, ni­czym za­sty­gły kadr z pocz­tów­ki.

Wczo­raj przy­je­cha­łam na ty­dzień nad Je­zio­ro Bia­łe. By­wam tu od lat, uwiel­biam to miej­sce, czu­ję się jak u sie­bie. Dzia­łka po­ło­żo­na jest z dala od głów­nej pla­ży, gdzie tło­czą się tu­ry­ści, więc mam tu ca­łko­wi­ty spo­kój, wła­sną za­tocz­kę, pry­wat­ny po­most i łód­kę do dys­po­zy­cji. Wy­ci­skam wodę z wło­sów i wy­cie­ram się ręcz­ni­kiem. Do­cho­dzi szó­sta. Lu­bię wsta­wać rano i za­czy­nać dzień od pi­la­te­su na po­mo­ście, a po­tem kil­ku­mi­nu­to­we­go pły­wa­nia. Dzi­ęki temu pó­źniej o wie­le le­piej idzie mi pra­ca. Nie­do­bór snu re­kom­pen­su­ję so­bie po­po­łu­dnio­wą drzem­ką, po czym znów mogę pi­sać do pó­źnych go­dzin wie­czor­nych. Z ręcz­ni­kiem za­rzu­co­nym na ra­mio­na idę w stro­nę dom­ku. Da­niel przy­je­chał ze mną, co praw­da tyl­ko na dwa dni, ale cie­szę się, że mam go dla sie­bie. Spędzi­my wspól­nie czas przed moim wy­jaz­dem na fe­sti­wal li­te­rac­ki w So­po­cie, gdzie mam spo­tka­nie z izra­el­skim pi­sa­rzem. Po­trze­bu­ję przy­go­to­wać się – ten wy­wiad jest dla mnie wa­żny, a za­ra­zem trud­ny, gdyż mój roz­mów­ca nie na­le­ży do wy­lew­nych lu­dzi. Gdy Da­niel jesz­cze śpi, ka­żdą wol­ną chwi­lę po­świ­ęcam na czy­ta­nie i spo­rządza­nie no­ta­tek. Od daw­na cze­ka­łam na spo­tka­nie z tym au­to­rem, więc te­raz nie mogę zmar­no­wać szan­sy.

Po ostat­niej roz­mo­wie z Mar­ty­ną czu­ję się le­piej, chy­ba po pro­stu przy­jęłam to, że nie mogę wal­czyć z tym, co nie­unik­nio­ne, i sta­ram się sku­piać na cza­sie, któ­ry mi zo­stał do wy­jaz­du Da­nie­la – szko­da mar­no­wać go na za­mar­twia­nie się tym, co przy­nie­sie pa­ździer­nik. Mar­ty­na uwa­ża, że po­win­nam zna­le­źć so­bie ja­kie­goś fa­ce­ta, że w moim ży­ciu za­bu­rzo­ne są pro­por­cje. We­dług niej to, że Da­niel zaj­mu­je w nim cen­tral­ne miej­sce, wca­le nie jest do­bre, bo prze­cież on nie trak­tu­je mnie tak samo jak ja jego – nie sta­no­wię cen­trum świa­ta mo­je­go syna. Wiem, że jest dużo praw­dy w sło­wach Mar­ty­ny, ale i tak trud­no mi to za­ak­cep­to­wać, a tym bar­dziej wpro­wa­dzić w ży­cie.

– Pora, że­byś otrząsnęła się po Le­onie – po­wie­dzia­ła. – Mi­nęło dwa­dzie­ścia kil­ka lat...

– Otrząsnęła się? – prze­rwa­łam jej. – Ja na­wet przez mo­ment nie za­przątam so­bie nim gło­wy!

– Tak, wiem, by­łaś sa­mo­wy­star­czal­na, fa­cet na­wa­lił, a ty spi­sa­łaś się jako mat­ka i oj­ciec za­ra­zem. I to na me­dal – do­da­ła, spo­gląda­jąc na mnie z uzna­niem. – Na­praw­dę nie masz so­bie nic do za­rzu­ce­nia, ale już dość tego. Mo­żesz w ko­ńcu za­cząć żyć dla sie­bie. Da­niel jest do­ro­sły, a ty masz pra­wo uło­żyć so­bie ży­cie.