Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anita większość czasu spędza w domu. Poświęca się dziwnej pasji – podglądaniu ludzi przez kamery miejskiego monitoringu. To pozwala jej się oderwać od codzienności, a także zapomnieć o problemach – braku dziecka, o które bezskutecznie stara się od dwóch lat, i rozpadającym się związku.
Pewnego dnia znajduje w swojej szafie sukienkę, która nie należy do niej. Później szminkę, której nie kupiła. A potem robi się jeszcze mroczniej… Osoba, która za tym stoi nie może być przypadkowa. Kim jest i dlaczego próbuje ją zniszczyć?
Idealna to brawurowy thriller małżeński. Rozmyta granica między rzeczywistością a obsesją potęguje atmosferę napięcia, strachu i niepewności. Perfekcyjne domestic noir!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mężczyznom mojego życia –
Mężowi i Synom
PROLOG
Lekkie ukłucie niczym ugryzienie komara. Krzywi się, odwraca głowę w stronę okna. Wciskam zawartość fiolki do jej organizmu. Żałuję, że nie widzę, jak płyn miesza się z krwią, tworząc z nią jednolitą konsystencję, i powoli przystępuje do spełniania swojej funkcji. Wyjmuję igłę, przykładam gazik i przyklejam plaster. Stopą naciskam pedał, pokrywa kosza na śmieci unosi się, strzykawka ląduje na samym dnie kubła. Zerkam na swoje kolana, na leżące na nich puste pudełko po leku, przymykam oczy, kalkuluję szybko, wszystko się zgadza. Otwieram szufladę biurka i chowam opakowanie, przykrywając je kołonotatnikiem. Później zajmę się resztą. Podnoszę wzrok i uśmiecham się do niej. Mocniej ściska włosy gumką, jest zdenerwowana.
– Powodzenia – mówię.
Wstaje, kiwa głową, nie dziękuje. Domyślam się, że musi wierzyć w te wszystkie niedorzeczne drobnomieszczańskie zabobony.
– Do widzenia. – Kładzie rękę na klamce i zanim zdążę odpowiedzieć, wychodzi.
Ma zbyt wysokie oczekiwania wobec życia. To ją kiedyś zgubi.
Anita
Budzi mnie ciche szuranie. Zupełnie jakby jakiś gryzoń dobierał się zębami do dna łóżka albo ostrzył pazury na drewnianej ramie. Mam ochotę krzyknąć, ale tylko zakrywam usta ręką i unoszę głowę z poduszki. Zawsze panicznie bałam się myszy, te ich paciorkowate oczy i długie, cienkie ogony przyprawiają mnie o torsje. Gdzie jest Pozytywka? Szuranie przybiera na sile, spoglądam kontrolnie na Adama, śpi, zanurzony w swoich słodko-dziecinnych marzeniach. Nienawidzę go za tę beztroską twarz. Zerkam w dół, nie widać intruza. W zasięgu wzroku mam jedynie nowe, idealnie dobrane do koloru szlafroka puchate pantofle, które przez ułamek sekundy jawią mi się jako bliźniacze szczury dumbo, by po chwili znów stać się zwykłymi, pozbawionymi uszu kapciami.
Jestem już dość rozbudzona, aby się zorientować, że źródłem dźwięku nie była mysz. To ten wkurzający sąsiad z dołu, domorosły rzeźbiarz, stuknięty artysta. Wozi windą kloce drewna, powyginane konary drzew i nigdy po sobie nie sprząta, zostawiając zieloną, omszałą korę na podłodze. A potem hebluje, piłuje i nie wiem, co jeszcze, zawsze robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Tak jak teraz. Szur, szur, szur, szur. Wstaję, owijam się szlafrokiem, idę do przedpokoju, biorę szczotkę i zaczynam stukać w podłogę trzonkiem. Mocno, coraz mocniej. Przybiega Pozytywka. Zaciekawiona moim porannym ożywieniem, ociera się o nogi, unosi pyszczek. Nie przestaję stukać, tak samo jak on nie przestaje szurać, zobaczymy, kto wygra. Adam siada na łóżku ze wściekłą miną.
– Odbiło ci?! – krzyczy. – Przestań!
– Niech on przestanie – odparowuję, ale na moment zastygam z miotłą w ręce, nasłuchując odgłosów z dołu.
– Czy wiesz, która godzina? – pyta, zerkając na komórkę.
– Wiem – odpowiadam. – Ale najwyraźniej on nie wie. – Puk-puk-puk, sąsiad przechodzi do drugiego etapu pracy, z użyciem młotka. Zaciskam ręce na szczotce i z całych sił uderzam kijem w podłogę.
– Boże! – Adam próbuje przebić się przez hałas. – Ale ci odpierdala.
Wstaje i idzie w stronę łazienki. Patrzę na jego muskularne ciało, zwichrzone włosy, i ściska mnie gdzieś w środku. Kiedyś było inaczej, kiedyś się kochaliśmy, każdego ranka, bez wyjątku, bez względu na dzień tygodnia i porę roku. Na początku naszego razem. O szóstej pięćdziesiąt moje dłonie spoczywały na jego ciepłej skórze, a nie na zimnym kiju od szczotki. Właśnie tak wyglądał pierwszy rok naszego małżeństwa. Byliśmy szczęśliwi, nieświadomi wiszącego nad nami widma katastrofy. Zachłannie oddawaliśmy się codzienności, pracy, podróżom, drobnym i większym przyjemnościom. Życie było proste, a my czerpaliśmy z niego wszystko, co najlepsze. I wiem, że ten stan mógłby trwać dłużej, gdybyśmy pewnego wieczoru nie zaczęli starać się o dziecko. Takiej decyzji nie podejmuje się między jedną filiżanką kawy a drugą, dorasta się do niej powoli. Z czasem dojrzewa w naszej głowie, aż osiągnie rozmiary głębokiej pewności. I wtedy, gdy wspólnie wypowie się ją na głos, nie ma odwrotu. Rezygnacja nie oznacza zmiany stanowiska, to totalna katastrofa.
Tak, przechodzimy kryzys, nie da się ukryć, od jakiegoś czasu nam się nie układa. Nie nazywamy rzeczy po imieniu, tolerujemy się, ale z każdym dniem oddalamy się od siebie. Każdą najmniejszą komórką ciała czuję, że mój mąż przestaje mnie kochać. A może już mnie nie kocha? Kiedy ta myśl znów pojawia się w mojej głowie, nieruchomieję z miotłą w objęciach. Patrzę na światło w przymglonych okienkach drzwi łazienkowych, na jego poruszającą się sylwetkę, i czuję, że będę wymiotować. Siadam na skraju łóżka i ukrywam twarz w dłoniach. Muszę się powstrzymać, nie chcę robić scen. Gdy między nami jest źle, a pojawiają się dobre wspomnienia, robi się niebezpiecznie.
Wstaję, pochylam się nad rzuconą niedbale szczotką, ale nim zdążę jej dotknąć, z dołu uderza kolejna fala dźwięków. Mam wrażenie, że ktoś papierem ściernym wygładza pofałdowane powierzchnie mojego mózgu. Wiem, że dłużej nie wytrzymam tej złości, frustracji i zmęczenia, gromadzących się we mnie od miesięcy. Podchodzę do łazienki i naciskam klamkę. Zamknął się od środka, wcześniej nigdy tego nie robił, sikał przy drzwiach otwartych na oścież. Opierał się lewą ręką o ścianę wysoko nad głową, aby zachować równowagę, drugą ręką kontrolował strumień moczu, a ja zapadałam się w niego. Popijałam kawę i studiowałam idealne proporcje jego ciała. Karmiłam się tym widokiem każdego ranka i czułam się szczęśliwa, będąc częścią jego świata.
– Otwórz! – Szarpię za klamkę.
Posłusznie otwiera. Wymijam go i pochylam się nad sedesem. Kilka prób, gardłowe odgłosy, nic poza tym. Podnoszę głowę i widzę, jak jego twarz nagle z pełnej złości zmienia się we współczującą.
– Czy to możliwe? – pyta.
– Co? – Podnoszę się z kolan.
– Że tym razem się udało.
W jego niebieskich oczach widać nadzieję. Czarne, ogromne źrenice zalewa fala radości.
– Nie, kurwa. Niemożliwe.
Wycieram usta papierem toaletowym. Wymijam go znowu i wychodzę z łazienki. Kiedyś nie przeklinałam, teraz klnę jak szewc. Tak, zmieniłam się, wiem, rozeszłam się w szwach, ale nie mam siły dłużej z tym walczyć. Z moją bezpłodnością, brakiem kontroli nad sobą, rzucaniem na każdym kroku mięsem, trudno, jestem teraz właśnie taka.
Wchodzę do kuchni, wyrzucam zwitek papieru do kosza na śmieci i włączam ekspres. Ogarnia mnie wściekłość. Jak może myśleć, że tym razem się udało? Nie umie liczyć czy jest tak głupi, że wierzy w jakieś cudowne, przedziwne, niekontrolowane szczęśliwe poczęcie? Ja już dawno przestałam wierzyć – w jakiekolwiek poczęcie. To prawda, wciąż próbujemy, ale ja straciłam nadzieję. Naiwność też ma swoje granice. Myję dwie filiżanki, które wyłowiłam z tony brudnych naczyń zalegających w zlewie. Robię tak od kilku dni, może nawet tygodni, myję to, co jest potrzebne, reszta leży upaprana w oczekiwaniu na swoją kolej. To do mnie niepodobne, wszak jestem porządnisią, niepoprawną pedantką. To też się jednak z niewiadomych powodów zmieniło. Owszem, wpadam jeszcze czasem w szał sprzątania, tak jak wczoraj, gdy chusteczką do drewna polerowałam podłogę w sypialni. Działam wtedy jak w transie, muszę czymś zająć myśli, jednak przymus ten znika tak raptownie i niespodziewanie, jak się pojawił. I niestety od kilku tygodni tego nagłego przypływu energii nie wystarcza na kuchnię. Tylko patrzeć, jak Adam przyczepi się do tego syfu i znów się pokłócimy, przynajmniej to nam ostatnio dobrze wychodzi.
Wycieram filiżanki w ręcznik papierowy, ustawiam je pod kolbą wypełnioną kawą importowaną z Papui-Nowej Gwinei i naciskam włącznik. Przyjemny warkot i kojący zapach. Wpatruję się w brązowy płyn cieknący po porcelanowych brzegach. Kątem oka widzę wchodzącego do kuchni Adama. Jest ubrany w granatową koszulę i o ton ciemniejsze spodnie. Staje za mną, odwracam się w jego stronę, przez chwilę taksujemy się wzrokiem. Nie jest w tym dobry, zazwyczaj to ja wygrywam i ten pojedynek również należy do mnie. Na moment spuszcza głowę, a potem spogląda na mnie.
– Przepraszam.
Wyciąga rękę w moim kierunku, próbuje mnie dotknąć, ale się cofam. Kolba ekspresu wbija mi się w plecy, jednak nie ruszam się, patrzę, jak się odwraca i odchodzi.
Nie chcę, żeby tak było. Kocham go i pragnę tak mocno jak dawniej. Robię krok do przodu i wchodzę w pustkę, którą po sobie zostawił, wypełnioną jego zapachem, mieszanką cynamonu, goździków i piżma. Chciałabym, żeby mnie przytulił, żebyśmy zaczęli się kochać, nieważne, że nic oprócz przyjemności z tego nie wyniknie. Poprawka, teraz nie ma już nawet przyjemności. Odwracam się, otwieram lodówkę, wyjmuję mleczko, ubijam je w spieniaczu i wlewam do filiżanek.
– Kawa – mówię, stawiając tę dla niego na kuchennej ladzie.
– Nie trzeba – odpowiada. – Wypiję w pracy.
Bierze do ręki aktówkę, przerzuca marynarkę przez ramię i wychodzi, nie patrząc na mnie. Mam ochotę rzucić za nim filiżanką i tylko wizja sprzątania bałaganu mnie powstrzymuje. Siadam na krześle, ukrywam twarz w dłoniach i próbuję się opanować. Pozytywka kręci się przy moich nogach, przypominając, że czeka na śniadanie. Powoli wypuszczam nagromadzone w płucach powietrze, oddycham głęboko. Za chwilę wszystko wróci do normy, wezmę prysznic, zjem śniadanie i zabiorę się do pracy. Wieczorem wróci Adam, porozmawiamy, przecież go potrzebuję, nie chcę się z nim kłócić. Gdy czuję, że już prawie się uspokoiłam, że jestem w stanie wziąć się w garść, umyć zęby i się ubrać, znów to słyszę. Szur, szur, szur, szur. Chwytam filiżankę i rzucam nią w ścianę. Pozytywka ucieka z kuchni ze zjeżonym ogonem, porcelana spada z hukiem na podłogę, kawa powoli ścieka po ścianie. Wybiegam z mieszkania, zbiegam po schodach, przeskakując po dwa stopnie, dopadam do drzwi sąsiada i walę w nie pięściami.
Czuję ból, ale nie przestaję. Tego mi trzeba, rozładowuje mnie to i dziwnie odpręża.
Po drugiej stronie korytarza otwierają się drzwi. Wychodzi z nich obrzydliwie zadbana i uśmiechnięta kobieta, gaworząc coś miło do swojej małej córeczki. Na mój widok staje osłupiała. Co, nie podoba jej się mój szlafrok? Zasłania sobą dziewczynkę, gdy ponawiam serię uporczywego pukania. Pomalowane różową pomadką usta wykrzywiają się w niekontrolowanym grymasie. Obdarzona pełnym oburzenia spojrzeniem, mam już ochotę coś jej powiedzieć, gdy drzwi wreszcie ustępują pod moim naporem i staje w nich ten wkurzający artysta, przepasany jakimś paskudnym fartuchem.
– Co pani wyprawia?
Słyszę szpilki stukające głośno na schodach, cudowna lalunia zbiega po nich z dzieckiem na rękach.
– Ja wyprawiam? – Kipię ze złości. – Przestań hałasować!
– Słucham? – Wybałusza na mnie swoje rybie oczy. – To pani hałasuje.
– Szur, szur, szur, szur! – Przekrzywiam głowę to w jedną, to w drugą stronę. – Oszaleję, jeśli nie przestaniesz.
– To moja praca – tłumaczy.
– Masz przestać – cedzę przez zęby.
– Bo co mi zrobisz? – Za moim przykładem młodzieniaszek przechodzi na ty.
– Wezwę policję.
– Proszę bardzo – mówi. – Dochodzi ósma rano, nie zakłócam ciszy nocnej, mogę w swoim domu robić, co mi się podoba. Odwal się! – dodaje na koniec i zatrzaskuje mi drzwi przed nosem.
Mam ochotę ponowić atak, ale się powstrzymuję. Czuję, jak bolą mnie knykcie, oglądam je i zastanawiam się, czy będzie na nich widać siniaki. Czy ludzie mogliby pomyśleć, że to Adam mi je zrobił? Mój cudowny mąż mnie bije, to by dopiero była nowina. Kiedy naciskam guzik przywołujący windę, jej drzwi od razu się otwierają. Na podłodze znów widzę kawałki kory i trociny. Wściekłość przybiera na sile, następnym razem wysypię zawartość kuwety Pozytywki na jego wycieraczkę, obiecuję sobie w myślach.
Gdy wysiadam na swoim piętrze, zauważam, że zostawiłam otwarte mieszkanie. Wchodzę do środka, przekręcam klucz w zamku, opieram się plecami o drzwi i osuwam na podłogę. Przez moment przyglądam się swojemu odbiciu w lustrze.
Wyglądam żałośnie. Włosy sterczą każdy w inną stronę, zupełnie jak w szczotce, która leży przede mną na środku przedpokoju. Muszę się wziąć w garść, przecież kiedyś potrafiłam być inna. Podnoszę się, wchodzę do łazienki, rozczesuję kołtuny i wiążę włosy w wysoki kucyk.
Wracam do kuchni. Plama na ścianie przybrała kolor kupy. Kucam i zbieram kawałki porcelany. Lubiłam tę filiżankę, kupiliśmy ją podczas jednego z naszych cudownych wyjazdów na początku związku. Wyprofilowana na kształt Krzywej Wieży w Pizie, cienka japońska porcelana, trochę mi jej szkoda, ale tylko trochę. Skoro nic nie zostało po naszej cudownej relacji, to i po cudownej filiżance nic nie może zostać. Ściereczką wycieram brązową plamę ze ściany. Podchodzę do lady. Kawa Adama jest prawie zimna, ale wypijam ją jednym haustem do dna, zupełnie jakby to był kieliszek wódki, a nie droga, egzotyczna kawa domagająca się należnej sobie atencji. Otwieram lodówkę, wyjmuję karmę dla kota. Pochylam się nad miską Pozytywki, szeleszczę aluminiowym opakowaniem, ale nie przybiega. Zawsze kręci się pod moimi nogami, a teraz się gdzieś schowała. Musiała się naprawdę przestraszyć. Nienawidzę siebie za te ataki złości, nie pierwszy raz coś takiego mi się zdarza. Często w momentach niezadowolenia robię dziwne rzeczy, walę pięścią w stół, klnę lub kopię w ścianę. Wcześniej nie podejrzewałam, że jest we mnie tyle agresji. To zupełnie niezależne ode mnie, po prostu dzieje się ot tak, mimo woli.
– Po! – krzyczę. – No chodź!
Cisza. Idę do pokoju, nie ma jej, zaglądam na półkę ze swetrami, na której często śpi.
– Pozi – powtarzam.
Nadal nic. Otwieram drzwi do łazienki, szafę w przedpokoju.
– To nie jest śmieszne, wyłaź.
Nie ma jej. Zaczynam biegać po domu, wołam ją, otwieram wszystkie szuflady w komodzie, pralkę, zaglądam nawet do kosza z brudną bielizną. Mieszkanie wygląda jak po przejściu tornada, jednak nigdzie nie ma kotki. Nagle uzmysławiam sobie, że musiała uciec przez drzwi, które zostawiłam otwarte, zbiegając do tego palanta na dole. Wypadam na klatkę. Biegnę na górę, potem na dół, krzycząc:
– Po, Pozi, gdzie jesteś?!
Mężczyzna, którego mijam na schodach, obdarza mnie zdegustowaną miną. Nienawidzę ludzi za to ich ocenianie, ciągłe szufladkowanie każdego, nawet nieznajomego sąsiada. Jego spojrzenie jest tak wymowne, że staję w połowie schodów. Nie obchodzi mnie, co o mnie myśli, ale jest młody, przystojny i faceci nigdy w taki sposób na mnie nie patrzą. W ich oczach zawsze znajduję pożądanie, podziw, aprobatę.
– Uciekł mi kot – tłumaczę. – Czy nie widział pan rudego kota?
Jego twarz momentalnie się rozjaśnia. Ha, ha, ha, a już myślał, że ma do czynienia z psychopatką.
– Jest na górze. – Uśmiecha się. – Wygląda przez okno.
– Dziękuję – mówię, posyłając mu uwodzicielskie spojrzenie. Wymijam go i wbiegam po dwa stopnie. Pozytywka siedzi na ostatnim piętrze, na małym okienku wychodzącym na ulicę, i obserwuje gołębie spacerujące po parapecie.
– Pozi – biorę ją na ręce – nie uciekaj więcej pańci. Kto będzie mnie bronił przed myszami? – szepczę jej do ucha, krocząc korytarzem w stronę mieszkania.
Adam
Moja żona jest cudowna. Powtarzam to sobie, schodząc po wypolerowanych marmurowych schodach. Moja żona jest najwspanialsza na świecie. Szczupła, wysoka blondynka, skandynawska piękność, obok której na ulicy nikt nie może przejść obojętnie, ani mężczyźni, ani kobiety. W jednych wzbudza pożądanie, w drugich zazdrość. Jest idealna. Z łatwością zdobyła trzy Z w moim prywatnym rankingu atrakcyjności kobiet: zgrabna, zadbana i zabawna. Wychodzę na ulicę, poranne słońce atakuje moją zaspaną twarz. Wsiadam do samochodu, na nos zsuwam okulary przeciwsłoneczne. Ruszam, aby po chwili się zatrzymać i przepuścić na pasach młodą kobietę idącą za rękę z dzieckiem. Kiwnięciem głowy dziękuje za życzliwy gest, wykonuję podobny ukłon w jej stronę, na co ona odpowiada uśmiechem. Moja żona też kiedyś taka była. Uśmiechnięta perfekcjonistka. Teraz zaś humorzasta frustratka. Kiedyś za nią szalałem, dziś męczy mnie jej towarzystwo. Nigdy nie sądziłem, że tak będzie, ale właśnie tak się stało.
Podjeżdżam pod McDonald, parking jest prawie pusty. Podchodzę do kasy, zamawiam kawę, sezonowe ciasteczko i sałatkę na potem. Po chwili uśmiechnięta studentka wręcza mi torbę wraz z paragonem. Jest ładna, bardzo młoda, odważnie umalowana i na pewno pod służbowym mundurkiem ma wyzywający dekolt. Gapię się na nią, a ona wciąż się uśmiecha. Kolejna radosna dziewczyna. Kiedy moja żona postanowiła wypisać się z ich drużyny? Płacę i siadam przy oknie. Obok, na krześle kładę aktówkę, przez oparcie przewieszam marynarkę. Biorę do ręki gazetę, którą ktoś zostawił na sąsiednim stole. Popijam kawę i przewracam kolejne strony. Robię tak codziennie od kilku miesięcy. Okłamuję swoją żonę. Wychodzę z domu przed ósmą i idę posiedzieć gdzieś przy kawie. Najczęściej w McDonaldzie, ale kilka razy byłem w takiej małej, przytulnej kawiarni przy Miodowej, której nazwy nie pamiętam. Od awansu w listopadzie zeszłego roku chodzę do pracy na dziesiątą, ale ona o tym nie wie. Nie wie o awansie i nie wie o moich samotnych porankach. Mam dwie godziny dla siebie, bez jej nadąsanej miny, pretensjonalnego tonu, ciągłych narzekań i smutków.
Gdy wracam wieczorem, prawie nie rozmawiamy. Inaczej jest w „te dni”, jak to o nich mówi, czyli dni, w które musimy się kochać. Prowadzi te swoje wykresy, rysuje niezrozumiałe linie, to w górę, to w dół, tu zielone kropki, tam czerwone krzyżyki, i trzyma to na swojej szafce nocnej. Każdego wieczoru wertuje kartki, godzinami wpatruje się w tę niezrozumiałą mapę naszego życia seksualnego jak w jakiegoś Maneta czy Renoira. Potem, gdy już coś z tego wyczyta, oznajmia nagle: „Jutro weź wolne”. A ja mam ochotę wstać, wyjść z domu, trzasnąć za sobą drzwiami i nigdy już nie wracać. Nie uzgadnia tego ze mną, tylko mi rozkazuje. Od czasu awansu to nie jest już taki problem, pracuję zdalnie z domu, ale wcześniej w takich sytuacjach czułem się niekomfortowo. Kiedy tłumaczyłem, że nie mogę tak z dnia na dzień nie pójść do pracy, że mam spotkania, terminy, wkurzała się, kłóciliśmy się, mówiła, że już mi nie zależy na dziecku, na niej, i zawsze jej elokwencja wygrywała z moim ścisłym umysłem.
A więc w te dni na jej rozkaz zostaję w domu. Jest tak beznadziejnie, że aż trudno w to uwierzyć. Nienawidzę tego wymuszonego kopulowania, z termometrem w ręce. Na hasło, nieprzerwanie przez kilka dni, a potem znów przez trzy tygodnie w sypialni wieje chłodem. Za każdym razem liczę jednak, że w tym miesiącu się uda. Będziemy mieli dziecko i tym samym nasze życie, po ostrym zakręcie, złapie długą prostą. Tyle że od ponad dwóch lat wszelkie wysiłki kończą się fiaskiem. Mamy za sobą nieudane próby inseminacji i badanie spermy, które do dziś wywołuje we mnie ogromne współczucie dla samego siebie. Zamknięty w pokoju pełnym pornosów i równie wymownych gazet czułem się jak nastolatek nieśmiało wypróbowujący możliwości swojego ciała, w stresie z powodu coraz głośniejszych nawoływań rodziców zza drzwi łazienki. Z przyjemnością nie miało to nic wspólnego. Nigdy więcej, powiedziałem sobie, drugi raz tego nie zrobię. Wielokrotnie namawiałem ją na adopcję, ale oświadczyła, że jeszcze za wcześnie, że musimy próbować. Tak więc wciąż, co miesiąc, próbujemy.
I gdy to robimy, naprawdę chcę, żeby było miło. Przecież czekam na to dwadzieścia ileś tam dni, tyle, ile zaśpiewa jej kalendarzyk. Uwielbiam jej ciało, gładkie i aksamitne, tak przyjemne w dotyku, że aż nierzeczywiste. To moja słabość, jedna z wielu, jeśli chodzi o moją piękną żonę. Choćbym nie wiem jak był na nią wkurzony, po dotknięciu jej skóry ulegam i poddaję się chwili. Daję z siebie wszystko, naprawdę się staram, ale gdy otwieram oczy i patrzę na jej obojętną, poruszającą się miarowo twarz, coś we mnie pęka. Jeszcze próbuję się uśmiechać, pochwycić jej spojrzenie, ale ona jest niewzruszona. Wodząc palcami po jej idealnej skórze, myślę wtedy o innej. Nie jakiejś konkretnej dziewczynie, tylko za każdym razem nowej. Daję upust moim fantazjom, nie potrafię już inaczej. Wiem, że muszę się spisać, muszę być wciąż podniecony, do końca, do czasu, aż pozwoli mi bezwładnie opaść na poduszkę. Nienawidzę siebie za to, co robię, i jej za to, co ze mnie zrobiła.
Za oknem jakiś dzieciak hamuje z piskiem opon. Z samochodu wyskakują dwie nastolatki i trzech chłopaków w podobnym do nich wieku. Śmieją się, zachowują zbyt głośno, zajmują stolik na zewnątrz, ten najbliżej mnie, tuż za szybą. Obserwuję, jak nonszalancko zapalają papierosy, jeden z małolatów wchodzi do środka złożyć zamówienie. Zazdroszczę im tej swobody i beztroski, jeszcze nie wiedzą, jak bardzo życie ich rozczaruje. Na szybie zauważam tłuste plamy – niezbyt pracowita była wczorajsza wieczorna zmiana. Ślady małych dziecięcych rączek, upapranych w soli i tłustych frytkach. Cokolwiek bym robił, gdziekolwiek bym był, zawsze wraca temat dziecka. Przez moment zastanawiam się, czy Anita też tak ma. Nie wiem, kiedy staliśmy się sfrustrowanymi trzydziestolatkami. Nie tak wyobrażałem sobie moją dorosłość.
Życie z Anitą jest nieprzewidywalne jak hazard i równie silnie uzależniające. Odnoszę wrażenie, jakbym bez przerwy grał w ruletkę. Czarne, czerwone, jedno wygrywa, drugie przegrywa – i nigdy nie wiem, jak skończy się kolejna runda. Nie mam pojęcia, w jakim nastroju obudzi się następnego ranka, wszystko zależy od ślepego losu, nic ode mnie. Bach-bach, kulka odbija się od metalowych korytek, lawiruje między czerwonym a czarnym, między obłędem a radością, puk-puk, czarne wygrywa, przegrywasz, cwaniaczku. Fala neurotyzmu zalewa nasze mieszkanie, a najlepszym wyjściem z tej sytuacji jest ucieczka.
A więc uciekam. Każdego dnia. Wychodzę do pracy wcześniej, niż muszę, i wracam później, niż mógłbym. W weekendy też gdzieś bywam. Nie tak miało wyglądać moje życie. Nie po to zaciągnąłem duży kredyt na luksusowy apartament w centrum miasta, w jednej z tych wyremontowanych, ekskluzywnych kamienic, aby teraz w nim nie mieszkać. Pamiętam, jak się cieszyliśmy, gdy odbieraliśmy klucze od dewelopera, pełni marzeń i nadziei. Nie wiedzieliśmy tylko, jak niewiele z nich się spełni.
Anita nigdy nie pyta, jak ja się z tym wszystkim czuję, chociaż tak samo nie mogę zostać ojcem, jak ona matką. Codziennie muszę stawiać czoła oczekiwaniom w pracy, wspinać się na wyżyny swoich możliwości, rywalizować i dodatkowo ukrywać problemy osobiste. Też czasem chciałbym jak ona zostać w domu, do południa chodzić w szlafroku. Jeśli jednak miałoby się to dziać w jej obecności, to dziękuję bardzo. Wszystko jest lepsze od jej kapryśnego towarzystwa.
Biorę aktówkę i marynarkę i odnoszę pustą tackę. Kobieta, obok której przechodzę, pośpiesznie odwraca głowę w stronę okna. Podążam za jej wzrokiem, parking jest pusty, nastolatkowie odjechali dobre dziesięć minut temu, nie wiem, co ją tak nagle zaciekawiło. Popycham szklane drzwi, powietrze jest rześkie, wyraźnie czuć wiosnę. Wskakuję do samochodu, odpalam silnik i ruszam. Włącza się płyta Zaz, ulubionej piosenkarki mojej żony. Znów widzę jej uśmiechniętą twarz, wiatr rozwiewa jej włosy, ocean w tle przybrał turkusową barwę.
– Odchyl głowę! – krzyczę i gdy to robi, pstrykam zdjęcie.
Zamykam oczy i wciąż widzę to ujęcie. O mały włos nie wjeżdżam w tył hamującego przede mną forda. Rzeczywistość jest silniejsza niż wspomnienia. Pora pogodzić się z faktem, że jej swobodny sposób bycia i ciągłe żarty zostały wyparte przez zaciśnięte w złości pięści i podejrzliwe spojrzenia. Nie wiem już, które z tych wcieleń to prawdziwa ona. Oczywiście fizycznie nadal jest taka sama, piękna i wyzywająca. Nic się nie zmieniła przez tych kilka ostatnich lat, a nawet można powiedzieć, że się wyrobiła, jest jeszcze atrakcyjniejsza. Jej długie blond włosy zmysłowo zawijają się na końcach. Choć nie wiem, czy blond to odpowiednie określenie, bo nie jest to żaden miodowy czy jajeczny odcień, tylko prawie biały. Zimny i naturalnie lśniący jak lód, idealnie współgrający z jej mroźnym spojrzeniem.
Coraz częściej się zastanawiam, czy nie zaczynam mieć na nią uczulenia. Dosłownie drapie mnie w gardle i cierpnie mi skóra, gdy idę schodami do góry. Przestałem używać windy, aby choć o kilka sekund przedłużyć powrót do naszego mieszkania. Jestem zmęczony tym ciągłym udawaniem, tym, że nie prowadzę normalnego, prawdziwego życia, nie jestem sobą. Brakuje mi swobody, banalności i... tak, niekontrolowanego seksu. Już zapomniałem, jak to jest naprawdę się z kimś kochać. Tak po prostu, dla przyjemności, nic poza tym.
Gdy rozbieram się w przedpokoju, zerka na mnie znad ekranu monitora. Nie wiem, co się dzieje w jej głowie, o czym myśli, czego pragnie. Znikam za drzwiami łazienki, biorę prysznic, wkładam szlafrok i cieszę się, że dochodzi dziewiętnasta i będę mógł pomilczeć w jej obecności, gapiąc się na prezentera programu informacyjnego. Ona zawzięcie stuka w klawiaturę, nie pyta, jak minął mi dzień, mnie także nie ciekawią jej sprawy. Nie jestem głodny, mam ochotę na piwo, ale nie wstaję, by znaleźć je w lodówce. Nie zniosę jej ganiącego spojrzenia, przecież zakaz picia alkoholu tyczy się nie tylko przyszłych matek, ale i niedoszłych ojców. Wpatruję się w ekran telewizora i czekam na „Pogodę”, po której będę mógł zniknąć za drzwiami sypialni. Już czuję ten przyjemny chłód prześcieradła i widzę ukrytą pod poduszką empetrójkę. Audioteka Narodowa ukoi mnie do snu kolejnym skandynawskim kryminałem. Gdy na ekranie pojawiają się reklamy, z ulgą wstaję i wychodzę z pokoju. Na progu odwracam się, mam zamiar coś jednak powiedzieć, dziwnie tak iść spać, nie zamieniwszy ze sobą słowa. Przyglądam się jej, unosi głowę, spięte w wysoki kucyk włosy podskakują na boki radośnie, przypominając mi najcudowniejsze momenty w moim życiu. Przenoszę wzrok na jej twarz i nie chcę tu zostać ani chwili dłużej. Jej spojrzenie uświadamia mi, że po tamtych chwilach nic już nie zostało. Odwracam się i wchodzę do sypialni. Czasem się jej boję.
Anita
Nadeszła wiosna. Łatwiej udawać, że żyje się normalnie, tak jak inni. Od świtu do zmierzchu. Godzina za godziną, praca, dom, obowiązki i nibyprzyjemności. Pieprzona ułuda. Kilka dni temu zaczęłam otwierać drzwi balkonowe, świeże powietrze niesie w sobie tyle nadziei.
Wczoraj wieczorem, gdy Adam zasnął, zrobiłam test ciążowy. Nie oczekiwałam, że będzie pozytywny, i słusznie, bo nie był. Schowałam plastikowy patyczek do kosmetyczki z wizerunkiem Marilyn, biedna dziewczyna, miała jeszcze bardziej popaprane życie niż ja. Wsunęłam go za siateczkę, obok dwudziestu sześciu innych plastikowych patyczków z jedną różową kreską. Trzymam je wszystkie. Kiedyś pokażę je naszemu dziecku, żeby wiedziało, jak bardzo na nie czekaliśmy, jak się o nie każdego miesiąca staraliśmy.
Wychodzę na balkon i patrzę w niebo. Księżyc gapi się niemo, jakby ze mnie kpił. Czwartego kwietnia, w sobotę była pełnia, ucieszyłam się, że idealnie pokrywa się z moimi dniami płodnymi. Nie wierzę w te całe bzdury o wpływie faz Księżyca na płodność kobiety, ale ta pełnia w moją owulację napawała nadzieją. Wyszłam wtedy na balkon, zupełnie tak jak teraz, i prosiłam Księżyc, żeby zrobił, co w jego mocy, co mu zależy, ale nie zrobił i teraz ta jego wielka gęba śmieje się ze mnie drwiąco. Wbijam w niego srogie spojrzenie i wracam do mieszkania.
Zaglądam do sypialni. Adam śpi albo tylko udaje. Kilka razy złapałam go na tym, że okłamuje mnie w tej kwestii. Myślał, że się nie wyda, ale się mylił. Zawsze po stosunku zamyka oczy, odwraca się w stronę ściany i śpi. Ja leżę nieruchomo, wpatrując się w sufit i zastanawiając, czy to był ten szczęśliwy traf, nasza szóstka w lotto. Tak naprawdę w to nie wierzę, ale czasem daję się ponieść fantazji. Wyobrażam sobie te wszystkie malutkie ubranka, które będę prać i prasować, wiklinową kołyskę, którą ostatnio widziałam w jakimś programie o urządzaniu domu. Nie myślę o płci dziecka, jest mi to zupełnie obojętne. Marzę tylko o tych malutkich rączkach, które będą gładzić mnie po twarzy, o nóżkach, które będą przebierać w powietrzu, i maleńkich piętkach, które całowałabym bez końca. Potem zazwyczaj wstaję, biorę prysznic i idę do kuchni. Odpalam laptop i udaję, że pracuję, na wypadek gdyby Adam też wstał. A tak naprawdę oglądam wózki i łóżeczka na stronach sklepów internetowych. Kopiuję linki do specjalnego pliku o nazwie Urządzamy pokoik. To mnie odpręża. Adam nigdy nie wstaje, ale wiem też już, że nie śpi. Od dawna to podejrzewałam, a teraz mam pewność.
Kiedy w sobotę wróciłam spod prysznica, leżał tak samo jak wtedy, gdy opuszczałam pokój. Zwrócony ku ścianie, zmienił jedynie ułożenie rąk i nóg. Obeszłam łóżko dookoła, wyjęłam z szuflady koszulę nocną i spojrzałam na niego. Na twarzy miał poduszkę, pewnie po to, żebym nie widziała, jak poruszają się jego gałki oczne, ukryte pod zamkniętymi powiekami.
Zrobiłam krok w jego stronę i bosą stopą przypadkowo stanęłam na tablet. Był gorący, ktoś przed chwilą z niego korzystał. Uśmiechnęłam się do siebie. Moje podejrzenia były słuszne, wiedziałam, że nie śpi. Pochyliłam się nad nim i przykryłam wystające spod kołdry gołe kolano. Niech wie, jaka ze mnie czuła żona.
Wyszłam do łazienki, przebrałam się, a potem odczekałam, aż naprawdę zaśnie. Wróciłam po tablet i sprawdziłam, co oglądał pod moją nieobecność. Szok. Historia przeglądanych stron była naprawdę imponująca. Nie spodziewałam się tego po nim. Same gołe babki, powyginane w wyuzdanych pozach, obrzydliwe. Wkurzyłam się, co to, kurwa, ma być, nie wystarcza mu moje ciało? Po stosunku, albo może nawet i przed, musi doprawić się tymi nabrzmiałymi od silikonu cyckami? Wróciłam do łazienki i zaczęłam przyglądać się swojemu odbiciu w lustrze. Ostatnio schudłam, całkiem sporo, bo czytałam gdzieś, że otyłość może utrudniać zajście w ciążę, poza tym ściśle trzymam się diety, zero tłustych i smażonych potraw. Nie jest to żadne poświęcenie z mojej strony, nigdy nie byłam obżartuchem. Wystarczy trochę samodyscypliny, trzymania na wodzy pragnień i kontrolowania poczynań, a z tym nigdy nie miałam problemu. Gołym okiem widać, że zmalał mi biust – z dość konkretnej miski C musiałam przerzucić się na B, która coraz bardziej prosi o solidniejsze wypełnienie – ale nie sądziłam, że to ma dla mojego męża jakieś znaczenie. Adam nigdy nie był typem wzrokowca, zawsze mówił, że liczy się dla niego moje wnętrze, pieprzony oszust. Włożyłam na siebie koronkową koszulkę z miskami push-up, idealnie okalającymi mój biust, i w ten sposób przekonałam samą siebie, że wciąż jestem piękna. To jemu nagle obniżyły się standardy.
Eryk
Dostałem zamówienie na dwie sztuki. Z pozoru ich wykonanie wydaje się proste, dobrze płacą, ale jak wiadomo, przezorny zawsze ubezpieczony. Zażądałem pięćdziesięciu procent zaliczki, gdyby jednak chcieli mnie wykiwać. Zgodzili się bez oporu. Nie wiem, kto jest odbiorcą, mam kontakt tylko z ich pośrednikiem, miłą dziewczyną, która wydaje się konkretna i uczciwa. Pierwsze zamówienie to płótno Františka Kupki Le Disque Blanc z tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku. Dzieło przedstawia kilka idealnych pierścieni i przecinających się pod kątem dziewięćdziesięciu stopni linii. To doskonały przykład europejskiej sztuki abstrakcyjnej. Wystarczy odpowiednio dobrać kolory, co nigdy nie stanowiło dla mnie większego problemu, i dokonać idealnych pomiarów. Obraz jest prosty w swej doskonałości i niezwykle ceniony przez miłośników sztuki. Na ostatniej aukcji w dwa tysiące jedenastym roku uzyskał ostateczną cenę sześciuset dziewięćdziesięciu tysięcy funtów. Bardzo żałuję, że to nie ja go pierwszy namalowałem, bo w porównaniu z tą sumą moje honorarium wygląda żałośnie. Wiem, że skopiowanie obrazu nie zajmie mi wiele czasu. Trochę trudniej będzie z drugim zamówieniem – pomniejszoną pięciokrotnie kopią Leżącej figury Henry’ego Moore’a, w drewnie. Szczęśliwie się złożyło, że mam odpowiednich rozmiarów kawałek lipy, być może lepsza byłaby topola, ale nie mam czasu jechać do tartaku po nowe materiały. Oba zamówienia mają być gotowe za miesiąc. Zaliczkę obiecali dać w przyszłym tygodniu, resztę – tydzień po dostarczeniu przesyłki do zamawiającego.
Wcześniej takie przypadkowe, dorywcze prace stanowiły główne źródło mojego dochodu. Brałem każde zlecenie, nie było ich zresztą tak wiele, i schodziłem z ceny. Nie mogłem kręcić nosem, z czegoś przecież trzeba płacić rachunki. A teraz nagle, gdy załapałem się do grupy konserwującej obrazy kościelne i przez kilka miesięcy mogę być pewien stałych dochodów, nastąpił niezwykły ruch w interesie. To już trzecie zamówienie od początku roku, prawdziwy okres prosperity. Co prawda to w większości rzeźby, a szczerze mówiąc, nie czuję się w tym mocny, znacznie większą radość daje mi obcowanie z farbami niż z dłutem, ale dopóki moje nazwisko nie jest znane, dopóki nic nie znaczę w świecie sztuki współczesnej, muszę się dostosować do potrzeb rynku.
Dziś mam wolny dzień, więc cały spędzę w najmniejszym pokoju wynajmowanego przeze mnie mieszkania, które przekształciłem w pracownię. Chociaż zaostrzone dłuta, drewniany młotek, tarnik i pilnik ryflowy leżą obok pokaźnego konaru gotowe do pracy, zacznę od obrazu. Światło jest idealne, takie jak lubię, nie mogę nie wykorzystać tego daru nieba. Biorę do ręki cyrkiel i robię pierwsze przymiarki, kreśląc na płótnie kontury złotego dysku.
Adam
Promienie wpadają przez szczeliny odsłoniętej rolety, rysując na ścianie idealne paski. Jasno, ciemno, jasno, ciemno, skrząca się światłem zebra, która zniknie za kilka minut, gdy słońce schowa się za biurowcem po przeciwnej stronie ulicy. Wpatruję się w nią, ilekroć pojawi się znienacka w moim pokoju. Obcowanie z ulotnością chwili.
– Idziesz? – słyszę za sobą głos Wiktora.
Odwracam się, poluzowany krawat swobodnie układa się na jego piwnym brzuchu, w ręce trzyma sfatygowaną aktówkę.
– Jeszcze chwilę – mówię.
– Poczekam – proponuje.
Wyłączam komputer, jednym ruchem ręki zbieram cienkopisy ze stołu i wrzucam je do metalowego kubeczka. Segregator odstawiam na półkę i po raz ostatni spoglądam na zebrę, która przesunęła się lekko w prawo.
– Jak negocjacje z FedExem? – pyta Wiktor, gdy zmierzamy w stronę windy.
– Wszystko utknęło w martwym punkcie. Oni nie chcą zejść z ceny, my nie chcemy zaakceptować ich propozycji – opowiadam, puszczając go przodem, gdy mijamy się w korytarzu z młodą kobietą. Nie potrafię się powstrzymać i oglądam się za nią. Długie nogi w czarnych rajstopach prezentują się nie najgorzej.
– Nowa od PR-u – wyjaśnia Wiktor, gdy powracam spojrzeniem do jego twarzy.
Kiwam z uśmiechem głową, ponownie zerkając w stronę dziewczyny, która znika w głębi korytarza.
– Są coraz młodsze – dodaje. – A my coraz mniej je interesujemy.
Zbywam to milczeniem, bo kto jak kto, ale ja nie mogę narzekać na brak zainteresowania, niezależnie od wieku mojego i kobiet. Wciąż mam w sobie to coś. Wiktor naciska guzik przywołujący windę. Mamy do przejechania tylko dwa piętra, dla jego zdrowia i wyglądu byłoby lepiej, aby przerzucił się na schody, ale zachowuję tę uwagę dla siebie.
– Jakieś plany na długi weekend? – pyta, gdy drzwi zamykają się za nami.
– Nie wiem – odpowiadam wymijająco. – Chyba nie. Jeszcze nie myślałem.
Zapomniałem, że za kilka dni mamy długi majowy weekend. Rok temu pojechaliśmy do Sztokholmu, niby na spontaniczną wycieczkę. W każdym razie w taki sposób jej to przedstawiłem, a tak naprawdę wyjazd był o wiele wcześniej przeze mnie zaplanowany, zresztą jak każdy inny wypad „w ciemno”. Nie lubię zdawać się na łaskę losu, ale wiem, że ona za tym przepada, więc bawię się w tę głupią grę pod tytułem „jedźmy gdziekolwiek”. Tylko że to „gdziekolwiek” jest zawsze przeze mnie starannie wybrane. Wakacyjne wyjazdy zostawiam jej. Uwielbia dopinanie wszystkiego na ostatni guzik, a ja nie chcę odbierać jej tej przyjemności, poza tym naprawdę jest w tym świetna, znacznie lepsza ode mnie.
– Jedź ze mną w góry – ciągnie Wiktor, gdy ramię w ramię przemierzamy przestronny hol naszego biurowca. – Mój ojciec wyjeżdża na kilka dni do Łodzi, jego domek myśliwski będzie stał pusty. Moglibyśmy się zabawić w męskim gronie. Ty, ja, Szymon.
– Brzmi nieźle – mówię.
Rzeczywiście podoba mi się ten pomysł, jakaś alternatywa, ucieczka od niewypału, którym może się okazać tegoroczna wycieczka z Anitą. Po raz pierwszy zapomniałem ją zaplanować, więc prawdopodobnie nie będzie tak cudownie, jak zawsze. Chcę jechać z Wiktorem, tego jestem pewien, nie wiem tylko, co na to powie moja żona. Ale czy naprawdę mam ochotę zawracać sobie tym teraz głowę? Najwyżej znów się pokłócimy.
– No to świetnie. – Wiktor popycha drzwi.
Wychodzimy z budynku. Obaj mrużymy oczy od popołudniowego słońca.
– Przyjadę po ciebie jutro wieczorem – proponuje, gdy rozstajemy się na parkingu.
Unoszę rękę w geście pożegnania i wsiadam do samochodu. Czuję, że jak jej o tym powiem, wścieknie się. Nie uwierzy w żaden męski wypad, będzie podejrzewać mnie o zdradę. Ostatnio dostała jakiegoś fisia, przegląda moje rzeczy, wiem o tym, bo zauważyłem w śmietniku całą zawartość kieszeni spodni od garnituru. Nie podoba mi się, że mnie kontroluje. Nic ważnego nie znalazła, same śmieci, chusteczki do nosa i wyjmowane zza wycieraczki samochodu reklamy klubów go-go. Wyobrażam sobie jej zdegustowaną minę i dalekie od życzliwości komentarze na widok zawieszonych na rurach dziewczyn. Gdy zapytałem ją, dlaczego grzebie w moich rzeczach, powiedziała, że wyrzuciła te bzdury, przygotowując rzeczy do prania. Nawet gdyby rozciągali ją na kole, nie przyznałaby się do tak haniebnych czynów jak przeszukiwanie kieszeni męża, to przecież nie w jej stylu. Widzi siebie taką, jaką chce się widzieć. Nie zdążyłem tylko zapytać, od kiedy pierze moje spodnie od garnituru, bo przecież zawsze noszę je do pralni. Nie kontynuowałem tego wątku, ale postanowiłem ją wkurzyć.
Po ostatnim kopulowaniu na zawołanie jej cudownego kalendarzyka wszedłem na kilka stron porno. Od jakiegoś czasu sprawdza, czy śpię, i myśli, że tego nie widzę. Denerwuje mnie to. Wychodzi z pokoju, a potem zagląda przez szparę w drzwiach. Więc jak wtedy wyszła, wziąłem tablet i zacząłem wchodzić na te wszystkie sprośne portale. Nie potrzebowałem patrzeć na gołe tyłki i cycki, w tamtym momencie czułem obrzydzenie do wszystkiego, co się wiąże z seksem, ale chciałem zrobić jej na złość. I chyba się udało. Gdy myślała, że śpię, zabrała tablet, żeby w nim poszperać. To jej nowe hobby, przeszukiwanie moich rzeczy. Gdzie się podziała moja dawna żona? Doprawdy to, co robi, jest żałosne. Ciągłe bujanie się na huśtawce emocjonalnej, można się od tego tylko porzygać.
Od tamtego wieczoru prawie w ogóle się do mnie nie odzywa. Nie zrobiła mi awantury, nic z tych rzeczy, nadal myśli, że o niczym nie wiem. Rano tablet zastałem w tym samym miejscu, w którym go odłożyłem. Gdyby była bardziej skrupulatna w swoich śledztwach, zobaczyłaby, że na każdej ze stron spędziłem po kilka sekund, tylko tyle, aby załadowały się zdjęcia. Żaden facet w takim krótkim czasie nie byłby w stanie się podniecić, ale dla niej liczy się fakt, że potajemnie oglądam pornosy. Jest naprawdę wściekła. Myślę, że na wiadomość o wyjeździe z kolegami odegra prawdziwe przedstawienie.
Anita
Mój mąż okazał się większą świnią, niż sądziłam. Prawdziwy gnojek, egoista do kwadratu. Oznajmił mi, że wyjeżdża z kolegami. Akurat w te dni, kiedy jestem płodna, akurat wtedy. Powiedziałam mu o tym, a on jakby nigdy nic oświadczył, że spróbujemy za miesiąc. Co za idiota, a jeśli to jest ten miesiąc, kiedy ma się udać, jeśli teraz ma być ten szczęśliwy raz, a my go ominiemy? Dlaczego on tego nie rozumie? Po tym wszystkim, co przeszłam, po tych wszystkich nieudanych próbach, gdy zostaje nam jeszcze tylko in vitro, on nie chce próbować? Założyłam sobie, że jeśli nie uda się do końca roku, zdecyduję się na sztuczne zapłodnienie. Nie zostało mi zbyt wiele czasu. Kilka miesięcy temu skończyłam trzydzieści pięć lat, muszę się śpieszyć. A ten palant tego nie pojmuje. Spróbujemy za miesiąc, jakby chodziło o jakąś bzdurę, a nie o nasze dziecko. Oczywiście on nie chce słyszeć o żadnym in vitro. Powiedział, że więcej nie odda swojej spermy, po prostu tego nie zrobi i już. Za dużo go to kosztowało, za bardzo upokorzyło, ble-ble-ble. Rzeczywiście, wielka sprawa, oddanie nasienia, jakby było o co robić tyle hałasu. Nieczuły egocentryk, zawsze skupiony na sobie. Nawet się nie domyśla, jak ciężko jest mi każdego miesiąca zrobić zwykły test ciążowy. Jak bardzo ściska mnie w brzuchu, gdy zdzieram zewnętrzną folię, ze strachu nie mogę się wysikać, trzęsą mi się ręce, gdy czekam, aż pasek lakmusowy przybierze odpowiednią barwę. Jednak nigdy nie przybiera. Nienawidzę Adama za ten jego wieczny luz i uciekanie od problemów.
Pokłóciliśmy się, miał już wszystko gotowe, zarzucił torbę na ramię i pojechał na ten samczy wypad. Zostałam sama. Zupełnie sama. Nawet Pozytywka mnie unika. Godzinami leży zwinięta w rogalik na jego swetrze, który jak zwykle rzucił niedbale na fotel. Próbowałam ją przytulić, pachniała nim, ale spojrzała tylko na mnie, wyprężyła się i odeszła. Teraz będzie się gniewać aż do dnia jego powrotu. Trudno, nie mam zamiaru się jej narzucać.
Na szczęście ten stuknięty artysta też wyjechał, widziałam, jak rano pakował jakąś dziunię do samochodu. Przynajmniej będzie cicho. Ostatnio podrzuciłam kilka kocich kup na jego wycieraczkę, może to da mu do myślenia. Nie tylko ludzie, ale i zwierzęta go nie trawią. A zwierzęta kierują się instynktem, wiedzą, kto jest dobry, a kto zły. Ja bym na jego miejscu zaczęła się martwić.
Kiedy Adam z hukiem trzasnął drzwiami, przez chwilę chciałam go śledzić. Może ten wyjazd z kolegami to zwykła ściema, a on ma kogoś na boku? Chociaż nie, to niemożliwe. Jest za cienki na ukrywanie przede mną czegokolwiek, a co dopiero zdrady. Wyjrzałam przez okno. Na dole czekał na niego ten obleśny grubas z pracy. Jestem pewna, że chlają teraz piwo i bekają popcornem. Klasa menedżerska, doprawdy, mężczyźni na wysokim poziomie i rozrywka w stylu Kac Vegas.
Marta
Obserwuję go od kilku tygodni. Dokładnie znam jego plan dnia. Czekam tylko na odpowiednią okazję. Jest przystojny i elegancki. Może to nie mój ideał, ale właściwie nigdy nie stworzyłam sobie takiego, naiwnie wierząc, że liczy się coś więcej niż waga, wzrost i poszczególne proporcje. Jak się zresztą okazało, zarówno uroda, jak i cudowny charakter bywają zgubne. Mój obiekt zainteresowania, choć atrakcyjny fizycznie, wydaje się raczej nudny. Wychodzi z domu około ósmej rano, nie jedzie jednak do pracy, tylko na kawę do McDonalda. Nie żywi się fastfoodowym jedzeniem, to jeden z tych, którzy dbają nie tylko o ubiór, ale też o figurę. Pije cappuccino i wertuje gazetę. Zawsze przed dziesiątą pojawia się w firmie, w jednym z tych szklanych biurowców przy Zakopiańskiej. Nie zdążyłam jeszcze ustalić, czym dokładnie się tam zajmuje. Zazwyczaj po osiemnastej wychodzi i jedzie do domu albo na zakupy do supermarketu. Czasem ma jakieś spotkanie w ciągu dnia. Śledziłam go i widziałam, że umawia się z innymi garniturami. Prowadzi strasznie monotonne życie, praca, dom, zero rozrywek, ani siłownia, ani basen, ani squash, zupełnie nic. Jeśli ma w planach zachowanie atrakcyjnego wyglądu na dłużej, będzie musiał zmienić coś w tej kwestii. Z wiekiem nie wystarczy tylko ścisłe przestrzeganie diety, ważny jest też ruch, ale już ja o to zadbam. Jestem pewna, że pojawienie się mojej osoby w jego bezbarwnym życiu doda mu odpowiedniego kolorytu.
Zdążyłam już przygotować wszystko, co trzeba. Dom jest prawie wykończony. W środku właściwie została do urządzenia tylko góra, dwie czy trzy wizyty w Ikei i będzie po sprawie. Prace remontowe wyszły na zewnątrz. W przyszłym tygodniu od parteru aż do wysokości pierwszego piętra będą kłaść afzelię, ekskluzywną deskę z tropikalnej Afryki, a potem pokryją ją lazurą, dla lepszej konserwacji i ochrony przed promieniami UV. Nie wiem, ile zajmie im to czasu, ale odkąd pracują poza domem, nie ma to już dla mnie takiego znaczenia.
Część rzeczy już przeniosłam, nie mogę przecież w nieskończoność przechowywać swoich mebli i ubrań w drewnianej ruderze po rodzicach. Urządzanie domu uspokaja mnie, zajmuje moje myśli, koi. Buduję więc mój nowy świat, w którym chcę być szczęśliwa i spełniona. Być może kiedyś znów wszystko wróci do normy, zapomnę o tamtym fatalnym dniu, który zrujnował mi życie. Z jednej strony ten dom daje mi nadzieję, jest gwarancją lepszego jutra. Z drugiej, dostałam propozycję wyjazdu za granicę, na dwa lata, do Anglii. Finansowo wygląda to rewelacyjnie, mogłabym też rozwijać się zawodowo, ale nie wiem, czy jestem na to gotowa. Muszę to przemyśleć. Tak długo czekałam na własny dom. A poza tym na pewno nie wyjadę, dopóki nie zobaczę tej spektakularnej katastrofy, którą planowałam przez kilka ostatnich miesięcy, poświęcając jej każdą wolną chwilę.
I pławiąc się w wizjach słodkiej wendety.
Eryk
Wyrobiłem się przed czasem. Dwa dni temu spotkałem się z Mileną, tą dziewczyną od zleceniodawcy, i pokazałem jej zdjęcia gotowych zamówień. Wczoraj przyjechał samochód po odbiór towaru. Facet, który z nią przyszedł, nie powiedział ani słowa. Na barczyste ramiona załadował rzeźbę, wcisnął obraz pod pachę i już go nie było. Natomiast ona oznajmiła, że niebawem się odezwie, bo ma dla mnie coś nowego. Czekała z tą informacją do czasu, aż tragarz znalazł się na schodach. Żegnając się, wyciągnęła ku mnie dłoń, a kiedy ją uścisnąłem, poczułem, że coś mi zostawiła. Gdy wyszła, otworzyłem liścik. „Bądź jutro przed południem w domu, przyjdę”. Chciałem wybiec za nią i zapytać, o co chodzi, ale wyjrzawszy przez okno, zauważyłem, że wskakuje już na siedzenie pasażera w białym busie zaparkowanym skośnie przy chodniku, a facet w dresie odpala silnik. Mam nadzieję, że nie chcą wykiwać mnie z resztą zapłaty.
Milenę poznałem przez Marka, kolegę z roku, a właściwie to ona mnie znalazła. Zadzwoniła pewnego grudniowego popołudnia i powiedziała, że nasz wspólny znajomy dał jej mój numer telefonu wraz z informacją, że wykonuję prace pod zamówienia, a ona właśnie kogoś takiego potrzebuje. Pierwszy raz spotkaliśmy się w styczniu. Sucha wymiana informacji, cena i rodzaj zamówienia. Zawsze przyjeżdża z tym niemową, naprawdę nie słyszałem z jego ust ani jednego słowa. Wchodząc do pracowni, kiwa głową na dzień dobry, schyla się po rzeźbę i wychodzi. Jednak gdyby był głuchoniemy, umówiłaby się ze mną w jego obecności, a nie posuwała do takich tajniackich, pisemnych przekazów. Chyba że podejrzewa, że niemy umie czytać z ruchu warg. Mniejsza z tym.
W zeszły piątek przyszła do mnie z wypłatą za to przedostatnie zamówienie. Zawsze dostaję gotówkę, żadnych przelewów na konto. Interes nie jest do końca uczciwy, ale najważniejsze, że dobrze płacą. Wpadła bez uprzedzenia. Właśnie wychodziłem coś zjeść na miasto, gdy spotkałem ją na schodach. Zaproponowałem jej, żeby pojechała ze mną, a ona się zgodziła. Ma w sobie coś urzekającego, spodobała mi się.