Idealna - Magda Stachula - ebook + książka

Idealna ebook

Magda Stachula

4,4

Opis

Anita większość czasu spędza w domu. Poświęca się dziwnej pasji – podglądaniu ludzi przez kamery miejskiego monitoringu. To pozwala jej się oderwać od codzienności, a także zapomnieć o problemach – braku dziecka, o które bezskutecznie stara się od dwóch lat, i rozpadającym się związku.
Pewnego dnia znajduje w swojej szafie sukienkę, która nie należy do niej. Później szminkę, której nie kupiła. A potem robi się jeszcze mroczniej… Osoba, która za tym stoi nie może być przypadkowa. Kim jest i dlaczego próbuje ją zniszczyć?
Idealna to brawurowy thriller małżeński. Rozmyta granica między rzeczywistością a obsesją potęguje atmosferę napięcia, strachu i niepewności. Perfekcyjne domestic noir!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (63 oceny)
40
15
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Dobrze spędzony czas

"Idealna" jest niezwykle udanym debiutem literackim Magdaleny Stachuli, a o jego fenomenie zapragnęło nam przypomnieć Wydawnictwo Luna. Po miesiącach nieudanych prób poczęcia dziecka Anita jest kłębkiem nerwów. O sypiącym się małżeństwie pozwala jej zapomnieć podglądanie ludzi przez kamery miejskiego monitoringu. Pewnego dnia znajduje w szafie sukienkę, której nie kupiła. Później szminkę, która do niej nie należy. To zaledwie początek niewyjaśnionych zdarzeń w jej życiu... "Idealna" to gęsty od negatywnych emocji thriller małżeński. Połączenie dramatu psychologicznego z rozbudowaną warstwą obyczajową obrazuje niezwykłe wnikliwy portret małżeństwa w kryzysie. Gdy w związku źle się dzieje, wtedy pojawia się ktoś trzeci, ktoś, kto zechce wykorzystać sytuację i napsuć trochę krwi, ma bowiem ukryty, skrzętnie pielęgnowany latami motyw — zemstę, która najlepiej smakuje na zimno. Intryga jest tutaj przednia, a antagonista zupełnie niespodziewany!
10
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Wiedziałem, że już nic nie będzie takie samo. Gdy przekracza się pewne granice, łamie normy, które dotychczas wskazywały nam drogę, otwiera się nowy rozdział w życiu, zeszyt z czystymi kartkami, który będzie zapisywany nowymi historiami, ręką innego już człowieka". Kiedy spotykasz tę właściwą osobę na swojej drodze, wydaje się, że od teraz będzie idealnie. Wspólne marzenia, plany, nadzieje rozświetlają każdy dzień. W małżeństwie Anity i Adama pierwsze rysy pojawiają się w momencie bezskutecznych starań o dziecko, za każdym razem odczuwane coraz bardziej boleśnie. Kumulowane emocje tworzą coraz głębszą wyrwę w związku, a chęć posiadania dziecka przesłania wszystko, stopniowo przeradzając się w obsesję. Coraz bardziej się od siebie oddalają. On zatraca się w pracy, starając się uniknąć żony, która większość dnia spędza przed ekranem laptopa. Ona starając się zagłuszyć wewnętrzną pustkę podgląda życie ludzi przez kamery miejskiego monitoringu. Z czasem wokół Anity dzieją się dziwne rze...
10
Katinka4

Nie oderwiesz się od lektury

Idealna Ona + idealny On = idealne małżeństwo. Prosty wzór, lecz kiedy idealne małżeństwo nie może doczekać się równie idealnego dziecka, w równaniu zaczyna się pojawiać coraz więcej niewiadomych. Sprawiają one, że to, co do tej pory było proste, przestaje takim być. Coraz więcej spraw się gmatwa, pojawiają się pytania bez odpowiedzi a na idealnym związku widać coraz więcej rys. Jak to jest chcieć czegoś najbardziej na świecie i tego nie dostać? Być czyjąś obsesją nie zdając sobie z tego sprawy? Znajdować w domu rzeczy, których się tam dotąd nie miało? Polecam "Idealną", bo nie dość, że odpowiada na te pytania, to nie jest schematyczna. Wciąga i zaskakuje. Chce się ją odłożyć, ale sama wchodzi w ręce. I tak do ostatniej strony. Cóż mi zatem począć? Tylko polecić, co niniejszym czynię.
00
Books_shine_like_the_stars

Z braku laku…

Nie wiem z czego to wynikało, ale totalnie mnie nie przekonała. Wydaje mi się trochę rozwleczona i bez wyraźnego zakończenia, które dawałoby satysfakcję z lektury 😕
00
dr542

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma w napięciu do końca.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Mag­da­lena Sta­chula-Nie­ścio­ruk 2016, 2023 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Ko­rekta: JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA, KA­MILA RE­CŁAW, JO­ANNA BŁA­KITA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: ANNA SLO­TORSZ
Zdję­cia na okładce: ko­bieta © Il­diko Neer / Tre­vil­lion Ima­ges, tło – Ado­be­Stock
Skład i ła­ma­nie: MA­RZENA MA­DEJ / Per­pe­tuum De­sign
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
War­szawa 2023 Wy­da­nie dru­gie zmie­nione
ISBN 978-83-67790-76-5
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Męż­czy­znom mo­jego ży­cia –

Mę­żowi i Sy­nom

PRO­LOG

Lek­kie ukłu­cie ni­czym ugry­zie­nie ko­mara. Krzywi się, od­wraca głowę w stronę okna. Wci­skam za­war­tość fiolki do jej or­ga­ni­zmu. Ża­łuję, że nie wi­dzę, jak płyn mie­sza się z krwią, two­rząc z nią jed­no­litą kon­sy­sten­cję, i po­woli przy­stę­puje do speł­nia­nia swo­jej funk­cji. Wyj­muję igłę, przy­kła­dam ga­zik i przy­kle­jam pla­ster. Stopą na­ci­skam pe­dał, po­krywa ko­sza na śmieci unosi się, strzy­kawka lą­duje na sa­mym dnie ku­bła. Zer­kam na swoje ko­lana, na le­żące na nich pu­ste pu­dełko po leku, przy­my­kam oczy, kal­ku­luję szybko, wszystko się zga­dza. Otwie­ram szu­fladę biurka i cho­wam opa­ko­wa­nie, przy­kry­wa­jąc je ko­ło­no­tat­ni­kiem. Póź­niej zajmę się resztą. Pod­no­szę wzrok i uśmie­cham się do niej. Moc­niej ści­ska włosy gumką, jest zde­ner­wo­wana.

– Po­wo­dze­nia – mó­wię.

Wstaje, kiwa głową, nie dzię­kuje. Do­my­ślam się, że musi wie­rzyć w te wszyst­kie nie­do­rzeczne drob­no­miesz­czań­skie za­bo­bony.

– Do wi­dze­nia. – Kła­dzie rękę na klamce i za­nim zdążę od­po­wie­dzieć, wy­cho­dzi.

Ma zbyt wy­so­kie ocze­ki­wa­nia wo­bec ży­cia. To ją kie­dyś zgubi.

Anita

Bu­dzi mnie ci­che szu­ra­nie. Zu­peł­nie jakby ja­kiś gry­zoń do­bie­rał się zę­bami do dna łóżka albo ostrzył pa­zury na drew­nia­nej ra­mie. Mam ochotę krzyk­nąć, ale tylko za­kry­wam usta ręką i uno­szę głowę z po­duszki. Za­wsze pa­nicz­nie ba­łam się my­szy, te ich pa­cior­ko­wate oczy i dłu­gie, cien­kie ogony przy­pra­wiają mnie o tor­sje. Gdzie jest Po­zy­tywka? Szu­ra­nie przy­biera na sile, spo­glą­dam kon­tro­l­nie na Adama, śpi, za­nu­rzony w swo­ich słodko-dzie­cin­nych ma­rze­niach. Nie­na­wi­dzę go za tę bez­tro­ską twarz. Zer­kam w dół, nie wi­dać in­truza. W za­sięgu wzroku mam je­dy­nie nowe, ide­al­nie do­brane do ko­loru szla­froka pu­chate pan­to­fle, które przez uła­mek se­kundy ja­wią mi się jako bliź­nia­cze szczury dumbo, by po chwili znów stać się zwy­kłymi, po­zba­wio­nymi uszu kap­ciami.

Je­stem już dość roz­bu­dzona, aby się zo­rien­to­wać, że źró­dłem dźwięku nie była mysz. To ten wku­rza­jący są­siad z dołu, do­mo­ro­sły rzeź­biarz, stuk­nięty ar­ty­sta. Wozi windą kloce drewna, po­wy­gi­nane ko­nary drzew i ni­gdy po so­bie nie sprząta, zo­sta­wia­jąc zie­loną, omszałą korę na pod­ło­dze. A po­tem he­bluje, pi­łuje i nie wiem, co jesz­cze, za­wsze ro­biąc przy tym mnó­stwo ha­łasu. Tak jak te­raz. Szur, szur, szur, szur. Wstaję, owi­jam się szla­fro­kiem, idę do przed­po­koju, biorę szczotkę i za­czy­nam stu­kać w pod­łogę trzon­kiem. Mocno, co­raz moc­niej. Przy­biega Po­zy­tywka. Za­cie­ka­wiona moim po­ran­nym oży­wie­niem, ociera się o nogi, unosi pysz­czek. Nie prze­staję stu­kać, tak samo jak on nie prze­staje szu­rać, zo­ba­czymy, kto wy­gra. Adam siada na łóżku ze wście­kłą miną.

– Od­biło ci?! – krzy­czy. – Prze­stań!

– Niech on prze­sta­nie – od­pa­ro­wuję, ale na mo­ment za­sty­gam z mio­tłą w ręce, na­słu­chu­jąc od­gło­sów z dołu.

– Czy wiesz, która go­dzina? – pyta, zer­ka­jąc na ko­mórkę.

– Wiem – od­po­wia­dam. – Ale naj­wy­raź­niej on nie wie. – Puk-puk-puk, są­siad prze­cho­dzi do dru­giego etapu pracy, z uży­ciem młotka. Za­ci­skam ręce na szczotce i z ca­łych sił ude­rzam ki­jem w pod­łogę.

– Boże! – Adam pró­buje prze­bić się przez ha­łas. – Ale ci od­pier­dala.

Wstaje i idzie w stronę ła­zienki. Pa­trzę na jego mu­sku­larne ciało, zwi­chrzone włosy, i ści­ska mnie gdzieś w środku. Kie­dyś było ina­czej, kie­dyś się ko­cha­li­śmy, każ­dego ranka, bez wy­jątku, bez względu na dzień ty­go­dnia i porę roku. Na po­czątku na­szego ra­zem. O szó­stej pięć­dzie­siąt moje dło­nie spo­czy­wały na jego cie­płej skó­rze, a nie na zim­nym kiju od szczotki. Wła­śnie tak wy­glą­dał pierw­szy rok na­szego mał­żeń­stwa. By­li­śmy szczę­śliwi, nie­świa­domi wi­szą­cego nad nami widma ka­ta­strofy. Za­chłan­nie od­da­wa­li­śmy się co­dzien­no­ści, pracy, po­dró­żom, drob­nym i więk­szym przy­jem­no­ściom. Ży­cie było pro­ste, a my czer­pa­li­śmy z niego wszystko, co naj­lep­sze. I wiem, że ten stan mógłby trwać dłu­żej, gdy­by­śmy pew­nego wie­czoru nie za­częli sta­rać się o dziecko. Ta­kiej de­cy­zji nie po­dej­muje się mię­dzy jedną fi­li­żanką kawy a drugą, do­ra­sta się do niej po­woli. Z cza­sem doj­rzewa w na­szej gło­wie, aż osią­gnie roz­miary głę­bo­kiej pew­no­ści. I wtedy, gdy wspól­nie wy­po­wie się ją na głos, nie ma od­wrotu. Re­zy­gna­cja nie ozna­cza zmiany sta­no­wi­ska, to to­talna ka­ta­strofa.

Tak, prze­cho­dzimy kry­zys, nie da się ukryć, od ja­kie­goś czasu nam się nie układa. Nie na­zy­wamy rze­czy po imie­niu, to­le­ru­jemy się, ale z każ­dym dniem od­da­lamy się od sie­bie. Każdą naj­mniej­szą ko­mórką ciała czuję, że mój mąż prze­staje mnie ko­chać. A może już mnie nie ko­cha? Kiedy ta myśl znów po­ja­wia się w mo­jej gło­wie, nie­ru­cho­mieję z mio­tłą w ob­ję­ciach. Pa­trzę na świa­tło w przy­mglo­nych okien­kach drzwi ła­zien­ko­wych, na jego po­ru­sza­jącą się syl­wetkę, i czuję, że będę wy­mio­to­wać. Sia­dam na skraju łóżka i ukry­wam twarz w dło­niach. Mu­szę się po­wstrzy­mać, nie chcę ro­bić scen. Gdy mię­dzy nami jest źle, a po­ja­wiają się do­bre wspo­mnie­nia, robi się nie­bez­piecz­nie.

Wstaję, po­chy­lam się nad rzu­coną nie­dbale szczotką, ale nim zdążę jej do­tknąć, z dołu ude­rza ko­lejna fala dźwię­ków. Mam wra­że­nie, że ktoś pa­pie­rem ścier­nym wy­gła­dza po­fał­do­wane po­wierzch­nie mo­jego mó­zgu. Wiem, że dłu­żej nie wy­trzy­mam tej zło­ści, fru­stra­cji i zmę­cze­nia, gro­ma­dzą­cych się we mnie od mie­sięcy. Pod­cho­dzę do ła­zienki i na­ci­skam klamkę. Za­mknął się od środka, wcze­śniej ni­gdy tego nie ro­bił, si­kał przy drzwiach otwar­tych na oścież. Opie­rał się lewą ręką o ścianę wy­soko nad głową, aby za­cho­wać rów­no­wagę, drugą ręką kon­tro­lo­wał stru­mień mo­czu, a ja za­pa­da­łam się w niego. Po­pi­ja­łam kawę i stu­dio­wa­łam ide­alne pro­por­cje jego ciała. Kar­mi­łam się tym wi­do­kiem każ­dego ranka i czu­łam się szczę­śliwa, bę­dąc czę­ścią jego świata.

– Otwórz! – Szar­pię za klamkę.

Po­słusz­nie otwiera. Wy­mi­jam go i po­chy­lam się nad se­de­sem. Kilka prób, gar­dłowe od­głosy, nic poza tym. Pod­no­szę głowę i wi­dzę, jak jego twarz na­gle z peł­nej zło­ści zmie­nia się we współ­czu­jącą.

– Czy to moż­liwe? – pyta.

– Co? – Pod­no­szę się z ko­lan.

– Że tym ra­zem się udało.

W jego nie­bie­skich oczach wi­dać na­dzieję. Czarne, ogromne źre­nice za­lewa fala ra­do­ści.

– Nie, kurwa. Nie­moż­liwe.

Wy­cie­ram usta pa­pie­rem to­a­le­to­wym. Wy­mi­jam go znowu i wy­cho­dzę z ła­zienki. Kie­dyś nie prze­kli­na­łam, te­raz klnę jak szewc. Tak, zmie­ni­łam się, wiem, ro­ze­szłam się w szwach, ale nie mam siły dłu­żej z tym wal­czyć. Z moją bez­płod­no­ścią, bra­kiem kon­troli nad sobą, rzu­ca­niem na każ­dym kroku mię­sem, trudno, je­stem te­raz wła­śnie taka.

Wcho­dzę do kuchni, wy­rzu­cam zwi­tek pa­pieru do ko­sza na śmieci i włą­czam eks­pres. Ogar­nia mnie wście­kłość. Jak może my­śleć, że tym ra­zem się udało? Nie umie li­czyć czy jest tak głupi, że wie­rzy w ja­kieś cu­downe, prze­dziwne, nie­kon­tro­lo­wane szczę­śliwe po­czę­cie? Ja już dawno prze­sta­łam wie­rzyć – w ja­kie­kol­wiek po­czę­cie. To prawda, wciąż pró­bu­jemy, ale ja stra­ci­łam na­dzieję. Na­iw­ność też ma swoje gra­nice. Myję dwie fi­li­żanki, które wy­ło­wi­łam z tony brud­nych na­czyń za­le­ga­ją­cych w zle­wie. Ro­bię tak od kilku dni, może na­wet ty­go­dni, myję to, co jest po­trzebne, reszta leży upa­prana w ocze­ki­wa­niu na swoją ko­lej. To do mnie nie­po­dobne, wszak je­stem po­rząd­ni­sią, nie­po­prawną pe­dantką. To też się jed­nak z nie­wia­do­mych po­wo­dów zmie­niło. Ow­szem, wpa­dam jesz­cze cza­sem w szał sprzą­ta­nia, tak jak wczo­raj, gdy chu­s­teczką do drewna po­le­ro­wa­łam pod­łogę w sy­pialni. Dzia­łam wtedy jak w tran­sie, mu­szę czymś za­jąć my­śli, jed­nak przy­mus ten znika tak rap­tow­nie i nie­spo­dzie­wa­nie, jak się po­ja­wił. I nie­stety od kilku ty­go­dni tego na­głego przy­pływu ener­gii nie wy­star­cza na kuch­nię. Tylko pa­trzeć, jak Adam przy­czepi się do tego syfu i znów się po­kłó­cimy, przy­naj­mniej to nam ostat­nio do­brze wy­cho­dzi.

Wy­cie­ram fi­li­żanki w ręcz­nik pa­pie­rowy, usta­wiam je pod kolbą wy­peł­nioną kawą im­por­to­waną z Pa­pui-No­wej Gwi­nei i na­ci­skam włącz­nik. Przy­jemny war­kot i ko­jący za­pach. Wpa­truję się w brą­zowy płyn ciek­nący po por­ce­la­no­wych brze­gach. Ką­tem oka wi­dzę wcho­dzą­cego do kuchni Adama. Jest ubrany w gra­na­tową ko­szulę i o ton ciem­niej­sze spodnie. Staje za mną, od­wra­cam się w jego stronę, przez chwilę tak­su­jemy się wzro­kiem. Nie jest w tym do­bry, za­zwy­czaj to ja wy­gry­wam i ten po­je­dy­nek rów­nież na­leży do mnie. Na mo­ment spusz­cza głowę, a po­tem spo­gląda na mnie.

– Prze­pra­szam.

Wy­ciąga rękę w moim kie­runku, pró­buje mnie do­tknąć, ale się co­fam. Kolba eks­presu wbija mi się w plecy, jed­nak nie ru­szam się, pa­trzę, jak się od­wraca i od­cho­dzi.

Nie chcę, żeby tak było. Ko­cham go i pra­gnę tak mocno jak daw­niej. Ro­bię krok do przodu i wcho­dzę w pustkę, którą po so­bie zo­sta­wił, wy­peł­nioną jego za­pa­chem, mie­szanką cy­na­monu, goź­dzi­ków i piżma. Chcia­ła­bym, żeby mnie przy­tu­lił, że­by­śmy za­częli się ko­chać, nie­ważne, że nic oprócz przy­jem­no­ści z tego nie wy­nik­nie. Po­prawka, te­raz nie ma już na­wet przy­jem­no­ści. Od­wra­cam się, otwie­ram lo­dówkę, wyj­muję mleczko, ubi­jam je w spie­nia­czu i wle­wam do fi­li­ża­nek.

– Kawa – mó­wię, sta­wia­jąc tę dla niego na ku­chen­nej la­dzie.

– Nie trzeba – od­po­wiada. – Wy­piję w pracy.

Bie­rze do ręki ak­tówkę, prze­rzuca ma­ry­narkę przez ra­mię i wy­cho­dzi, nie pa­trząc na mnie. Mam ochotę rzu­cić za nim fi­li­żanką i tylko wi­zja sprzą­ta­nia ba­ła­ganu mnie po­wstrzy­muje. Sia­dam na krze­śle, ukry­wam twarz w dło­niach i pró­buję się opa­no­wać. Po­zy­tywka kręci się przy mo­ich no­gach, przy­po­mi­na­jąc, że czeka na śnia­da­nie. Po­woli wy­pusz­czam na­gro­ma­dzone w płu­cach po­wie­trze, od­dy­cham głę­boko. Za chwilę wszystko wróci do normy, we­zmę prysz­nic, zjem śnia­da­nie i za­biorę się do pracy. Wie­czo­rem wróci Adam, po­roz­ma­wiamy, prze­cież go po­trze­buję, nie chcę się z nim kłó­cić. Gdy czuję, że już pra­wie się uspo­ko­iłam, że je­stem w sta­nie wziąć się w garść, umyć zęby i się ubrać, znów to sły­szę. Szur, szur, szur, szur. Chwy­tam fi­li­żankę i rzu­cam nią w ścianę. Po­zy­tywka ucieka z kuchni ze zje­żo­nym ogo­nem, por­ce­lana spada z hu­kiem na pod­łogę, kawa po­woli ścieka po ścia­nie. Wy­bie­gam z miesz­ka­nia, zbie­gam po scho­dach, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie, do­pa­dam do drzwi są­siada i walę w nie pię­ściami.

Czuję ból, ale nie prze­staję. Tego mi trzeba, roz­ła­do­wuje mnie to i dziw­nie od­pręża.

Po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza otwie­rają się drzwi. Wy­cho­dzi z nich obrzy­dli­wie za­dbana i uśmiech­nięta ko­bieta, ga­wo­rząc coś miło do swo­jej ma­łej có­reczki. Na mój wi­dok staje osłu­piała. Co, nie po­doba jej się mój szla­frok? Za­sła­nia sobą dziew­czynkę, gdy po­na­wiam se­rię upo­rczy­wego pu­ka­nia. Po­ma­lo­wane ró­żową po­madką usta wy­krzy­wiają się w nie­kon­tro­lo­wa­nym gry­ma­sie. Ob­da­rzona peł­nym obu­rze­nia spoj­rze­niem, mam już ochotę coś jej po­wie­dzieć, gdy drzwi wresz­cie ustę­pują pod moim na­po­rem i staje w nich ten wku­rza­jący ar­ty­sta, prze­pa­sany ja­kimś pa­skud­nym far­tu­chem.

– Co pani wy­pra­wia?

Sły­szę szpilki stu­ka­jące gło­śno na scho­dach, cu­downa la­lu­nia zbiega po nich z dziec­kiem na rę­kach.

– Ja wy­pra­wiam? – Ki­pię ze zło­ści. – Prze­stań ha­ła­so­wać!

– Słu­cham? – Wy­ba­łu­sza na mnie swoje ry­bie oczy. – To pani ha­ła­suje.

– Szur, szur, szur, szur! – Prze­krzy­wiam głowę to w jedną, to w drugą stronę. – Osza­leję, je­śli nie prze­sta­niesz.

– To moja praca – tłu­ma­czy.

– Masz prze­stać – ce­dzę przez zęby.

– Bo co mi zro­bisz? – Za moim przy­kła­dem mło­dzie­nia­szek prze­cho­dzi na ty.

– We­zwę po­li­cję.

– Pro­szę bar­dzo – mówi. – Do­cho­dzi ósma rano, nie za­kłó­cam ci­szy noc­nej, mogę w swoim domu ro­bić, co mi się po­doba. Od­wal się! – do­daje na ko­niec i za­trza­skuje mi drzwi przed no­sem.

Mam ochotę po­no­wić atak, ale się po­wstrzy­muję. Czuję, jak bolą mnie knyk­cie, oglą­dam je i za­sta­na­wiam się, czy bę­dzie na nich wi­dać si­niaki. Czy lu­dzie mo­gliby po­my­śleć, że to Adam mi je zro­bił? Mój cu­downy mąż mnie bije, to by do­piero była no­wina. Kiedy na­ci­skam gu­zik przy­wo­łu­jący windę, jej drzwi od razu się otwie­rają. Na pod­ło­dze znów wi­dzę ka­wałki kory i tro­ciny. Wście­kłość przy­biera na sile, na­stęp­nym ra­zem wy­sy­pię za­war­tość ku­wety Po­zy­tywki na jego wy­cie­raczkę, obie­cuję so­bie w my­ślach.

Gdy wy­sia­dam na swoim pię­trze, za­uwa­żam, że zo­sta­wi­łam otwarte miesz­ka­nie. Wcho­dzę do środka, prze­krę­cam klucz w zamku, opie­ram się ple­cami o drzwi i osu­wam na pod­łogę. Przez mo­ment przy­glą­dam się swo­jemu od­bi­ciu w lu­strze.

Wy­glą­dam ża­ło­śnie. Włosy ster­czą każdy w inną stronę, zu­peł­nie jak w szczotce, która leży przede mną na środku przed­po­koju. Mu­szę się wziąć w garść, prze­cież kie­dyś po­tra­fi­łam być inna. Pod­no­szę się, wcho­dzę do ła­zienki, roz­cze­suję koł­tuny i wiążę włosy w wy­soki ku­cyk.

Wra­cam do kuchni. Plama na ścia­nie przy­brała ko­lor kupy. Ku­cam i zbie­ram ka­wałki por­ce­lany. Lu­bi­łam tę fi­li­żankę, ku­pi­li­śmy ją pod­czas jed­nego z na­szych cu­dow­nych wy­jaz­dów na po­czątku związku. Wy­pro­fi­lo­wana na kształt Krzy­wej Wieży w Pi­zie, cienka ja­poń­ska por­ce­lana, tro­chę mi jej szkoda, ale tylko tro­chę. Skoro nic nie zo­stało po na­szej cu­dow­nej re­la­cji, to i po cu­dow­nej fi­li­żance nic nie może zo­stać. Ście­reczką wy­cie­ram brą­zową plamę ze ściany. Pod­cho­dzę do lady. Kawa Adama jest pra­wie zimna, ale wy­pi­jam ją jed­nym hau­stem do dna, zu­peł­nie jakby to był kie­li­szek wódki, a nie droga, eg­zo­tyczna kawa do­ma­ga­jąca się na­leż­nej so­bie aten­cji. Otwie­ram lo­dówkę, wyj­muję karmę dla kota. Po­chy­lam się nad mi­ską Po­zy­tywki, sze­lesz­czę alu­mi­nio­wym opa­ko­wa­niem, ale nie przy­biega. Za­wsze kręci się pod mo­imi no­gami, a te­raz się gdzieś scho­wała. Mu­siała się na­prawdę prze­stra­szyć. Nie­na­wi­dzę sie­bie za te ataki zło­ści, nie pierw­szy raz coś ta­kiego mi się zda­rza. Czę­sto w mo­men­tach nie­za­do­wo­le­nia ro­bię dziwne rze­czy, walę pię­ścią w stół, klnę lub ko­pię w ścianę. Wcze­śniej nie po­dej­rze­wa­łam, że jest we mnie tyle agre­sji. To zu­peł­nie nie­za­leżne ode mnie, po pro­stu dzieje się ot tak, mimo woli.

– Po! – krzy­czę. – No chodź!

Ci­sza. Idę do po­koju, nie ma jej, za­glą­dam na półkę ze swe­trami, na któ­rej czę­sto śpi.

– Pozi – po­wta­rzam.

Na­dal nic. Otwie­ram drzwi do ła­zienki, szafę w przed­po­koju.

– To nie jest śmieszne, wy­łaź.

Nie ma jej. Za­czy­nam bie­gać po domu, wo­łam ją, otwie­ram wszyst­kie szu­flady w ko­mo­dzie, pralkę, za­glą­dam na­wet do ko­sza z brudną bie­li­zną. Miesz­ka­nie wy­gląda jak po przej­ściu tor­nada, jed­nak ni­g­dzie nie ma kotki. Na­gle uzmy­sła­wiam so­bie, że mu­siała uciec przez drzwi, które zo­sta­wi­łam otwarte, zbie­ga­jąc do tego pa­lanta na dole. Wy­pa­dam na klatkę. Bie­gnę na górę, po­tem na dół, krzy­cząc:

– Po, Pozi, gdzie je­steś?!

Męż­czy­zna, któ­rego mi­jam na scho­dach, ob­da­rza mnie zde­gu­sto­waną miną. Nie­na­wi­dzę lu­dzi za to ich oce­nia­nie, cią­głe szu­flad­ko­wa­nie każ­dego, na­wet nie­zna­jo­mego są­siada. Jego spoj­rze­nie jest tak wy­mowne, że staję w po­ło­wie scho­dów. Nie ob­cho­dzi mnie, co o mnie my­śli, ale jest młody, przy­stojny i fa­ceci ni­gdy w taki spo­sób na mnie nie pa­trzą. W ich oczach za­wsze znaj­duję po­żą­da­nie, po­dziw, apro­batę.

– Uciekł mi kot – tłu­ma­czę. – Czy nie wi­dział pan ru­dego kota?

Jego twarz mo­men­tal­nie się roz­ja­śnia. Ha, ha, ha, a już my­ślał, że ma do czy­nie­nia z psy­cho­patką.

– Jest na gó­rze. – Uśmie­cha się. – Wy­gląda przez okno.

– Dzię­kuję – mó­wię, po­sy­ła­jąc mu uwo­dzi­ciel­skie spoj­rze­nie. Wy­mi­jam go i wbie­gam po dwa stop­nie. Po­zy­tywka sie­dzi na ostat­nim pię­trze, na ma­łym okienku wy­cho­dzą­cym na ulicę, i ob­ser­wuje go­łę­bie spa­ce­ru­jące po pa­ra­pe­cie.

– Pozi – biorę ją na ręce – nie ucie­kaj wię­cej pańci. Kto bę­dzie mnie bro­nił przed my­szami? – szep­czę jej do ucha, kro­cząc ko­ry­ta­rzem w stronę miesz­ka­nia.

Adam

Moja żona jest cu­downa. Po­wta­rzam to so­bie, scho­dząc po wy­po­le­ro­wa­nych mar­mu­ro­wych scho­dach. Moja żona jest naj­wspa­nial­sza na świe­cie. Szczu­pła, wy­soka blon­dynka, skan­dy­naw­ska pięk­ność, obok któ­rej na ulicy nikt nie może przejść obo­jęt­nie, ani męż­czyźni, ani ko­biety. W jed­nych wzbu­dza po­żą­da­nie, w dru­gich za­zdrość. Jest ide­alna. Z ła­two­ścią zdo­była trzy Z w moim pry­wat­nym ran­kingu atrak­cyj­no­ści ko­biet: zgrabna, za­dbana i za­bawna. Wy­cho­dzę na ulicę, po­ranne słońce ata­kuje moją za­spaną twarz. Wsia­dam do sa­mo­chodu, na nos zsu­wam oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Ru­szam, aby po chwili się za­trzy­mać i prze­pu­ścić na pa­sach młodą ko­bietę idącą za rękę z dziec­kiem. Kiw­nię­ciem głowy dzię­kuje za życz­liwy gest, wy­ko­nuję po­dobny ukłon w jej stronę, na co ona od­po­wiada uśmie­chem. Moja żona też kie­dyś taka była. Uśmiech­nięta per­fek­cjo­nistka. Te­raz zaś hu­mo­rza­sta fru­stratka. Kie­dyś za nią sza­la­łem, dziś mę­czy mnie jej to­wa­rzy­stwo. Ni­gdy nie są­dzi­łem, że tak bę­dzie, ale wła­śnie tak się stało.

Pod­jeż­dżam pod McDo­nald, par­king jest pra­wie pu­sty. Pod­cho­dzę do kasy, za­ma­wiam kawę, se­zo­nowe cia­steczko i sa­łatkę na po­tem. Po chwili uśmiech­nięta stu­dentka wrę­cza mi torbę wraz z pa­ra­go­nem. Jest ładna, bar­dzo młoda, od­waż­nie uma­lo­wana i na pewno pod służ­bo­wym mun­dur­kiem ma wy­zy­wa­jący de­kolt. Ga­pię się na nią, a ona wciąż się uśmie­cha. Ko­lejna ra­do­sna dziew­czyna. Kiedy moja żona po­sta­no­wiła wy­pi­sać się z ich dru­żyny? Płacę i sia­dam przy oknie. Obok, na krze­śle kładę ak­tówkę, przez opar­cie prze­wie­szam ma­ry­narkę. Biorę do ręki ga­zetę, którą ktoś zo­sta­wił na są­sied­nim stole. Po­pi­jam kawę i prze­wra­cam ko­lejne strony. Ro­bię tak co­dzien­nie od kilku mie­sięcy. Okła­muję swoją żonę. Wy­cho­dzę z domu przed ósmą i idę po­sie­dzieć gdzieś przy ka­wie. Naj­czę­ściej w McDo­nal­dzie, ale kilka razy by­łem w ta­kiej ma­łej, przy­tul­nej ka­wiarni przy Mio­do­wej, któ­rej na­zwy nie pa­mię­tam. Od awansu w li­sto­pa­dzie ze­szłego roku cho­dzę do pracy na dzie­siątą, ale ona o tym nie wie. Nie wie o awan­sie i nie wie o mo­ich sa­mot­nych po­ran­kach. Mam dwie go­dziny dla sie­bie, bez jej na­dą­sa­nej miny, pre­ten­sjo­nal­nego tonu, cią­głych na­rze­kań i smut­ków.

Gdy wra­cam wie­czo­rem, pra­wie nie roz­ma­wiamy. Ina­czej jest w „te dni”, jak to o nich mówi, czyli dni, w które mu­simy się ko­chać. Pro­wa­dzi te swoje wy­kresy, ry­suje nie­zro­zu­miałe li­nie, to w górę, to w dół, tu zie­lone kropki, tam czer­wone krzy­żyki, i trzyma to na swo­jej szafce noc­nej. Każ­dego wie­czoru wer­tuje kartki, go­dzi­nami wpa­truje się w tę nie­zro­zu­miałą mapę na­szego ży­cia sek­su­al­nego jak w ja­kie­goś Ma­neta czy Re­no­ira. Po­tem, gdy już coś z tego wy­czyta, oznaj­mia na­gle: „Ju­tro weź wolne”. A ja mam ochotę wstać, wyjść z domu, trza­snąć za sobą drzwiami i ni­gdy już nie wra­cać. Nie uzgad­nia tego ze mną, tylko mi roz­ka­zuje. Od czasu awansu to nie jest już taki pro­blem, pra­cuję zdal­nie z domu, ale wcze­śniej w ta­kich sy­tu­acjach czu­łem się nie­kom­for­towo. Kiedy tłu­ma­czy­łem, że nie mogę tak z dnia na dzień nie pójść do pracy, że mam spo­tka­nia, ter­miny, wku­rzała się, kłó­ci­li­śmy się, mó­wiła, że już mi nie za­leży na dziecku, na niej, i za­wsze jej elo­kwen­cja wy­gry­wała z moim ści­słym umy­słem.

A więc w te dni na jej roz­kaz zo­staję w domu. Jest tak bez­na­dziej­nie, że aż trudno w to uwie­rzyć. Nie­na­wi­dzę tego wy­mu­szo­nego ko­pu­lo­wa­nia, z ter­mo­me­trem w ręce. Na ha­sło, nie­prze­rwa­nie przez kilka dni, a po­tem znów przez trzy ty­go­dnie w sy­pialni wieje chło­dem. Za każ­dym ra­zem li­czę jed­nak, że w tym mie­siącu się uda. Bę­dziemy mieli dziecko i tym sa­mym na­sze ży­cie, po ostrym za­krę­cie, zła­pie długą pro­stą. Tyle że od po­nad dwóch lat wszel­kie wy­siłki koń­czą się fia­skiem. Mamy za sobą nie­udane próby in­se­mi­na­cji i ba­da­nie spermy, które do dziś wy­wo­łuje we mnie ogromne współ­czu­cie dla sa­mego sie­bie. Za­mknięty w po­koju peł­nym por­no­sów i rów­nie wy­mow­nych ga­zet czu­łem się jak na­sto­la­tek nie­śmiało wy­pró­bo­wu­jący moż­li­wo­ści swo­jego ciała, w stre­sie z po­wodu co­raz gło­śniej­szych na­wo­ły­wań ro­dzi­ców zza drzwi ła­zienki. Z przy­jem­no­ścią nie miało to nic wspól­nego. Ni­gdy wię­cej, po­wie­dzia­łem so­bie, drugi raz tego nie zro­bię. Wie­lo­krot­nie na­ma­wia­łem ją na ad­op­cję, ale oświad­czyła, że jesz­cze za wcze­śnie, że mu­simy pró­bo­wać. Tak więc wciąż, co mie­siąc, pró­bu­jemy.

I gdy to ro­bimy, na­prawdę chcę, żeby było miło. Prze­cież cze­kam na to dwa­dzie­ścia ileś tam dni, tyle, ile za­śpiewa jej ka­len­da­rzyk. Uwiel­biam jej ciało, gład­kie i ak­sa­mitne, tak przy­jemne w do­tyku, że aż nie­rze­czy­wi­ste. To moja sła­bość, jedna z wielu, je­śli cho­dzi o moją piękną żonę. Choć­bym nie wiem jak był na nią wku­rzony, po do­tknię­ciu jej skóry ule­gam i pod­daję się chwili. Daję z sie­bie wszystko, na­prawdę się sta­ram, ale gdy otwie­ram oczy i pa­trzę na jej obo­jętną, po­ru­sza­jącą się mia­rowo twarz, coś we mnie pęka. Jesz­cze pró­buję się uśmie­chać, po­chwy­cić jej spoj­rze­nie, ale ona jest nie­wzru­szona. Wo­dząc pal­cami po jej ide­al­nej skó­rze, my­ślę wtedy o in­nej. Nie ja­kiejś kon­kret­nej dziew­czy­nie, tylko za każ­dym ra­zem no­wej. Daję upust moim fan­ta­zjom, nie po­tra­fię już ina­czej. Wiem, że mu­szę się spi­sać, mu­szę być wciąż pod­nie­cony, do końca, do czasu, aż po­zwoli mi bez­wład­nie opaść na po­duszkę. Nie­na­wi­dzę sie­bie za to, co ro­bię, i jej za to, co ze mnie zro­biła.

Za oknem ja­kiś dzie­ciak ha­muje z pi­skiem opon. Z sa­mo­chodu wy­ska­kują dwie na­sto­latki i trzech chło­pa­ków w po­dob­nym do nich wieku. Śmieją się, za­cho­wują zbyt gło­śno, zaj­mują sto­lik na ze­wnątrz, ten naj­bli­żej mnie, tuż za szybą. Ob­ser­wuję, jak non­sza­lancko za­pa­lają pa­pie­rosy, je­den z ma­ło­la­tów wcho­dzi do środka zło­żyć za­mó­wie­nie. Za­zdrosz­czę im tej swo­body i bez­tro­ski, jesz­cze nie wie­dzą, jak bar­dzo ży­cie ich roz­cza­ruje. Na szy­bie za­uwa­żam tłu­ste plamy – nie­zbyt pra­co­wita była wczo­raj­sza wie­czorna zmiana. Ślady ma­łych dzie­cię­cych rą­czek, upa­pra­nych w soli i tłu­stych fryt­kach. Co­kol­wiek bym ro­bił, gdzie­kol­wiek bym był, za­wsze wraca te­mat dziecka. Przez mo­ment za­sta­na­wiam się, czy Anita też tak ma. Nie wiem, kiedy sta­li­śmy się sfru­stro­wa­nymi trzy­dzie­sto­lat­kami. Nie tak wy­obra­ża­łem so­bie moją do­ro­słość.

Ży­cie z Anitą jest nie­prze­wi­dy­walne jak ha­zard i rów­nie sil­nie uza­leż­nia­jące. Od­no­szę wra­że­nie, jak­bym bez prze­rwy grał w ru­letkę. Czarne, czer­wone, jedno wy­grywa, dru­gie prze­grywa – i ni­gdy nie wiem, jak skoń­czy się ko­lejna runda. Nie mam po­ję­cia, w ja­kim na­stroju obu­dzi się na­stęp­nego ranka, wszystko za­leży od śle­pego losu, nic ode mnie. Bach-bach, kulka od­bija się od me­ta­lo­wych ko­ry­tek, la­wi­ruje mię­dzy czer­wo­nym a czar­nym, mię­dzy obłę­dem a ra­do­ścią, puk-puk, czarne wy­grywa, prze­gry­wasz, cwa­niaczku. Fala neu­ro­ty­zmu za­lewa na­sze miesz­ka­nie, a naj­lep­szym wyj­ściem z tej sy­tu­acji jest ucieczka.

A więc ucie­kam. Każ­dego dnia. Wy­cho­dzę do pracy wcze­śniej, niż mu­szę, i wra­cam póź­niej, niż mógł­bym. W week­endy też gdzieś by­wam. Nie tak miało wy­glą­dać moje ży­cie. Nie po to za­cią­gną­łem duży kre­dyt na luk­su­sowy apar­ta­ment w cen­trum mia­sta, w jed­nej z tych wy­re­mon­to­wa­nych, eks­klu­zyw­nych ka­mie­nic, aby te­raz w nim nie miesz­kać. Pa­mię­tam, jak się cie­szy­li­śmy, gdy od­bie­ra­li­śmy klu­cze od de­we­lo­pera, pełni ma­rzeń i na­dziei. Nie wie­dzie­li­śmy tylko, jak nie­wiele z nich się spełni.

Anita ni­gdy nie pyta, jak ja się z tym wszyst­kim czuję, cho­ciaż tak samo nie mogę zo­stać oj­cem, jak ona matką. Co­dzien­nie mu­szę sta­wiać czoła ocze­ki­wa­niom w pracy, wspi­nać się na wy­żyny swo­ich moż­li­wo­ści, ry­wa­li­zo­wać i do­dat­kowo ukry­wać pro­blemy oso­bi­ste. Też cza­sem chciał­bym jak ona zo­stać w domu, do po­łu­dnia cho­dzić w szla­froku. Je­śli jed­nak mia­łoby się to dziać w jej obec­no­ści, to dzię­kuję bar­dzo. Wszystko jest lep­sze od jej ka­pry­śnego to­wa­rzy­stwa.

Biorę ak­tówkę i ma­ry­narkę i od­no­szę pu­stą tackę. Ko­bieta, obok któ­rej prze­cho­dzę, po­śpiesz­nie od­wraca głowę w stronę okna. Po­dą­żam za jej wzro­kiem, par­king jest pu­sty, na­sto­lat­ko­wie od­je­chali do­bre dzie­sięć mi­nut temu, nie wiem, co ją tak na­gle za­cie­ka­wiło. Po­py­cham szklane drzwi, po­wie­trze jest rześ­kie, wy­raź­nie czuć wio­snę. Wska­kuję do sa­mo­chodu, od­pa­lam sil­nik i ru­szam. Włą­cza się płyta Zaz, ulu­bio­nej pio­sen­karki mo­jej żony. Znów wi­dzę jej uśmiech­niętą twarz, wiatr roz­wiewa jej włosy, ocean w tle przy­brał tur­ku­sową barwę.

– Od­chyl głowę! – krzy­czę i gdy to robi, pstry­kam zdję­cie.

Za­my­kam oczy i wciąż wi­dzę to uję­cie. O mały włos nie wjeż­dżam w tył ha­mu­ją­cego przede mną forda. Rze­czy­wi­stość jest sil­niej­sza niż wspo­mnie­nia. Pora po­go­dzić się z fak­tem, że jej swo­bodny spo­sób by­cia i cią­głe żarty zo­stały wy­parte przez za­ci­śnięte w zło­ści pię­ści i po­dejrz­liwe spoj­rze­nia. Nie wiem już, które z tych wcie­leń to praw­dziwa ona. Oczy­wi­ście fi­zycz­nie na­dal jest taka sama, piękna i wy­zy­wa­jąca. Nic się nie zmie­niła przez tych kilka ostat­nich lat, a na­wet można po­wie­dzieć, że się wy­ro­biła, jest jesz­cze atrak­cyj­niej­sza. Jej dłu­gie blond włosy zmy­słowo za­wi­jają się na koń­cach. Choć nie wiem, czy blond to od­po­wied­nie okre­śle­nie, bo nie jest to ża­den mio­dowy czy ja­jeczny od­cień, tylko pra­wie biały. Zimny i na­tu­ral­nie lśniący jak lód, ide­al­nie współ­gra­jący z jej mroź­nym spoj­rze­niem.

Co­raz czę­ściej się za­sta­na­wiam, czy nie za­czy­nam mieć na nią uczu­le­nia. Do­słow­nie dra­pie mnie w gar­dle i cierp­nie mi skóra, gdy idę scho­dami do góry. Prze­sta­łem uży­wać windy, aby choć o kilka se­kund prze­dłu­żyć po­wrót do na­szego miesz­ka­nia. Je­stem zmę­czony tym cią­głym uda­wa­niem, tym, że nie pro­wa­dzę nor­mal­nego, praw­dzi­wego ży­cia, nie je­stem sobą. Bra­kuje mi swo­body, ba­nal­no­ści i... tak, nie­kon­tro­lo­wa­nego seksu. Już za­po­mnia­łem, jak to jest na­prawdę się z kimś ko­chać. Tak po pro­stu, dla przy­jem­no­ści, nic poza tym.

Gdy roz­bie­ram się w przed­po­koju, zerka na mnie znad ekranu mo­ni­tora. Nie wiem, co się dzieje w jej gło­wie, o czym my­śli, czego pra­gnie. Zni­kam za drzwiami ła­zienki, biorę prysz­nic, wkła­dam szla­frok i cie­szę się, że do­cho­dzi dzie­więt­na­sta i będę mógł po­mil­czeć w jej obec­no­ści, ga­piąc się na pre­zen­tera pro­gramu in­for­ma­cyj­nego. Ona za­wzię­cie stuka w kla­wia­turę, nie pyta, jak mi­nął mi dzień, mnie także nie cie­ka­wią jej sprawy. Nie je­stem głodny, mam ochotę na piwo, ale nie wstaję, by zna­leźć je w lo­dówce. Nie zniosę jej ga­nią­cego spoj­rze­nia, prze­cież za­kaz pi­cia al­ko­holu ty­czy się nie tylko przy­szłych ma­tek, ale i nie­do­szłych oj­ców. Wpa­truję się w ekran te­le­wi­zora i cze­kam na „Po­godę”, po któ­rej będę mógł znik­nąć za drzwiami sy­pialni. Już czuję ten przy­jemny chłód prze­ście­ra­dła i wi­dzę ukrytą pod po­duszką em­pe­trójkę. Au­dio­teka Na­ro­dowa ukoi mnie do snu ko­lej­nym skan­dy­naw­skim kry­mi­na­łem. Gdy na ekra­nie po­ja­wiają się re­klamy, z ulgą wstaję i wy­cho­dzę z po­koju. Na progu od­wra­cam się, mam za­miar coś jed­nak po­wie­dzieć, dziw­nie tak iść spać, nie za­mie­niw­szy ze sobą słowa. Przy­glą­dam się jej, unosi głowę, spięte w wy­soki ku­cyk włosy pod­ska­kują na boki ra­do­śnie, przy­po­mi­na­jąc mi naj­cu­dow­niej­sze mo­menty w moim ży­ciu. Prze­no­szę wzrok na jej twarz i nie chcę tu zo­stać ani chwili dłu­żej. Jej spoj­rze­nie uświa­da­mia mi, że po tam­tych chwi­lach nic już nie zo­stało. Od­wra­cam się i wcho­dzę do sy­pialni. Cza­sem się jej boję.

Anita

Na­de­szła wio­sna. Ła­twiej uda­wać, że żyje się nor­mal­nie, tak jak inni. Od świtu do zmierz­chu. Go­dzina za go­dziną, praca, dom, obo­wiązki i ni­by­przy­jem­no­ści. Pie­przona ułuda. Kilka dni temu za­czę­łam otwie­rać drzwi bal­ko­nowe, świeże po­wie­trze nie­sie w so­bie tyle na­dziei.

Wczo­raj wie­czo­rem, gdy Adam za­snął, zro­bi­łam test cią­żowy. Nie ocze­ki­wa­łam, że bę­dzie po­zy­tywny, i słusz­nie, bo nie był. Scho­wa­łam pla­sti­kowy pa­ty­czek do ko­sme­tyczki z wi­ze­run­kiem Ma­ri­lyn, biedna dziew­czyna, miała jesz­cze bar­dziej po­pa­prane ży­cie niż ja. Wsu­nę­łam go za sia­teczkę, obok dwu­dzie­stu sze­ściu in­nych pla­sti­ko­wych pa­tycz­ków z jedną ró­żową kre­ską. Trzy­mam je wszyst­kie. Kie­dyś po­każę je na­szemu dziecku, żeby wie­działo, jak bar­dzo na nie cze­ka­li­śmy, jak się o nie każ­dego mie­siąca sta­ra­li­śmy.

Wy­cho­dzę na bal­kon i pa­trzę w niebo. Księ­życ gapi się niemo, jakby ze mnie kpił. Czwar­tego kwiet­nia, w so­botę była peł­nia, ucie­szy­łam się, że ide­al­nie po­krywa się z mo­imi dniami płod­nymi. Nie wie­rzę w te całe bzdury o wpły­wie faz Księ­życa na płod­ność ko­biety, ale ta peł­nia w moją owu­la­cję na­pa­wała na­dzieją. Wy­szłam wtedy na bal­kon, zu­peł­nie tak jak te­raz, i pro­si­łam Księ­życ, żeby zro­bił, co w jego mocy, co mu za­leży, ale nie zro­bił i te­raz ta jego wielka gęba śmieje się ze mnie drwiąco. Wbi­jam w niego sro­gie spoj­rze­nie i wra­cam do miesz­ka­nia.

Za­glą­dam do sy­pialni. Adam śpi albo tylko udaje. Kilka razy zła­pa­łam go na tym, że okła­muje mnie w tej kwe­stii. My­ślał, że się nie wyda, ale się my­lił. Za­wsze po sto­sunku za­myka oczy, od­wraca się w stronę ściany i śpi. Ja leżę nie­ru­chomo, wpa­tru­jąc się w su­fit i za­sta­na­wia­jąc, czy to był ten szczę­śliwy traf, na­sza szóstka w lotto. Tak na­prawdę w to nie wie­rzę, ale cza­sem daję się po­nieść fan­ta­zji. Wy­obra­żam so­bie te wszyst­kie ma­lut­kie ubranka, które będę prać i pra­so­wać, wi­kli­nową ko­ły­skę, którą ostat­nio wi­dzia­łam w ja­kimś pro­gra­mie o urzą­dza­niu domu. Nie my­ślę o płci dziecka, jest mi to zu­peł­nie obo­jętne. Ma­rzę tylko o tych ma­lut­kich rącz­kach, które będą gła­dzić mnie po twa­rzy, o nóż­kach, które będą prze­bie­rać w po­wie­trzu, i ma­leń­kich pięt­kach, które ca­ło­wa­ła­bym bez końca. Po­tem za­zwy­czaj wstaję, biorę prysz­nic i idę do kuchni. Od­pa­lam lap­top i udaję, że pra­cuję, na wy­pa­dek gdyby Adam też wstał. A tak na­prawdę oglą­dam wózki i łó­żeczka na stro­nach skle­pów in­ter­ne­to­wych. Ko­piuję linki do spe­cjal­nego pliku o na­zwie Urzą­dzamy po­koik. To mnie od­pręża. Adam ni­gdy nie wstaje, ale wiem też już, że nie śpi. Od dawna to po­dej­rze­wa­łam, a te­raz mam pew­ność.

Kiedy w so­botę wró­ci­łam spod prysz­nica, le­żał tak samo jak wtedy, gdy opusz­cza­łam po­kój. Zwró­cony ku ścia­nie, zmie­nił je­dy­nie uło­że­nie rąk i nóg. Obe­szłam łóżko do­okoła, wy­ję­łam z szu­flady ko­szulę nocną i spoj­rza­łam na niego. Na twa­rzy miał po­duszkę, pew­nie po to, że­bym nie wi­działa, jak po­ru­szają się jego gałki oczne, ukryte pod za­mknię­tymi po­wie­kami.

Zro­bi­łam krok w jego stronę i bosą stopą przy­pad­kowo sta­nę­łam na ta­blet. Był go­rący, ktoś przed chwilą z niego ko­rzy­stał. Uśmiech­nę­łam się do sie­bie. Moje po­dej­rze­nia były słuszne, wie­dzia­łam, że nie śpi. Po­chy­li­łam się nad nim i przy­kry­łam wy­sta­jące spod koł­dry gołe ko­lano. Niech wie, jaka ze mnie czuła żona.

Wy­szłam do ła­zienki, prze­bra­łam się, a po­tem od­cze­ka­łam, aż na­prawdę za­śnie. Wró­ci­łam po ta­blet i spraw­dzi­łam, co oglą­dał pod moją nie­obec­ność. Szok. Hi­sto­ria prze­glą­da­nych stron była na­prawdę im­po­nu­jąca. Nie spo­dzie­wa­łam się tego po nim. Same gołe babki, po­wy­gi­nane w wy­uz­da­nych po­zach, obrzy­dliwe. Wku­rzy­łam się, co to, kurwa, ma być, nie wy­star­cza mu moje ciało? Po sto­sunku, albo może na­wet i przed, musi do­pra­wić się tymi na­brzmia­łymi od si­li­konu cyc­kami? Wró­ci­łam do ła­zienki i za­czę­łam przy­glą­dać się swo­jemu od­bi­ciu w lu­strze. Ostat­nio schu­dłam, cał­kiem sporo, bo czy­ta­łam gdzieś, że oty­łość może utrud­niać zaj­ście w ciążę, poza tym ści­śle trzy­mam się diety, zero tłu­stych i sma­żo­nych po­traw. Nie jest to żadne po­świę­ce­nie z mo­jej strony, ni­gdy nie by­łam ob­żar­tu­chem. Wy­star­czy tro­chę sa­mo­dy­scy­pliny, trzy­ma­nia na wo­dzy pra­gnień i kon­tro­lo­wa­nia po­czy­nań, a z tym ni­gdy nie mia­łam pro­blemu. Go­łym okiem wi­dać, że zma­lał mi biust – z dość kon­kret­nej mi­ski C mu­sia­łam prze­rzu­cić się na B, która co­raz bar­dziej prosi o so­lid­niej­sze wy­peł­nie­nie – ale nie są­dzi­łam, że to ma dla mo­jego męża ja­kieś zna­cze­nie. Adam ni­gdy nie był ty­pem wzro­kowca, za­wsze mó­wił, że li­czy się dla niego moje wnę­trze, pie­przony oszust. Wło­ży­łam na sie­bie ko­ron­kową ko­szulkę z mi­skami push-up, ide­al­nie oka­la­ją­cymi mój biust, i w ten spo­sób prze­ko­na­łam samą sie­bie, że wciąż je­stem piękna. To jemu na­gle ob­ni­żyły się stan­dardy.

Eryk

Do­sta­łem za­mó­wie­nie na dwie sztuki. Z po­zoru ich wy­ko­na­nie wy­daje się pro­ste, do­brze płacą, ale jak wia­domo, prze­zorny za­wsze ubez­pie­czony. Za­żą­da­łem pięć­dzie­się­ciu pro­cent za­liczki, gdyby jed­nak chcieli mnie wy­ki­wać. Zgo­dzili się bez oporu. Nie wiem, kto jest od­biorcą, mam kon­takt tylko z ich po­śred­ni­kiem, miłą dziew­czyną, która wy­daje się kon­kretna i uczciwa. Pierw­sze za­mó­wie­nie to płótno Fran­ti­ška Kupki Le Di­sque Blanc z ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­stego szó­stego roku. Dzieło przed­sta­wia kilka ide­al­nych pier­ścieni i prze­ci­na­ją­cych się pod ką­tem dzie­więć­dzie­się­ciu stopni li­nii. To do­sko­nały przy­kład eu­ro­pej­skiej sztuki abs­trak­cyj­nej. Wy­star­czy od­po­wied­nio do­brać ko­lory, co ni­gdy nie sta­no­wiło dla mnie więk­szego pro­blemu, i do­ko­nać ide­al­nych po­mia­rów. Ob­raz jest pro­sty w swej do­sko­na­ło­ści i nie­zwy­kle ce­niony przez mi­ło­śni­ków sztuki. Na ostat­niej au­kcji w dwa ty­siące je­de­na­stym roku uzy­skał osta­teczną cenę sze­ściu­set dzie­więć­dzie­się­ciu ty­sięcy fun­tów. Bar­dzo ża­łuję, że to nie ja go pierw­szy na­ma­lo­wa­łem, bo w po­rów­na­niu z tą sumą moje ho­no­ra­rium wy­gląda ża­ło­śnie. Wiem, że sko­pio­wa­nie ob­razu nie zaj­mie mi wiele czasu. Tro­chę trud­niej bę­dzie z dru­gim za­mó­wie­niem – po­mniej­szoną pię­cio­krot­nie ko­pią Le­żą­cej fi­gury Henry’ego Mo­ore’a, w drew­nie. Szczę­śli­wie się zło­żyło, że mam od­po­wied­nich roz­mia­rów ka­wa­łek lipy, być może lep­sza by­łaby to­pola, ale nie mam czasu je­chać do tar­taku po nowe ma­te­riały. Oba za­mó­wie­nia mają być go­towe za mie­siąc. Za­liczkę obie­cali dać w przy­szłym ty­go­dniu, resztę – ty­dzień po do­star­cze­niu prze­syłki do za­ma­wia­ją­cego.

Wcze­śniej ta­kie przy­pad­kowe, do­ryw­cze prace sta­no­wiły główne źró­dło mo­jego do­chodu. Bra­łem każde zle­ce­nie, nie było ich zresztą tak wiele, i scho­dzi­łem z ceny. Nie mo­głem krę­cić no­sem, z cze­goś prze­cież trzeba pła­cić ra­chunki. A te­raz na­gle, gdy za­ła­pa­łem się do grupy kon­ser­wu­ją­cej ob­razy ko­ścielne i przez kilka mie­sięcy mogę być pe­wien sta­łych do­cho­dów, na­stą­pił nie­zwy­kły ruch w in­te­re­sie. To już trze­cie za­mó­wie­nie od po­czątku roku, praw­dziwy okres pro­spe­rity. Co prawda to w więk­szo­ści rzeźby, a szcze­rze mó­wiąc, nie czuję się w tym mocny, znacz­nie więk­szą ra­dość daje mi ob­co­wa­nie z far­bami niż z dłu­tem, ale do­póki moje na­zwi­sko nie jest znane, do­póki nic nie zna­czę w świe­cie sztuki współ­cze­snej, mu­szę się do­sto­so­wać do po­trzeb rynku.

Dziś mam wolny dzień, więc cały spę­dzę w naj­mniej­szym po­koju wy­naj­mo­wa­nego przeze mnie miesz­ka­nia, które prze­kształ­ci­łem w pra­cow­nię. Cho­ciaż za­ostrzone dłuta, drew­niany mło­tek, tar­nik i pil­nik ry­flowy leżą obok po­kaź­nego ko­naru go­towe do pracy, za­cznę od ob­razu. Świa­tło jest ide­alne, ta­kie jak lu­bię, nie mogę nie wy­ko­rzy­stać tego daru nieba. Biorę do ręki cyr­kiel i ro­bię pierw­sze przy­miarki, kre­śląc na płót­nie kon­tury zło­tego dysku.

Adam

Pro­mie­nie wpa­dają przez szcze­liny od­sło­nię­tej ro­lety, ry­su­jąc na ścia­nie ide­alne pa­ski. Ja­sno, ciemno, ja­sno, ciemno, skrząca się świa­tłem ze­bra, która znik­nie za kilka mi­nut, gdy słońce schowa się za biu­row­cem po prze­ciw­nej stro­nie ulicy. Wpa­truję się w nią, ile­kroć po­jawi się znie­nacka w moim po­koju. Ob­co­wa­nie z ulot­no­ścią chwili.

– Idziesz? – sły­szę za sobą głos Wik­tora.

Od­wra­cam się, po­lu­zo­wany kra­wat swo­bod­nie układa się na jego piw­nym brzu­chu, w ręce trzyma sfa­ty­go­waną ak­tówkę.

– Jesz­cze chwilę – mó­wię.

– Po­cze­kam – pro­po­nuje.

Wy­łą­czam kom­pu­ter, jed­nym ru­chem ręki zbie­ram cien­ko­pisy ze stołu i wrzu­cam je do me­ta­lo­wego ku­beczka. Se­gre­ga­tor od­sta­wiam na półkę i po raz ostatni spo­glą­dam na ze­brę, która prze­su­nęła się lekko w prawo.

– Jak ne­go­cja­cje z Fe­dE­xem? – pyta Wik­tor, gdy zmie­rzamy w stronę windy.

– Wszystko utknęło w mar­twym punk­cie. Oni nie chcą zejść z ceny, my nie chcemy za­ak­cep­to­wać ich pro­po­zy­cji – opo­wia­dam, pusz­cza­jąc go przo­dem, gdy mi­jamy się w ko­ry­ta­rzu z młodą ko­bietą. Nie po­tra­fię się po­wstrzy­mać i oglą­dam się za nią. Dłu­gie nogi w czar­nych raj­sto­pach pre­zen­tują się nie naj­go­rzej.

– Nowa od PR-u – wy­ja­śnia Wik­tor, gdy po­wra­cam spoj­rze­niem do jego twa­rzy.

Ki­wam z uśmie­chem głową, po­now­nie zer­ka­jąc w stronę dziew­czyny, która znika w głębi ko­ry­ta­rza.

– Są co­raz młod­sze – do­daje. – A my co­raz mniej je in­te­re­su­jemy.

Zby­wam to mil­cze­niem, bo kto jak kto, ale ja nie mogę na­rze­kać na brak za­in­te­re­so­wa­nia, nie­za­leż­nie od wieku mo­jego i ko­biet. Wciąż mam w so­bie to coś. Wik­tor na­ci­ska gu­zik przy­wo­łu­jący windę. Mamy do prze­je­cha­nia tylko dwa pię­tra, dla jego zdro­wia i wy­glądu by­łoby le­piej, aby prze­rzu­cił się na schody, ale za­cho­wuję tę uwagę dla sie­bie.

– Ja­kieś plany na długi week­end? – pyta, gdy drzwi za­my­kają się za nami.

– Nie wiem – od­po­wia­dam wy­mi­ja­jąco. – Chyba nie. Jesz­cze nie my­śla­łem.

Za­po­mnia­łem, że za kilka dni mamy długi ma­jowy week­end. Rok temu po­je­cha­li­śmy do Sztok­holmu, niby na spon­ta­niczną wy­cieczkę. W każ­dym ra­zie w taki spo­sób jej to przed­sta­wi­łem, a tak na­prawdę wy­jazd był o wiele wcze­śniej przeze mnie za­pla­no­wany, zresztą jak każdy inny wy­pad „w ciemno”. Nie lu­bię zda­wać się na ła­skę losu, ale wiem, że ona za tym prze­pada, więc ba­wię się w tę głu­pią grę pod ty­tu­łem „jedźmy gdzie­kol­wiek”. Tylko że to „gdzie­kol­wiek” jest za­wsze przeze mnie sta­ran­nie wy­brane. Wa­ka­cyjne wy­jazdy zo­sta­wiam jej. Uwiel­bia do­pi­na­nie wszyst­kiego na ostatni gu­zik, a ja nie chcę od­bie­rać jej tej przy­jem­no­ści, poza tym na­prawdę jest w tym świetna, znacz­nie lep­sza ode mnie.

– Jedź ze mną w góry – cią­gnie Wik­tor, gdy ra­mię w ra­mię prze­mie­rzamy prze­stronny hol na­szego biu­rowca. – Mój oj­ciec wy­jeż­dża na kilka dni do Ło­dzi, jego do­mek my­śliw­ski bę­dzie stał pu­sty. Mo­gli­by­śmy się za­ba­wić w mę­skim gro­nie. Ty, ja, Szy­mon.

– Brzmi nie­źle – mó­wię.

Rze­czy­wi­ście po­doba mi się ten po­mysł, ja­kaś al­ter­na­tywa, ucieczka od nie­wy­pału, któ­rym może się oka­zać te­go­roczna wy­cieczka z Anitą. Po raz pierw­szy za­po­mnia­łem ją za­pla­no­wać, więc praw­do­po­dob­nie nie bę­dzie tak cu­dow­nie, jak za­wsze. Chcę je­chać z Wik­to­rem, tego je­stem pe­wien, nie wiem tylko, co na to po­wie moja żona. Ale czy na­prawdę mam ochotę za­wra­cać so­bie tym te­raz głowę? Naj­wy­żej znów się po­kłó­cimy.

– No to świet­nie. – Wik­tor po­py­cha drzwi.

Wy­cho­dzimy z bu­dynku. Obaj mru­żymy oczy od po­po­łu­dnio­wego słońca.

– Przy­jadę po cie­bie ju­tro wie­czo­rem – pro­po­nuje, gdy roz­sta­jemy się na par­kingu.

Uno­szę rękę w ge­ście po­że­gna­nia i wsia­dam do sa­mo­chodu. Czuję, że jak jej o tym po­wiem, wściek­nie się. Nie uwie­rzy w ża­den mę­ski wy­pad, bę­dzie po­dej­rze­wać mnie o zdradę. Ostat­nio do­stała ja­kie­goś fi­sia, prze­gląda moje rze­czy, wiem o tym, bo za­uwa­ży­łem w śmiet­niku całą za­war­tość kie­szeni spodni od gar­ni­turu. Nie po­doba mi się, że mnie kon­tro­luje. Nic waż­nego nie zna­la­zła, same śmieci, chu­s­teczki do nosa i wyj­mo­wane zza wy­cie­raczki sa­mo­chodu re­klamy klu­bów go-go. Wy­obra­żam so­bie jej zde­gu­sto­waną minę i da­le­kie od życz­li­wo­ści ko­men­ta­rze na wi­dok za­wie­szo­nych na ru­rach dziew­czyn. Gdy za­py­ta­łem ją, dla­czego grze­bie w mo­ich rze­czach, po­wie­działa, że wy­rzu­ciła te bzdury, przy­go­to­wu­jąc rze­czy do pra­nia. Na­wet gdyby roz­cią­gali ją na kole, nie przy­zna­łaby się do tak ha­nieb­nych czy­nów jak prze­szu­ki­wa­nie kie­szeni męża, to prze­cież nie w jej stylu. Wi­dzi sie­bie taką, jaką chce się wi­dzieć. Nie zdą­ży­łem tylko za­py­tać, od kiedy pie­rze moje spodnie od gar­ni­turu, bo prze­cież za­wsze no­szę je do pralni. Nie kon­ty­nu­owa­łem tego wątku, ale po­sta­no­wi­łem ją wku­rzyć.

Po ostat­nim ko­pu­lo­wa­niu na za­wo­ła­nie jej cu­dow­nego ka­len­da­rzyka wsze­dłem na kilka stron porno. Od ja­kie­goś czasu spraw­dza, czy śpię, i my­śli, że tego nie wi­dzę. De­ner­wuje mnie to. Wy­cho­dzi z po­koju, a po­tem za­gląda przez szparę w drzwiach. Więc jak wtedy wy­szła, wzią­łem ta­blet i za­czą­łem wcho­dzić na te wszyst­kie spro­śne por­tale. Nie po­trze­bo­wa­łem pa­trzeć na gołe tyłki i cycki, w tam­tym mo­men­cie czu­łem obrzy­dze­nie do wszyst­kiego, co się wiąże z sek­sem, ale chcia­łem zro­bić jej na złość. I chyba się udało. Gdy my­ślała, że śpię, za­brała ta­blet, żeby w nim po­szpe­rać. To jej nowe hobby, prze­szu­ki­wa­nie mo­ich rze­czy. Gdzie się po­działa moja dawna żona? Do­prawdy to, co robi, jest ża­ło­sne. Cią­głe bu­ja­nie się na huś­tawce emo­cjo­nal­nej, można się od tego tylko po­rzy­gać.

Od tam­tego wie­czoru pra­wie w ogóle się do mnie nie od­zywa. Nie zro­biła mi awan­tury, nic z tych rze­czy, na­dal my­śli, że o ni­czym nie wiem. Rano ta­blet za­sta­łem w tym sa­mym miej­scu, w któ­rym go odło­ży­łem. Gdyby była bar­dziej skru­pu­latna w swo­ich śledz­twach, zo­ba­czy­łaby, że na każ­dej ze stron spę­dzi­łem po kilka se­kund, tylko tyle, aby za­ła­do­wały się zdję­cia. Ża­den fa­cet w ta­kim krót­kim cza­sie nie byłby w sta­nie się pod­nie­cić, ale dla niej li­czy się fakt, że po­ta­jem­nie oglą­dam por­nosy. Jest na­prawdę wście­kła. My­ślę, że na wia­do­mość o wy­jeź­dzie z ko­le­gami ode­gra praw­dziwe przed­sta­wie­nie.

Anita

Mój mąż oka­zał się więk­szą świ­nią, niż są­dzi­łam. Praw­dziwy gno­jek, ego­ista do kwa­dratu. Oznaj­mił mi, że wy­jeż­dża z ko­le­gami. Aku­rat w te dni, kiedy je­stem płodna, aku­rat wtedy. Po­wie­dzia­łam mu o tym, a on jakby ni­gdy nic oświad­czył, że spró­bu­jemy za mie­siąc. Co za idiota, a je­śli to jest ten mie­siąc, kiedy ma się udać, je­śli te­raz ma być ten szczę­śliwy raz, a my go omi­niemy? Dla­czego on tego nie ro­zu­mie? Po tym wszyst­kim, co prze­szłam, po tych wszyst­kich nie­uda­nych pró­bach, gdy zo­staje nam jesz­cze tylko in vi­tro, on nie chce pró­bo­wać? Za­ło­ży­łam so­bie, że je­śli nie uda się do końca roku, zde­cy­duję się na sztuczne za­płod­nie­nie. Nie zo­stało mi zbyt wiele czasu. Kilka mie­sięcy temu skoń­czy­łam trzy­dzie­ści pięć lat, mu­szę się śpie­szyć. A ten pa­lant tego nie poj­muje. Spró­bu­jemy za mie­siąc, jakby cho­dziło o ja­kąś bzdurę, a nie o na­sze dziecko. Oczy­wi­ście on nie chce sły­szeć o żad­nym in vi­tro. Po­wie­dział, że wię­cej nie odda swo­jej spermy, po pro­stu tego nie zrobi i już. Za dużo go to kosz­to­wało, za bar­dzo upo­ko­rzyło, ble-ble-ble. Rze­czy­wi­ście, wielka sprawa, od­da­nie na­sie­nia, jakby było o co ro­bić tyle ha­łasu. Nie­czuły ego­cen­tryk, za­wsze sku­piony na so­bie. Na­wet się nie do­my­śla, jak ciężko jest mi każ­dego mie­siąca zro­bić zwy­kły test cią­żowy. Jak bar­dzo ści­ska mnie w brzu­chu, gdy zdzie­ram ze­wnętrzną fo­lię, ze stra­chu nie mogę się wy­si­kać, trzęsą mi się ręce, gdy cze­kam, aż pa­sek lak­mu­sowy przy­bie­rze od­po­wied­nią barwę. Jed­nak ni­gdy nie przy­biera. Nie­na­wi­dzę Adama za ten jego wieczny luz i ucie­ka­nie od pro­ble­mów.

Po­kłó­ci­li­śmy się, miał już wszystko go­towe, za­rzu­cił torbę na ra­mię i po­je­chał na ten sam­czy wy­pad. Zo­sta­łam sama. Zu­peł­nie sama. Na­wet Po­zy­tywka mnie unika. Go­dzi­nami leży zwi­nięta w ro­ga­lik na jego swe­trze, który jak zwy­kle rzu­cił nie­dbale na fo­tel. Pró­bo­wa­łam ją przy­tu­lić, pach­niała nim, ale spoj­rzała tylko na mnie, wy­prę­żyła się i ode­szła. Te­raz bę­dzie się gnie­wać aż do dnia jego po­wrotu. Trudno, nie mam za­miaru się jej na­rzu­cać.

Na szczę­ście ten stuk­nięty ar­ty­sta też wy­je­chał, wi­dzia­łam, jak rano pa­ko­wał ja­kąś dziu­nię do sa­mo­chodu. Przy­naj­mniej bę­dzie ci­cho. Ostat­nio pod­rzu­ci­łam kilka ko­cich kup na jego wy­cie­raczkę, może to da mu do my­śle­nia. Nie tylko lu­dzie, ale i zwie­rzęta go nie tra­wią. A zwie­rzęta kie­rują się in­stynk­tem, wie­dzą, kto jest do­bry, a kto zły. Ja bym na jego miej­scu za­częła się mar­twić.

Kiedy Adam z hu­kiem trza­snął drzwiami, przez chwilę chcia­łam go śle­dzić. Może ten wy­jazd z ko­le­gami to zwy­kła ściema, a on ma ko­goś na boku? Cho­ciaż nie, to nie­moż­liwe. Jest za cienki na ukry­wa­nie przede mną cze­go­kol­wiek, a co do­piero zdrady. Wyj­rza­łam przez okno. Na dole cze­kał na niego ten ob­le­śny gru­bas z pracy. Je­stem pewna, że chlają te­raz piwo i be­kają po­pcor­nem. Klasa me­ne­dżer­ska, do­prawdy, męż­czyźni na wy­so­kim po­zio­mie i roz­rywka w stylu Kac Ve­gas.

Marta

Ob­ser­wuję go od kilku ty­go­dni. Do­kład­nie znam jego plan dnia. Cze­kam tylko na od­po­wied­nią oka­zję. Jest przy­stojny i ele­gancki. Może to nie mój ideał, ale wła­ści­wie ni­gdy nie stwo­rzy­łam so­bie ta­kiego, na­iw­nie wie­rząc, że li­czy się coś wię­cej niż waga, wzrost i po­szcze­gólne pro­por­cje. Jak się zresztą oka­zało, za­równo uroda, jak i cu­downy cha­rak­ter by­wają zgubne. Mój obiekt za­in­te­re­so­wa­nia, choć atrak­cyjny fi­zycz­nie, wy­daje się ra­czej nudny. Wy­cho­dzi z domu około ósmej rano, nie je­dzie jed­nak do pracy, tylko na kawę do McDo­nalda. Nie żywi się fa­st­fo­odo­wym je­dze­niem, to je­den z tych, któ­rzy dbają nie tylko o ubiór, ale też o fi­gurę. Pije cap­puc­cino i wer­tuje ga­zetę. Za­wsze przed dzie­siątą po­ja­wia się w fir­mie, w jed­nym z tych szkla­nych biu­row­ców przy Za­ko­piań­skiej. Nie zdą­ży­łam jesz­cze usta­lić, czym do­kład­nie się tam zaj­muje. Za­zwy­czaj po osiem­na­stej wy­cho­dzi i je­dzie do domu albo na za­kupy do su­per­mar­ketu. Cza­sem ma ja­kieś spo­tka­nie w ciągu dnia. Śle­dzi­łam go i wi­dzia­łam, że uma­wia się z in­nymi gar­ni­tu­rami. Pro­wa­dzi strasz­nie mo­no­tonne ży­cie, praca, dom, zero roz­ry­wek, ani si­łow­nia, ani ba­sen, ani squ­ash, zu­peł­nie nic. Je­śli ma w pla­nach za­cho­wa­nie atrak­cyj­nego wy­glądu na dłu­żej, bę­dzie mu­siał zmie­nić coś w tej kwe­stii. Z wie­kiem nie wy­star­czy tylko ści­słe prze­strze­ga­nie diety, ważny jest też ruch, ale już ja o to za­dbam. Je­stem pewna, że po­ja­wie­nie się mo­jej osoby w jego bez­barw­nym ży­ciu doda mu od­po­wied­niego ko­lo­rytu.

Zdą­ży­łam już przy­go­to­wać wszystko, co trzeba. Dom jest pra­wie wy­koń­czony. W środku wła­ści­wie zo­stała do urzą­dze­nia tylko góra, dwie czy trzy wi­zyty w Ikei i bę­dzie po spra­wie. Prace re­mon­towe wy­szły na ze­wnątrz. W przy­szłym ty­go­dniu od par­teru aż do wy­so­ko­ści pierw­szego pię­tra będą kłaść afze­lię, eks­klu­zywną de­skę z tro­pi­kal­nej Afryki, a po­tem po­kryją ją la­zurą, dla lep­szej kon­ser­wa­cji i ochrony przed pro­mie­niami UV. Nie wiem, ile zaj­mie im to czasu, ale od­kąd pra­cują poza do­mem, nie ma to już dla mnie ta­kiego zna­cze­nia.

Część rze­czy już prze­nio­słam, nie mogę prze­cież w nie­skoń­czo­ność prze­cho­wy­wać swo­ich me­bli i ubrań w drew­nia­nej ru­de­rze po ro­dzi­cach. Urzą­dza­nie domu uspo­kaja mnie, zaj­muje moje my­śli, koi. Bu­duję więc mój nowy świat, w któ­rym chcę być szczę­śliwa i speł­niona. Być może kie­dyś znów wszystko wróci do normy, za­po­mnę o tam­tym fa­tal­nym dniu, który zruj­no­wał mi ży­cie. Z jed­nej strony ten dom daje mi na­dzieję, jest gwa­ran­cją lep­szego ju­tra. Z dru­giej, do­sta­łam pro­po­zy­cję wy­jazdu za gra­nicę, na dwa lata, do An­glii. Fi­nan­sowo wy­gląda to re­we­la­cyj­nie, mo­gła­bym też roz­wi­jać się za­wo­dowo, ale nie wiem, czy je­stem na to go­towa. Mu­szę to prze­my­śleć. Tak długo cze­ka­łam na wła­sny dom. A poza tym na pewno nie wy­jadę, do­póki nie zo­ba­czę tej spek­ta­ku­lar­nej ka­ta­strofy, którą pla­no­wa­łam przez kilka ostat­nich mie­sięcy, po­świę­ca­jąc jej każdą wolną chwilę.

I pła­wiąc się w wi­zjach słod­kiej wen­dety.

Eryk

Wy­ro­bi­łem się przed cza­sem. Dwa dni temu spo­tka­łem się z Mi­leną, tą dziew­czyną od zle­ce­nio­dawcy, i po­ka­za­łem jej zdję­cia go­to­wych za­mó­wień. Wczo­raj przy­je­chał sa­mo­chód po od­biór to­waru. Fa­cet, który z nią przy­szedł, nie po­wie­dział ani słowa. Na bar­czy­ste ra­miona za­ła­do­wał rzeźbę, wci­snął ob­raz pod pa­chę i już go nie było. Na­to­miast ona oznaj­miła, że nie­ba­wem się ode­zwie, bo ma dla mnie coś no­wego. Cze­kała z tą in­for­ma­cją do czasu, aż tra­garz zna­lazł się na scho­dach. Że­gna­jąc się, wy­cią­gnęła ku mnie dłoń, a kiedy ją uści­sną­łem, po­czu­łem, że coś mi zo­sta­wiła. Gdy wy­szła, otwo­rzy­łem li­ścik. „Bądź ju­tro przed po­łu­dniem w domu, przyjdę”. Chcia­łem wy­biec za nią i za­py­tać, o co cho­dzi, ale wyj­rzaw­szy przez okno, za­uwa­ży­łem, że wska­kuje już na sie­dze­nie pa­sa­żera w bia­łym bu­sie za­par­ko­wa­nym sko­śnie przy chod­niku, a fa­cet w dre­sie od­pala sil­nik. Mam na­dzieję, że nie chcą wy­ki­wać mnie z resztą za­płaty.

Mi­lenę po­zna­łem przez Marka, ko­legę z roku, a wła­ści­wie to ona mnie zna­la­zła. Za­dzwo­niła pew­nego gru­dnio­wego po­po­łu­dnia i po­wie­działa, że nasz wspólny zna­jomy dał jej mój nu­mer te­le­fonu wraz z in­for­ma­cją, że wy­ko­nuję prace pod za­mó­wie­nia, a ona wła­śnie ko­goś ta­kiego po­trze­buje. Pierw­szy raz spo­tka­li­śmy się w stycz­niu. Su­cha wy­miana in­for­ma­cji, cena i ro­dzaj za­mó­wie­nia. Za­wsze przy­jeż­dża z tym nie­mową, na­prawdę nie sły­sza­łem z jego ust ani jed­nego słowa. Wcho­dząc do pra­cowni, kiwa głową na dzień do­bry, schyla się po rzeźbę i wy­cho­dzi. Jed­nak gdyby był głu­cho­niemy, umó­wi­łaby się ze mną w jego obec­no­ści, a nie po­su­wała do ta­kich taj­niac­kich, pi­sem­nych prze­ka­zów. Chyba że po­dej­rzewa, że niemy umie czy­tać z ru­chu warg. Mniej­sza z tym.

W ze­szły pią­tek przy­szła do mnie z wy­płatą za to przed­ostat­nie za­mó­wie­nie. Za­wsze do­staję go­tówkę, żad­nych prze­le­wów na konto. In­te­res nie jest do końca uczciwy, ale naj­waż­niej­sze, że do­brze płacą. Wpa­dła bez uprze­dze­nia. Wła­śnie wy­cho­dzi­łem coś zjeść na mia­sto, gdy spo­tka­łem ją na scho­dach. Za­pro­po­no­wa­łem jej, żeby po­je­chała ze mną, a ona się zgo­dziła. Ma w so­bie coś urze­ka­ją­cego, spodo­bała mi się.