Nie zwalaj winy na blond - Pawlikowska Aga - ebook + książka

Nie zwalaj winy na blond ebook

Pawlikowska Aga

3,3

Opis

Bianka od lat dręczy swojego młodszego brata Seta. W końcu sprawy zachodzą jednak za daleko i Set postanawia się zemścić. Razem ze swoim najlepszym przyjacielem Harrym zapoczątkowuje w internecie ruch #niezwalajwinynablond, który zakłada mszczenie się na oprawcach, bez szukania usprawiedliwień dla ich czynów.  

Bianka oczywiście nie zamierza bezczynnie przypatrywać się działaniom Seta. Wkrótce między rodzeństwem zaczyna się rozgrywka, w której wszystkie chwyty są dozwolone... 

Nie zwalaj winy na blond” to tragikomedia, tsunami nawiązań serialowo-filmowych i pięć faz żałoby. Co najważniejsze, samozwańczy amerykańscy naukowcy określili współczynnik bezsenności podczas lektury tej książki jako skrajnie wysoki.  

Czy amerykańscy naukowcy mogą się mylić? Sprawdź sam! 

Uwaga! 

Produkt zawiera szopa pracza żrącego wszystko, co popadnie oraz wisielczy humor. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 489

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
0
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
daddysorrydaddysorry

Całkiem niezła

👩🏼Opis: Po tragicznym wypadku ojca wszystko się zmienia. Matka zaczyna żyć w swoim świecie, nie dostrzegając problemów swoich dzieci. A rodzeństwo zaczyna pałać do siebie czystą nienawiścią. Bianka korzysta z każdej nadarzającej się okazji by upokorzyć i ośmieszyć brata publicznie. W pewnym momencie Set nie wytrzymuje tego wszystkiego i postanawia się zemścić na siostrze raz, a porządnie. Tak powstaje tytułowy hasztag #niezwalawinynablond pod którym każdy internauta może zamieścić film z zemstą na swoim oprawcy. Jednak cała akcja wymyka się spod kontroli. Q: Jak książka z okładki obiecała Ci coś innego, niż w rzeczywiści skrywała na papierze? 👩🏼Opinia: Jest to dobry przykład nie tylko tego, że sprawy prywatne powinno się załatwiać prywatnie, a nie publicznie oraz jak wielką (często negatywną) siłę sprawczą ma internet, ale też tego jak na różne sposoby ludzie sobie (nie) radzą z żałobą i poczuciem winy. Okładka nasuwa nam skojarzenia z lekkiem YA, a w rzeczywistości jest to pr...
00

Popularność




– To dajecie, zakładacie maski i akcja – mówię do Harry’ego i Eli. Przechodnie gapią się na ich czerwone stroje, co ładuje mnie taką energią, że chce mi się skakać niczym Harry po kilku kawach. Ten film będzie świetny.

Moi przyjaciele wkładają maski – à la Salvador Dalí z La casa de papel (tyle że z większym otworem na usta) – i chwytają mikrofony. Stoją przed czarnymi murami banku na placu Wolności. Ela wkłada wystające kosmyki włosów pod kaptur jak Monica swoje loki (tak, znowu motyw z La casa de papel).

John Doe, stękając, kładzie obok nich głośnik. Naprawdę duży głośnik. Do takich akcji nie wystarcza marny JBL Flip 4 – ani nawet JBL Charge.

Piękny obrazek.

Zdejmuję z głowy białą fedorę i kładę przy nogach Eli, jak gdyby nigdy nic (czuje się, jakbym brał udział w jednym z tych filmowych flash mobów – tylko że nikt akurat nie zacznie zaraz tańczyć), a potem wyciągam woreczek z monetami (w sumie koło stówy w drobnych) i po kryjomu wsypuję do środka. Tak na zachętę. Niedługo pójdę gdzieś się ukryć, żeby w spokoju wszystko nagrać.

Pamiętam jeszcze, jak to się wszystko zaczęło. Jak ja, Harry i Ela chodziliśmy po klasach w Łejerach, nagrywając różne pranki. Na przykład w siódmej klasie (czyli dwa lata temu) w prima aprilis wpadaliśmy z Harrym znienacka do klas, walcząc na szpady w maskach V z V jak Vendetta, a potem jeden z nas ginął w kałuży sztucznej krwi (Ela za rolę w tym widowisku podziękowała ze względu na „brak wystarczającej liczby T-shirtów do wyrzucenia”).

Plusy: dobra zabawa, śmiech na sali (dosłownie) i przełamywanie oporów – bo zwykle na zajęciach teatralnych wolałem pracę na backstage’u, ale to był wyjątek – pewnie trochę dlatego, że maski nadawały anonimowości, nie musiałem nic mówić, no i musiałem skupić się na tym, żeby nie zostać przebitym na wylot przez Harry’ego.

Minusy: po części zirytowany, a po części rozbawiony tłum nauczycieli, masa sztucznej krwi do sprzątania, masa T-shirtów zabrudzonych sztuczną krwią, uwaga od wychowawczyni i dywanik u dyrektora, który niby nas opieprzył, ale też pochwalił za kreatywność.

Podaję Harry’emu kartonową tabliczkę, którą wcześniej trzymałem pod pachą. „Zbieramy na napad na mennicę/ bank jak w La casa de papel”. Pomysł na napis mój – wykonanie Eli, bo ja piszę naprawdę okropnie.

– Cudnie – mówię i cykam im fotę. Światło trochę ostre, ale w takich odpałach nie chodzi przecież o super jakość, chodzi o samo działanie. Dlatego nie wzięliśmy nawet kamery – ja mam tylko telefon, a Jay swój Canon m50. Na gimbalach, żeby obraz za bardzo nie drgał. Wycofujemy się, żeby nie płoszyć ludzi, i włączamy nagrywanie.
– Una mattina mi sono alzato… – zaczynają śpiewać. Harry śpiewa całkiem nieźle, a wszystkie fałsze zastępuje pewnością siebie – jednak nie może równać się z Elą, która do każdej piosenki umie dorobić drugi głos. I tak też czyni teraz. Brzmi jak anioł. Dobrze mieć w swojej ekipie dziewczynę występującą na scenie praktycznie co dwa tygodnie. – O bella ciao, bella ciao, bella ciao, ciao, ciao. – Niebiańska harmonia. Mam wrażenie, że ten śpiew słychać na całym placu. Widzę odwrócone w ich stronę głowy dzieciaków chlapiących się w fontannie, a potem też głowy rodziców. Gapią się na nich pary siedzące przy stolikach na kamiennym tarasie. I wreszcie jakieś babcie otwierają okna w kamienicach i lustrują wzrokiem Elę i Harry’ego, marszcząc brwi.

Nagrywam z boku, ale wszystko świetnie widać. Pierwsza moneta wpada do kapelusza. Druga. Trzecia, czwarta, piąta. Potem pierwszy banknot. Ciekawe! Tego się nie spodziewałem. Naprawdę dużo ludzi zatrzymuje się przy moich przyjaciołach. Pieniądze dostajemy głównie od zachwyconych kilkulatków, którzy błagają rodziców o parę złotych, i od wesołych starszych pań, ale osoby w naszym wieku też coś tam wrzucają. Rewelacja. Kąciki ust same podjeżdżają mi do góry i nie mogę ich opuścić – normalnie jak Joker, kiedy nie mógł przestać się śmiać. Żałuję, że nie śpiewam z nimi, ale nie jestem w tym zbyt dobry. Jeżeli przyjąć, że głos Eli brzmi anielsko, to mój bez wątpienia diabelsko. Albo bardziej obrazowo: brzmię jak zarzynana kura. A czasami ze stresu po prostu głos mi więźnie w gardle.

Wydaje mi się, że mijają godziny, ale gdy sprawdzam zegarek, okazuje się, że mamy za sobą dopiero jakieś czterdzieści minut. Ciągłe śpiewanie tego samego kawałka pewnie męczy siedzących na tarasie, ale na razie nikt nie protestuje. Mnóstwo osób zwraca uwagę na moich przyjaciół – aż można by pomyśleć, że śpiew zainspirowany przez La casa de papel to nie pomysł nastolatków, którym nudzi się w życiu, tylko wielka akcja organizowana przy placu Wolności przez jakąś znaną markę.

Nagle zza moich pleców wychodzi dwóch policjantów. Kierują się w stronę Eli i Harry’ego. Kurde! Nie przestając nagrywać, cicho podążam za nimi. Próbuję dać jakiś znak przyjaciołom, ale są zbyt zajęci śpiewaniem. Zresztą co mieliby zrobić? Zacząć uciekać w czerwonych strojach z całym sprzętem? Właściwie nawet nie wiadomo, czy to poważna sprawa – choć jak dla mnie policja zawsze wygląda groźnie. Kiedy mija mnie wóz policyjny na ulicy, od razu czuję się, jakbym rzeczywiście napadł na mennicę.

Ale Ela chyba wie, jak rozmawiać z policją, skoro jej tata jest policjantem, prawda?

Policjanci zbliżają się do występujących, co przyciąga jeszcze więcej gapiów. Harry przestaje śpiewać, a Ela przez chwilę patrzy na niego zdezorientowana (no, ma maskę, więc nie widać, ale na pewno jest zdezorientowana), aż wreszcie zauważa mundurowych i przerywa. Akompaniament gra nadal.

– Co to za napis? – Jeden z mężczyzn, tyczkowaty, wskazuje na tabliczkę – tak, tę, na której widnieje hasło o zbiórce na napad na mennicę. Harry trąca ją nogą tak, że się przewraca. A nawet nie jest pijany. Chyba że o czymś nie wiem.
– Hmm? Jaki napis? – pyta mój przyjaciel. Tyczkowaty podchodzi bliżej, a Harry gwałtownie podnosi ręce do góry. – Dobra, dobra, nie strzelajcie. Panie władzo.
– Prosimy o zdjęcie masek.
– Ale jak? Skoro ręce mam w górze i jak opuszczę, to na pewno strzelicie, nie? – mówi Harry.
– Dzieciaki, zdejmijcie maski, nie chcecie chyba, żebyśmy zaraz dzwonili po waszych rodziców?

Ela zdejmuje swoją.

– Co?! Ale jakim w ogóle prawem. Czy tu w ogóle jest jakieś prawo?! My nic nie zrobiliśmy przecież! – protestuje mój przyjaciel.
– Zakłócanie porządku publicznego. Dostaliśmy zawiadomienie o hałasie i wypisanych groźbach. Oraz niestosowanie się do poleceń funkcjonariusza.

Harry zgina się wpół. Parska, a potem wybucha śmiechem.

– Przepraszam za niego – odzywa się Ela, zdejmując maskę Harry’emu. Wydaje mi się, że mój przyjaciel płacze ze śmiechu. – Już stąd idziemy – dodaje. – To miał być tylko taki żart.

Tyczkowaty podnosi tabliczkę i czyta.

– Rzeczywiście nic takiego, ale głupie takie żarty. Dobra dzieciaki, zmykajcie stąd, dostajecie upomnienie ustne.

Nie róbcie więcej takich numerów, dobra?

Odchodzą. Przez chwilę Harry wygląda, jakby miał wywalone na to, co powiedział policjant, i chciał znowu zacząć śpiewać, ale Ela wyłącza głośnik.

– Ej! – Harry wydyma usta. – A chciałem im coś zaśpiewać na pożegnanie. Bo tak smutno wyglądali. Jak to policjanci. Praca do dupy i jeszcze z państwówki ledwo można rodzinę wyżywić!

Dziewczyna trąca go w ramię, mocno się rumieniąc, i patrzy po ludziach zgromadzonych wokół niej, jakby dopiero teraz ich wszystkich zobaczyła.

– O, sorry, zapomniałem, że twój stary też jest psem. Ale nadal jestem zdania, że zatrzymali nas bezprawnie – niech się pierdolą z tym zakłócaniem porządku! Gdyby ludzie mieli coś przeciwko, to nie wrzucaliby nam tyle hajsu – gorączkuje się Harry.
– Chodź już, kretynie. – Ela podnosi głośnik, a ja szybko podbiegam, żeby odebrać go z jej rąk. Gapie się rozchodzą.
– Jak się czujecie? – pytam i wskazuję brodą na telefon, bo nadal nagrywam.
– Prawie nas aresztowali! – woła Harry. Bierze z ziemi fedorę i pokazuje jej wnętrze do Canona Jaya, który – jak to on – przez cały czas trzymał się na uboczu. – Ale przynajmniej jesteśmy bogaci!

Ten, którego imienia nie można wymawiać (bo nikt jego imienia nie pamięta)

Jay? Czy raczej – jak go wolimy nazywać, kiedy nas nie słyszy – John Doe? Kto to w ogóle jest? Dobre pytanie. Przypałętał się do naszej ekipy filmowej przy okazji jakiejś imprezy (niestety nikt nie pamięta, kiedy to było) – i jakoś został.

Jak ma na imię? Gdzie mieszka? Gdzie chodzi do szkoły (albo: czy)? Nie mamy pojęcia i nie dopytujemy. Ważne, że umie genialnie kadrować. Poza tym prawie ciągle zamula na telefonie i rzadko kiedy się odzywa*.

Ale serio – zastanawia mnie, skąd w ogóle ten typ się urwał.

* Harry podejrzewa, że John Doe jest internetowym trollem na pełen etat i dlatego praktycznie nie odrywa się od komórki.

WN. POKÓJ SETA MYŚLIWCA – DZIEŃ LICZBA SUBSKRYPCJI: 7519

Johnny Depp, srebrny autograf Deppa, Uma Thurman z plakatu Pulp Fiction i grube wydanie Igrzysk śmierci na półce przypatrują się nam z przeciwległej ściany. Ja i Harry montujemy film, leżąc na brzuchach na moim łóżku. Ela siedzi przy biurku, a Jay zapada się w moim czarnym, zamszowym fotelu, przeglądając coś na telefonie.

– Stary – zaczyna Harry podczas wstawiania napisów końcowych – ty nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak dużo będziemy mieć pod tym wyświetleń.

Kiwam głową. Harry i Ela naprawdę dali czadu. Chociaż słyszałem, jak wcześniej ćwiczyli, nie sądziłem, że tak fantastycznie im to wyjdzie w praktyce. Znaczy, domyślałem się, że będą ekstra, ale totalnie przekroczyli moje oczekiwania. Wprawdzie nasz wcześniejszy projekt – Riverdejl. Koryto rzeki – wyszedł nam świetnie, myślę jednak, że widzom bardziej spodobają się porąbane akcje niż filmy fabularne (albo parodie dzieł fabularnych). Szczególnie jeśli nazwiemy ten film CHCIELI NAS ARESZTOWAĆ?! (konieczny Caps Lock).

Harry zapisuje projekt i głośno wypuszcza powietrze.

– Ludzie – mówi z teatralną dumą i wzruszeniem – nadszedł ten moment, kiedy możemy sobie pogratulować naszej pierwszej, profesjonalnej, grubej akcji. Tłustej jak rudy policjant na zwolnieniu lekarskim. – Wyciera niewidzialną łzę. – Należą nam się brawa. – Klaszcze, co Ela kwituje wzrokiem pełnym politowania. Jay nawet nie odrywa spojrzenia od smartfona. – Oraz toast. – Harry zeskakuje z łóżka, podchodzi do swojego bordowego plecaka Vansa i wyjmuje półlitrową flachę wódy. – Trunki wypożyczone od brata – mówi, wymachując butelką. – Brat nie spodziewa się zwrotu.
– Matko, Harry – wzdycha Ela. – Ale my się spodziewamy, i to niedługo.
– No co, ostatnio piłem na tej imprezie u Seta dwa tygodnie temu. Spoko, nie jestem chlejusem. Chociaż może kiedyś się nim stanę, jak nasz Mietek.
– Tak, już to słyszałem – mówię. – Z twoich ust. Po pijaku.

W przypadku Harry’ego i tak lepiej, że to alkohol, a nie energole albo kawa. Wódka przynajmniej go otępia – po kofeinie nie ma z nim życia.

– Więc może tak będzie – dodaje Ela i uśmiecha się niewinnie. – Skoro już drugi raz to powtarza, to może wreszcie wyznaczył sobie jakiś życiowy cel i zamierza do niego dążyć. – Odpycha się od biurka i kręci na obrotowym krześle.

Jej włosy tańczą jak języki ognia.

– Ach, ty Elko, nasza mała, skryta diablico. – Harry błyska zębami. Tylko czeka na okazję, żeby „skazić” anielskość Eli, bo – jak to kiedyś ujął – „jest za święta i tę świętość trzeba złamać”. Podaje jej butelkę. Na przekór, bo oczywiście wie, że nie weźmie, ale chce się z nią podroczyć.

Ela wznosi oczy. Mam nadzieję, że nie zwraca za bardzo uwagi na szczelinę w moim suficie, która pojawiła się niedawno i niespodziewanie jak pryszcz na środku czoła przed balem ósmoklasisty. Wiem, że niby to nic takiego, jak poprzednio dziura w skarpecie, ale trochę głupio. Nasze mieszkanie się zapada, ja się zapadam.

Ela opuszcza spojrzenie na starą, wypłowiałą naklejkę na biurku (jaką – nie widzę – pewnie reklamówkę jakiegoś filmu albo, co gorsza, „Dzielny pacjent”) i zaczyna ją skubać. Kiedyś mnie pytała, czy może to robić, więc to nie tak, że ona lubi niszczyć ludziom rzeczy czy coś.

Jej palce po prostu nie wytrzymują braku aktywności. Albo muszą się wbijać we wnętrza dłoni, albo skrobać skórki, albo kark, albo twarz. Co za gnoje! Niech już nawet psują te naklejki, które i tak mi się nie podobają. Przynajmniej zostawią skórę Eli w spokoju.

Harry bierze kolejny łyk, a potem wygrzebuje z Vansa tubę cebulowych Pringlesów. Otwiera i wysypuje sobie garść. Kącik ust unosi mu się zawadiacko do góry.

– Daj spokój, nie ma tu twojego starego, żeby cię aresztował – mówi, wpychając sobie chipsy w usta. – Te czipsy to zagrycha. Kto pije, może jeść.
– Zamieniasz się w pieprzonego, pijackiego dyktatora – wzdycham. Jay nadal nie odrywa wzroku od ekranu. I się nie dziwię, Harry znowu robi z siebie drama queen. Prawie jak Bianka.
– Wiesz co? – Kolejny łyk i schrupanie kilku Pringlesów naraz. – Bardzo pasuje mi to stanowisko. – Łyk i czipsy. – Ej no, ludzie. – Harry spogląda na butelkę, w której zostało już 2/3 alkoholu. – Chyba nie pozwolicie, żebym wypił to sam? Setito, Setito! Bo przy takim tempie to ostrzegam, że naprawdę będę rzygał.

Okej, wytacza mocne działa. Bardzo nie chcę myć ścian ani szorować podłóg, więc biorę od niego wódkę.

– Finlandia, no, no – mówię, żeby zaznaczyć, jak bardzo jestem wyluzowany. Od jednego łyka nic się nie stanie. Przełykam. No dobra, teraz rozumiem, dlaczego on mógł to normalnie pić. Finlandia jest nawet smaczna. – Ale gdybym miał jeszcze raz przełknąć Żubrówkę, to… – dodaję. – Nie no, nie mogę już nawet patrzeć na tamto tanie gówno.

Ela przestaje skubać naklejkę. Jej twarz zastyga. Na chwilę nasze oczy się spotykają, ale ona szybko odwraca wzrok. Zaciska usta i marszczy brwi, co od razu przypomina mi o Krasnoroście. To jego spojrzenie sprzed dwóch tygodni. Wiedział oczywiście, że piliśmy, ale i tak się nami zajął, mimo że pewnie totalnie bał się o Elę. I może miał powody.

Oddaję butelkę Harry’emu i wskazuję brodą czipsy: – Stary, ogarnij się. Daj trochę Eli.

Harry jeszcze przez chwilę się wzbrania, ale w końcu podaje jej paczkę. Znowu przez moment, może milisekundę, patrzymy na siebie z Elą. Nie wiem, dlaczego nie możemy zwyczajnie utrzymać kontaktu wzrokowego. Przebiega pomiędzy nami jakaś energia, raczej pozytywna, ale bardzo stresująca. Nasze spojrzenia odpychają się od siebie jak magnesy o tych samych biegunach.

Johnny Depp gapi się na mnie kpiąco ze zdjęcia. Oj, daj spokój, Johnny, nie każdy musi być we wszystkim tak perfekcyjny jak ty.

Przynajmniej Harry nie komentuje tego dziwnego napięcia pomiędzy mną a Elą. Wygląda, jakby myślami był gdzie indziej. Pewnie wyobraża sobie swoją przyszłą sławę na YouTubie: własny sklep z koszulkami i pierdołami, tłum psychofanek chcących, żeby podpisał im się na biustach, i – co najważniejsze – złoty przycisk za milion subskrypcji.

Na razie musi się zadowolić naszymi siedmioma tysiącami. Mnie całkiem cieszy tyle subów, ale Harry bezustannie chce więcej i motywuje nas do tego, żebyśmy wstawiali przynajmniej jeden film na tydzień-dwa.

Jest tak zamyślony, że mogę spokojnie, jak śpiącemu dziecku, wyjąć mu z rąk butelkę i schować ją do bordowego plecaka. Nie zwraca na to uwagi.

– Może coś obejrzymy? – pytam.
– Ojciec chrzestny! – wykrzykuje Harry, zrywając się nagle z miejsca i wybiegając z mojego pokoju. Bez niego czuję się tak, jakbym został sam na sam z Elą, bo John Doe nadal wpatruje się w swój telefon. Szybko wstaję, Ela natychmiast robi to samo.
– John D… Jay, idziesz? – zwracam się do typa. Wreszcie odrywa wzrok od telefonu, ale jego spojrzenie jest lekko zamglone, jakby nie do końca wiedział, gdzie się znajduje. Wyrwany ze swojego własnego świata (jak ten świat może w ogóle wyglądać? Kurde, kiedyś trzeba będzie dotrzeć do prawdy o naszym prywatnym Johnie Doe).

Siadamy w salonie na podłodze przed telewizorem, oparci o przód kanapy. Sama kanapa zepsuła się na imprezie Bianki i za każdym razem, kiedy ktoś na niej usiądzie, rozjeżdża się pod tyłkiem. W rezultacie człowiek wpada do jej wnętrza – tam, gdzie powinno się przechowywać pościel dla gości – przez co kanapa wygląda, jakby zjadała biednego śmiałka. Lepiej nie ryzykować bycia pożartym przez mebel i usiąść na podłodze.

– Setito! Ruda diablico! I aspołeczny człowieku, który nie wiadomo dlaczego się tutaj z nami znalazł! – wrzeszczy Harry, wskazując palcem na Jaya. – Szykujcie się na ucztę. Dla oczu, bo Pringlesów jest już mało, więc ja je zjem.

WN. SALA OD POLSKIEGO – DZIEŃ LICZBA SUBSKRYPCJI: 7660

Ten, kto postanowił pomalować ściany w tej sali na jasnozielono, prawdopodobnie myślał, że będzie to kojąco wpływać na ludzi w trudnym wieku, przynajmniej emocjonalnie trudnym. Ale to kicz. Oraz jedna z przyczyn pojawienia się pytania w mojej głowie: „Co ja tutaj, kurde, robię?”.

Najbardziej dołujące urodziny ever.

Nie mam pojęcia, jak tu przetrwałem od września do kwietnia.

Powinienem być w klasie z moimi przyjaciółmi, tak jak przez osiem lat podstawówki. Tylko że w zeszłym roku Harry nigdzie się nie dostał i polazł do prywatnej szkoły dla snobów, Ela koniecznie chciała na profil aktorski, a Jay… No, nie da się stwierdzić, czy on w ogóle chodzi do szkoły, zresztą co za różnica. Nie wiem, dlaczego pomyślałem o tym typie jak o przyjacielu.

A ja mam tego swojego humana, do którego nie jestem do końca przekonany. Mam te swoje cztery zielone, przybrudzone ściany i rozszerzenie z historii, które sprawia, że chcę zostać barbarzyńcą i zburzyć całą szkołę. Zamiast Kartaginy czy coś.

Rozszerzenie z polaka zresztą nie prezentuje się lepiej. Ciągle tylko walona historia literatury, zamiast – no nie wiem – czegokolwiek twórczego? Na przykład kreatywnego pisania? Ale o jakim kreatywnym pisaniu ma być tu mowa, skoro szkoła dosłownie zabija kreatywność?

Powinienem był bardziej protestować, kiedy mama stwierdziła, że najlepiej będzie, jak pójdę tam, gdzie Bianka. Yikes. O dziwo wtedy ta myśl nie odrzucała mnie aż tak, szczególnie że human podobno miał być tutaj w miarę dobry. Czuję się oszukany.

– Powiedzcie mi, jakie wrażenie robi na was ten obraz? Jakie emocje w was wywołuje? – pyta nauczycielka, która z twarzy i sylwetki przypomina Cruellę De Mon (tak, nawet ma na sobie jakby małe futro) i zapewne, gdyby miała okazję, z chęcią obdarłaby nas ze skóry. Pomyślałby ktoś, że zastępstwo za polski na ostatniej lekcji w poniedziałek będzie totalną olewką. Tymczasem drżymy jak dalmatyńczyki, bo laska bierze na wyrywki. Bardzo mi się to nie podoba. Szczególnie że na ósmej lekcji to ja już po prostu odpływam. – Może tym razem ktoś z tyłu. Tak cicho siedzicie i się kryjecie… To może…? Jak, „Set”? – Cruella patrzy na stojącą przede mną karteczkę z imieniem. Podziwiam, że rozczytała. Tak maznąłem to imię, że równie dobrze mogłoby być tam napisane „Adam”. – Bardzo oryginalne imię – mówi, bo wszyscy zawsze tak mówią. Taa, jeśli zacznie zaraz truć o egipskim Secie, bogu burz i chaosu, albo biblijnym Secie, to chyba walnę głową w stół. Naprawdę zbyt wielu nauczycieli to robi. Kiedy nasz historyk zobaczył, że mam na imię Set, przez pół lekcji rozwodził się na temat konfliktu Seta i jakiegoś tam innego boga.

Chyba Ra.

– Wiesz, że… – zaczyna Cruella, ale uprzedzam ją:
– Cieszę się, że nie Kain.

Uśmiecha się z wysiłkiem, pewnie wkurzona, że jej przerwałem. Wszystko jedno, nie zniósłbym katowania pochodzeniem mojego imienia. Już i tak uważam, że rodzice mnie nim skrzywdzili, a „Setito” i „Setuś” Harry’ego nie poprawiają mi samopoczucia. Typy siedzące przede mną odwracają się w moją stronę. Kurde, dlaczego?! Przełykam ślinę. Niech sobie popiszą z kimś na telefonie. Czy coś. Znajdą jakieś ciekawsze zajęcie. Mniej stresu.

– To co byś powiedział na temat tego obrazu? – słyszę. Zamalowane pomarańczowo-czerwonymi falami niebo zdaje się płynąć i szczerze mnie niepokoi. Za to postać z otwartymi szeroko ustami, zaciskająca ręce na swojej twarzy, trochę mnie śmieszy – ale to śmiech przez łzy. Jakbym patrzył w lustro. I nie chodzi mi tu o wygląd, raczej o to, jak się czuję. Tylko że nie umiem nazwać tych uczuć. Twarz tego dziwacznego gościa z obrazu wyraża więcej niż tysiąc słów.
– No… Nie wiem – odpowiadam i czuję, jak spinają mi się plecy, a serce zaczyna szybciej bić. Zbyt wielu ludzi z klasy na mnie patrzy. Nie chcę znowu wyjść przed nimi na idiotę, który nic nie wie i mamrocze pod nosem odpowiedzi! To znaczy, mam na nich wywalone, jeszcze trzy lata z kawałkiem i nigdy więcej się nie spotkamy, ale… nie podobają mi się spojrzenia, które między sobą wymieniają. Muszą mnie mieć za kretyna. Za jakiegoś osiedlowego Sebę, który odzywa się monosylabami i nie wiadomo, jak znalazł się na humanie. Wychudłego neandertalczyka.
– Jakie masz wrażenia, spoglądając na Krzyk Muncha?

Jakie mam wrażenia? Coraz szybsze dudnienie serca, które – cholera! – wydaje się tak niewiarygodnie głośne? Suchość w ustach, jakbym nic nie pił przez cały dzień? Paraliż?

Chcę coś powiedzieć, ale nie mogę. Słowa nie układają mi się w zdania, mógłbym najwyżej rzucać hasłami, choć i tak byłyby bardzo nieskładne.

Ale dlaczego?! Zaciskam palce na długopisie. Przecież rozumiem ten obraz, tak bardzo go rozumiem, ale ja – niby taki scenariopisarz, niby ktoś, kto pracuje słowem – gdy przychodzi do mówienia na głos przed większą grupą ludzi, nagle nic nie potrafię z siebie wydusić.

– Yyy… – bełkoczę, a ktoś za moimi plecami parska śmiechem. Palą mnie policzki. Jakby znowu przyłożyli mi w twarz.

Cruella pyta jeszcze parę osób, które są bardziej ogarnięte niż ja (i umieją mówić). Przy każdej odpowiedzi dostaję coraz większego szczękościsku, bo – cholera! – przecież ja to wszystko wiedziałem. Chciałem to wszystko powiedzieć. Po prostu nie mogłem.

– Dzieło Muncha jest pełne ekspresji. Porusza przede wszystkim tematykę wyalienowania i samotności. Ten jakby zastygły, niemy krzyk postaci na pierwszym planie jest przepełniony desperacją. – Nauczycielka przechadza się po sali, stukając szpilkami. Mam wrażenie, że świdruje mnie spojrzeniem, więc spuszczam głowę i udaję, że coś zapisuję. – Ta postać nie może wydusić z siebie żadnego dźwięku. W oddali, jak wcześniej zauważyliście, znajdują się dwie inne postaci, obojętne wobec osoby na pierwszym planie. Niektórzy krytycy twierdzą nawet, że ona przed tymi postaciami ucieka. Motyw grozy, wszechobecnego lęku, tak, o tym też oczywiście wspomnieliście, więc wspaniale.

Twarz zastyga mi jak maska w starogreckim teatrze – i to raczej ta przeraźliwie wykrzywiona niż wesoła.

Oczywiście ci mądrzy o tym powiedzieli. Gratulacje.

Po co ja w ogóle słucham tej lekcji? Mógłbym teraz pisać scenariusz następnego filmu. Albo codzienną scenkę z Johnnym Deppem czy Dr. House’em. Co za marnowanie czasu!

Ciekawe, jak Bianka sobie radzi trzeci rok na humanie. Czy tak samo się męczy? Szkoda, że nigdy mi o tym nie opowiadała ani nic.

Nienawidzi mnie. Dlatego mnie walnęła. I trochę ją nawet rozumiem. To wszystko przeze mnie.

Czerwone obcasy stukoczą, jakby wbijały się prosto w umysł. Wzdrygam się z każdym ich stuknięciem. Zegar pokazuje piętnastą. Jeszcze jakieś dwadzieścia minut. Nie wiem, czy wytrzymam tutaj i czy wytrzymam w domu, bo tam z kolei cisza doprowadza mnie do szału.

Wykrzywiona gęba faceta z Krzyku stanowi wystarczające ostrzeżenie. Wrzeszczy do mnie: „Uciekaj!”.

PL. PRZED BLOKIEM MYŚLIWCÓW – DZIEŃ LICZBA SUBSKRYPCJI: 7662

Dzień w szkole przemaszerował po mojej godności jak armia klonów. Powrót do domu po takim dniu jest jak przejście z jednego piekła do drugiego.

Siadam pod blokiem obok pana Miecia i wyjmuję dla niego kanapkę z plecaka. W szkole byłem trochę głodny, ale stwierdziłem, że zostawię jedzenie dla osiedlowego menela, bo w poniedziałki z jakiegoś powodu zazwyczaj tu przesiaduje. Może robi to właśnie po to, żebym dawał mu kanapki. Pierwszy raz dałem mu je kiedyś w poniedziałek, więc uznał to za rytuał.

Szczerzy się, co nie jest zbyt przyjemnym widokiem, bo brakuje mu kilku zębów. A te, które ma, też nie prezentują się zbyt dobrze. Żółty kolor, te sprawy.

– Dziękuję – mamrocze niewyraźnie, po czym wgryza się w kanapkę. – Mmm. Dobre. Ser – sepleni. Podobny zasób słownictwa do mojego podczas pytania na wyrywki.

Przyciągam do siebie kolana i składam na nich głowę. Bruk chłodzi mi tyłek. Mieciu je w milczeniu, co mnie trochę rozczarowuje. Chyba po prostu chciałbym trafić na ascetycznego mędrca, który podzieliłby się ze mną życiowymi prawdami. No dobra, może Mieciu średnio się nadaje, ale widać, że dużo przeszedł, więc mógłby coś poradzić.

Bez sensu tu siedzieć. Raczej pójdę na górę. Bianki pewnie i tak nie będzie jeszcze w domu, nie mam co się martwić. – To do widzenia, panie Mietku – mówię pod nosem, a on się kłania i uśmiecha.

Gdy wchodzę do domu, okazuje się, że mama już wróciła z pracy.

– O, jesteś! – Mocno mnie przytula. Sztywnieję w jej ramionach. Trochę krępujące.
– Mhm. – Odsuwam się od niej i rzucam plecak na posadzkę. Zsuwam buty. Ciuchy Bianki na wieszakach wiszą w rządku, jakbyśmy ponad dwa tygodnie temu wcale ich z Harrym nie pozrzucali i nie podeptali. Większość dało się uprać. A niektóre poszły do kosza. Bo zdarzały się też podarte.

Ocalone nadal mocno pachną proszkiem do prania, ale to nawet przyjemne. Tak się zastanawiam, co się stało z ciuchami innych ludzi, ale o dziwo nikt nie żądał ode mnie hajsu. Najwyraźniej uznali, że dość się nacierpiałem na tej imprezie. Ewentualnie byli nawaleni w trupa i uznali, że ich ubrania same się podarły, kiedy wracali po imprezie do domu na autopilocie.

– Przepraszam, że rano jakoś bardzo nie świętowaliśmy, tak mi głupio ułożyli ten grafik, że wróciłam dopiero dzisiaj po ósmej rano, jak już wyszedłeś do szkoły – tłumaczy mama. Nawet jeżeli w tych jej tanich liniach raz zaplanowaliby jej loty z sensem i byłaby na miejscu, to rano i tak byśmy raczej nie „świętowali”. Zwlokłem się z łóżka dosłownie jakieś pięć minut przed odjazdem autobusu. – Teraz sobie odbijemy, co? – pyta. Wzruszam ramionami. Przecież wie, że najchętniej w ogóle nie świętowałbym moich urodzin. To przeklęty dzień. – Chodź do salonu. – Zaprasza mnie dłonią.

Bianka siedzi na podłodze oparta o zepsutą kanapę. Czyli jednak jest w domu! Ogląda jakiś netfliksowy serial, z tego co kojarzę. Tak, Trinkets. O kleptomankach. Jaki człowiek, taki serial. Na stole kawowym przykrytym czerwonym obrusem stoi kilka prezentów i mały tort czekoladowy z wbitymi dwiema świeczkami: jedynką i piątką. Piętnaście lat, a czasami czuję się nadal jak dwunastolatek, bruh.

– Bianka, zastopuj na chwilę! – mówi mama, ale moja siostra ją ignoruje. Mama przewraca oczami. – Nie przejmuj się nią, Set. Ten jest od cioci Agaty, ten od Quasimodo… przepraszam, Mata, ten ode mnie. – Podaje mi po kolei zapakowane prezenty. Patrzę na nie z powątpiewaniem. Ostatnim prezentem, z którego szczerze się cieszyłem, było zdjęcie Johnny’ego Deppa z jego autografem. – A ten od Bianki.

Co? Bianka mi coś dała? Spoglądam podejrzliwie na siostrę, ale ona zupełnie nie zwraca na mnie uwagi. Może jednak nie nienawidzi mnie aż tak…

– Dobra, zaraz odpakujesz, ale najpierw… – Mama bierze pilota i zatrzymuje serial.
– Ej! – protestuje Bianka, próbując odebrać mamie pilota. Ta tylko kręci głową, zaciskając usta, a potem, gdy Bianka odpuszcza, zapala świeczki zapalniczką i podnosi ciasto. Ogień odbija się w jej oczach, przez co z tym jej szerokim uśmiechem wygląda bardzo komiksowo. – Sto lat, sto lat… – zaczyna. Istnieje mało rzeczy bardziej niezręcznych niż ludzie śpiewający „Sto lat” (ale trochę tych rzeczy istnieje – trzeba zrobić listę). Nie mam pojęcia, co zrobić z rękami, gdzie patrzeć…

Bianka ściąga usta w kreskę i nie wtóruje mamie, tylko czeka na pilota. Niby dała mi prezent, a teraz tak się zachowuje… Chyba minie wiele czasu, zanim zdołam ją ogarnąć.

– No, dalej, Set. Pomyśl życzenie. – Mama jak nieporadne dziecko z anime stawia przede mną tort, tak blisko, że jeszcze milimetr i nos będę miał zanurzony w bitej śmietanie. Nie wiem, jak ona może nie tracić tego swojego dziecięcego wigoru po tym wszystkim, co przeszliśmy.

Życzenie… Takie samo, jak co roku. Nigdy nie wypowiedziałem go na głos, ale myślę, że każdy w tym pokoju wie, jakie ja mogę mieć życzenie.

Zdmuchuję świeczki. I co z tego? Życzenie tak czy siak się nie spełni – jak co roku. Mama odkłada tort na stolik, klaszcze w dłonie, po czym wybiega z pokoju.

– Zaraz wracam! – woła.

Jak zawsze znika w najmniej spodziewanym momencie. Do tego niezbyt komfortowym, bo przebywanie sam na sam z Bianką od jakiegoś czasu jest dla mnie jak powolne stąpanie po rozżarzonych węglach.

– Ej, ale pilot! – krzyczy Bianka, bo zorientowała się, że pilot zniknął razem z mamą. – A ty co? – zwraca się do mnie. – Otwórz te swoje prezenty.
– Dobrze, jaśnie pani. Rozkaz to rozkaz. – Jasne. Na przekór odpakuję je najpóźniej, jak się da. – Tylko najpierw zjem kawałek tortu. A potem następny. I może jeszcze jeden – mówię. – Spotkam się z Harrym. I może tak po dwudziestej drugiej otworzę, specjalnie dla ciebie. Przy tobie.
– I bardzo dobrze. – Bianka uśmiecha się z błyskiem w oku. Jak ptak pikujący w stronę upatrzonego gryzonia.

Brr. Psychopatka.

Mama wraca z tacą – na tacy ma mrożone herbaty, talerzyki, sztućce i wielki, lśniący od nabłyszczacza nóż, który Harry nazywa Pogromcą Blondynek (spokojnie, nóż na razie nie odebrał nikomu życia. Ale Bianka raz zacięła się nim w palec, gdy kroiła warzywa na sałatkę, i Harry był bardzo usatysfakcjonowany).

Dostaję wielki kawał tortu. W środku wygląda świetnie. Brownie przetykane białym kremem. Oczywiście kupne, mama by nigdy sama takiego nie upiekła. Dzięki temu przynajmniej można się dobrze najeść, niezależnie od tego, jak okropne by nie były te urodziny.

– Ja nie chcę – odmawia Bianka, kiedy mama nakłada jej kawałek. – Niedobrze mi. Gdzie pilot?
– Oj, przepraszam, słońce. Zostawiłam w kuchni. Ale teraz nie oglądamy, tylko świętujemy, jasne?

Bianka udaje, że podrzyna sobie gardło palcem, i pada na przód kanapy, który skrzypi, niebezpiecznie się kołysząc. Jeżeli nie będzie wystarczająco ostrożna, ten mebel w końcu serio ją pożre.

– Trochę więcej pozytywnej energii, dobrze? – strofuje ją mama. – Może poświęć trochę uwagi bratu zamiast odstawiać ten teatr, bo to – moja droga – jest życie. A nie teatr. – Wyjebane na teatr, ja chcę grać w filmach. Więc nie wiem, o co ci chodzi – fuka Bianka i nawet się nie podnosi, a kanapa coraz bardziej się rozsuwa. W tym momencie przychodzi mi do głowy, że nie będzie mi jakoś specjalnie źle bez Bianki. Czyli szkoda, że ta kanapa naprawdę nie może jej pożreć.
– Bianka! Wyrażaj się!

Moja siostra bierze mrożoną herbatę i pije.

– Nie chcesz sprawdzić, co dostałeś? – pyta.

Nadal mam ochotę robić na złość Biance (kazała mi otworzyć prezenty, a ja nie mam zamiaru robić tego, co ona mi każe!), ale mama uśmiecha się tak radośnie, że w końcu otwieram pakunki. Od cioci Agaty dostałem książki o reżyserii i scenariopisarstwie, o które prosiłem, od mamy dwa bilety na koncert Quebo. Stary Mat – malarz amator, konstruktor dziwnych przedmiotów i przemiły odludek, mieszkający w starej przyczepie na wsi, niedaleko domu ciotki – dał mi klaps filmowy, zrobiony przez niego własnoręcznie. Co prawda jako ekipa StereoTypów mamy klaps, ale Harry przetrzymuje go w domu, więc miło, że będę mógł swój chociaż postawić w pokoju. Poza tym super, że stary Mat o mnie pamiętał – przecież byłem u niego tak dawno…

Myślałem, że będzie gorzej i że będę musiał bardziej udawać, że się cieszę.

Został jeszcze prezent od Bianki. Mała, nieregularna paczuszka owinięta wstążką. Rozplątuję ją i rozdzieram papier. Co ona mogła mi dać…

To materiałowa laleczka. Jasne włosy, czarna bluzka, niebieskie dżinsy. To ja.

Laleczka ma zasznurowane usta.

– Co to ma być?! – Rzucam lalkę Biance. Łapie ją, po czym wyciąga rękę w moją stronę, podstawiając mi swój niezwykle szlachetny podarunek pod nos.
– Chyba: „kto”? – odpowiada i wygląda przy tym na bardzo z siebie zadowoloną. Mówiłem: psychopatka.
– Bianka, żartujesz sobie! – Mama kładzie mi dłoń na ramieniu. Chce mnie objąć, ale wyślizguję się jej z ramion.
– Tak, dokładnie. Żartuję i liczyłam na to, że macie oboje jakiekolwiek poczucie humoru. – Bianka krzywo się uśmiecha.
– Nie wierzę, że mogłaś zrobić coś takiego. Własnemu bratu!

Mam wrażenie, że los sobie ze mnie kpi. Jeszcze ten

Krzyk w szkole…

Wybiegam z mieszkania jak najszybciej, ignorując wołanie mamy.

Najbardziej znienawidzone modyfikacje mojego imienia wymyślone przez Harry’ego:

• Setito (najczęściej używane. Wziął to od Arturito z La casa de papel. Tym bardziej nienawidzę tego przezwiska);
• Setek;
• Secisko;
• Setula;
• Setuś;
• Seta (nie wiecie, jak bardzo „No, Seta, wypij setę” może po jakimś czasie irytować).