Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
144 osoby interesują się tą książką
Słowa rzucone w przestrzeń, bez zastanowienia.
Obietnice, które ciążą przez lata, pomimo ich dotrzymania.
I oni. Zagubieni między tym, co konieczne i tym, co dyktuje serce.
Matteo i Solene – dwoje ludzi, którzy dźwigają ciężar przeszłości, próbując odnaleźć sens w świecie pełnym cierpienia i straty.
Matteo stara się uciec przed przeszłością, która wciąż nie pozwala mu o sobie zapomnieć. Po latach walki z uzależnieniem i zmaganiem się z żałobą po tragicznej śmierci dziewczyny, próbuje nauczyć się żyć na nowo, ale demony przeszłości nie ułatwiają mu tego zadania.
Solene, zamknięta w pułapce żalu po stracie matki, czuje, że grunt pod jej stopami zaczyna się coraz szybciej osuwać. Wokół niej nie ma osoby, która mogłaby ją uratować przed upadkiem. W domu czeka na nią jedynie ojciec alkoholik, a związek, w którym tkwi, przynosi więcej bólu niż miłości.
Gdy ich drogi się przecinają, rodzi się między nimi krucha więź.
Jednak czy okaże się wystarczająca, by pokonać przeszłość i wytrwać w walce o lepsze jutro?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 462
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Monika Gajos
Nie obiecuj
Redakcja: Dominika Kamyszek
Korekta: Aga Kalicka
Projekt okładki: Justyna Sieprawska
Skład DTP: Joanna Mroczkowska
Copyright © Monika Gajos, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody autora pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Wydanie I
ISBN: 978-83-977478-2-1
Nie składaj obietnic.
Nigdy.
One cię zniszczą.
Solene
Kroki na klatce.
To mógłby być każdy. Mógłby, ale nie mam tyle szczęścia. Nigdy go nie miałam. Wmawianie sobie, że jest inaczej, mija się z celem. Jestem tego świadoma, co nie znaczy, że czasami wciąż nie próbuję.
Zerkam dla pewności na zegarek. Czwarta po południu. Gdybym miała taką moc, chętnie cofnęłabym wskazówki. Nie umiem, natomiast on wrócił punktualnie. W przeciwieństwie do mnie. Musiałam zostać dłużej w pracy, a gdy już z niej wyszłam, autobus odjechał mi sprzed nosa. Krzyczałam, machałam ręką jak szalona, lecz kierowca to zignorował. Pech. Czasami lubi się mnie przyczepić. Jego omija szerokim łukiem.
Jest coraz bliżej.
Celowo czy nie, robi wszystko, żeby było go dobrze słychać. Tupie, głośno stawiając stopy na kolejnych stopniach, a przy tym uderza dłonią w poręcz z taką mocą, że metaliczny dźwięk niesie się echem na wyższe piętra. Każde uderzenie dociera do moich uszu niczym wystrzał armatni. Odmierza odległość i czas, które mi pozostały.
Idzie po mnie.
To koniec.
Wrzucam do zlewu naczynia, choć dopiero co wyjęłam je z szafki. Pomimo spóźnienia, zaraz po dotarciu do domu, podjęłam nierówny wyścig z czasem. Desperacko próbowałam przygotować cokolwiek, co by go choć w małym stopniu zadowoliło i ochroniło mnie przed jego gniewem.
Nie zdążyłam.
Uciekam do swojego pokoju i zamykam drzwi. Opieram się o nie plecami dokładnie w momencie, gdy przy wejściu ktoś zaczyna szarpać za klamkę. Niepotrzebnie. Nie jest zamknięte. Do tej pory jeszcze nigdy nie zdobyłam się na odwagę, by przekręcić klucz i sprawdzić, co się wtedy stanie. Nie robię niczego, co mogłoby go zdenerwować, lecz to nie sprawia, że w tej chwili strach jest mniejszy.
Rozglądam się spanikowana dookoła, a serce wali mi w piersi z taką mocą, jakby samo poszukiwało sposobów na ewakuację. Nie jestem pewna, ile jeszcze będzie w stanie wytrzymać. Dopada mnie znajome uczucie paniki, piekąca potrzeba znalezienia kryjówki i przeczekania najgorszego. Niczego nie chciałabym tak bardzo, jak móc w tej chwili zniknąć. Koncentruję wzrok na szafie, ale szybko odpuszczam i zwalczam chęć, żeby spróbować wcisnąć się do jej wnętrza. Głupi odruch. Wiadomo, że nie dam rady tam wejść. Nie jestem dzieckiem. Poza tym… cóż, już kiedyś próbowałam.
Przymykam oczy.
Nasłuchuję.
Jest szansa, że po prostu pójdzie do sypialni. Uśnie, wytrzeźwieje. Będzie dobrze. Jeżeli skręci do kuchni… Wtedy to tak szybko się nie skończy. Rozwścieczy go fakt, że obiad nie jest jeszcze zrobiony, i zacznie biesiadowanie po swojemu. Wolałabym tego uniknąć.
Proszę…
Wstrzymuję oddech i odliczam.
Raz, dwa, trzy.
Huk. Ktoś dostaje się do mieszkania i chyba upada na podłogę.
A po chwili znowu.
Nie, nie, nie…
Jest gorzej, niż myślałam. Nie wrócił dziś sam.
– Solene, do mnie!
Nawet nie drgam.
– Ogłuchła jebana szmata!
Gwałtowne uderzenie w drzwi powoduje, że ląduję na kolanach. Odsuwam się na czworaka, pełznę przed siebie jak najdalej. I słusznie. Kolejny kopniak posyła je na ścianę, od której z hukiem odskakują. Gdybym pozostała na miejscu, właśnie bym nimi mocno oberwała.
– Co to, kurwa, jest?!
Zaciskam zęby, żeby nie płakać. Zmuszam się, żeby odwrócić głowę w stronę, skąd dobiega bełkotliwe warczenie, choć wszystko we mnie protestuje na myśl o konfrontacji. Moje ruchy są spowolnione, sztywne. Chwilę zajmuje mi zrozumienie, co trzyma w dłoni.
Buty.
Tak bardzo się spieszyłam, żeby zdążyć z przygotowaniem dla niego posiłku, że zrzuciłam je z nóg w biegu. Nie patrzyłam, gdzie spadły. Nie odłożyłam ich na miejsce. Najpewniej to o nie się potknął. I to nimi obrywam tuż po tym, gdy bierze niezdarny zamach. Choć nawalony, to wciąż celuje bezbłędnie.
– Ile razy mam ci powtarzać, skończona idiotko, żebyś po sobie sprzątała?! – wrzeszczy. – No ile, kurwa?!
– Zawsze to robię! Sprzątam po sobie i jeszcze cały ten burdel, który ty robisz! Odkąd mamy nie ma, to wszystko jest na mojej głowie! – oponuję gwałtownie, co jest cholernym błędem, bo rozwścieczony rusza ku mnie.
Jeżeli miałam w sobie choć odrobinę odwagi i chęci na bunt, to teraz uleciały bez śladu. Wciskam się w kąt między łóżkiem a biurkiem. Naiwnie liczę, że jego ramiona nie są dostatecznie długie, aby po mnie sięgnąć. Za dziecięcych lat też się tak łudziłam.
Niepotrzebnie.
– To był tylko jeden raz, po prostu się spieszyłam – tłumaczę cichutko ugodowym tonem. – Przepraszam. Nigdy więcej już tego nie zrobię.
Nie chcę, żeby znowu mnie bił, ale szanse, że go przekonam, są znikome. Wszystko przez bezsensowne pyskówki. Ostatnio zdarzają mi się coraz częściej. Niestety, bo to tylko oznacza, że przestaję mieć panowanie nad jedynym, co do tej pory jako tako kontrolowałam – nad własną złością.
Ojciec chwyta mnie za ramię, a drugą rękę ciągnie do tyłu, biorąc zamach. Zamykam oczy, przytulam policzek do ściany i napinam ciało, desperacko próbując zamortyzować nadchodzący cios. Doświadczyłam ich już wielu, lecz do pewnych rzeczy zwyczajnie nie da się przyzwyczaić. Oczekiwanie jest z tego najgorsze. Tym razem trwa zbyt długo. Chociaż cenne sekundy uciekają, to samo uderzenie, o dziwo, wciąż nie nadchodzi. Otwieram niepewnie oczy i widzę, że gość stojący za tatą przytrzymuje jego pięść, nie pozwalając jej na zderzenie z moją twarzą.
Nie znam go.
Na pierwszy rzut oka nic go nie wyróżnia – mężczyzna w średnim wieku, ubrany w przybrudzone jeansy i szarą polówkę. Jego sylwetka jest nieco przygarbiona. Lata fizycznej pracy wyraźnie odcisnęły na nim swoje piętno. Twarz ma surową, z mocno zarysowaną szczęką i głębokimi bruzdami przy ustach – wyglądają one bardziej na ślady zaciśniętych zębów niż zwykłe zmarszczki. Krótkie, czarne włosy są w nieładzie, jakby ścinane były w pośpiechu, a zarost koszmarnie nierówny. Jest zaniedbany, ale nie wydaje się niebezpieczny. Pozornie, bo jednak coś w jego oczach wywołuje we mnie niepokój. To coś sprawia, że pierwsza odwracam wzrok i nie znajduję w sobie odwagi na kolejne spojrzenie. Mimo że właśnie ocalił mi skórę, nie czuję się przy nim komfortowo.
– Daj spokój, nie warto marnować energii – rzuca obojętnym tonem. Ma upiornie chropowaty głos, jak ktoś, kto przez lata palił najtańsze papierosy. – Mieliśmy oglądać mecz, a zaraz stracimy pierwszą połowę!
Ojciec wciąż się waha, jakby to w jego głowie miał właśnie miejsce jakiś arcyważny pojedynek. Bitwa jest zażarta, lecz szala zwycięstwa przechyla się ostatecznie na moją stronę. Wyłapuję moment, w którym on odpuszcza. Rozluźnia chwyt, a po chwili całkiem go zwalnia i odchodzi, nie poświęcając mi więcej uwagi.
Wychodzi, ale ja wciąż czuwam. Nie opuszczam gardy na wypadek, gdyby jednak postanowił wrócić, a na spokojniejszy oddech pozwalam sobie dopiero wtedy, gdy obaj znikają mi z pola widzenia. Zatrzaskują za sobą drzwi i słyszę, jak odchodzą. Wówczas też uczucie napięcia, które utrzymywało mnie w pionie, znika, przez co powoli osuwam się po ścianie na podłogę. Rozmasowuję obolałe ramię, walcząc z napływającymi łzami. Nie chcę płakać. To i tak mi nie pomoże. Nigdy nie przynosiło ulgi, niczego nie zmieniało, a jedynie zapewniało zapuchnięte powieki i dotkliwy ból głowy następnego dnia. Nie zamierzam sama sobie dokładać.
Nie wiem, ile czasu siedzę w tej samej pozycji, ale to na pewno kwestia godzin, nie minut, bo w pokoju zapada półmrok. Za ścianą słychać coraz głośniejsze odgłosy zaciekłego kibicowania, które płynnie przechodzą w dziką euforię towarzyszącą świętowaniu zwycięstwa. To jeszcze potrwa. Znam zwyczaje i gościnność ojca, dlatego moment, w którym dociera do mnie dźwięk świadczący o tym, że ktoś właśnie opuszcza nasze mieszkanie, wyczula moje zmysły. Unoszę głowę i nasłuchuję uważniej, próbując wydobyć coś jeszcze z panującego hałasu.
Nieudolnie, bo niemal podskakuję w miejscu, gdy drzwi mojego pokoju ponownie się otwierają. Oddech zamiera mi w płucach, kiedy zauważam, kto stoi na progu. Że nie jest to tata.
Mężczyzna ramieniem opiera się niestabilnie o framugę, a w dłoni trzyma butelkę taniego piwa. Przekrzywia ją tak bardzo, że na podłogę w równych odstępach skapują krople alkoholu.
– Heeej, maaałaaa… – mówi, nienaturalnie przeciągając kolejne sylaby. Jego spojrzenie jest zamglone, policzki poczerwieniałe od liczby procentów we krwi, a uśmiech, choć na pozór życzliwy, ma w sobie coś bardzo niepokojącego. – Siedzisz sobie tutaj tak cichutko, że prawie o tobie zapomniałem.
Nie patrzę na niego, ale jego obecność wypełnia cały pokój, przytłaczając mnie swoim ciężarem.
– Gdzie tata? – pytam nieufnie, czując, jak wzrok tego faceta bezwstydnie prześlizguje się po mojej sylwetce.
Wchodzi głębiej do pokoju i zamyka za sobą drzwi. Nie podoba mi się, że narusza moją przestrzeń. Do tej pory żaden z gości ojca nigdy sobie na to nie pozwolił. Każdy z nich znał granice. Ten typ ich nie szanuje.
– Brakło piwa, więc wyszedł do sklepu – rzuca niby obojętnie, jednak zawarty w tych słowach przekaz powoduje, że nabieram jeszcze większej ostrożności. Niepokoi mnie fakt, że zostałam z nim sam na sam. – Powinnaś się trochę rozluźnić – dodaje, a jego głos ocieka fałszywą uprzejmością. – Chociaż wiem, że nie jest ci łatwo. Twój stary to kawał chama, prawda? Ale ja… ja jestem inny. Mam na imię Stephen.
Nie odpowiadam. Szukam w głowie planu ucieczki, lecz pokój nie ma drugiego wyjścia. Mocniej napieram plecami na ścianę, marząc o tym, aby się rozstąpiła, choć to przecież niemożliwe. Jestem w pułapce.
– Nie zrobię ci krzywdy – mówi znowu, choć tym razem jego ton brzmi inaczej, bardziej szorstko. Już nie próbuje kryć irytacji, którą wywołuje w nim moje milczenie. – Jesteś cicha jak myszka, ale na pewno tkwi w tobie coś więcej. Zawsze na początku stwarzacie takie pozory. Wystarczy się wami odpowiednio zająć, by wydobyć to, co najlepsze.
– Proszę, wyjdź… – wyduszam z siebie, choć mój głos brzmi słabo, jakby nie należał do mnie. – Tata na pewno zaraz wróci – przypominam, licząc, że ta myśl go powstrzyma.
Stephen przekrzywia głowę na bok, jakby rzeczywiście rozważał spełnienie tej prośby. Albo napawał się moim strachem. Milczy przez kilka sekund, a w jego oczach narasta coś, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że nie zamierza odpuszczać.
– Trochę czasu jeszcze minie – zapewnia. – Zadbam o ciebie, ale najpierw się napij, będzie ci lepiej. Możesz mi zaufać…
Podchodzi bliżej, na tyle, aż wyczuwam mocny zapach alkoholu i papierosów. Wyciąga ku mnie rękę, w której wciąż trzyma butelkę z piwem. Próbuje przycisnąć mi jej szyjkę do ust, lecz gwałtownym gestem ją od siebie odtrącam, a ta wymyka mu się z palców. Szkło upada na podłogę, a resztki napoju zalewają dywan i panele.
Oboje spoglądamy na toczącą się po podłodze butelkę, a po chwili Stephen przenosi wzrok na mnie.
– No i co zrobiłaś? Nieładnie, dziewczyno… – Cmoka, jakby miał przed sobą niesforne dziecko, a nie dorosłą kobietę. – To było naprawdę dobre piwo, a ja chciałem być dla ciebie miły. Ty też powinnaś być milutka, wiesz? Szczególnie dla tych, którzy nie pozwalają obić tej twojej cudnej buźki. Na szczęście wciąż możesz to nadrobić. Chodź, pokażę ci, w jaki sposób…
Nawet nie drgam, a to sprawia, że Stephen traci cierpliwość i rzuca się w moją stronę. W jego ruchach jest coś zwierzęcego, mimo to staram się go odepchnąć, kiedy tylko do mnie dopada. Odruchy obronne, praktykowane przez lata, weszły mi w krew, dzięki czemu wyzwalają się niemal automatycznie.
– Zostaw! – warczę, siłując się z nim.
Mężczyzna jest nieźle wstawiony, przez co jego ruchy są nieskoordynowane, lecz to nie ułatwia mi zadania. Wręcz przeciwnie. Jest znacznie większy i cięższy, wciąż ma więcej siły. Nawet teraz. Szarpiemy się niezdarnie w ciszy. Gdyby błaganie o ratunek kiedykolwiek go faktycznie sprowadziło, krzyczałabym właśnie wniebogłosy. Wiem jednak, że pomoc nie nadejdzie. Nigdy wcześniej nie przyszła. Kiedy wrzeszczałam, agresja jedynie wzbierała, a ja sama szybciej pozbawiałam się tchu. Kiedy milczałam, wszystko trwało znacznie krócej. Obrywałam i tak, ale lżej. Z czasem nauczyłam się bierności. Teraz jednak czuję, że cena za potulność będzie inna, dlatego nie umiem nie reagować.
Stephen sapie ze złości. Chyba nie był nastawiony na taki opór, ale mimo to nic nie wskazuje, żeby miał zaraz odpuścić. Szarpanina trwa, ojciec nie wraca, a z każdą upływającą chwilą coraz dobitniej sobie uświadamiam, że mimo wszelkich chęci długo nie będę w stanie się bronić. Moje mięśnie już słabną.
Jego uwadze też to nie umyka, bo nagle staje się agresywniejszy, bardziej zdeterminowany. Zanim zdążę po raz kolejny zablokować jego dłoń, chwyta mnie za nadgarstek i przerzuca na łóżko, nie dając nawet chwili na reakcję. Uderzam głową w drewnianą ramę, przez co momentalnie ciemnieje mi przed oczami. Zamroczona próbuję się podnieść, lecz nie mam cienia szansy. Stephen jest szybszy. Siada na mnie okrakiem, przygniatając moje ciało swoim.
– Nie! Proszę, błagam… – protestuję słabo.
– Nie wstrzymuj się z tymi prośbami, mała, gwarantuję ci, że zaraz sprawię, że będzie ich jeszcze więcej – dyszy mi do ucha.
Zamykam oczy i przygryzam wewnętrzną stronę policzka, żeby tylko nie mógł wydusić ze mnie żadnego dźwięku. Żeby nie dać mu satysfakcji. Wciąż jednak nie przestaję się szamotać. Liczę, że rozproszę go na tyle, że jeszcze zdołam się jakoś uratować. Nie dopuszczam do siebie myśli, że to skończy się w ten sposób. Szukam jego słabych stron i możliwości ucieczki. Skupiam się na tym do tego stopnia, że prawie umyka mi odgłos otwieranych drzwi. Dopiero wrzask ojca i dźwięk szklanych butelek uderzających o podłogę powodują, że odpuszczam walkę.
– Co tu się odpierdala?! – wrzeszczy, stojąc na progu pokoju.
Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio poczułam radość na jego widok. Teraz się cieszę.
– Twoja córka to zwykła mała kurewka! – Stephen zeskakuje z łóżka i wskazuje na mnie oskarżycielsko palcem. – Przylazła do salonu, jak tylko wyszedłeś, zaciągnęła mnie tutaj i właśnie namawiała na szybki numerek. Wiesz, jak ja się poczułem? Wiesz? Elizabeth nigdy by mi nie wybaczyła zdrady! Jak ty ją sobie, Joseph, wychowałeś?!
Ojciec nie potrafi prowadzić rozmów na poziomie. Zwykle szybko zaczyna brakować mu argumentów, a gdy do tego dochodzi, sięga po ten ostateczny – argument siły. Nigdy też nie mogłam podziwiać go za cierpliwość czy nadmierne opanowanie. Porywczość to zdecydowanie bliższa mu cecha. Tym razem też ona jako pierwsza dochodzi do głosu. Niemal podskakuję w miejscu, gdy ojcowska pięść uderza w twarz kolegi, a ten zatacza się do tyłu i wpada na stojący obok fotel. Nie, to mnie nie uspokaja. Jestem przekonana, że jak tylko ojciec skończy ze Stephenem, mnie również postanowi spróbować wychować na nowo w podobny sposób.
Nie mam zamiaru mu tego ułatwiać.
Korzystam z zamieszania i biorę nogi za pas. Zrywam się z łóżka, w biegu chwytam rozrzucone na dywanie buty, po czym uciekam z mieszkania. Nie wychodzę na zewnątrz budynku, zamiast tego idę na górę. Wiem, że kiedy już dojdą do porozumienia, nawet nie będzie chciało im się pofatygować, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie stoję tuż za progiem. Bardziej prawdopodobne, że rozejm przypieczętują kolejną kolejką trunków. Ich znajomość jest przecież cenniejsza niż drobne nieporozumienia.
Matteo
– Czy ty jesteś poważny?
Anthony krąży po pomieszczeniu z telefonem przy uchu. Ściska go z taką mocą, aż bieleją mu kłykcie. Zachowuje się przy tym jak wściekły zwierz. Nie przesadzam, przez swoje wymiary i nadmiar owłosienia na całym ciele z powodzeniem mógłby udawać grizzly. Rozjuszonego grizzly. Nawet kolor futra się zgadza. Gdyby ktoś stanął mu w tej chwili na drodze, najpewniej zostałby zmieciony z planszy. Resztki instynktu samozachowawczego nie pozwalają mi tego sprawdzić na własnej skórze.
– Nie interesuje mnie to, kurwa! To ty posłuchaj, zjebałeś i nie masz żadnego wytłumaczenia, stary! Możesz zapomnieć o wypłacie za cały tydzień. Nara! – Tony się rozłącza, a po chwili wyłapuje, że mu się przyglądam. – Nawet nie pytaj.
Wzruszam ramionami i chwytam za kolejny ręcznik do złożenia. Anthony chyba jednak liczył na inną reakcję, bo pomimo braku pytań zaraz sam kontynuuje:
– Alex rzucił właśnie robotę i gówno go interesuje, że w sali czeka na niego jego grupa z kickboxingu – oznajmia. Przechodzi za ladę, po czym opada z impetem na obrotowy fotel, który wygina się i skrzypi niemiłosiernie pod jego ciężarem. – Gdyby chociaż dał znać wczoraj, znalazłbym na szybko zastępstwo albo przesunął zajęcia na inny termin i sam się tym zajął. A tak? Co ja mam, do diabła, niby zrobić? Wejść tam i rozgonić towarzystwo? To dzieciaki. Ich rodzice obsmarują klub w necie tak, że pies z kulawą nogą tu nie zajrzy. Nie mogę sobie na to pozwolić. Biznes zdechnie, zanim się rozkręci.
– Dzwoniłeś do chłopaków? – pytam. – Może któryś z nich będzie mógł za niego przyjść? W końcu to awaryjna sytuacja.
Kręci głową.
– Odpada. Connor jest poza miastem i nie zdąży tak szybko dojechać, a Jake od wczoraj siedzi ze swoją panną na porodówce. Pech, kurwa.
– A nie możesz wziąć ich do siebie i połączyć grup?
To wydaje mi się całkiem rozsądne. Tony jest jednak innego zdania.
– Myślałem o tym, ale młodziki nie nadążą za starszymi, nie ten poziom. Jeżeli zwolnimy, to ci drudzy będą stratni. Zresztą chyba zadeptaliby się na jednej sali. – Milknie i zaczyna się na mnie gapić. Intensywnie. Znam to spojrzenie i domyślam się, co zaproponuje, jeszcze zanim jakiekolwiek słowa opuszczają jego usta. – Może ty mógłbyś…
– Zapomnij. Ja tu tylko sprzątam i ogarniam recepcję – przypominam, bo chyba umknął mu zakres moich obowiązków. – Poza tym żaden ze mnie trener.
– Widziałem, jak sobie radzisz na macie – nie daje za wygraną. – Ostatnio spuściłeś Connorowi ładne manto. Masz całkiem niezłą technikę.
– Ale nie nadaję się do uczenia innych! – protestuję. Nikt nie powinien mnie naśladować. A tym bardziej popełniać moich błędów, myślę, a na głos dodaję:– Spójrz na mnie. Kogo widzisz?
Staję przed nim w lekkim rozkroku i rozkładam szeroko ramiona, żeby mógł sobie popatrzeć do woli. Być może nawet dojrzy to coś, co kryje się głęboko we mnie, a co wciąż mu chyba umyka.
Tony pociera podbródek, jakby poważnie zastanawiał się nad odpowiedzią.
– To jakieś podchwytliwe? – pyta dla pewności, kręcąc się nieznacznie na krześle. W prawo i w lewo.
– W najmniejszym stopniu nie. Dawaj, nie mamy całego dnia.
– No… ciebie.
– Coś więcej? – drążę temat, a on sapie ze złości. Czas gra na jego niekorzyść. Dodatkowo go marnuję, lecz nie potrafię sobie odmówić.
– Widzę wkurwiającego kolesia z niezbyt udanymi rysunkami na łapach i bickami wymagającymi jeszcze dopracowania.
– Och, kurwa, jaka ulga! – Wzdycham teatralnie. – Bo już myślałem, że w międzyczasie urosły mi cycki, wskoczyłem w kieckę i zmieniłem się w zawodową niańkę dla dzieci.
– Mało śmieszne.
– A oczekiwałeś, że takie będzie? – Unoszę brew w wyrazie zdziwienia, ale zaraz odpuszczam. – Tony, chodzi o to, że wpadłeś na najgorszy pomysł z możliwych.
– Stary, błagam cię, nie widzisz, że już jestem przyciśnięty do ściany i zaraz jeszcze zacznie mi się palić grunt pod nogami? – Jak z rękawa rzuca oklepanymi tekstami. – Zgódź się, a wynagrodzę ci to tak, że nie pożałujesz! Sam mówiłeś, że potrzebujesz więcej kasy.
Bo potrzebuję. Nie będę ukrywał, że ostatnie zawirowania skutecznie wyczyściły moje konto z oszczędności. A on naprawdę wygląda na zdesperowanego. Nie chcę czekać, aż ten olbrzym padnie przede mną na kolana i prosząco wtuli się w moje nogi. To byłoby niekomfortowe zarówno dla niego, jak i dla mnie.
– Zapłacę ci podwójną stawkę – proponuje w końcu.
Spoglądam na niego uważanie, zastanawiając się, czy nie próbuje mnie wykiwać. Oferta jest kusząca. Tak bardzo kusząca…
– Jeden raz – łamię się.
Więcej mu do szczęścia nie trzeba. Ucieszony podrywa się z krzesła, zbija ze mną piątkę i wraca do swoich podopiecznych w takim tempie, jakby się obawiał, że jeżeli natychmiast nie zniknie mi z oczu, to jednak się rozmyślę. Odprowadzam go spojrzeniem, by po chwili skierować go na drugie drzwi. Te, za którymi sam powinienem się jak najszybciej znaleźć.
– Po prostu zajebiście… – mamroczę sam do siebie, ale posłusznie chwytam za rękawice i wchodzę na salę, gdzie czeka już moja grupa.
Dziesięć par oczu wlepia we mnie wzrok na dzień dobry. Małolaci nie są pokojowo nastawieni, ale mimo to nie odpuszczam. To pomieszczenie, cały ten klub, to jedno z niewielu miejsc, gdzie czuję się dobrze i nic tego nie zmieni. Nawet banda wojowniczych dziewięciolatków.
– A gdzie Alex? – pada pytanie.
– Właśnie! Miał dziś pokazać nam sztuczki!
– Mieliśmy się lać i miało być fajnie!
Dzieciaki rozgadują się bez opamiętania, przekrzykując jedno przez drugie. Istny rój wściekłych pszczół. Nie mam zamiaru wdawać się w dyskusje ani usilnie ich uciszać czy czekać, aż się sami uspokoją. To mogłoby trwać wieki, a mnie szkoda na to czasu oraz energii.
Chcą sztuczek? Będą je mieli.
Bez słowa podchodzę do stojącego pośrodku sali manekina treningowego, po czym wymierzam pierwsze kopnięcie. High kick idealnie dosięga celu. Trafiam precyzyjnie, i to z taką siłą, że aż kurz odrywa się od skórzanej kukły i kłębem wzbija w powietrze. Raz po raz. Wykonuję sekwencję obrotów, uderzeń i kopnięć, którą szlifuję każdego ranka w samotności, jeszcze zanim sala zapełnia się ludźmi. Wiem, jak je wyprowadzić, żeby były idealne i niosły za sobą śmiertelne niebezpieczeństwo.
To jednak mi nie wystarcza.
Głowa przełącza się na tryb demolki. Wizualizuję sobie, że przede mną stoi on– mój największy wróg. Na pierwszy rzut oka ma niewyraźną, trudną do rozpoznania gębę, ale gdy dostatecznie się na niej skupiam, zyskuje na ostrości. Wiem, kim jest. Widzę go każdego dnia, gdy patrzę w lustro. Zaskoczenie? Niewielkie. Jest, jak jest. Powodów do rozczarowań nie trzeba szukać zbyt daleko, większość z nich dostarczamy sami sobie. Zdążyłem się z tym pogodzić, a możliwość skopania własnej dupy tylko wzmacnia zaciętość.
Oddaję się tej potyczce do tego stopnia, że zapominam nawet o swojej widowni. Jestem tylko ja i on. Ja i ja. Wyładowuję na manekinie wściekłość, której intensywność zaskakuje nawet mnie samego. Kukła obrywa mocniej niż zazwyczaj, a kiedy w końcu pada na ziemię z głośnym plaskiem, natychmiast się zatrzymuję. Przez chwilę nie kontrolowałem oddechu i teraz odczuwam tego konsekwencje. Pochylam się, wspierając dłonie na kolanach. Łapię łapczywie kolejne wdechy i staram się uspokoić rozszalałe tętno.
Kiedyś już tak miałem. Raz w życiu coś zaparło mi dech, ale po to, by po chwili nauczyć oddychać pełną piersią. Korzystałem z tego bez oporów. Nie myślałem wówczas, że powinienem być rozważniejszy i celebrować każdy oddech. Gdybym wiedział, liczyłbym je wszystkie i starał się oszczędzać. Wtedy może wystarczyłyby na dłużej. Nie spodziewałem się jednak, że są limitowane i wkrótce ich zabraknie, a ja będę zmuszony przestać oddychać na dłużej. Byłem przekonany, że nie nauczę się już tego na nowo. I może coś w tym jest, bo chociaż dech wrócił, to nadal jest niespokojny. Do tej pory mam z nim problemy.
Ocieram pot z czoła, po czym koncentruję wzrok na lustrze przede mną. Przypominam sobie, gdzie właśnie jestem i przed kim dałem taki pokaz. Przechodzi mi przez myśl, że w tym momencie wychodzę na skończonego żółtodzioba, ale widownia na szczęście tak nie uważa, bo za moimi plecami rozlega się wrzawa.
– Ale czad!
– Totalnie pan wymiata! Też tak chcę!
– I ja też! Ja też!
Trochę mi głupio. Odsłoniłem się za bardzo, dałem się ponieść, ale to tylko dzieci. Nie czują tej niezręczności, tego, że przez przypadek pokazałem im swój świat. Gdyby byli uważniejszymi obserwatorami, mogliby go dojrzeć. Na szczęście nie są.
Szybko się otrząsam, przynajmniej chcę stwarzać takie pozory, i zaganiam małolatów do rozgrzewki. Przez kolejne minuty rzucam komendy, a oni wykonują je posłusznie jak małe, tresowane małpki. Wpatrują się we mnie jak w obrazek i nie kwestionują żadnych poleceń. Przyznaję, jest w tym coś satysfakcjonującego.
Demonstruję im podstawowe techniki uników, pokazuję, jak się ruszać, w jaki sposób ustawić nogi oraz jak trzymać prawidłowo gardę. To coś, co Alex powinien przekazać im na pierwszych zajęciach, ale dla pewności wolę to powtórzyć i przejść ten etap po swojemu. Nie słyszę żadnego sprzeciwu. Przypominam sobie przy tym, które z udzielanych mi na początku mojej drogi informacji okazały się dla mnie przydatne, a które jedynie niepotrzebnie zapychały głowę. Przesiewam je dla nich, natomiast oni sprawiają wrażenie jeszcze bardziej zaangażowanych.
– Teraz wkładamy rękawice!
Pozwalam, aby przetestowali samych siebie w walce z cieniem. Sam krążę między nimi. Od czasu do czasu się zatrzymuję i dokonuję poprawek w ustawieniach, przestawiam im ręce na właściwe pozycje, a przy tym wygrzebuję resztki cierpliwości i tłumaczę wszystko od nowa i nowa, i to po kilka razy. Potem przechodzimy do tarcz. Ustawiam dzieciaki w rzędzie, a one pojedynczo podchodzą do mnie i uderzają w trenerskie ochraniacze. Sam przy tym markuję i spowalniam ciosy, aby jednocześnie mieli szansę w swoim tempie poćwiczyć uniki.
– Ja chciałbym teraz skopać tyłek Maxowi! – deklaruje jeden z chłopców, a reszta się do niego przyłącza, dorzucając imiona potencjalnych rywali.
Nie chcę pozbawiać ich frajdy. Zarządzam krótki sparing, dobierając ich w pary. Biorą się do roboty, a ja przystaję przy ścianie i obserwuję, jak chaotycznie okładają się po głowach, zapominając o jakiejkolwiek technice.
No cóż…próbowałem.
– Ale jesteś cienias, Max! Tylko głupek by się tak szybko poddał! – woła inicjator całego pojedynku, a drugi z chłopców się obraża, zdejmuje rękawice i rzuca nimi o podłogę. Widzę po nim, że jest rozwścieczony, ale nie chce odpuszczać. Zaciętość migocze w jego oczach.
Wygrany jest zbyt pewny siebie. Cieszy się, triumfuje, odwraca się do przeciwnika tyłem, przez co nawet nie ma szansy dostrzec, jak ten zaczyna się do niego skradać. Reszta już to wychwyciła, lecz wstrzymują się z interwencją, tylko zerkają niepewnie na mnie, oczekując na reakcję. A ja? To może w chuj niewychowawcze, ale chcę mu w tym trochę pomóc, dlatego ukradkiem przykładam palec do ust, zalecając pozostałym ciszę. Szybko łapią, o co chodzi, bo uśmiechają się szeroko, ale posłusznie milczą. Sam zwracam się do zwycięzcy:
– Ej, młody!
Chłopak przerywa swoje dzikie tańce i skupia się na mnie.
– Jeszcze jedna, ale najważniejsza lekcja.
Patrzy uważnie, oczekując, że zdradzę mu jakąś arcyważną tajemnicę, która uczyni z niego jeszcze większego mistrza. Być może tak będzie, ale niestety, niektórych rzeczy musimy doświadczyć na własnej skórze, żeby dobrze zapadły nam w pamięci. Trzymam go w niepewności do momentu, w którym od tyłu rzuca się na niego upokorzony wcześniej blondynek i sprawnie powala na ziemię, zakładając godny podziwu chwyt. Taki, którego sam bym się nie powstydził.
– Nigdy nie lekceważ przeciwnika – podsumowuję.
Po skończonym treningu wracam za ladę recepcji. Dzieciaki opuszczają klub, szczerząc do mnie buźki i machając, jakby znalazły sobie nowego kumpla. Co za żałość… Najbardziej szczęśliwy jest jednak Tony.
– Dzieciaki są zachwycone! – Klepie mnie po plecach. – Alex nigdy nie zrobił na nich takiego wrażenia jak ty dzisiaj. Żebyś ty słyszał, jak ćwierkały zadowolone do swoich starych. Jestem pewien, że będą chciały przyjść na kolejne zajęcia z tobą! Ba! Już nawet o nie dopytują…
– Nie ma opcji – ucinam krótko temat. – Spadam na chatę, a od jutra wracam na recepcję. I serio, lepiej zacznij szukać sobie kogoś nowego na miejsce Alexa, bo ja więcej nie dam się w to wkręcić. Dziś zrobiłem to tylko ze względu na ciebie. Dlatego, że sam mi pomogłeś i dałeś szansę, gdy nikt inny nie chciał. Wciąż mam u ciebie dług, ale nie nadużywaj tego w ten sposób.
Solene
Wdrapuję się piętro wyżej i siadam na schodkach, na wprost drzwi oznaczonych numerem 5. Chowam twarz w dłoniach. Powoli mam już dość wszystkiego. Rzeczywistość każdego dnia przerasta mnie coraz bardziej, a ja obawiam się momentu, gdy przytłoczy do takiego stopnia, że pod jej naporem rozsypię się w drobny pył i zniknę. Już teraz się kruszę.
Czekam. Pomimo upływu lat nadal nie mam śmiałości, aby zwyczajnie podejść i zapukać. Poprosić o… Sama nie wiem, chyba o uwagę. I przytulenie. Nie muszę. Wystarczy, że na dole rozpoczyna się rytuał tłuczenia szkła i wywracania mebli, a on już jest obok.
David.
Miałam czternaście lat, gdy stanął na mojej drodze. Był starszy o ponad drugie tyle, ale rozumiał mnie jak nikt inny. Zaopiekował się, dał schronienie, zapewnił chwilowe poczucie bezpieczeństwa i wysłuchał. Zwłaszcza wysłuchał. Tego potrzebowałam najbardziej. Możliwości wygadania. Zrozumienia. Nie chciałam niczego więcej, ale on się nie ograniczał.Za pierwszym razem pogłaskał mnie po głowie. Za drugim – otoczył ramionami i trzymał tak długo, aż dźwięki na dole ucichły, a ja przestałam się histerycznie trząść. Przez chwilę. Ponownie zaczęłam drżeć niedługo potem, gdy za trzecim razem całym sobą zadbał o to, żebym nie myślała. Zabrał mi niewinność… albo to ja mu ją oddałam.
Nie pamiętam.
Chwyta mnie za rękę i sprawia, że posłusznie wstaję i idę za nim do mieszkania. Pozwalam posadzić się na łóżku, podczas gdy on zajmuje miejsce tuż obok. Patrzy przez moment bez słowa, po czym pochyla się, a jego usta opadają na moją szyję. Nie zadaje pytań, nie musi. Zna sytuację, wie, jak jest. Banalne słowa pocieszenia nic nie zmienią. Zasypuje mnie szybkimi pocałunkami, starając się rozproszyć podłe myśli. Zwykle działało, ale nie dziś. Dzisiaj coś się zepsuło.
To ja się zepsułam.
Kładzie dłoń na moim kolanie, przesuwa ją wyżej, próbując dostać się między uda, lecz ściskam je zbyt mocno, aby mogło mu się to udać.
Gapię się przed siebie pustym wzrokiem.
– Wpuść mnie, kochanie – szepcze mi do ucha ochrypłym z pożądania tonem. Podpowiada, jakbym była niedomyślna i nie wiedziała, do czego dąży.
Kręcę gwałtownie głową.
– Nie chcę.
Nie po tym, co mnie przed chwilą spotkało. Przed czym właśnie ledwo uciekłam. Wzdrygam się na samo wspomnienie niechcianego dotyku obcych dłoni na swoim ciele. Nie potrafię jednak mu o tym powiedzieć, wytłumaczyć samej siebie. To zbyt trudne.
Podciągam kolana do piersi i obejmuję je rękami.
– Pomogę ci – kusi, obiecuje. – Przecież po to tu przyszłaś.
– Nie tym razem.
Dzisiaj pragnę tylko, żebyś mnie przytulił. Nic więcej.
– Skąd ta zmiana? Spójrz na mnie, Solene.
Nie reaguję. Wiem, że jeżeli to zrobię, jego wzrok mną zawładnie i przekona do wszystkiego, nawet do tego, czego bardzo nie chcę robić.
Słyszę, jak ciężko wzdycha.
– Też miałem trudny dzień – wyznaje znienacka, a ja zamykam oczy, czując, że wyrzuty sumienia zaczynają mnie kąsać z nową siłą. – Był wyjątkowo chujowy. Tylko myśli o tobie pomogły mi go przetrwać. Przez cały ten czas marzyłem, żeby znaleźć się blisko ciebie. I w końcu tu jesteś. Chciałbym, żebyś teraz sprawiła, że zapomnę o wszystkim, co złe. No dalej, kotku, pomóżmy sobie nawzajem.
– David, odpuść, błagam…
Liczę na to, że po prostu posłucha i przestanie się nakręcać. To mi nie pomaga. Boli mnie ta cholerna świadomość, że nie jestem w stanie spełnić jego oczekiwań i próśb, odwzajemnić się za wsparcie, którego udziela mi na każdym kroku.
Powoli się odsuwa.
– Rozumiem.
Ja za to nie. Otwieram oczy i patrzę na niego bezmyślnie. Lodowaty ton tak mnie zaskakuje, że przez moment zapominam o koszmarze tego dnia.
– Po prostu ci już nie zależy. – Wzrusza ramionami i wstaje.
– O czym ty mówisz?
– Tyle razy powtarzałaś, że jestem dla ciebie ważny, zapewniałaś, że zrobisz dla mnie wszystko. Uwierzyłem ci. Nigdy z tego jednak nie korzystałem, nic od ciebie nie chciałem. Pozwalałem ci tylko brać bez ograniczeń. Byłem przy tobie, gdy nikt inny nie chciał. Dziś dla odmiany to ja potrzebuję trochę bliskości, a ty mi jej odmawiasz. – Patrzy na mnie surowo, sprawiając, że jeszcze bardziej kulę się w sobie. Kiedy przedstawia to w ten sposób, powoli sobie uświadamiam, jak bardzo go ranię. – O tym mówię. Rzucasz słowa na wiatr, Solene. Twoje obietnice są gówno warte. Muszę przemyśleć, czy nadal chcę ich słuchać.
Odwraca się plecami, a do mnie dociera, że właśnie znowu coś tracę. Nie chcę tego, nie chcę… Grunt osuwa się mi spod nóg i sama już nie wiem, co zrobić, żeby temu zapobiec. Gubię się w gąszczu swoich odczuć.
– Przecież to nie tak! – próbuję się tłumaczyć. – Proszę…
Cisza.
– Jesteś na mnie zły?
Nadal się nie odzywa, przez co narastająca panika pozbawia mnie tchu. Wolałabym, żeby krzyczał. Pal licho wszystko inne! Zniosłabym kolejną rundę szarpnięć i wyzwisk. Może nawet bez opamiętania tłuc szklanki! Tylko niech w końcu zacznie mówić. Potrzebuję jego głosu. Błagam.
– David?
To milczenie boli mnie najbardziej. Łatwiej zniosłabym fizycznie wymierzony policzek niż takie ignorowanie. Najgorsza kara, która tylko przypomina, że jestem nikim. Śmieciem, który nie zasługuje na zauważenie.
– Przepraszam – szepczę, licząc, że to coś pomoże, ale on nadal nie reaguje. Całym sobą daje mi do zrozumienia, że powinnam już wyjść. Nie potrafię.
Huk.
Na dole właśnie coś się rozbija, a ja podskakuję ze strachu. Ten nagły ruch coś zmienia, czuję na sobie wzrok Davida, ale gdy na niego zerkam, już na mnie nie patrzy. Stoi w tej samej pozycji.
– Możesz mi jednak pomóc? Proszę.
Opadam plecami na materac, by spełnić jego wcześniejszą prośbę, i zamykam oczy. Liczę, że chociaż to poskutkuje, ponownie nas do siebie zbliży, wymaże nieporozumienia sprzed chwili. I wcale się nie mylę. Nie mija parę sekund, a już słyszę jego kroki oraz dźwięk odpinanej klamry paska. Ściąga ze mnie ubrania, dotyka, a ja tym razem nie protestuję. Nie opieram się, pozwalam mu robić, co chce.
A on z tego korzysta.
Gwałtownie nabieram powietrza i zaraz zaciskam usta, kiedy we mnie wchodzi i niemal natychmiast zaczyna się poruszać. Za szybko. Każdy jego ruch wywołuje dyskomfort, do którego nie potrafię się przyzwyczaić. Od którego pragnę uciec.
Mimowolnie chwytam go za ramię. Pod palcami wyczuwam napięte mięśnie. Wbijam w nie mocniej paznokcie, ale on nie reaguje na ten chwyt. Chciałabym, żeby chociaż zwolnił tempo i dał mi chwilę.
To na nic.
Otwieram oczy, patrzę na niego. Liczę, że zauważy moją bierność, zrozumie bez słów i wychwyci, że coś nie gra, lecz to złudne nadzieje. W świetle powieszonej nad nami lampy na jego łysej skroni skrzą się krople potu. Ma skupiony wyraz twarzy i rozgniewane spojrzenie. Szukam w nim choć resztek cieplejszych uczuć wobec mnie, ale ich tam nie ma. To moja wina. Gdybym go tak nie zdenerwowała, byłoby inaczej. Przyjemniej.
Zasłużyłam.
Rozluźniam palce zaciśnięte kurczowo na jego bicepsie i wbijam paznokcie w wewnętrzną stronę własnej dłoni. Mocno, łudząc się, że nowe źródło bólu przyniesie chwilową ulgę. To niezbyt działa, a on przyspiesza. Kieruję wzrok na sufit. Śledzę ślady pęknięć i po prostu czekam, aż skończy.
Staram się nie myśleć.
Staram się nie słyszeć dźwięków dochodzących z piętra niżej.
Staram się nic nie czuć.
O ile w pewnym stopniu udaje mi się osiągnąć dwa pierwsze cele, to trzeci jest niewykonalny. Jego dłonie nieustannie błądzą po moim ciele, zagarniając je dla siebie i traktując jak swoją własność. Sprawiają, że zanikam. Coraz bardziej i bardziej. Nie pozwalają o sobie zapomnieć nawet na moment. Są wszędzie, żądające, dominujące, a ja, zamiast się rozluźnić i poddać temu dotykowi, walczę sama ze sobą, aby ich z siebie nie strząsnąć i nie spróbować ponownie wyrwać się z tego uścisku.
Co jest ze mną nie tak?
Dopuściłam go do siebie dobrowolnie, ale seks nie sprawia mi dziś przyjemności. Poprzednio też tego nie robił. Właściwie nie pamiętam, kiedy ostatnio dostarczał mi jakichkolwiek pozytywnych wrażeń. Co gorsza, nie mogę przywołać momentu, w którym zaszła ta zmiana i co ją spowodowało.
Bo nie zawsze było tak źle.
To David nauczył mnie czerpać z naszych zbliżeń jak najwięcej, lecz chyba zapomniał przekazać lekcji o tym, jak utrzymać ten stan na dłużej. O ile na początku to fizyczne wyżycie było najlepszym sposobem ucieczki i faktycznie często sama je inicjowałam, to po czasie straciło swoją moc. Teraz to przed nim mam ochotę zwiać.
Nic nie trwa wiecznie.
Wyrywam się z otępienia, gdy mężczyzna się odsuwa. Opada na materac obok, uwalniając mnie od przygniatającego ciężaru. Umknął mi moment, gdy powinnam udawać spełnienie, ale najwyraźniej on tego nie potrzebował, bo kiedy na niego zerkam, nie wydaje się tym poruszony.
– Zostaniesz na noc? – pyta spokojnie, jak gdyby przed chwilą nic między nami nie zaszło.
– Chciałabym, ale… – dukam niewyraźnie.
Przekręca się na bok i opiera głowę na ręce. Rzuca mi tak palące spojrzenie, że nie jestem w stanie wytrzymać jego intensywności. Uciekam przed nim, zamykając oczy.
– Daj spokój, przecież nie ma konieczności, żebyś wracała do ojca. – Jego szept trafia prosto do mojego ucha, a gorący oddech owiewa policzek. – Możesz zostać ze mną, jeżeli nie masz co ze sobą zrobić. Gwarantuję, że dobrze wykorzystamy ten czas. Będziesz mogła mi pokazać, że jeszcze ci zależy. Bo wiesz… powoli zaczynam się bać, że to tylko ja o nas walczę. A przecież tak nie jest, prawda?
Kładzie dłoń na moim biodrze i sunie nią w dół. Powolutku, ale niepokojąco zbliża się znów do złączenia ud.
– Prawda. Tylko jeszcze muszę dzisiaj iść do schroniska – odpowiadam i wstaję, zrzucając z siebie jego dłoń. Pozwala mi na to, choć lekki opór, który przy tym wyczuwam, zdradza, że wcale nie jest z tego powodu zadowolony. – Właściwie już dawno powinnam tam być.
Mam wrażenie, że przekroczyłam dziś wszystkie limity. Nawaliłam na każdym możliwym froncie. Jedyny plus jest taki, że dźwięki dobiegające z dołu ucichły. Już po wszystkim. Powinnam wziąć przykład i sama się wyciszyć.
Próbuję.
– Znowu? – rzuca takim tonem, jakby rozpaczał nad moją głupotą. – Wiesz dobrze, że nie lubię, jak tam łazisz. Potem cała cuchniesz tymi brudnymi zwierzakami.
Nie komentuję tego. Wzruszam ramionami i odwracam się do niego plecami w poszukiwaniu rozrzuconych po podłodze ubrań. Jego słowa sprawiają mi przykrość, ale w końcu nikt nie powiedział, że zawsze trzeba się ze sobą zgadzać. To byłoby wręcz niezdrowe. David może nie rozumie niektórych moich decyzji, nie dzieli ze mną pasji, lecz jest dobrym człowiekiem i wiem, że mogę na niego liczyć, gdy tego potrzebuję. Nawet kiedy sama nie zachowuję się najlepiej.
– A może to jednak tylko głupia wymówka, żeby nie poświęcić mi więcej czasu? – drąży. – Jak to jest z tobą, Solene? Dostałaś, co chciałaś, i uciekasz?
Zamieram z jedną dłonią zaciśniętą na leżącym na ziemi sweterku.
Rzeczywiście taka jestem?
– David, błagam, przecież wiesz, że to nie tak. Kocham cię, jesteś dla mnie całym światem. Gdyby nie inne obowiązki, nie zostawiłabym cię nawet na sekundę.
– Udowodnij mi to, mała. – Podchodzi od tyłu i ciasno mnie obejmuje.
Kiedyś to uwielbiałam. To znaczy uwielbiam. Nadal. To po prostu jakiś trudny czas. Minie. Albo to on go jeszcze odmieni. Wierzę, że ma tyle siły. David jest potężnym mężczyzną, wysokim i dobrze umięśnionym. Przy nim czuję się jeszcze mniejsza, niż jestem w rzeczywistości, a kiedy zamyka mnie w ramionach, odnajduję w nich bezpieczeństwo, jakby własnym ciałem osłaniał moje przed zranieniem. Był… jest najlepszą tarczą przed całym złem tego świata.
– Czujesz to? Czujesz, co ze mną właśnie robisz? – szepcze mi do ucha, mocniej przywierając do mojego ciała. Niemal zgniata mnie w uścisku. – Nie dajesz odpocząć. Chciałbym jeszcze dziś znowu się w tobie znaleźć. Na pewno też tego chcesz.
– Chcę… – mamroczę niewyraźnie.
Ponownie całuje mnie w szyję, a jego dłonie wznawiają wycieczkę wzdłuż moich bioder, wspinając się coraz wyżej, zachłannie chwytają za piersi. Pamiętam, że przy naszych pierwszych spotkaniach nie wyobrażałam sobie nawet momentu, w którym mogłabym się nasycić tym dotykiem. Teraz chyba jednak nadeszła ta chwila i naprawdę potrzebuję przerwy, bo zamiast poddać mu się bez słowa, stoję jak sparaliżowana.
– Chcę, ale naprawdę jestem umówiona – wyduszam i niezdarnie wyswobadzam się z jego objęć, a on klnie pod nosem.
Szybko zgarniam ubrania z podłogi. Może szybciej, niż powinnam, lecz próbuję zapobiec dalszemu przekonywaniu. Nie mam w sobie dość asertywności, by opierać się mu bez końca.
– Obiecałam, że wieczorem pomogę z rozładunkiem karmy. Dostali całkiem sporo od anonimowego darczyńcy i te worki leżą nadal pod płotem, bo mają tam tyle pracy, że pracownicy nie są w stanie nad wszystkim zapanować… – Nawijam jak najęta, byle tylko zagadać niezręczny moment i nie dać po sobie poznać, co tak naprawdę mną kieruje. Że próbuję przed nim uciec. – A z tym trzeba zrobić porządek, bo w końcu ktoś to rozkradnie albo wda się wilgoć i wszystko się zmarnuje.
Ruszam w stronę łazienki, zanim ma szansę mnie ponownie zatrzymać. Zachowuję się jak tchórz, ale naprawdę się boję, że mogłabym już dziś więcej nie znieść. Moje ciało się temu sprzeciwia.
To ono jest tutaj głównym winowajcą.
– Co z tobą? – David krzyżuje ramiona na umięśnionej klacie i przygląda mi się ze zmarszczonymi brwiami, gdy kładę już dłoń na klamce. Wygląda na rozczarowanego, ale przynajmniej się nie zbliża. – Aspirujesz do świętości? Zmartwię cię, kotku, daleko ci do niej.
– Po prostu mnie tam potrzebują – odpowiadam cicho. – Poza tym lubię zwierzęta – dodaję, siląc się na pogodny uśmiech, lecz David go nie odwzajemnia. Na jego twarzy wciąż gości ten sam surowy i nieprzejednany wyraz. Nie jest ze mnie zadowolony. – Marzę o tym, żeby adoptować psa, nawet polubiłam bardzo taką znajdkę, która trafiła ostatnio do schroniska, ale nie mamy warunków. Zresztą… przecież wiesz.
Głupia wymówka. Warunki to nie wszystko. W końcu schronisko to też nie jest raj dla zwierząt, a jednak jakoś tam funkcjonują. Muszą, by przetrwać. Pod tym względem zbyt dobrze je rozumiem i tym bardziej nie mam serca, żeby wyrwać stamtąd jakąkolwiek żywą istotę, by sprowadzić ją potem do tego piekła.
Muszę przestać się oszukiwać.
Nie chcę, żeby ktokolwiek podzielił mój los.
Matteo
– Jak skończysz tutaj, zostaną ci jeszcze trzy boksy w lewym skrzydle, a potem będziesz już wolny, chłopcze.
Nigdy nie będę, myślę, ale wolę nie komentować tego na głos. Nie chcę wpuszczać nikogo do swojego łba. Panuje tam zbyt duży burdel. Bywa, że nieraz sam się w nim gubię, lecz uporządkowanie go wcale nie jest takie proste. Szczególnie po ostatnim wybuchu.
Macham za to jebaną miotełką w prawo i w lewo, że niby tak bardzo się staram, a obserwująca mnie staruszka posyła mi wymuszony uśmiech i pokazuje uniesiony kciuk na znak, że „super, świetnie i oby tak dalej”. Teatrzyk pozorów. Nie chcę tu być, a ona dobrze o tym wie i być może nawet sama by wolała, żebym znajdował się gdzie indziej, ale oboje zdajemy sobie sprawę, że to tylko pobożne życzenia. Chociażbyśmy złapali się za rączki i wznosili żarliwe modły do niebios, to nadal nie są do spełnienia, i chuj. Zostaliśmy na siebie skazani. Przynajmniej na najbliższe pół roku, czterdzieści godzin w miesiącu.
– Ach, i prawie zapomniałam…
Seniorka wraca akurat w momencie, gdy wrzucam odpadki do pojemnika i zbieram się, żeby zgodnie z planem przejść w inne rewiry. Wlepia we mnie proszące spojrzenie, a ja wzdycham w duchu, bo już przeczuwam, że jednak nie wyjdę dziś stąd tak szybko, jak było mi to chwilę temu obiecane.
– Mamy jeszcze trochę opakowań karmy zostawionych przed bramą – kontynuuje. – Trzeba je wnieść do magazynu. Mógłbyś to zrobić, zanim pójdziesz? Solene zadeklarowała, że się tym zajmie, ale to taka delikatna dziewczyna, że wątpię, czy sama się z tym upora. Tylko jej o tym nie mów, bo się na mnie obrazi, że w nią nie wierzyłam. – Mruga porozumiewawczo.
Bez obaw, nie powiem.
Nie powiedziałbym, nawet gdybym, do cholery, wiedział, o kim właśnie rozmawiamy. Nie jestem kablem. To akurat jedna z moich, jakże licznych, zalet. I to tych brutalnie zweryfikowanych przez życie.
– Jasne – burczę, może trochę zbyt mało uprzejmie, ale skutecznie, bo starsza pani kiwa głową i znika mi z pola widzenia, a tylko o to mi chodziło.
Chciałem zostać sam. Nie lubię, gdy ktoś patrzy mi na ręce. Zwłaszcza tutaj. Wtedy czuję się jak niewolnik harujący pod nadzorem i bacikiem swojego pana. Być może zniósłbym to lepiej, gdybym został ukarany za coś, za co faktycznie, kurwa, powinienem wziąć odpowiedzialność. Trochę tych rzeczy jest, wybór był spory. Nieomylnaręka sprawiedliwości początkowo nawet celowała dobrze, ale w ostatnim rozrachunku trochę się omsknęła i wskazała błędnie. Nikt nie słuchał moich sprzeciwów, nadal się z nimi nie liczą, a to wywołuje frustrację.
Zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj.
Nie muszę nawet patrzeć w kalendarz, żeby wiedzieć, jaka data widnieje na jego karcie. Wypaliła się w moim mózgu żarzącymi cyframi i boleśnie o sobie przypomina. Przypala i podrażnia nerwy, wtapiając się jeszcze głębiej, gdy próbuję wyrzucić ją z głowy.
Nic z tym nie zrobię.
Przez kolejną godzinę ogarniam wyznaczone mi boksy, a kiedy chaty sierściuchów lśnią czystością, odnoszę narzędzia do schowka i kieruję się w stronę bramy, gdzie ma czekać na mnie ostatnie zadanie na dzisiaj.
I niejaka Solene.
Ją dostrzegam jako pierwszą.
Nie ten strój, nie ten chwyt, nawet masa mięśniowa nie ta, a mimo to dziewczę dzielnie stara się dźwignąć jeden z większych worków. Powodzenia. To się nie skończy dobrze. Nie chcę wyjść na złego proroka, ale w tym przypadku nie trzeba być wybitnym wróżbitą. Nie mija chwila, a niezdara odgrywa na żywo scenkę, którą parę sekund wcześniej stworzyła moja wyobraźnia. Niestety dziewczyna się pospieszyła, bo gdyby dała rozkręcić się jej ciut bardziej, mogłoby być ciekawiej. Tymczasem wybrała najnudniejszy wariant, bo po prostu robi kilka kroków i… potyka się o własne nogi na prostej ścieżce. Leci jak długa do przodu. I jeb. Być może gdyby w worku znajdował się puch, miałaby chociaż miękkie lądowanie, a tak? Twarde zderzenie z rzeczywistością.
– Na kuchni brakło żarcia i potajemnie okradasz schronisko, żeby kucharz miał co wrzucić do gara dla gości? Nie żal ci zwierzątek? – zagaduję, a ona odsuwa z twarzy ciemne kłaki, które przysłoniły jej pole widzenia, i patrzy na mnie, jakbym to ja właśnie uderzył się mocno w głowę. – Wyglądasz jak kelnerka – dodaję na wytłumaczenie swojej pokrętnej logiki, wskazując palcem na to, co ma na sobie.
Czarna, obcisła spódnica ledwo sięgająca kolan, puchaty sweter i wystająca spod niego biała bokserka to nie jest stylizacja, która kiedykolwiek sprawdziłaby się w tych warunkach. Do kompletu pasowałyby jeszcze szpilki, ale tych akurat brak. Na nogach ma tenisówki. Jeden punkt dla niej.
Niestety, chyba nadal nie trybi. Nie docenia mojego kunsztu, bo niebieskie oczęta łypią na mnie chłodno. Chłodno, ale też z dziwną, dziecięcą wręcz naiwnością, przez co nie potrafię traktować tej niemej groźby zbyt poważnie.
– Kelnerka albo… o, lepiej! Pomoc domowa u bogatego państwa – brnę w to dalej, bo czemu by nie.
Prycha jak rozgniewana kotka, a jej wyraźnie zarysowane policzki, które już wcześniej zdążyły się zaróżowić, teraz nabierają intensywniejszego koloru.
– Serio? – wypala. – A ty jak ich ogrodnik.
– I chcesz mi niby powiedzieć, że to nie brzmi jak wstęp do typowego porno? – Nie potrafię się powstrzymać.
– Jeżeli nawet, to wyjątkowo taniego – kpi. – Będziemy się przegadywać czy jednak mi pomożesz?
Dwa punkty dla niej.
Tu mnie ma.
Nie sądziłem, że odpowie na zaczepkę. Żadna z zaangażowanych w działalność dla schroniska dziewczyn się na to do tej pory nie pokusiła. Nie żebym próbował zbyt często. Dobra, może i tu jest pies pogrzebany, bo nie próbowałem wcale. Zraziłem je już na wstępie, gdy na zwykłe „cześć” odpowiadałem ciszą i chmurnym spojrzeniem. Kilka takich spotkań i szybko się dostosowały, przyjmując ten zwyczaj za naszą codzienność. Szkoda? Niewielka. Wolałem zawczasu gryźć się w język. Obawiałem się, że odczuwany na początku wkurw przyniesie mi słowa, których nikt nie chciałby słyszeć.
Nadal mam z tym problem.
Wyciągam rękę ku nieznajomej, a ona po chwili wahania podaje mi swoją. Wstaje powoli, ale upadek był chyba boleśniejszy, niż początkowo zakładałem, bo jęczy przy tym i robi krzywą minę. Idę o zakład, że walczy ze sobą, żeby się nie rozpłakać.
Dziewczyny…
– Wszystko gra? – Mimo wszystko wolę się upewnić. Byłem świadkiem tego zajścia, nie chcę mieć jej na sumieniu. Wiadomo.
Zerka na mnie, a jej oczy w momencie robią się szkliste.
Błagam, nie płacz. Ja tylko żartowałem. Średnio radzę sobie z łzami, tymi babskimi to już w ogóle…
Powoli zaczynam panikować, ale na szczęście przybywa wybawca. Zanim akcja zdąży na dobre wyrwać mi się spod kontroli, niczym małe, płomienne tornado wpada między nas jakaś rudowłosa istota.
– Rany, Solene! – woła nieco zbyt histerycznie i łapie ją za ramiona. Potrząsa nią, jakby dziewczyna właśnie ledwo uszła z życiem z tragicznego wypadku, a nie jedynie zaliczyła mało przyjemną wywrotkę. – Mówiłam, żebyś na mnie poczekała, to ci pomogę! Nigdy nie słuchasz. Przynajmniej dobrze się czujesz? Nic sobie nie zrobiłaś? Nieźle gruchnęłaś o ziemię i… o nie! Jeszcze to kolano! Czy ty widzisz, jak to wygląda? Chodź, musimy je oczyścić i opatrzyć, zanim wda się jakieś zakażenie.
Nie nadążam za tym potokiem słów i nie jestem jedyny, bo Solene również sprawia wrażenie zagubionej. Mimo to próbuje wyhamować tego szaleńca, choć zdobywa się tylko na słabe:
– Ale…
– Żadnych sprzeciwów! – przerywa jej ruda stanowczym tonem. Może nie jest zbyt wysoka i nie wydaje się wybitnie silna, lecz chyba bałbym się z nią negocjować, gdy jest w takim stanie wzburzenia. – Sylvia mnie udusi, a zaraz potem ciebie! No kto to pomyślał, żeby porywać się na coś takiego w pojedynkę?!
Dziewczyna rzuca mi błagalne spojrzenie. Prawie jej się udaje zmotywować mnie do tego, żebym zebrał się na odwagę i jakkolwiek zareagował, ale wszystkie moje ruchy wyprzedza rudowłosy postrzeleniec. Mierzy mnie niechętnie od czubków butów po ostatni kosmyk włosów na łbie, po czym chwyta łamagę pod ramię i już bez słowa zaciąga do biura. Trudno. W sensie… dobrze. Strach pomyśleć, na co jeszcze mogłaby się tu „przydać”.
W pojedynkę ogarniam, co muszę, a po zakończeniu prac idę do budynku dla pracowników. Przebieram się w swoje codzienne ciuchy i postanawiam wrócić do mieszkania. Przez ten czas chodzące nieszczęście ani razu nie pokazuje mi się już na oczy. Podejrzane. Zanim kieruję się do wyjścia, przez chwilę walczę sam ze sobą, żeby nie zajrzeć do biura i skontrolować, czy na pewno wszystko gra, ale zaraz wraca trzeźwość umysłu. Wychodzę. Jeszcze tego by brakowało, żebym zaczął zamartwiać się problemami innych. Wystarczy, że tych własnych mam od groma. Jest ich na tyle dużo, że odnajdują mnie same na każdym kroku.
Teraz też.
Chociaż większość drogi mija spokojnie, to nic nie trwa wiecznie. Jestem tak blisko mieszkania, że moje myśli już rozsiadły się na czekającej mnie tam kanapie, poczęstowały schłodzonym piwkiem i odpaliły rozsadzającą bębenki muzykę. Może dlatego początkowo nie słyszę albo, co bardziej wiarygodne, nie chcę słyszeć znajomych głosów, a trzeba przyznać, że są wyjątkowo głośne.
– Ej, Matteo! – woła z daleka jeden z podpierających ścianę mężczyzn.
Aaron Hayes. Poznaję bez problemu, bo choć nie widzieliśmy się już od miesięcy, to nie zmienił się ani odrobinę. Wymuskany do granic możliwości, tak, że każdy blond loczek na jego łepetynie zdaje się wręcz ułożony w zaplanowany sposób. Pan „kontrola przede wszystkim”. Do tego wysoki i chudy jak tyczka, przez co zupełnie nie pasuje do dwóch niziutkich klonów stojących teraz obok niego. Bracia Bennett niemal przykleili mu się do boków.
Nie reaguj. Po prostu, kurwa, nie reaguj.
– Jak się życie układa? – dopytuje Ben. Jest ciemnowłosy, krępy i tęgi, napakowany sterydami po brzegi, podobnie jak jego bliźniak Bill. Nigdy nie wierzyłem w naturalność, na którą od zawsze się powoływali, przechwalając umięśnionymi sylwetkami. Charakterystyczne wypryski na gębach nieco ich zdradzają. – Dostałeś powitalny wpierdol od nowych kolegów z celi?
– Jakiej celi, stary? – wtrąca Aaron. – Przecież jego nawet w pierdlu nie chcieli. Jest tak pojebany, że przerzucali go z miejsca na miejsce, aż w końcu wylądował w przytułku dla pchlarzy.
– Serio? – rechocze głupkowato Bill. – Ja pierdolę, jakie jaja! Kundel wylądował z kundlami!
– Podobno przyjęli go tam jak swego – przytakuje mu Aaron.
– Co za żenada…
Mijam to iście zjebane grono z niewzruszoną miną i wzrokiem wlepionym w majaczące w oddali przejście między budynkami, do którego muszę dotrzeć, żeby znaleźć się na ziemi niczyjej, ale oni wtedy zaczynają gwizdać i ujadać jak stado wściekłych psów. Błazny.
– Do nogi, Matteo! – wrzeszczy Bill, a kiedy się zatrzymuję, natychmiast podbiega i dodaje nad wyraz ucieszonym tonem: – Dobry piesek! Ładnie cię tam wyszkolili. Widzisz? Może gdybyś trafił tam wcześniej, to Angie…
Uderzam go prosto w zęby, zanim ma szansę dokończyć. Wiem, co zrobiłem. Nikt nie musi mi o tym przypominać. Korzystam z umiejętności wyniesionych z klubu, choć Tony nie byłby zadowolony z powodu, dla którego to robię. Zachwycona nie byłaby też sędzia, która ze względu na moją trudną i jakże przykrą przeszłość złagodziła wyrok do granic absurdu, dając mi szansę na tak zwaną resocjalizację. Cóż, nie jestem tak samo wspaniałomyślny i wychodzi na to, że brakuje mi również wdzięczności, bo nie wykorzystuję otrzymanych możliwości najlepiej, jak się da. Raczej je marnotrawię, a życie mam za nic, bo nie da się inaczej wytłumaczyć tego, że startuję w potyczce, która z góry skazana jest na porażkę. Trzech na jednego. To nie skończy się dobrze, choć element zaskoczenia daje mi chwilową przewagę, a miesiące treningów stawiają poziom wyżej nad każdym z nich. Z osobna. Zebrani razem są piekielnie trudnym przeciwnikiem. Mimo to atakuję. Cios w brzuch, szczękę, czoło. Gdziekolwiek, byle trafić.
Szybko mija im szok.
– No co za zjeb! – syczy Bill.
– Złap go w końcu, kurwa, i trzymaj mocno! – dopinguje go jego brat.
Walę na oślep, kopię, ale w efekcie sam obrywam coraz mocniej i mocniej. Uruchomili się już wszyscy i nie dają mi forów. Jeden z bliźniaków, już sam nie wiem który, chwyta mnie od tyłu, zamykając w stalowym uścisku, a jego brat wprawia pięści w ruch. Nie mam szansy się obronić. Dyszę ciężko i czuję, jak krew spływa mi po czole strużką, a kolana uginają się pode mną. Gdyby nie chwyt, w którym się znalazłem, leżałbym już na glebie.
– Co wy tu odkurwiacie? Och…
Och. No właśnie. Znam ten głos lepiej niż pozostałe.
Wszyscy zamierają, gdy przez ulicę biegnie ku nam jeszcze jeden mężczyzna. Vincent Rossi. Kiedyś byliśmy kumplami. Kiedyś. Mam wrażenie, że było to w innym wcieleniu. Zmierza w naszą stronę i wygląda na wściekłego. Choć „wściekły” to małe niedopowiedzenie. Obecnie mnie nienawidzi. Nienawidzi, i to, kurwa, jak. Ma w tym dużo racji. W końcu zniszczyłem mu życie. Nie tylko jemu.
– Puść go – rzuca komendę, a obejmujące mnie ramiona natychmiast znikają, przez co upadam na ziemię.
Vincent staje nade mną jak kat. Spoglądam na niego z dołu i obrywam pogardliwym spojrzeniem.
– Wyglądasz jak gówno. Stoczyłeś się, stary, ale nie powiem, że mnie to nie cieszy. – Kuca obok i nachyla się, by wyszeptać mi do ucha: – Źle, że na siebie wpadamy. Niefart, kolego. Pamiętasz, co ci obiecywałem, jeżeli jeszcze raz staniesz na mojej drodze?
Pamiętam.
Wykrzyczał to nad grobem swojej siostry. Wszyscy się wtedy na nas gapili i właśnie ich potępiające spojrzenia przepędziły mnie stamtąd skuteczniej niż jakiekolwiek groźby czy obietnice szybkiej śmierci, które padły od niego. Ale potem… cóż, nastał czas, kiedy jednak wziąłem je sobie do serca, a nawet próbowałem go w tym wyręczyć. Czasami nadal nachodzą mnie takie myśli, ale zaraz za nimi nadciąga refleksja, że to byłaby droga na skróty. Zbyt prosta, a zasłużyłem na to, żeby się męczyć sam ze sobą, póki nie dopadnie mnie sprawiedliwość.
Być może właśnie dopadła.
Vincent zaciska pięść na moich włosach i wstaje, tym samym zmuszając, żebym też to zrobił. Popycha mnie na ścianę, a ja nawet nie protestuję. Wcale nie dlatego, że nie potrafię. Mógłbym mu się przeciwstawić. Pod tym względem zawsze byliśmy sobie równi. Nasze klubowe sparingi za każdym razem dostarczały obserwującym wielu emocji, zwłaszcza że wynik nigdy nie był przewidywalny. Teraz też w pojedynku jeden na jeden miałbym może nawet szansę to wygrać, lecz dziś nie mam zamiaru się bronić. W swoim życiu wykonałem już wystarczająco dużo uników. Jestem tym zmęczony. Patrzę mu prosto w twarz, niby rzucając wyzwanie, a tak naprawdę prowokując do tego, aby rzeczywiście to zrobił. Wiem, że potrafi. Zdaję sobie sprawę, do czego jest zdolny. Znam go od lat, choć plotki o nim docierały do mnie jeszcze wcześniej. Sława zawsze go wyprzedzała.
Nasze spojrzenia się krzyżują, a ja czuję, jakby to już się stało, jakby właśnie strzelił mi w łeb. Od początku naszej znajomości nie zauważyłem, jak bardzo przypomina swoją siostrę. Ma takie same pociągłe rysy twarzy. Do tego jest wysoki i szczupły jak ona, ale z włosami ściętymi na zero. Angie miała ciemnoblond pukle, długie, sięgające niemal pośladków. On wolał ozdobić łeb czarnymi tatuażami. Nie skupiam się na tym, co przedstawiają. Paraliżuje mnie za to jego spojrzenie. Te oczy! On ma jej oczy. Dokładnie ten sam odcień najczystszej zieleni, identyczny kształt. Gdybym skupił się tylko na nich, mógłbym nawet uwierzyć, że znowu mam ją przed sobą.
A na nią… na nią nigdy nie podniósłbym ręki.
Zgubne porównanie, zwłaszcza że Vincent nie ma względem mnie takich oporów. Wymierza mocny sierpowy, a zaraz poprawia go uderzeniem w brzuch. Nie poprzestaje na tym. Gdy chwieję się i zginam się wpół, chwyta mój kark i przytrzymuje w dole, jednocześnie wyprowadzając cios kolanem. W jednym momencie fala gorąca rozlewa się po mojej twarzy, sygnalizując trafny strzał. Osuwam się na ziemię i nie wstaję. Nie chcę. Nawet kolejny solidny kopniak, który moment później spada na mój brzuch, wcale mnie do tego nie motywuje. Następne też nie. Przewracam się na bok i kulę, choć to bardziej odruchowa reakcja organizmu na grad uderzeń i kopnięć niż faktyczna chęć obrony. Ja nie walczę. Mógłbym umrzeć tu i teraz. Jestem z tym pogodzony.
