Nie obiecuj - Gajos Monika - ebook
NOWOŚĆ

Nie obiecuj ebook

Gajos Monika

5,0

144 osoby interesują się tą książką

Opis

Słowa rzucone w przestrzeń, bez zastanowienia.

Obietnice, które ciążą przez lata, pomimo ich dotrzymania.

I oni. Zagubieni między tym, co konieczne i tym, co dyktuje serce.

 

Matteo i Solene dwoje ludzi, którzy dźwigają ciężar przeszłości, próbując odnaleźć sens w świecie pełnym cierpienia i straty.

 

Matteo stara się uciec przed przeszłością, która wciąż nie pozwala mu o sobie zapomnieć. Po latach walki z uzależnieniem i zmaganiem się z żałobą po tragicznej śmierci dziewczyny, próbuje nauczyć się żyć na nowo, ale demony przeszłości nie ułatwiają mu tego zadania.

 

Solene, zamknięta w pułapce żalu po stracie matki, czuje, że grunt pod jej stopami zaczyna się coraz szybciej osuwać. Wokół niej nie ma osoby, która mogłaby ją uratować przed upadkiem. W domu czeka na nią jedynie ojciec alkoholik, a związek, w którym tkwi, przynosi więcej bólu niż miłości.

 

Gdy ich drogi się przecinają, rodzi się między nimi krucha więź.

Jednak czy okaże się wystarczająca, by pokonać przeszłość i wytrwać w walce o lepsze jutro?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kalinkawerka

Nie oderwiesz się od lektury

💔💔
00



Mo­nika Ga­jos

Nie obie­cuj

Re­dak­cja: Do­mi­nika Ka­my­szek

Ko­rekta: Aga Ka­licka

Pro­jekt okładki: Ju­styna Sie­praw­ska

Skład DTP: Jo­anna Mrocz­kow­ska

Co­py­ri­ght © Mo­nika Ga­jos, 2025

Wszel­kie prawa za­strze­żone, za­bra­nia się ko­pio­wa­nia oraz udo­stęp­nia­nia pu­blicz­nie bez zgody au­tora pod groźbą od­po­wie­dzial­no­ści kar­nej.

Wy­da­nie I

ISBN: 978-83-977478-2-1

Nie skła­daj obiet­nic.

Ni­gdy.

One cię znisz­czą.

Roz­dział 1

So­lene

Kroki na klatce.

To mógłby być każdy. Mógłby, ale nie mam tyle szczę­ścia. Ni­gdy go nie mia­łam. Wma­wia­nie so­bie, że jest ina­czej, mija się z ce­lem. Je­stem tego świa­doma, co nie zna­czy, że cza­sami wciąż nie pró­buję.

Zer­kam dla pew­no­ści na ze­ga­rek. Czwarta po po­łu­dniu. Gdy­bym miała taką moc, chęt­nie cof­nę­ła­bym wska­zówki. Nie umiem, na­to­miast on wró­cił punk­tu­al­nie. W prze­ci­wień­stwie do mnie. Mu­sia­łam zo­stać dłu­żej w pracy, a gdy już z niej wy­szłam, au­to­bus od­je­chał mi sprzed nosa. Krzy­cza­łam, ma­cha­łam ręką jak sza­lona, lecz kie­rowca to zi­gno­ro­wał. Pech. Cza­sami lubi się mnie przy­cze­pić. Jego omija sze­ro­kim łu­kiem.

Jest co­raz bli­żej.

Ce­lowo czy nie, robi wszystko, żeby było go do­brze sły­chać. Tu­pie, gło­śno sta­wia­jąc stopy na ko­lej­nych stop­niach, a przy tym ude­rza dło­nią w po­ręcz z taką mocą, że me­ta­liczny dźwięk nie­sie się echem na wyż­sze pię­tra. Każde ude­rze­nie do­ciera do mo­ich uszu ni­czym wy­strzał ar­matni. Od­mie­rza od­le­głość i czas, które mi po­zo­stały.

Idzie po mnie.

To ko­niec.

Wrzu­cam do zlewu na­czy­nia, choć do­piero co wy­ję­łam je z szafki. Po­mimo spóź­nie­nia, za­raz po do­tar­ciu do domu, pod­ję­łam nie­równy wy­ścig z cza­sem. De­spe­racko pró­bo­wa­łam przy­go­to­wać co­kol­wiek, co by go choć w ma­łym stop­niu za­do­wo­liło i ochro­niło mnie przed jego gnie­wem.

Nie zdą­ży­łam.

Ucie­kam do swo­jego po­koju i za­my­kam drzwi. Opie­ram się o nie ple­cami do­kład­nie w mo­men­cie, gdy przy wej­ściu ktoś za­czyna szar­pać za klamkę. Nie­po­trzeb­nie. Nie jest za­mknięte. Do tej pory jesz­cze ni­gdy nie zdo­by­łam się na od­wagę, by prze­krę­cić klucz i spraw­dzić, co się wtedy sta­nie. Nie ro­bię ni­czego, co mo­głoby go zde­ner­wo­wać, lecz to nie spra­wia, że w tej chwili strach jest mniej­szy.

Roz­glą­dam się spa­ni­ko­wana do­okoła, a serce wali mi w piersi z taką mocą, jakby samo po­szu­ki­wało spo­so­bów na ewa­ku­ację. Nie je­stem pewna, ile jesz­cze bę­dzie w sta­nie wy­trzy­mać. Do­pada mnie zna­jome uczu­cie pa­niki, pie­kąca po­trzeba zna­le­zie­nia kry­jówki i prze­cze­ka­nia naj­gor­szego. Ni­czego nie chcia­ła­bym tak bar­dzo, jak móc w tej chwili znik­nąć. Kon­cen­truję wzrok na sza­fie, ale szybko od­pusz­czam i zwal­czam chęć, żeby spró­bo­wać wci­snąć się do jej wnę­trza. Głupi od­ruch. Wia­domo, że nie dam rady tam wejść. Nie je­stem dziec­kiem. Poza tym… cóż, już kie­dyś pró­bo­wa­łam.

Przy­my­kam oczy.

Na­słu­chuję.

Jest szansa, że po pro­stu pój­dzie do sy­pialni. Uśnie, wy­trzeź­wieje. Bę­dzie do­brze. Je­żeli skręci do kuchni… Wtedy to tak szybko się nie skoń­czy. Roz­wście­czy go fakt, że obiad nie jest jesz­cze zro­biony, i za­cznie bie­sia­do­wa­nie po swo­jemu. Wo­la­ła­bym tego unik­nąć.

Pro­szę…

Wstrzy­muję od­dech i od­li­czam.

Raz, dwa, trzy.

Huk. Ktoś do­staje się do miesz­ka­nia i chyba upada na pod­łogę.

A po chwili znowu.

Nie, nie, nie…

Jest go­rzej, niż my­śla­łam. Nie wró­cił dziś sam.

– So­lene, do mnie!

Na­wet nie drgam.

– Ogłu­chła je­bana szmata!

Gwał­towne ude­rze­nie w drzwi po­wo­duje, że lą­duję na ko­la­nach. Od­su­wam się na czwo­raka, peł­znę przed sie­bie jak naj­da­lej. I słusz­nie. Ko­lejny kop­niak po­syła je na ścianę, od któ­rej z hu­kiem od­ska­kują. Gdy­bym po­zo­stała na miej­scu, wła­śnie bym nimi mocno obe­rwała.

– Co to, kurwa, jest?!

Za­ci­skam zęby, żeby nie pła­kać. Zmu­szam się, żeby od­wró­cić głowę w stronę, skąd do­biega beł­ko­tliwe war­cze­nie, choć wszystko we mnie pro­te­stuje na myśl o kon­fron­ta­cji. Moje ru­chy są spo­wol­nione, sztywne. Chwilę zaj­muje mi zro­zu­mie­nie, co trzyma w dłoni.

Buty.

Tak bar­dzo się spie­szy­łam, żeby zdą­żyć z przy­go­to­wa­niem dla niego po­siłku, że zrzu­ci­łam je z nóg w biegu. Nie pa­trzy­łam, gdzie spa­dły. Nie odło­ży­łam ich na miej­sce. Naj­pew­niej to o nie się po­tknął. I to nimi ob­ry­wam tuż po tym, gdy bie­rze nie­zdarny za­mach. Choć na­wa­lony, to wciąż ce­luje bez­błęd­nie.

– Ile razy mam ci po­wta­rzać, skoń­czona idiotko, że­byś po so­bie sprzą­tała?! – wrzesz­czy. – No ile, kurwa?!

– Za­wsze to ro­bię! Sprzą­tam po so­bie i jesz­cze cały ten bur­del, który ty ro­bisz! Od­kąd mamy nie ma, to wszystko jest na mo­jej gło­wie! – opo­nuję gwał­tow­nie, co jest cho­ler­nym błę­dem, bo roz­wście­czony ru­sza ku mnie.

Je­żeli mia­łam w so­bie choć odro­binę od­wagi i chęci na bunt, to te­raz ule­ciały bez śladu. Wci­skam się w kąt mię­dzy łóż­kiem a biur­kiem. Na­iw­nie li­czę, że jego ra­miona nie są do­sta­tecz­nie dłu­gie, aby po mnie się­gnąć. Za dzie­cię­cych lat też się tak łu­dzi­łam.

Nie­po­trzeb­nie.

– To był tylko je­den raz, po pro­stu się spie­szy­łam – tłu­ma­czę ci­chutko ugo­do­wym to­nem. – Prze­pra­szam. Ni­gdy wię­cej już tego nie zro­bię.

Nie chcę, żeby znowu mnie bił, ale szanse, że go prze­ko­nam, są zni­kome. Wszystko przez bez­sen­sowne py­skówki. Ostat­nio zda­rzają mi się co­raz czę­ściej. Nie­stety, bo to tylko ozna­cza, że prze­staję mieć pa­no­wa­nie nad je­dy­nym, co do tej pory jako tako kon­tro­lo­wa­łam – nad wła­sną zło­ścią.

Oj­ciec chwyta mnie za ra­mię, a drugą rękę cią­gnie do tyłu, bio­rąc za­mach. Za­my­kam oczy, przy­tu­lam po­li­czek do ściany i na­pi­nam ciało, de­spe­racko pró­bu­jąc za­mor­ty­zo­wać nad­cho­dzący cios. Do­świad­czy­łam ich już wielu, lecz do pew­nych rze­czy zwy­czaj­nie nie da się przy­zwy­czaić. Ocze­ki­wa­nie jest z tego naj­gor­sze. Tym ra­zem trwa zbyt długo. Cho­ciaż cenne se­kundy ucie­kają, to samo ude­rze­nie, o dziwo, wciąż nie nad­cho­dzi. Otwie­ram nie­pew­nie oczy i wi­dzę, że gość sto­jący za tatą przy­trzy­muje jego pięść, nie po­zwa­la­jąc jej na zde­rze­nie z moją twa­rzą.

Nie znam go.

Na pierw­szy rzut oka nic go nie wy­róż­nia – męż­czy­zna w śred­nim wieku, ubrany w przy­bru­dzone je­ansy i szarą po­lówkę. Jego syl­wetka jest nieco przy­gar­biona. Lata fi­zycz­nej pracy wy­raź­nie od­ci­snęły na nim swoje piętno. Twarz ma su­rową, z mocno za­ry­so­waną szczęką i głę­bo­kimi bruz­dami przy ustach – wy­glą­dają one bar­dziej na ślady za­ci­śnię­tych zę­bów niż zwy­kłe zmarszczki. Krót­kie, czarne włosy są w nie­ła­dzie, jakby ści­nane były w po­śpie­chu, a za­rost kosz­mar­nie nie­równy. Jest za­nie­dbany, ale nie wy­daje się nie­bez­pieczny. Po­zor­nie, bo jed­nak coś w jego oczach wy­wo­łuje we mnie nie­po­kój. To coś spra­wia, że pierw­sza od­wra­cam wzrok i nie znaj­duję w so­bie od­wagi na ko­lejne spoj­rze­nie. Mimo że wła­śnie oca­lił mi skórę, nie czuję się przy nim kom­for­towo.

– Daj spo­kój, nie warto mar­no­wać ener­gii – rzuca obo­jęt­nym to­nem. Ma upior­nie chro­po­waty głos, jak ktoś, kto przez lata pa­lił naj­tań­sze pa­pie­rosy. – Mie­li­śmy oglą­dać mecz, a za­raz stra­cimy pierw­szą po­łowę!

Oj­ciec wciąż się waha, jakby to w jego gło­wie miał wła­śnie miej­sce ja­kiś ar­cy­ważny po­je­dy­nek. Bi­twa jest za­żarta, lecz szala zwy­cię­stwa prze­chyla się osta­tecz­nie na moją stronę. Wy­ła­puję mo­ment, w któ­rym on od­pusz­cza. Roz­luź­nia chwyt, a po chwili cał­kiem go zwal­nia i od­cho­dzi, nie po­świę­ca­jąc mi wię­cej uwagi.

Wy­cho­dzi, ale ja wciąż czu­wam. Nie opusz­czam gardy na wy­pa­dek, gdyby jed­nak po­sta­no­wił wró­cić, a na spo­koj­niej­szy od­dech po­zwa­lam so­bie do­piero wtedy, gdy obaj zni­kają mi z pola wi­dze­nia. Za­trza­skują za sobą drzwi i sły­szę, jak od­cho­dzą. Wów­czas też uczu­cie na­pię­cia, które utrzy­my­wało mnie w pio­nie, znika, przez co po­woli osu­wam się po ścia­nie na pod­łogę. Roz­ma­so­wuję obo­lałe ra­mię, wal­cząc z na­pły­wa­ją­cymi łzami. Nie chcę pła­kać. To i tak mi nie po­może. Ni­gdy nie przy­no­siło ulgi, ni­czego nie zmie­niało, a je­dy­nie za­pew­niało za­puch­nięte po­wieki i do­tkliwy ból głowy na­stęp­nego dnia. Nie za­mie­rzam sama so­bie do­kła­dać.

Nie wiem, ile czasu sie­dzę w tej sa­mej po­zy­cji, ale to na pewno kwe­stia go­dzin, nie mi­nut, bo w po­koju za­pada pół­mrok. Za ścianą sły­chać co­raz gło­śniej­sze od­głosy za­cie­kłego ki­bi­co­wa­nia, które płyn­nie prze­cho­dzą w dziką eu­fo­rię to­wa­rzy­szącą świę­to­wa­niu zwy­cię­stwa. To jesz­cze po­trwa. Znam zwy­czaje i go­ścin­ność ojca, dla­tego mo­ment, w któ­rym do­ciera do mnie dźwięk świad­czący o tym, że ktoś wła­śnie opusz­cza na­sze miesz­ka­nie, wy­czula moje zmy­sły. Uno­szę głowę i na­słu­chuję uważ­niej, pró­bu­jąc wy­do­być coś jesz­cze z pa­nu­ją­cego ha­łasu.

Nie­udol­nie, bo nie­mal pod­ska­kuję w miej­scu, gdy drzwi mo­jego po­koju po­now­nie się otwie­rają. Od­dech za­miera mi w płu­cach, kiedy za­uwa­żam, kto stoi na progu. Że nie jest to tata.

Męż­czy­zna ra­mie­niem opiera się nie­sta­bil­nie o fra­mugę, a w dłoni trzyma bu­telkę ta­niego piwa. Prze­krzy­wia ją tak bar­dzo, że na pod­łogę w rów­nych od­stę­pach ska­pują kro­ple al­ko­holu.

– He­eej, ma­aałaaa… – mówi, nie­na­tu­ral­nie prze­cią­ga­jąc ko­lejne sy­laby. Jego spoj­rze­nie jest za­mglone, po­liczki po­czer­wie­niałe od liczby pro­cen­tów we krwi, a uśmiech, choć na po­zór życz­liwy, ma w so­bie coś bar­dzo nie­po­ko­ją­cego. – Sie­dzisz so­bie tu­taj tak ci­chutko, że pra­wie o to­bie za­po­mnia­łem.

Nie pa­trzę na niego, ale jego obec­ność wy­peł­nia cały po­kój, przy­tła­cza­jąc mnie swoim cię­ża­rem.

– Gdzie tata? – py­tam nie­uf­nie, czu­jąc, jak wzrok tego fa­ceta bez­wstyd­nie prze­śli­zguje się po mo­jej syl­wetce.

Wcho­dzi głę­biej do po­koju i za­myka za sobą drzwi. Nie po­doba mi się, że na­ru­sza moją prze­strzeń. Do tej pory ża­den z go­ści ojca ni­gdy so­bie na to nie po­zwo­lił. Każdy z nich znał gra­nice. Ten typ ich nie sza­nuje.

– Bra­kło piwa, więc wy­szedł do sklepu – rzuca niby obo­jęt­nie, jed­nak za­warty w tych sło­wach prze­kaz po­wo­duje, że na­bie­ram jesz­cze więk­szej ostroż­no­ści. Nie­po­koi mnie fakt, że zo­sta­łam z nim sam na sam. – Po­win­naś się tro­chę roz­luź­nić – do­daje, a jego głos ocieka fał­szywą uprzej­mo­ścią. – Cho­ciaż wiem, że nie jest ci ła­two. Twój stary to ka­wał chama, prawda? Ale ja… ja je­stem inny. Mam na imię Ste­phen.

Nie od­po­wia­dam. Szu­kam w gło­wie planu ucieczki, lecz po­kój nie ma dru­giego wyj­ścia. Moc­niej na­pie­ram ple­cami na ścianę, ma­rząc o tym, aby się roz­stą­piła, choć to prze­cież nie­moż­liwe. Je­stem w pu­łapce.

– Nie zro­bię ci krzywdy – mówi znowu, choć tym ra­zem jego ton brzmi ina­czej, bar­dziej szorstko. Już nie pró­buje kryć iry­ta­cji, którą wy­wo­łuje w nim moje mil­cze­nie. – Je­steś ci­cha jak myszka, ale na pewno tkwi w to­bie coś wię­cej. Za­wsze na po­czątku stwa­rza­cie ta­kie po­zory. Wy­star­czy się wami od­po­wied­nio za­jąć, by wy­do­być to, co naj­lep­sze.

– Pro­szę, wyjdź… – wy­du­szam z sie­bie, choć mój głos brzmi słabo, jakby nie na­le­żał do mnie. – Tata na pewno za­raz wróci – przy­po­mi­nam, li­cząc, że ta myśl go po­wstrzyma.

Ste­phen prze­krzy­wia głowę na bok, jakby rze­czy­wi­ście roz­wa­żał speł­nie­nie tej prośby. Albo na­pa­wał się moim stra­chem. Mil­czy przez kilka se­kund, a w jego oczach na­ra­sta coś, co tylko utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że nie za­mie­rza od­pusz­czać.

– Tro­chę czasu jesz­cze mi­nie – za­pew­nia. – Za­dbam o cie­bie, ale naj­pierw się na­pij, bę­dzie ci le­piej. Mo­żesz mi za­ufać…

Pod­cho­dzi bli­żej, na tyle, aż wy­czu­wam mocny za­pach al­ko­holu i pa­pie­ro­sów. Wy­ciąga ku mnie rękę, w któ­rej wciąż trzyma bu­telkę z pi­wem. Pró­buje przy­ci­snąć mi jej szyjkę do ust, lecz gwał­tow­nym ge­stem ją od sie­bie od­trą­cam, a ta wy­myka mu się z pal­ców. Szkło upada na pod­łogę, a resztki na­poju za­le­wają dy­wan i pa­nele.

Oboje spo­glą­damy na to­czącą się po pod­ło­dze bu­telkę, a po chwili Ste­phen prze­nosi wzrok na mnie.

– No i co zro­bi­łaś? Nie­ład­nie, dziew­czyno… – Cmoka, jakby miał przed sobą nie­sforne dziecko, a nie do­ro­słą ko­bietę. – To było na­prawdę do­bre piwo, a ja chcia­łem być dla cie­bie miły. Ty też po­win­naś być mi­lutka, wiesz? Szcze­gól­nie dla tych, któ­rzy nie po­zwa­lają obić tej two­jej cud­nej buźki. Na szczę­ście wciąż mo­żesz to nad­ro­bić. Chodź, po­każę ci, w jaki spo­sób…

Na­wet nie drgam, a to spra­wia, że Ste­phen traci cier­pli­wość i rzuca się w moją stronę. W jego ru­chach jest coś zwie­rzę­cego, mimo to sta­ram się go ode­pchnąć, kiedy tylko do mnie do­pada. Od­ru­chy obronne, prak­ty­ko­wane przez lata, we­szły mi w krew, dzięki czemu wy­zwa­lają się nie­mal au­to­ma­tycz­nie.

– Zo­staw! – war­czę, si­łu­jąc się z nim.

Męż­czy­zna jest nie­źle wsta­wiony, przez co jego ru­chy są nie­sko­or­dy­no­wane, lecz to nie uła­twia mi za­da­nia. Wręcz prze­ciw­nie. Jest znacz­nie więk­szy i cięż­szy, wciąż ma wię­cej siły. Na­wet te­raz. Szar­piemy się nie­zdar­nie w ci­szy. Gdyby bła­ga­nie o ra­tu­nek kie­dy­kol­wiek go fak­tycz­nie spro­wa­dziło, krzy­cza­ła­bym wła­śnie wnie­bo­głosy. Wiem jed­nak, że po­moc nie na­dej­dzie. Ni­gdy wcze­śniej nie przy­szła. Kiedy wrzesz­cza­łam, agre­sja je­dy­nie wzbie­rała, a ja sama szyb­ciej po­zba­wia­łam się tchu. Kiedy mil­cza­łam, wszystko trwało znacz­nie kró­cej. Ob­ry­wa­łam i tak, ale lżej. Z cza­sem na­uczy­łam się bier­no­ści. Te­raz jed­nak czuję, że cena za po­tul­ność bę­dzie inna, dla­tego nie umiem nie re­ago­wać.

Ste­phen sa­pie ze zło­ści. Chyba nie był na­sta­wiony na taki opór, ale mimo to nic nie wska­zuje, żeby miał za­raz od­pu­ścić. Szar­pa­nina trwa, oj­ciec nie wraca, a z każdą upły­wa­jącą chwilą co­raz do­bit­niej so­bie uświa­da­miam, że mimo wszel­kich chęci długo nie będę w sta­nie się bro­nić. Moje mię­śnie już słabną.

Jego uwa­dze też to nie umyka, bo na­gle staje się agre­syw­niej­szy, bar­dziej zde­ter­mi­no­wany. Za­nim zdążę po raz ko­lejny za­blo­ko­wać jego dłoń, chwyta mnie za nad­gar­stek i prze­rzuca na łóżko, nie da­jąc na­wet chwili na re­ak­cję. Ude­rzam głową w drew­nianą ramę, przez co mo­men­tal­nie ciem­nieje mi przed oczami. Za­mro­czona pró­buję się pod­nieść, lecz nie mam cie­nia szansy. Ste­phen jest szyb­szy. Siada na mnie okra­kiem, przy­gnia­ta­jąc moje ciało swoim.

– Nie! Pro­szę, bła­gam… – pro­te­stuję słabo.

– Nie wstrzy­muj się z tymi proś­bami, mała, gwa­ran­tuję ci, że za­raz spra­wię, że bę­dzie ich jesz­cze wię­cej – dy­szy mi do ucha.

Za­my­kam oczy i przy­gry­zam we­wnętrzną stronę po­liczka, żeby tylko nie mógł wy­du­sić ze mnie żad­nego dźwięku. Żeby nie dać mu sa­tys­fak­cji. Wciąż jed­nak nie prze­staję się sza­mo­tać. Li­czę, że roz­pro­szę go na tyle, że jesz­cze zdo­łam się ja­koś ura­to­wać. Nie do­pusz­czam do sie­bie my­śli, że to skoń­czy się w ten spo­sób. Szu­kam jego sła­bych stron i moż­li­wo­ści ucieczki. Sku­piam się na tym do tego stop­nia, że pra­wie umyka mi od­głos otwie­ra­nych drzwi. Do­piero wrzask ojca i dźwięk szkla­nych bu­te­lek ude­rza­ją­cych o pod­łogę po­wo­dują, że od­pusz­czam walkę.

– Co tu się od­pier­dala?! – wrzesz­czy, sto­jąc na progu po­koju.

Nie przy­po­mi­nam so­bie, kiedy ostat­nio po­czu­łam ra­dość na jego wi­dok. Te­raz się cie­szę.

– Twoja córka to zwy­kła mała ku­rewka! – Ste­phen ze­ska­kuje z łóżka i wska­zuje na mnie oskar­ży­ciel­sko pal­cem. – Przy­la­zła do sa­lonu, jak tylko wy­sze­dłeś, za­cią­gnęła mnie tu­taj i wła­śnie na­ma­wiała na szybki nu­me­rek. Wiesz, jak ja się po­czu­łem? Wiesz? Eli­za­beth ni­gdy by mi nie wy­ba­czyła zdrady! Jak ty ją so­bie, Jo­seph, wy­cho­wa­łeś?!

Oj­ciec nie po­trafi pro­wa­dzić roz­mów na po­zio­mie. Zwy­kle szybko za­czyna bra­ko­wać mu ar­gu­men­tów, a gdy do tego do­cho­dzi, sięga po ten osta­teczny – ar­gu­ment siły. Ni­gdy też nie mo­głam po­dzi­wiać go za cier­pli­wość czy nad­mierne opa­no­wa­nie. Po­ryw­czość to zde­cy­do­wa­nie bliż­sza mu ce­cha. Tym ra­zem też ona jako pierw­sza do­cho­dzi do głosu. Nie­mal pod­ska­kuję w miej­scu, gdy oj­cow­ska pięść ude­rza w twarz ko­legi, a ten za­ta­cza się do tyłu i wpada na sto­jący obok fo­tel. Nie, to mnie nie uspo­kaja. Je­stem prze­ko­nana, że jak tylko oj­ciec skoń­czy ze Ste­phe­nem, mnie rów­nież po­sta­nowi spró­bo­wać wy­cho­wać na nowo w po­dobny spo­sób.

Nie mam za­miaru mu tego uła­twiać.

Ko­rzy­stam z za­mie­sza­nia i biorę nogi za pas. Zry­wam się z łóżka, w biegu chwy­tam roz­rzu­cone na dy­wa­nie buty, po czym ucie­kam z miesz­ka­nia. Nie wy­cho­dzę na ze­wnątrz bu­dynku, za­miast tego idę na górę. Wiem, że kiedy już dojdą do po­ro­zu­mie­nia, na­wet nie bę­dzie chciało im się po­fa­ty­go­wać, żeby spraw­dzić, czy przy­pad­kiem nie stoję tuż za pro­giem. Bar­dziej praw­do­po­dobne, że ro­zejm przy­pie­czę­tują ko­lejną ko­lejką trun­ków. Ich zna­jo­mość jest prze­cież cen­niej­sza niż drobne nie­po­ro­zu­mie­nia.

Roz­dział 2

Mat­teo

– Czy ty je­steś po­ważny?

An­thony krąży po po­miesz­cze­niu z te­le­fo­nem przy uchu. Ści­ska go z taką mocą, aż bie­leją mu kłyk­cie. Za­cho­wuje się przy tym jak wście­kły zwierz. Nie prze­sa­dzam, przez swoje wy­miary i nad­miar owło­sie­nia na ca­łym ciele z po­wo­dze­niem mógłby uda­wać griz­zly. Roz­ju­szo­nego griz­zly. Na­wet ko­lor fu­tra się zga­dza. Gdyby ktoś sta­nął mu w tej chwili na dro­dze, naj­pew­niej zo­stałby zmie­ciony z plan­szy. Resztki in­stynktu sa­mo­za­cho­waw­czego nie po­zwa­lają mi tego spraw­dzić na wła­snej skó­rze.

– Nie in­te­re­suje mnie to, kurwa! To ty po­słu­chaj, zje­ba­łeś i nie masz żad­nego wy­tłu­ma­cze­nia, stary! Mo­żesz za­po­mnieć o wy­pła­cie za cały ty­dzień. Nara! – Tony się roz­łą­cza, a po chwili wy­ła­puje, że mu się przy­glą­dam. – Na­wet nie py­taj.

Wzru­szam ra­mio­nami i chwy­tam za ko­lejny ręcz­nik do zło­że­nia. An­thony chyba jed­nak li­czył na inną re­ak­cję, bo po­mimo braku py­tań za­raz sam kon­ty­nu­uje:

– Alex rzu­cił wła­śnie ro­botę i gówno go in­te­re­suje, że w sali czeka na niego jego grupa z kick­bo­xingu – oznaj­mia. Prze­cho­dzi za ladę, po czym opada z im­pe­tem na ob­ro­towy fo­tel, który wy­gina się i skrzypi nie­mi­ło­sier­nie pod jego cię­ża­rem. – Gdyby cho­ciaż dał znać wczo­raj, zna­la­zł­bym na szybko za­stęp­stwo albo prze­su­nął za­ję­cia na inny ter­min i sam się tym za­jął. A tak? Co ja mam, do dia­bła, niby zro­bić? Wejść tam i roz­go­nić to­wa­rzy­stwo? To dzie­ciaki. Ich ro­dzice ob­sma­rują klub w ne­cie tak, że pies z ku­lawą nogą tu nie zaj­rzy. Nie mogę so­bie na to po­zwo­lić. Biz­nes zdech­nie, za­nim się roz­kręci.

– Dzwo­ni­łeś do chło­pa­ków? – py­tam. – Może któ­ryś z nich bę­dzie mógł za niego przyjść? W końcu to awa­ryjna sy­tu­acja.

Kręci głową.

– Od­pada. Con­nor jest poza mia­stem i nie zdąży tak szybko do­je­chać, a Jake od wczo­raj sie­dzi ze swoją panną na po­ro­dówce. Pech, kurwa.

– A nie mo­żesz wziąć ich do sie­bie i po­łą­czyć grup?

To wy­daje mi się cał­kiem roz­sądne. Tony jest jed­nak in­nego zda­nia.

– My­śla­łem o tym, ale mło­dziki nie na­dążą za star­szymi, nie ten po­ziom. Je­żeli zwol­nimy, to ci dru­dzy będą stratni. Zresztą chyba za­dep­ta­liby się na jed­nej sali. – Milk­nie i za­czyna się na mnie ga­pić. In­ten­syw­nie. Znam to spoj­rze­nie i do­my­ślam się, co za­pro­po­nuje, jesz­cze za­nim ja­kie­kol­wiek słowa opusz­czają jego usta. – Może ty mógł­byś…

– Za­po­mnij. Ja tu tylko sprzą­tam i ogar­niam re­cep­cję – przy­po­mi­nam, bo chyba umknął mu za­kres mo­ich obo­wiąz­ków. – Poza tym ża­den ze mnie tre­ner.

– Wi­dzia­łem, jak so­bie ra­dzisz na ma­cie – nie daje za wy­graną. – Ostat­nio spu­ści­łeś Con­no­rowi ładne manto. Masz cał­kiem nie­złą tech­nikę.

– Ale nie na­daję się do ucze­nia in­nych! – pro­te­stuję. Nikt nie po­wi­nien mnie na­śla­do­wać. A tym bar­dziej po­peł­niać mo­ich błę­dów, my­ślę, a na głos do­daję:– Spójrz na mnie. Kogo wi­dzisz?

Staję przed nim w lek­kim roz­kroku i roz­kła­dam sze­roko ra­miona, żeby mógł so­bie po­pa­trzeć do woli. Być może na­wet doj­rzy to coś, co kryje się głę­boko we mnie, a co wciąż mu chyba umyka.

Tony po­ciera pod­bró­dek, jakby po­waż­nie za­sta­na­wiał się nad od­po­wie­dzią.

– To ja­kieś pod­chwy­tliwe? – pyta dla pew­no­ści, krę­cąc się nie­znacz­nie na krze­śle. W prawo i w lewo.

– W naj­mniej­szym stop­niu nie. Da­waj, nie mamy ca­łego dnia.

– No… cie­bie.

– Coś wię­cej? – drążę te­mat, a on sa­pie ze zło­ści. Czas gra na jego nie­ko­rzyść. Do­dat­kowo go mar­nuję, lecz nie po­tra­fię so­bie od­mó­wić.

– Wi­dzę wkur­wia­ją­cego ko­le­sia z nie­zbyt uda­nymi ry­sun­kami na ła­pach i bic­kami wy­ma­ga­ją­cymi jesz­cze do­pra­co­wa­nia.

– Och, kurwa, jaka ulga! – Wzdy­cham te­atral­nie. – Bo już my­śla­łem, że w mię­dzy­cza­sie uro­sły mi cycki, wsko­czy­łem w kieckę i zmie­ni­łem się w za­wo­dową niańkę dla dzieci.

– Mało śmieszne.

– A ocze­ki­wa­łeś, że ta­kie bę­dzie? – Uno­szę brew w wy­ra­zie zdzi­wie­nia, ale za­raz od­pusz­czam. – Tony, cho­dzi o to, że wpa­dłeś na naj­gor­szy po­mysł z moż­li­wych.

– Stary, bła­gam cię, nie wi­dzisz, że już je­stem przy­ci­śnięty do ściany i za­raz jesz­cze za­cznie mi się pa­lić grunt pod no­gami? – Jak z rę­kawa rzuca okle­pa­nymi tek­stami. – Zgódź się, a wy­na­gro­dzę ci to tak, że nie po­ża­łu­jesz! Sam mó­wi­łeś, że po­trze­bu­jesz wię­cej kasy.

Bo po­trze­buję. Nie będę ukry­wał, że ostat­nie za­wi­ro­wa­nia sku­tecz­nie wy­czy­ściły moje konto z oszczęd­no­ści. A on na­prawdę wy­gląda na zde­spe­ro­wa­nego. Nie chcę cze­kać, aż ten ol­brzym pad­nie przede mną na ko­lana i pro­sząco wtuli się w moje nogi. To by­łoby nie­kom­for­towe za­równo dla niego, jak i dla mnie.

– Za­płacę ci po­dwójną stawkę – pro­po­nuje w końcu.

Spo­glą­dam na niego uwa­ża­nie, za­sta­na­wia­jąc się, czy nie pró­buje mnie wy­ki­wać. Oferta jest ku­sząca. Tak bar­dzo ku­sząca…

– Je­den raz – ła­mię się.

Wię­cej mu do szczę­ścia nie trzeba. Ucie­szony pod­rywa się z krze­sła, zbija ze mną piątkę i wraca do swo­ich pod­opiecz­nych w ta­kim tem­pie, jakby się oba­wiał, że je­żeli na­tych­miast nie znik­nie mi z oczu, to jed­nak się roz­my­ślę. Od­pro­wa­dzam go spoj­rze­niem, by po chwili skie­ro­wać go na dru­gie drzwi. Te, za któ­rymi sam po­wi­nie­nem się jak naj­szyb­ciej zna­leźć.

– Po pro­stu za­je­bi­ście… – mam­ro­czę sam do sie­bie, ale po­słusz­nie chwy­tam za rę­ka­wice i wcho­dzę na salę, gdzie czeka już moja grupa.

Dzie­sięć par oczu wle­pia we mnie wzrok na dzień do­bry. Ma­ło­laci nie są po­ko­jowo na­sta­wieni, ale mimo to nie od­pusz­czam. To po­miesz­cze­nie, cały ten klub, to jedno z nie­wielu miejsc, gdzie czuję się do­brze i nic tego nie zmieni. Na­wet banda wo­jow­ni­czych dzie­wię­cio­lat­ków.

– A gdzie Alex? – pada py­ta­nie.

– Wła­śnie! Miał dziś po­ka­zać nam sztuczki!

– Mie­li­śmy się lać i miało być faj­nie!

Dzie­ciaki roz­ga­dują się bez opa­mię­ta­nia, prze­krzy­ku­jąc jedno przez dru­gie. Istny rój wście­kłych psz­czół. Nie mam za­miaru wda­wać się w dys­ku­sje ani usil­nie ich uci­szać czy cze­kać, aż się sami uspo­koją. To mo­głoby trwać wieki, a mnie szkoda na to czasu oraz ener­gii.

Chcą sztu­czek? Będą je mieli.

Bez słowa pod­cho­dzę do sto­ją­cego po­środku sali ma­ne­kina tre­nin­go­wego, po czym wy­mie­rzam pierw­sze kop­nię­cie. High kick ide­al­nie do­sięga celu. Tra­fiam pre­cy­zyj­nie, i to z taką siłą, że aż kurz od­rywa się od skó­rza­nej ku­kły i kłę­bem wzbija w po­wie­trze. Raz po raz. Wy­ko­nuję se­kwen­cję ob­ro­tów, ude­rzeń i kop­nięć, którą szli­fuję każ­dego ranka w sa­mot­no­ści, jesz­cze za­nim sala za­peł­nia się ludźmi. Wiem, jak je wy­pro­wa­dzić, żeby były ide­alne i nio­sły za sobą śmier­telne nie­bez­pie­czeń­stwo.

To jed­nak mi nie wy­star­cza.

Głowa prze­łą­cza się na tryb de­molki. Wi­zu­ali­zuję so­bie, że przede mną stoi on– mój naj­więk­szy wróg. Na pierw­szy rzut oka ma nie­wy­raźną, trudną do roz­po­zna­nia gębę, ale gdy do­sta­tecz­nie się na niej sku­piam, zy­skuje na ostro­ści. Wiem, kim jest. Wi­dzę go każ­dego dnia, gdy pa­trzę w lu­stro. Za­sko­cze­nie? Nie­wiel­kie. Jest, jak jest. Po­wo­dów do roz­cza­ro­wań nie trzeba szu­kać zbyt da­leko, więk­szość z nich do­star­czamy sami so­bie. Zdą­ży­łem się z tym po­go­dzić, a moż­li­wość sko­pa­nia wła­snej dupy tylko wzmac­nia za­cię­tość.

Od­daję się tej po­tyczce do tego stop­nia, że za­po­mi­nam na­wet o swo­jej wi­downi. Je­stem tylko ja i on. Ja i ja. Wy­ła­do­wuję na ma­ne­ki­nie wście­kłość, któ­rej in­ten­syw­ność za­ska­kuje na­wet mnie sa­mego. Ku­kła ob­rywa moc­niej niż za­zwy­czaj, a kiedy w końcu pada na zie­mię z gło­śnym pla­skiem, na­tych­miast się za­trzy­muję. Przez chwilę nie kon­tro­lo­wa­łem od­de­chu i te­raz od­czu­wam tego kon­se­kwen­cje. Po­chy­lam się, wspie­ra­jąc dło­nie na ko­la­nach. Ła­pię łap­czy­wie ko­lejne wde­chy i sta­ram się uspo­koić roz­sza­lałe tętno.

Kie­dyś już tak mia­łem. Raz w ży­ciu coś za­parło mi dech, ale po to, by po chwili na­uczyć od­dy­chać pełną pier­sią. Ko­rzy­sta­łem z tego bez opo­rów. Nie my­śla­łem wów­czas, że po­wi­nie­nem być roz­waż­niej­szy i ce­le­bro­wać każdy od­dech. Gdy­bym wie­dział, li­czył­bym je wszyst­kie i sta­rał się oszczę­dzać. Wtedy może wy­star­czy­łyby na dłu­żej. Nie spo­dzie­wa­łem się jed­nak, że są li­mi­to­wane i wkrótce ich za­brak­nie, a ja będę zmu­szony prze­stać od­dy­chać na dłu­żej. By­łem prze­ko­nany, że nie na­uczę się już tego na nowo. I może coś w tym jest, bo cho­ciaż dech wró­cił, to na­dal jest nie­spo­kojny. Do tej pory mam z nim pro­blemy.

Ocie­ram pot z czoła, po czym kon­cen­truję wzrok na lu­strze przede mną. Przy­po­mi­nam so­bie, gdzie wła­śnie je­stem i przed kim da­łem taki po­kaz. Prze­cho­dzi mi przez myśl, że w tym mo­men­cie wy­cho­dzę na skoń­czo­nego żół­to­dzioba, ale wi­dow­nia na szczę­ście tak nie uważa, bo za mo­imi ple­cami roz­lega się wrzawa.

– Ale czad!

– To­tal­nie pan wy­miata! Też tak chcę!

– I ja też! Ja też!

Tro­chę mi głu­pio. Od­sło­ni­łem się za bar­dzo, da­łem się po­nieść, ale to tylko dzieci. Nie czują tej nie­zręcz­no­ści, tego, że przez przy­pa­dek po­ka­za­łem im swój świat. Gdyby byli uważ­niej­szymi ob­ser­wa­to­rami, mo­gliby go doj­rzeć. Na szczę­ście nie są.

Szybko się otrzą­sam, przy­naj­mniej chcę stwa­rzać ta­kie po­zory, i za­ga­niam ma­ło­la­tów do roz­grzewki. Przez ko­lejne mi­nuty rzu­cam ko­mendy, a oni wy­ko­nują je po­słusz­nie jak małe, tre­so­wane małpki. Wpa­trują się we mnie jak w ob­ra­zek i nie kwe­stio­nują żad­nych po­le­ceń. Przy­znaję, jest w tym coś sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cego.

De­mon­struję im pod­sta­wowe tech­niki uni­ków, po­ka­zuję, jak się ru­szać, w jaki spo­sób usta­wić nogi oraz jak trzy­mać pra­wi­dłowo gardę. To coś, co Alex po­wi­nien prze­ka­zać im na pierw­szych za­ję­ciach, ale dla pew­no­ści wolę to po­wtó­rzyć i przejść ten etap po swo­jemu. Nie sły­szę żad­nego sprze­ciwu. Przy­po­mi­nam so­bie przy tym, które z udzie­la­nych mi na po­czątku mo­jej drogi in­for­ma­cji oka­zały się dla mnie przy­datne, a które je­dy­nie nie­po­trzeb­nie za­py­chały głowę. Prze­sie­wam je dla nich, na­to­miast oni spra­wiają wra­że­nie jesz­cze bar­dziej za­an­ga­żo­wa­nych.

– Te­raz wkła­damy rę­ka­wice!

Po­zwa­lam, aby prze­te­sto­wali sa­mych sie­bie w walce z cie­niem. Sam krążę mię­dzy nimi. Od czasu do czasu się za­trzy­muję i do­ko­nuję po­pra­wek w usta­wie­niach, prze­sta­wiam im ręce na wła­ściwe po­zy­cje, a przy tym wy­grze­buję resztki cier­pli­wo­ści i tłu­ma­czę wszystko od nowa i nowa, i to po kilka razy. Po­tem prze­cho­dzimy do tarcz. Usta­wiam dzie­ciaki w rzę­dzie, a one po­je­dyn­czo pod­cho­dzą do mnie i ude­rzają w tre­ner­skie ochra­nia­cze. Sam przy tym mar­kuję i spo­wal­niam ciosy, aby jed­no­cze­śnie mieli szansę w swoim tem­pie po­ćwi­czyć uniki.

– Ja chciał­bym te­raz sko­pać ty­łek Ma­xowi! – de­kla­ruje je­den z chłop­ców, a reszta się do niego przy­łą­cza, do­rzu­ca­jąc imiona po­ten­cjal­nych ry­wali.

Nie chcę po­zba­wiać ich frajdy. Za­rzą­dzam krótki spa­ring, do­bie­ra­jąc ich w pary. Biorą się do ro­boty, a ja przy­staję przy ścia­nie i ob­ser­wuję, jak cha­otycz­nie okła­dają się po gło­wach, za­po­mi­na­jąc o ja­kiej­kol­wiek tech­nice.

No cóż…pró­bo­wa­łem.

– Ale je­steś cie­nias, Max! Tylko głu­pek by się tak szybko pod­dał! – woła ini­cja­tor ca­łego po­je­dynku, a drugi z chłop­ców się ob­raża, zdej­muje rę­ka­wice i rzuca nimi o pod­łogę. Wi­dzę po nim, że jest roz­wście­czony, ale nie chce od­pusz­czać. Za­cię­tość mi­go­cze w jego oczach.

Wy­grany jest zbyt pewny sie­bie. Cie­szy się, trium­fuje, od­wraca się do prze­ciw­nika ty­łem, przez co na­wet nie ma szansy do­strzec, jak ten za­czyna się do niego skra­dać. Reszta już to wy­chwy­ciła, lecz wstrzy­mują się z in­ter­wen­cją, tylko zer­kają nie­pew­nie na mnie, ocze­ku­jąc na re­ak­cję. A ja? To może w chuj nie­wy­cho­waw­cze, ale chcę mu w tym tro­chę po­móc, dla­tego ukrad­kiem przy­kła­dam pa­lec do ust, za­le­ca­jąc po­zo­sta­łym ci­szę. Szybko ła­pią, o co cho­dzi, bo uśmie­chają się sze­roko, ale po­słusz­nie mil­czą. Sam zwra­cam się do zwy­cięzcy:

– Ej, młody!

Chło­pak prze­rywa swoje dzi­kie tańce i sku­pia się na mnie.

– Jesz­cze jedna, ale naj­waż­niej­sza lek­cja.

Pa­trzy uważ­nie, ocze­ku­jąc, że zdra­dzę mu ja­kąś ar­cy­ważną ta­jem­nicę, która uczyni z niego jesz­cze więk­szego mi­strza. Być może tak bę­dzie, ale nie­stety, nie­któ­rych rze­czy mu­simy do­świad­czyć na wła­snej skó­rze, żeby do­brze za­pa­dły nam w pa­mięci. Trzy­mam go w nie­pew­no­ści do mo­mentu, w któ­rym od tyłu rzuca się na niego upo­ko­rzony wcze­śniej blon­dy­nek i spraw­nie po­wala na zie­mię, za­kła­da­jąc godny po­dziwu chwyt. Taki, któ­rego sam bym się nie po­wsty­dził.

– Ni­gdy nie lek­ce­waż prze­ciw­nika – pod­su­mo­wuję.

Po skoń­czo­nym tre­ningu wra­cam za ladę re­cep­cji. Dzie­ciaki opusz­czają klub, szcze­rząc do mnie buźki i ma­cha­jąc, jakby zna­la­zły so­bie no­wego kum­pla. Co za ża­łość… Naj­bar­dziej szczę­śliwy jest jed­nak Tony.

– Dzie­ciaki są za­chwy­cone! – Kle­pie mnie po ple­cach. – Alex ni­gdy nie zro­bił na nich ta­kiego wra­że­nia jak ty dzi­siaj. Że­byś ty sły­szał, jak ćwier­kały za­do­wo­lone do swo­ich sta­rych. Je­stem pe­wien, że będą chciały przyjść na ko­lejne za­ję­cia z tobą! Ba! Już na­wet o nie do­py­tują…

– Nie ma opcji – uci­nam krótko te­mat. – Spa­dam na chatę, a od ju­tra wra­cam na re­cep­cję. I se­rio, le­piej za­cznij szu­kać so­bie ko­goś no­wego na miej­sce Alexa, bo ja wię­cej nie dam się w to wkrę­cić. Dziś zro­bi­łem to tylko ze względu na cie­bie. Dla­tego, że sam mi po­mo­głeś i da­łeś szansę, gdy nikt inny nie chciał. Wciąż mam u cie­bie dług, ale nie nad­uży­waj tego w ten spo­sób.

Roz­dział 3

So­lene

Wdra­puję się pię­tro wy­żej i sia­dam na schod­kach, na wprost drzwi ozna­czo­nych nu­me­rem 5. Cho­wam twarz w dło­niach. Po­woli mam już dość wszyst­kiego. Rze­czy­wi­stość każ­dego dnia prze­ra­sta mnie co­raz bar­dziej, a ja oba­wiam się mo­mentu, gdy przy­tło­czy do ta­kiego stop­nia, że pod jej na­po­rem roz­sy­pię się w drobny pył i zniknę. Już te­raz się kru­szę.

Cze­kam. Po­mimo upływu lat na­dal nie mam śmia­ło­ści, aby zwy­czaj­nie po­dejść i za­pu­kać. Po­pro­sić o… Sama nie wiem, chyba o uwagę. I przy­tu­le­nie. Nie mu­szę. Wy­star­czy, że na dole roz­po­czyna się ry­tuał tłu­cze­nia szkła i wy­wra­ca­nia me­bli, a on już jest obok.

Da­vid.

Mia­łam czter­na­ście lat, gdy sta­nął na mo­jej dro­dze. Był star­szy o po­nad dru­gie tyle, ale ro­zu­miał mnie jak nikt inny. Za­opie­ko­wał się, dał schro­nie­nie, za­pew­nił chwi­lowe po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa i wy­słu­chał. Zwłasz­cza wy­słu­chał. Tego po­trze­bo­wa­łam naj­bar­dziej. Moż­li­wo­ści wy­ga­da­nia. Zro­zu­mie­nia. Nie chcia­łam ni­czego wię­cej, ale on się nie ogra­ni­czał.Za pierw­szym ra­zem po­gła­skał mnie po gło­wie. Za dru­gim – oto­czył ra­mio­nami i trzy­mał tak długo, aż dźwięki na dole uci­chły, a ja prze­sta­łam się hi­ste­rycz­nie trząść. Przez chwilę. Po­now­nie za­czę­łam drżeć nie­długo po­tem, gdy za trze­cim ra­zem ca­łym sobą za­dbał o to, że­bym nie my­ślała. Za­brał mi nie­win­ność… albo to ja mu ją od­da­łam.

Nie pa­mię­tam.

Chwyta mnie za rękę i spra­wia, że po­słusz­nie wstaję i idę za nim do miesz­ka­nia. Po­zwa­lam po­sa­dzić się na łóżku, pod­czas gdy on zaj­muje miej­sce tuż obok. Pa­trzy przez mo­ment bez słowa, po czym po­chyla się, a jego usta opa­dają na moją szyję. Nie za­daje py­tań, nie musi. Zna sy­tu­ację, wie, jak jest. Ba­nalne słowa po­cie­sze­nia nic nie zmie­nią. Za­sy­puje mnie szyb­kimi po­ca­łun­kami, sta­ra­jąc się roz­pro­szyć podłe my­śli. Zwy­kle dzia­łało, ale nie dziś. Dzi­siaj coś się ze­psuło.

To ja się ze­psu­łam.

Kła­dzie dłoń na moim ko­la­nie, prze­suwa ją wy­żej, pró­bu­jąc do­stać się mię­dzy uda, lecz ści­skam je zbyt mocno, aby mo­gło mu się to udać.

Ga­pię się przed sie­bie pu­stym wzro­kiem.

– Wpuść mnie, ko­cha­nie – szep­cze mi do ucha ochry­płym z po­żą­da­nia to­nem. Pod­po­wiada, jak­bym była nie­do­myślna i nie wie­działa, do czego dąży.

Kręcę gwał­tow­nie głową.

– Nie chcę.

Nie po tym, co mnie przed chwilą spo­tkało. Przed czym wła­śnie le­dwo ucie­kłam. Wzdry­gam się na samo wspo­mnie­nie nie­chcia­nego do­tyku ob­cych dłoni na swoim ciele. Nie po­tra­fię jed­nak mu o tym po­wie­dzieć, wy­tłu­ma­czyć sa­mej sie­bie. To zbyt trudne.

Pod­cią­gam ko­lana do piersi i obej­muję je rę­kami.

– Po­mogę ci – kusi, obie­cuje. – Prze­cież po to tu przy­szłaś.

– Nie tym ra­zem.

Dzi­siaj pra­gnę tylko, że­byś mnie przy­tu­lił. Nic wię­cej.

– Skąd ta zmiana? Spójrz na mnie, So­lene.

Nie re­aguję. Wiem, że je­żeli to zro­bię, jego wzrok mną za­wład­nie i prze­kona do wszyst­kiego, na­wet do tego, czego bar­dzo nie chcę ro­bić.

Sły­szę, jak ciężko wzdy­cha.

– Też mia­łem trudny dzień – wy­znaje znie­nacka, a ja za­my­kam oczy, czu­jąc, że wy­rzuty su­mie­nia za­czy­nają mnie ką­sać z nową siłą. – Był wy­jąt­kowo chu­jowy. Tylko my­śli o to­bie po­mo­gły mi go prze­trwać. Przez cały ten czas ma­rzy­łem, żeby zna­leźć się bli­sko cie­bie. I w końcu tu je­steś. Chciał­bym, że­byś te­raz spra­wiła, że za­po­mnę o wszyst­kim, co złe. No da­lej, kotku, po­móżmy so­bie na­wza­jem.

– Da­vid, od­puść, bła­gam…

Li­czę na to, że po pro­stu po­słu­cha i prze­sta­nie się na­krę­cać. To mi nie po­maga. Boli mnie ta cho­lerna świa­do­mość, że nie je­stem w sta­nie speł­nić jego ocze­ki­wań i próśb, od­wza­jem­nić się za wspar­cie, któ­rego udziela mi na każ­dym kroku.

Po­woli się od­suwa.

– Ro­zu­miem.

Ja za to nie. Otwie­ram oczy i pa­trzę na niego bez­myśl­nie. Lo­do­waty ton tak mnie za­ska­kuje, że przez mo­ment za­po­mi­nam o kosz­ma­rze tego dnia.

– Po pro­stu ci już nie za­leży. – Wzru­sza ra­mio­nami i wstaje.

– O czym ty mó­wisz?

– Tyle razy po­wta­rza­łaś, że je­stem dla cie­bie ważny, za­pew­nia­łaś, że zro­bisz dla mnie wszystko. Uwie­rzy­łem ci. Ni­gdy z tego jed­nak nie ko­rzy­sta­łem, nic od cie­bie nie chcia­łem. Po­zwa­la­łem ci tylko brać bez ogra­ni­czeń. By­łem przy to­bie, gdy nikt inny nie chciał. Dziś dla od­miany to ja po­trze­buję tro­chę bli­sko­ści, a ty mi jej od­ma­wiasz. – Pa­trzy na mnie su­rowo, spra­wia­jąc, że jesz­cze bar­dziej kulę się w so­bie. Kiedy przed­sta­wia to w ten spo­sób, po­woli so­bie uświa­da­miam, jak bar­dzo go ra­nię. – O tym mó­wię. Rzu­casz słowa na wiatr, So­lene. Twoje obiet­nice są gówno warte. Mu­szę prze­my­śleć, czy na­dal chcę ich słu­chać.

Od­wraca się ple­cami, a do mnie do­ciera, że wła­śnie znowu coś tracę. Nie chcę tego, nie chcę… Grunt osuwa się mi spod nóg i sama już nie wiem, co zro­bić, żeby temu za­po­biec. Gu­bię się w gąsz­czu swo­ich od­czuć.

– Prze­cież to nie tak! – pró­buję się tłu­ma­czyć. – Pro­szę…

Ci­sza.

– Je­steś na mnie zły?

Na­dal się nie od­zywa, przez co na­ra­sta­jąca pa­nika po­zba­wia mnie tchu. Wo­la­ła­bym, żeby krzy­czał. Pal li­cho wszystko inne! Znio­sła­bym ko­lejną rundę szarp­nięć i wy­zwisk. Może na­wet bez opa­mię­ta­nia tłuc szklanki! Tylko niech w końcu za­cznie mó­wić. Po­trze­buję jego głosu. Bła­gam.

– Da­vid?

To mil­cze­nie boli mnie naj­bar­dziej. Ła­twiej znio­sła­bym fi­zycz­nie wy­mie­rzony po­li­czek niż ta­kie igno­ro­wa­nie. Naj­gor­sza kara, która tylko przy­po­mina, że je­stem ni­kim. Śmie­ciem, który nie za­słu­guje na za­uwa­że­nie.

– Prze­pra­szam – szep­czę, li­cząc, że to coś po­może, ale on na­dal nie re­aguje. Ca­łym sobą daje mi do zro­zu­mie­nia, że po­win­nam już wyjść. Nie po­tra­fię.

Huk.

Na dole wła­śnie coś się roz­bija, a ja pod­ska­kuję ze stra­chu. Ten na­gły ruch coś zmie­nia, czuję na so­bie wzrok Da­vida, ale gdy na niego zer­kam, już na mnie nie pa­trzy. Stoi w tej sa­mej po­zy­cji.

– Mo­żesz mi jed­nak po­móc? Pro­szę.

Opa­dam ple­cami na ma­te­rac, by speł­nić jego wcze­śniej­szą prośbę, i za­my­kam oczy. Li­czę, że cho­ciaż to po­skut­kuje, po­now­nie nas do sie­bie zbliży, wy­maże nie­po­ro­zu­mie­nia sprzed chwili. I wcale się nie mylę. Nie mija parę se­kund, a już sły­szę jego kroki oraz dźwięk od­pi­na­nej klamry pa­ska. Ściąga ze mnie ubra­nia, do­tyka, a ja tym ra­zem nie pro­te­stuję. Nie opie­ram się, po­zwa­lam mu ro­bić, co chce.

A on z tego ko­rzy­sta.

Gwał­tow­nie na­bie­ram po­wie­trza i za­raz za­ci­skam usta, kiedy we mnie wcho­dzi i nie­mal na­tych­miast za­czyna się po­ru­szać. Za szybko. Każdy jego ruch wy­wo­łuje dys­kom­fort, do któ­rego nie po­tra­fię się przy­zwy­czaić. Od któ­rego pra­gnę uciec.

Mi­mo­wol­nie chwy­tam go za ra­mię. Pod pal­cami wy­czu­wam na­pięte mię­śnie. Wbi­jam w nie moc­niej pa­znok­cie, ale on nie re­aguje na ten chwyt. Chcia­ła­bym, żeby cho­ciaż zwol­nił tempo i dał mi chwilę.

To na nic.

Otwie­ram oczy, pa­trzę na niego. Li­czę, że za­uważy moją bier­ność, zro­zu­mie bez słów i wy­chwyci, że coś nie gra, lecz to złudne na­dzieje. W świe­tle po­wie­szo­nej nad nami lampy na jego ły­sej skroni skrzą się kro­ple potu. Ma sku­piony wy­raz twa­rzy i roz­gnie­wane spoj­rze­nie. Szu­kam w nim choć resz­tek cie­plej­szych uczuć wo­bec mnie, ale ich tam nie ma. To moja wina. Gdy­bym go tak nie zde­ner­wo­wała, by­łoby ina­czej. Przy­jem­niej.

Za­słu­ży­łam.

Roz­luź­niam palce za­ci­śnięte kur­czowo na jego bi­cep­sie i wbi­jam pa­znok­cie w we­wnętrzną stronę wła­snej dłoni. Mocno, łu­dząc się, że nowe źró­dło bólu przy­nie­sie chwi­lową ulgę. To nie­zbyt działa, a on przy­spie­sza. Kie­ruję wzrok na su­fit. Śle­dzę ślady pęk­nięć i po pro­stu cze­kam, aż skoń­czy.

Sta­ram się nie my­śleć.

Sta­ram się nie sły­szeć dźwię­ków do­cho­dzą­cych z pię­tra ni­żej.

Sta­ram się nic nie czuć.

O ile w pew­nym stop­niu udaje mi się osią­gnąć dwa pierw­sze cele, to trzeci jest nie­wy­ko­nalny. Jego dło­nie nie­ustan­nie błą­dzą po moim ciele, za­gar­nia­jąc je dla sie­bie i trak­tu­jąc jak swoją wła­sność. Spra­wiają, że za­ni­kam. Co­raz bar­dziej i bar­dziej. Nie po­zwa­lają o so­bie za­po­mnieć na­wet na mo­ment. Są wszę­dzie, żą­da­jące, do­mi­nu­jące, a ja, za­miast się roz­luź­nić i pod­dać temu do­ty­kowi, wal­czę sama ze sobą, aby ich z sie­bie nie strzą­snąć i nie spró­bo­wać po­now­nie wy­rwać się z tego uści­sku.

Co jest ze mną nie tak?

Do­pu­ści­łam go do sie­bie do­bro­wol­nie, ale seks nie spra­wia mi dziś przy­jem­no­ści. Po­przed­nio też tego nie ro­bił. Wła­ści­wie nie pa­mię­tam, kiedy ostat­nio do­star­czał mi ja­kich­kol­wiek po­zy­tyw­nych wra­żeń. Co gor­sza, nie mogę przy­wo­łać mo­mentu, w któ­rym za­szła ta zmiana i co ją spo­wo­do­wało.

Bo nie za­wsze było tak źle.

To Da­vid na­uczył mnie czer­pać z na­szych zbli­żeń jak naj­wię­cej, lecz chyba za­po­mniał prze­ka­zać lek­cji o tym, jak utrzy­mać ten stan na dłu­żej. O ile na po­czątku to fi­zyczne wy­ży­cie było naj­lep­szym spo­so­bem ucieczki i fak­tycz­nie czę­sto sama je ini­cjo­wa­łam, to po cza­sie stra­ciło swoją moc. Te­raz to przed nim mam ochotę zwiać.

Nic nie trwa wiecz­nie.

Wy­ry­wam się z otę­pie­nia, gdy męż­czy­zna się od­suwa. Opada na ma­te­rac obok, uwal­nia­jąc mnie od przy­gnia­ta­ją­cego cię­żaru. Umknął mi mo­ment, gdy po­win­nam uda­wać speł­nie­nie, ale naj­wy­raź­niej on tego nie po­trze­bo­wał, bo kiedy na niego zer­kam, nie wy­daje się tym po­ru­szony.

– Zo­sta­niesz na noc? – pyta spo­koj­nie, jak gdyby przed chwilą nic mię­dzy nami nie za­szło.

– Chcia­ła­bym, ale… – du­kam nie­wy­raź­nie.

Prze­kręca się na bok i opiera głowę na ręce. Rzuca mi tak pa­lące spoj­rze­nie, że nie je­stem w sta­nie wy­trzy­mać jego in­ten­syw­no­ści. Ucie­kam przed nim, za­my­ka­jąc oczy.

– Daj spo­kój, prze­cież nie ma ko­niecz­no­ści, że­byś wra­cała do ojca. – Jego szept tra­fia pro­sto do mo­jego ucha, a go­rący od­dech owiewa po­li­czek. – Mo­żesz zo­stać ze mną, je­żeli nie masz co ze sobą zro­bić. Gwa­ran­tuję, że do­brze wy­ko­rzy­stamy ten czas. Bę­dziesz mo­gła mi po­ka­zać, że jesz­cze ci za­leży. Bo wiesz… po­woli za­czy­nam się bać, że to tylko ja o nas wal­czę. A prze­cież tak nie jest, prawda?

Kła­dzie dłoń na moim bio­drze i su­nie nią w dół. Po­wo­lutku, ale nie­po­ko­jąco zbliża się znów do złą­cze­nia ud.

– Prawda. Tylko jesz­cze mu­szę dzi­siaj iść do schro­ni­ska – od­po­wia­dam i wstaję, zrzu­ca­jąc z sie­bie jego dłoń. Po­zwala mi na to, choć lekki opór, który przy tym wy­czu­wam, zdra­dza, że wcale nie jest z tego po­wodu za­do­wo­lony. – Wła­ści­wie już dawno po­win­nam tam być.

Mam wra­że­nie, że prze­kro­czy­łam dziś wszyst­kie li­mity. Na­wa­li­łam na każ­dym moż­li­wym fron­cie. Je­dyny plus jest taki, że dźwięki do­bie­ga­jące z dołu uci­chły. Już po wszyst­kim. Po­win­nam wziąć przy­kład i sama się wy­ci­szyć.

Pró­buję.

– Znowu? – rzuca ta­kim to­nem, jakby roz­pa­czał nad moją głu­potą. – Wiesz do­brze, że nie lu­bię, jak tam ła­zisz. Po­tem cała cuch­niesz tymi brud­nymi zwie­rza­kami.

Nie ko­men­tuję tego. Wzru­szam ra­mio­nami i od­wra­cam się do niego ple­cami w po­szu­ki­wa­niu roz­rzu­co­nych po pod­ło­dze ubrań. Jego słowa spra­wiają mi przy­krość, ale w końcu nikt nie po­wie­dział, że za­wsze trzeba się ze sobą zga­dzać. To by­łoby wręcz nie­zdrowe. Da­vid może nie ro­zu­mie nie­któ­rych mo­ich de­cy­zji, nie dzieli ze mną pa­sji, lecz jest do­brym czło­wie­kiem i wiem, że mogę na niego li­czyć, gdy tego po­trze­buję. Na­wet kiedy sama nie za­cho­wuję się naj­le­piej.

– A może to jed­nak tylko głu­pia wy­mówka, żeby nie po­świę­cić mi wię­cej czasu? – drąży. – Jak to jest z tobą, So­lene? Do­sta­łaś, co chcia­łaś, i ucie­kasz?

Za­mie­ram z jedną dło­nią za­ci­śniętą na le­żą­cym na ziemi swe­terku.

Rze­czy­wi­ście taka je­stem?

– Da­vid, bła­gam, prze­cież wiesz, że to nie tak. Ko­cham cię, je­steś dla mnie ca­łym świa­tem. Gdyby nie inne obo­wiązki, nie zo­sta­wi­ła­bym cię na­wet na se­kundę.

– Udo­wod­nij mi to, mała. – Pod­cho­dzi od tyłu i cia­sno mnie obej­muje.

Kie­dyś to uwiel­bia­łam. To zna­czy uwiel­biam. Na­dal. To po pro­stu ja­kiś trudny czas. Mi­nie. Albo to on go jesz­cze od­mieni. Wie­rzę, że ma tyle siły. Da­vid jest po­tęż­nym męż­czy­zną, wy­so­kim i do­brze umię­śnio­nym. Przy nim czuję się jesz­cze mniej­sza, niż je­stem w rze­czy­wi­sto­ści, a kiedy za­myka mnie w ra­mio­nach, od­naj­duję w nich bez­pie­czeń­stwo, jakby wła­snym cia­łem osła­niał moje przed zra­nie­niem. Był… jest naj­lep­szą tar­czą przed ca­łym złem tego świata.

– Czu­jesz to? Czu­jesz, co ze mną wła­śnie ro­bisz? – szep­cze mi do ucha, moc­niej przy­wie­ra­jąc do mo­jego ciała. Nie­mal zgniata mnie w uści­sku. – Nie da­jesz od­po­cząć. Chciał­bym jesz­cze dziś znowu się w to­bie zna­leźć. Na pewno też tego chcesz.

– Chcę… – mam­ro­czę nie­wy­raź­nie.

Po­now­nie ca­łuje mnie w szyję, a jego dło­nie wzna­wiają wy­cieczkę wzdłuż mo­ich bio­der, wspi­na­jąc się co­raz wy­żej, za­chłan­nie chwy­tają za piersi. Pa­mię­tam, że przy na­szych pierw­szych spo­tka­niach nie wy­obra­ża­łam so­bie na­wet mo­mentu, w któ­rym mo­gła­bym się na­sy­cić tym do­ty­kiem. Te­raz chyba jed­nak na­de­szła ta chwila i na­prawdę po­trze­buję prze­rwy, bo za­miast pod­dać mu się bez słowa, stoję jak spa­ra­li­żo­wana.

– Chcę, ale na­prawdę je­stem umó­wiona – wy­du­szam i nie­zdar­nie wy­swo­ba­dzam się z jego ob­jęć, a on klnie pod no­sem.

Szybko zgar­niam ubra­nia z pod­łogi. Może szyb­ciej, niż po­win­nam, lecz pró­buję za­po­biec dal­szemu prze­ko­ny­wa­niu. Nie mam w so­bie dość aser­tyw­no­ści, by opie­rać się mu bez końca.

– Obie­ca­łam, że wie­czo­rem po­mogę z roz­ła­dun­kiem karmy. Do­stali cał­kiem sporo od ano­ni­mo­wego dar­czyńcy i te worki leżą na­dal pod pło­tem, bo mają tam tyle pracy, że pra­cow­nicy nie są w sta­nie nad wszyst­kim za­pa­no­wać… – Na­wi­jam jak na­jęta, byle tylko za­ga­dać nie­zręczny mo­ment i nie dać po so­bie po­znać, co tak na­prawdę mną kie­ruje. Że pró­buję przed nim uciec. – A z tym trzeba zro­bić po­rzą­dek, bo w końcu ktoś to roz­krad­nie albo wda się wil­goć i wszystko się zmar­nuje.

Ru­szam w stronę ła­zienki, za­nim ma szansę mnie po­now­nie za­trzy­mać. Za­cho­wuję się jak tchórz, ale na­prawdę się boję, że mo­gła­bym już dziś wię­cej nie znieść. Moje ciało się temu sprze­ci­wia.

To ono jest tu­taj głów­nym wi­no­wajcą.

– Co z tobą? – Da­vid krzy­żuje ra­miona na umię­śnio­nej kla­cie i przy­gląda mi się ze zmarsz­czo­nymi brwiami, gdy kładę już dłoń na klamce. Wy­gląda na roz­cza­ro­wa­nego, ale przy­naj­mniej się nie zbliża. – Aspi­ru­jesz do świę­to­ści? Zmar­twię cię, kotku, da­leko ci do niej.

– Po pro­stu mnie tam po­trze­bują – od­po­wia­dam ci­cho. – Poza tym lu­bię zwie­rzęta – do­daję, si­ląc się na po­godny uśmiech, lecz Da­vid go nie od­wza­jem­nia. Na jego twa­rzy wciąż go­ści ten sam su­rowy i nie­prze­jed­nany wy­raz. Nie jest ze mnie za­do­wo­lony. – Ma­rzę o tym, żeby ad­op­to­wać psa, na­wet po­lu­bi­łam bar­dzo taką znajdkę, która tra­fiła ostat­nio do schro­ni­ska, ale nie mamy wa­run­ków. Zresztą… prze­cież wiesz.

Głu­pia wy­mówka. Wa­runki to nie wszystko. W końcu schro­ni­sko to też nie jest raj dla zwie­rząt, a jed­nak ja­koś tam funk­cjo­nują. Mu­szą, by prze­trwać. Pod tym wzglę­dem zbyt do­brze je ro­zu­miem i tym bar­dziej nie mam serca, żeby wy­rwać stam­tąd ja­ką­kol­wiek żywą istotę, by spro­wa­dzić ją po­tem do tego pie­kła.

Mu­szę prze­stać się oszu­ki­wać.

Nie chcę, żeby kto­kol­wiek po­dzie­lił mój los.

Roz­dział 4

Mat­teo

– Jak skoń­czysz tu­taj, zo­staną ci jesz­cze trzy boksy w le­wym skrzy­dle, a po­tem bę­dziesz już wolny, chłop­cze.

Ni­gdy nie będę, my­ślę, ale wolę nie ko­men­to­wać tego na głos. Nie chcę wpusz­czać ni­kogo do swo­jego łba. Pa­nuje tam zbyt duży bur­del. Bywa, że nie­raz sam się w nim gu­bię, lecz upo­rząd­ko­wa­nie go wcale nie jest ta­kie pro­ste. Szcze­gól­nie po ostat­nim wy­bu­chu.

Ma­cham za to je­baną mio­tełką w prawo i w lewo, że niby tak bar­dzo się sta­ram, a ob­ser­wu­jąca mnie sta­ruszka po­syła mi wy­mu­szony uśmiech i po­ka­zuje unie­siony kciuk na znak, że „su­per, świet­nie i oby tak da­lej”. Te­atrzyk po­zo­rów. Nie chcę tu być, a ona do­brze o tym wie i być może na­wet sama by wo­lała, że­bym znaj­do­wał się gdzie in­dziej, ale oboje zda­jemy so­bie sprawę, że to tylko po­bożne ży­cze­nia. Cho­ciaż­by­śmy zła­pali się za rączki i wzno­sili żar­liwe mo­dły do nie­bios, to na­dal nie są do speł­nie­nia, i chuj. Zo­sta­li­śmy na sie­bie ska­zani. Przy­naj­mniej na naj­bliż­sze pół roku, czter­dzie­ści go­dzin w mie­siącu.

– Ach, i pra­wie za­po­mnia­łam…

Se­niorka wraca aku­rat w mo­men­cie, gdy wrzu­cam od­padki do po­jem­nika i zbie­ram się, żeby zgod­nie z pla­nem przejść w inne re­wiry. Wle­pia we mnie pro­szące spoj­rze­nie, a ja wzdy­cham w du­chu, bo już prze­czu­wam, że jed­nak nie wyjdę dziś stąd tak szybko, jak było mi to chwilę temu obie­cane.

– Mamy jesz­cze tro­chę opa­ko­wań karmy zo­sta­wio­nych przed bramą – kon­ty­nu­uje. – Trzeba je wnieść do ma­ga­zynu. Mógł­byś to zro­bić, za­nim pój­dziesz? So­lene za­de­kla­ro­wała, że się tym zaj­mie, ale to taka de­li­katna dziew­czyna, że wąt­pię, czy sama się z tym upora. Tylko jej o tym nie mów, bo się na mnie ob­razi, że w nią nie wie­rzy­łam. – Mruga po­ro­zu­mie­waw­czo.

Bez obaw, nie po­wiem.

Nie po­wie­dział­bym, na­wet gdy­bym, do cho­lery, wie­dział, o kim wła­śnie roz­ma­wiamy. Nie je­stem ka­blem. To aku­rat jedna z mo­ich, jakże licz­nych, za­let. I to tych bru­tal­nie zwe­ry­fi­ko­wa­nych przez ży­cie.

– Ja­sne – bur­czę, może tro­chę zbyt mało uprzej­mie, ale sku­tecz­nie, bo star­sza pani kiwa głową i znika mi z pola wi­dze­nia, a tylko o to mi cho­dziło.

Chcia­łem zo­stać sam. Nie lu­bię, gdy ktoś pa­trzy mi na ręce. Zwłasz­cza tu­taj. Wtedy czuję się jak nie­wol­nik ha­ru­jący pod nad­zo­rem i ba­ci­kiem swo­jego pana. Być może zniósł­bym to le­piej, gdy­bym zo­stał uka­rany za coś, za co fak­tycz­nie, kurwa, po­wi­nie­nem wziąć od­po­wie­dzial­ność. Tro­chę tych rze­czy jest, wy­bór był spory. Nie­omylnaręka spra­wie­dli­wo­ści po­cząt­kowo na­wet ce­lo­wała do­brze, ale w ostat­nim roz­ra­chunku tro­chę się omsknęła i wska­zała błęd­nie. Nikt nie słu­chał mo­ich sprze­ci­wów, na­dal się z nimi nie li­czą, a to wy­wo­łuje fru­stra­cję.

Zwłasz­cza w taki dzień jak dzi­siaj.

Nie mu­szę na­wet pa­trzeć w ka­len­darz, żeby wie­dzieć, jaka data wid­nieje na jego kar­cie. Wy­pa­liła się w moim mó­zgu ża­rzą­cymi cy­frami i bo­le­śnie o so­bie przy­po­mina. Przy­pala i po­draż­nia nerwy, wta­pia­jąc się jesz­cze głę­biej, gdy pró­buję wy­rzu­cić ją z głowy.

Nic z tym nie zro­bię.

Przez ko­lejną go­dzinę ogar­niam wy­zna­czone mi boksy, a kiedy chaty sier­ściu­chów lśnią czy­sto­ścią, od­no­szę na­rzę­dzia do schowka i kie­ruję się w stronę bramy, gdzie ma cze­kać na mnie ostat­nie za­da­nie na dzi­siaj.

I nie­jaka So­lene.

Ją do­strze­gam jako pierw­szą.

Nie ten strój, nie ten chwyt, na­wet masa mię­śniowa nie ta, a mimo to dziew­czę dziel­nie stara się dźwi­gnąć je­den z więk­szych wor­ków. Po­wo­dze­nia. To się nie skoń­czy do­brze. Nie chcę wyjść na złego pro­roka, ale w tym przy­padku nie trzeba być wy­bit­nym wróż­bitą. Nie mija chwila, a nie­zdara od­grywa na żywo scenkę, którą parę se­kund wcze­śniej stwo­rzyła moja wy­obraź­nia. Nie­stety dziew­czyna się po­spie­szyła, bo gdyby dała roz­krę­cić się jej ciut bar­dziej, mo­głoby być cie­ka­wiej. Tym­cza­sem wy­brała naj­nud­niej­szy wa­riant, bo po pro­stu robi kilka kro­ków i… po­tyka się o wła­sne nogi na pro­stej ścieżce. Leci jak długa do przodu. I jeb. Być może gdyby w worku znaj­do­wał się puch, mia­łaby cho­ciaż mięk­kie lą­do­wa­nie, a tak? Twarde zde­rze­nie z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Na kuchni bra­kło żar­cia i po­ta­jem­nie okra­dasz schro­ni­sko, żeby ku­charz miał co wrzu­cić do gara dla go­ści? Nie żal ci zwie­rzą­tek? – za­ga­duję, a ona od­suwa z twa­rzy ciemne kłaki, które przy­sło­niły jej pole wi­dze­nia, i pa­trzy na mnie, jak­bym to ja wła­śnie ude­rzył się mocno w głowę. – Wy­glą­dasz jak kel­nerka – do­daję na wy­tłu­ma­cze­nie swo­jej po­kręt­nej lo­giki, wska­zu­jąc pal­cem na to, co ma na so­bie.

Czarna, ob­ci­sła spód­nica le­dwo się­ga­jąca ko­lan, pu­chaty swe­ter i wy­sta­jąca spod niego biała bok­serka to nie jest sty­li­za­cja, która kie­dy­kol­wiek spraw­dzi­łaby się w tych wa­run­kach. Do kom­pletu pa­so­wa­łyby jesz­cze szpilki, ale tych aku­rat brak. Na no­gach ma te­ni­sówki. Je­den punkt dla niej.

Nie­stety, chyba na­dal nie trybi. Nie do­ce­nia mo­jego kunsztu, bo nie­bie­skie oczęta ły­pią na mnie chłodno. Chłodno, ale też z dziwną, dzie­cięcą wręcz na­iw­no­ścią, przez co nie po­tra­fię trak­to­wać tej nie­mej groźby zbyt po­waż­nie.

– Kel­nerka albo… o, le­piej! Po­moc do­mowa u bo­ga­tego pań­stwa – brnę w to da­lej, bo czemu by nie.

Pry­cha jak roz­gnie­wana kotka, a jej wy­raź­nie za­ry­so­wane po­liczki, które już wcze­śniej zdą­żyły się za­ró­żo­wić, te­raz na­bie­rają in­ten­syw­niej­szego ko­loru.

– Se­rio? – wy­pala. – A ty jak ich ogrod­nik.

– I chcesz mi niby po­wie­dzieć, że to nie brzmi jak wstęp do ty­po­wego porno? – Nie po­tra­fię się po­wstrzy­mać.

– Je­żeli na­wet, to wy­jąt­kowo ta­niego – kpi. – Bę­dziemy się prze­ga­dy­wać czy jed­nak mi po­mo­żesz?

Dwa punkty dla niej.

Tu mnie ma.

Nie są­dzi­łem, że od­po­wie na za­czepkę. Żadna z za­an­ga­żo­wa­nych w dzia­łal­ność dla schro­ni­ska dziew­czyn się na to do tej pory nie po­ku­siła. Nie że­bym pró­bo­wał zbyt czę­sto. Do­bra, może i tu jest pies po­grze­bany, bo nie pró­bo­wa­łem wcale. Zra­zi­łem je już na wstę­pie, gdy na zwy­kłe „cześć” od­po­wia­da­łem ci­szą i chmur­nym spoj­rze­niem. Kilka ta­kich spo­tkań i szybko się do­sto­so­wały, przyj­mu­jąc ten zwy­czaj za na­szą co­dzien­ność. Szkoda? Nie­wielka. Wo­la­łem za­wczasu gryźć się w ję­zyk. Oba­wia­łem się, że od­czu­wany na po­czątku wkurw przy­nie­sie mi słowa, któ­rych nikt nie chciałby sły­szeć.

Na­dal mam z tym pro­blem.

Wy­cią­gam rękę ku nie­zna­jo­mej, a ona po chwili wa­ha­nia po­daje mi swoją. Wstaje po­woli, ale upa­dek był chyba bo­le­śniej­szy, niż po­cząt­kowo za­kła­da­łem, bo ję­czy przy tym i robi krzywą minę. Idę o za­kład, że wal­czy ze sobą, żeby się nie roz­pła­kać.

Dziew­czyny…

– Wszystko gra? – Mimo wszystko wolę się upew­nić. By­łem świad­kiem tego zaj­ścia, nie chcę mieć jej na su­mie­niu. Wia­domo.

Zerka na mnie, a jej oczy w mo­men­cie ro­bią się szkli­ste.

Bła­gam, nie płacz. Ja tylko żar­to­wa­łem. Śred­nio ra­dzę so­bie z łzami, tymi bab­skimi to już w ogóle…

Po­woli za­czy­nam pa­ni­ko­wać, ale na szczę­ście przy­bywa wy­bawca. Za­nim ak­cja zdąży na do­bre wy­rwać mi się spod kon­troli, ni­czym małe, pło­mienne tor­nado wpada mię­dzy nas ja­kaś ru­do­włosa istota.

– Rany, So­lene! – woła nieco zbyt hi­ste­rycz­nie i ła­pie ją za ra­miona. Po­trząsa nią, jakby dziew­czyna wła­śnie le­dwo uszła z ży­ciem z tra­gicz­nego wy­padku, a nie je­dy­nie za­li­czyła mało przy­jemną wy­wrotkę. – Mó­wi­łam, że­byś na mnie po­cze­kała, to ci po­mogę! Ni­gdy nie słu­chasz. Przy­naj­mniej do­brze się czu­jesz? Nic so­bie nie zro­bi­łaś? Nie­źle gruch­nę­łaś o zie­mię i… o nie! Jesz­cze to ko­lano! Czy ty wi­dzisz, jak to wy­gląda? Chodź, mu­simy je oczy­ścić i opa­trzyć, za­nim wda się ja­kieś za­ka­że­nie.

Nie na­dą­żam za tym po­to­kiem słów i nie je­stem je­dyny, bo So­lene rów­nież spra­wia wra­że­nie za­gu­bio­nej. Mimo to pró­buje wy­ha­mo­wać tego sza­leńca, choć zdo­bywa się tylko na słabe:

– Ale…

– Żad­nych sprze­ci­wów! – prze­rywa jej ruda sta­now­czym to­nem. Może nie jest zbyt wy­soka i nie wy­daje się wy­bit­nie silna, lecz chyba bał­bym się z nią ne­go­cjo­wać, gdy jest w ta­kim sta­nie wzbu­rze­nia. – Sy­lvia mnie udusi, a za­raz po­tem cie­bie! No kto to po­my­ślał, żeby po­ry­wać się na coś ta­kiego w po­je­dynkę?!

Dziew­czyna rzuca mi bła­galne spoj­rze­nie. Pra­wie jej się udaje zmo­ty­wo­wać mnie do tego, że­bym ze­brał się na od­wagę i jak­kol­wiek za­re­ago­wał, ale wszyst­kie moje ru­chy wy­prze­dza ru­do­włosy po­strze­le­niec. Mie­rzy mnie nie­chęt­nie od czub­ków bu­tów po ostatni ko­smyk wło­sów na łbie, po czym chwyta ła­magę pod ra­mię i już bez słowa za­ciąga do biura. Trudno. W sen­sie… do­brze. Strach po­my­śleć, na co jesz­cze mo­głaby się tu „przy­dać”.

W po­je­dynkę ogar­niam, co mu­szę, a po za­koń­cze­niu prac idę do bu­dynku dla pra­cow­ni­ków. Prze­bie­ram się w swoje co­dzienne ciu­chy i po­sta­na­wiam wró­cić do miesz­ka­nia. Przez ten czas cho­dzące nie­szczę­ście ani razu nie po­ka­zuje mi się już na oczy. Po­dej­rzane. Za­nim kie­ruję się do wyj­ścia, przez chwilę wal­czę sam ze sobą, żeby nie zaj­rzeć do biura i skon­tro­lo­wać, czy na pewno wszystko gra, ale za­raz wraca trzeź­wość umy­słu. Wy­cho­dzę. Jesz­cze tego by bra­ko­wało, że­bym za­czął za­mar­twiać się pro­ble­mami in­nych. Wy­star­czy, że tych wła­snych mam od groma. Jest ich na tyle dużo, że od­naj­dują mnie same na każ­dym kroku.

Te­raz też.

Cho­ciaż więk­szość drogi mija spo­koj­nie, to nic nie trwa wiecz­nie. Je­stem tak bli­sko miesz­ka­nia, że moje my­śli już roz­sia­dły się na cze­ka­ją­cej mnie tam ka­na­pie, po­czę­sto­wały schło­dzo­nym piw­kiem i od­pa­liły roz­sa­dza­jącą bę­benki mu­zykę. Może dla­tego po­cząt­kowo nie sły­szę albo, co bar­dziej wia­ry­godne, nie chcę sły­szeć zna­jo­mych gło­sów, a trzeba przy­znać, że są wy­jąt­kowo gło­śne.

– Ej, Mat­teo! – woła z da­leka je­den z pod­pie­ra­ją­cych ścianę męż­czyzn.

Aaron Hayes. Po­znaję bez pro­blemu, bo choć nie wi­dzie­li­śmy się już od mie­sięcy, to nie zmie­nił się ani odro­binę. Wy­mu­skany do gra­nic moż­li­wo­ści, tak, że każdy blond lo­czek na jego łe­pe­ty­nie zdaje się wręcz uło­żony w za­pla­no­wany spo­sób. Pan „kon­trola przede wszyst­kim”. Do tego wy­soki i chudy jak tyczka, przez co zu­peł­nie nie pa­suje do dwóch ni­ziut­kich klo­nów sto­ją­cych te­raz obok niego. Bra­cia Ben­nett nie­mal przy­kle­ili mu się do bo­ków.

Nie re­aguj. Po pro­stu, kurwa, nie re­aguj.

– Jak się ży­cie układa? – do­py­tuje Ben. Jest ciem­no­włosy, krępy i tęgi, na­pa­ko­wany ste­ry­dami po brzegi, po­dob­nie jak jego bliź­niak Bill. Ni­gdy nie wie­rzy­łem w na­tu­ral­ność, na którą od za­wsze się po­wo­ły­wali, prze­chwa­la­jąc umię­śnio­nymi syl­wet­kami. Cha­rak­te­ry­styczne wy­pry­ski na gę­bach nieco ich zdra­dzają. – Do­sta­łeś po­wi­talny wpier­dol od no­wych ko­le­gów z celi?

– Ja­kiej celi, stary? – wtrąca Aaron. – Prze­cież jego na­wet w pier­dlu nie chcieli. Jest tak po­je­bany, że prze­rzu­cali go z miej­sca na miej­sce, aż w końcu wy­lą­do­wał w przy­tułku dla pchla­rzy.

– Se­rio? – re­cho­cze głup­ko­wato Bill. – Ja pier­dolę, ja­kie jaja! Kun­del wy­lą­do­wał z kun­dlami!

– Po­dobno przy­jęli go tam jak swego – przy­ta­kuje mu Aaron.

– Co za że­nada…

Mi­jam to iście zje­bane grono z nie­wzru­szoną miną i wzro­kiem wle­pio­nym w ma­ja­czące w od­dali przej­ście mię­dzy bu­dyn­kami, do któ­rego mu­szę do­trzeć, żeby zna­leźć się na ziemi ni­czy­jej, ale oni wtedy za­czy­nają gwiz­dać i uja­dać jak stado wście­kłych psów. Bła­zny.

– Do nogi, Mat­teo! – wrzesz­czy Bill, a kiedy się za­trzy­muję, na­tych­miast pod­biega i do­daje nad wy­raz ucie­szo­nym to­nem: – Do­bry pie­sek! Ład­nie cię tam wy­szko­lili. Wi­dzisz? Może gdy­byś tra­fił tam wcze­śniej, to An­gie…

Ude­rzam go pro­sto w zęby, za­nim ma szansę do­koń­czyć. Wiem, co zro­bi­łem. Nikt nie musi mi o tym przy­po­mi­nać. Ko­rzy­stam z umie­jęt­no­ści wy­nie­sio­nych z klubu, choć Tony nie byłby za­do­wo­lony z po­wodu, dla któ­rego to ro­bię. Za­chwy­cona nie by­łaby też sę­dzia, która ze względu na moją trudną i jakże przy­krą prze­szłość zła­go­dziła wy­rok do gra­nic ab­surdu, da­jąc mi szansę na tak zwaną re­so­cja­li­za­cję. Cóż, nie je­stem tak samo wspa­nia­ło­myślny i wy­cho­dzi na to, że bra­kuje mi rów­nież wdzięcz­no­ści, bo nie wy­ko­rzy­stuję otrzy­ma­nych moż­li­wo­ści naj­le­piej, jak się da. Ra­czej je mar­no­tra­wię, a ży­cie mam za nic, bo nie da się ina­czej wy­tłu­ma­czyć tego, że star­tuję w po­tyczce, która z góry ska­zana jest na po­rażkę. Trzech na jed­nego. To nie skoń­czy się do­brze, choć ele­ment za­sko­cze­nia daje mi chwi­lową prze­wagę, a mie­siące tre­nin­gów sta­wiają po­ziom wy­żej nad każ­dym z nich. Z osobna. Ze­brani ra­zem są pie­kiel­nie trud­nym prze­ciw­ni­kiem. Mimo to ata­kuję. Cios w brzuch, szczękę, czoło. Gdzie­kol­wiek, byle tra­fić.

Szybko mija im szok.

– No co za zjeb! – sy­czy Bill.

– Złap go w końcu, kurwa, i trzy­maj mocno! – do­pin­guje go jego brat.

Walę na oślep, ko­pię, ale w efek­cie sam ob­ry­wam co­raz moc­niej i moc­niej. Uru­cho­mili się już wszy­scy i nie dają mi fo­rów. Je­den z bliź­nia­ków, już sam nie wiem który, chwyta mnie od tyłu, za­my­ka­jąc w sta­lo­wym uści­sku, a jego brat wpra­wia pię­ści w ruch. Nie mam szansy się obro­nić. Dy­szę ciężko i czuję, jak krew spływa mi po czole strużką, a ko­lana ugi­nają się pode mną. Gdyby nie chwyt, w któ­rym się zna­la­złem, le­żał­bym już na gle­bie.

– Co wy tu od­kur­wia­cie? Och…

Och. No wła­śnie. Znam ten głos le­piej niż po­zo­stałe.

Wszy­scy za­mie­rają, gdy przez ulicę bie­gnie ku nam jesz­cze je­den męż­czy­zna. Vin­cent Rossi. Kie­dyś by­li­śmy kum­plami. Kie­dyś. Mam wra­że­nie, że było to w in­nym wcie­le­niu. Zmie­rza w na­szą stronę i wy­gląda na wście­kłego. Choć „wście­kły” to małe nie­do­po­wie­dze­nie. Obec­nie mnie nie­na­wi­dzi. Nie­na­wi­dzi, i to, kurwa, jak. Ma w tym dużo ra­cji. W końcu znisz­czy­łem mu ży­cie. Nie tylko jemu.

– Puść go – rzuca ko­mendę, a obej­mu­jące mnie ra­miona na­tych­miast zni­kają, przez co upa­dam na zie­mię.

Vin­cent staje nade mną jak kat. Spo­glą­dam na niego z dołu i ob­ry­wam po­gar­dli­wym spoj­rze­niem.

– Wy­glą­dasz jak gówno. Sto­czy­łeś się, stary, ale nie po­wiem, że mnie to nie cie­szy. – Kuca obok i na­chyla się, by wy­szep­tać mi do ucha: – Źle, że na sie­bie wpa­damy. Nie­fart, ko­lego. Pa­mię­tasz, co ci obie­cy­wa­łem, je­żeli jesz­cze raz sta­niesz na mo­jej dro­dze?

Pa­mię­tam.

Wy­krzy­czał to nad gro­bem swo­jej sio­stry. Wszy­scy się wtedy na nas ga­pili i wła­śnie ich po­tę­pia­jące spoj­rze­nia prze­pę­dziły mnie stam­tąd sku­tecz­niej niż ja­kie­kol­wiek groźby czy obiet­nice szyb­kiej śmierci, które pa­dły od niego. Ale po­tem… cóż, na­stał czas, kiedy jed­nak wzią­łem je so­bie do serca, a na­wet pró­bo­wa­łem go w tym wy­rę­czyć. Cza­sami na­dal na­cho­dzą mnie ta­kie my­śli, ale za­raz za nimi nad­ciąga re­flek­sja, że to by­łaby droga na skróty. Zbyt pro­sta, a za­słu­ży­łem na to, żeby się mę­czyć sam ze sobą, póki nie do­pad­nie mnie spra­wie­dli­wość.

Być może wła­śnie do­pa­dła.

Vin­cent za­ci­ska pięść na mo­ich wło­sach i wstaje, tym sa­mym zmu­sza­jąc, że­bym też to zro­bił. Po­py­cha mnie na ścianę, a ja na­wet nie pro­te­stuję. Wcale nie dla­tego, że nie po­tra­fię. Mógł­bym mu się prze­ciw­sta­wić. Pod tym wzglę­dem za­wsze by­li­śmy so­bie równi. Na­sze klu­bowe spa­ringi za każ­dym ra­zem do­star­czały ob­ser­wu­ją­cym wielu emo­cji, zwłasz­cza że wy­nik ni­gdy nie był prze­wi­dy­walny. Te­raz też w po­je­dynku je­den na je­den miał­bym może na­wet szansę to wy­grać, lecz dziś nie mam za­miaru się bro­nić. W swoim ży­ciu wy­ko­na­łem już wy­star­cza­jąco dużo uni­ków. Je­stem tym zmę­czony. Pa­trzę mu pro­sto w twarz, niby rzu­ca­jąc wy­zwa­nie, a tak na­prawdę pro­wo­ku­jąc do tego, aby rze­czy­wi­ście to zro­bił. Wiem, że po­trafi. Zdaję so­bie sprawę, do czego jest zdolny. Znam go od lat, choć plotki o nim do­cie­rały do mnie jesz­cze wcze­śniej. Sława za­wsze go wy­prze­dzała.

Na­sze spoj­rze­nia się krzy­żują, a ja czuję, jakby to już się stało, jakby wła­śnie strze­lił mi w łeb. Od po­czątku na­szej zna­jo­mo­ści nie za­uwa­ży­łem, jak bar­dzo przy­po­mina swoją sio­strę. Ma ta­kie same po­cią­głe rysy twa­rzy. Do tego jest wy­soki i szczu­pły jak ona, ale z wło­sami ścię­tymi na zero. An­gie miała ciem­no­blond pu­kle, dłu­gie, się­ga­jące nie­mal po­ślad­ków. On wo­lał ozdo­bić łeb czar­nymi ta­tu­ażami. Nie sku­piam się na tym, co przed­sta­wiają. Pa­ra­li­żuje mnie za to jego spoj­rze­nie. Te oczy! On ma jej oczy. Do­kład­nie ten sam od­cień naj­czyst­szej zie­leni, iden­tyczny kształt. Gdy­bym sku­pił się tylko na nich, mógł­bym na­wet uwie­rzyć, że znowu mam ją przed sobą.

A na nią… na nią ni­gdy nie pod­niósł­bym ręki.

Zgubne po­rów­na­nie, zwłasz­cza że Vin­cent nie ma wzglę­dem mnie ta­kich opo­rów. Wy­mie­rza mocny sier­powy, a za­raz po­pra­wia go ude­rze­niem w brzuch. Nie po­prze­staje na tym. Gdy chwieję się i zgi­nam się wpół, chwyta mój kark i przy­trzy­muje w dole, jed­no­cze­śnie wy­pro­wa­dza­jąc cios ko­la­nem. W jed­nym mo­men­cie fala go­rąca roz­lewa się po mo­jej twa­rzy, sy­gna­li­zu­jąc trafny strzał. Osu­wam się na zie­mię i nie wstaję. Nie chcę. Na­wet ko­lejny so­lidny kop­niak, który mo­ment póź­niej spada na mój brzuch, wcale mnie do tego nie mo­ty­wuje. Na­stępne też nie. Prze­wra­cam się na bok i kulę, choć to bar­dziej od­ru­chowa re­ak­cja or­ga­ni­zmu na grad ude­rzeń i kop­nięć niż fak­tyczna chęć obrony. Ja nie wal­czę. Mógł­bym umrzeć tu i te­raz. Je­stem z tym po­go­dzony.