Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy wiedza staje się grzechem, a ciekawość zagraża życiu.
Elysande Velmont – młoda arystokratka o umyśle ostrym jak sztylet i dłoniach pachnących ziołami – pragnie czegoś więcej niż być ozdobą salonów. W świecie, gdzie Trybunał czuwa nad każdą myślą, a kobiety nie mają prawa do nauki, jej pasja do zakazanej wiedzy staje się niebezpieczna. Między obowiązkiem wobec rodu a pragnieniem wolności, między lojalnością a buntem, Elysande stawia pierwszy krok na ścieżce, z której nie ma powrotu.
To opowieść o dziewczynie, która szuka sensu w świecie uwięzionym w tradycji – o walce między rozumem a sercem, o magii ukrytej w słowach i cieniu przeszłości, który nie pozwala o sobie zapomnieć.
Subtelna, nastrojowa fantasy o kobietach, które miały odwagę marzyć – i o świecie, który bał się ich siły. Dla fanów Samanthy Shannon, Leigh Bardugo i Olgi Gromyko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 596
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Filip Latzke, 2025
Projekt okładki: Dawid Duszka
Ilustracje na okładce: stock.adobe.com
Redakcja i korekta: Erato
e-book: JENA
ISBN 978-83-68432-72-5
Wydawca
tel. 512 087 075
e-mail: [email protected]
www.bookedit.pl
facebook.pl/BookEditpl
instagram.com/bookedit.pl
Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
W komnacie Elysande pierwsze promienie słońca przebijały się przez grube zasłony, rzucając delikatne pasma na stertę książek rozłożonych na stole. Zmęczone oczy dziewczyny powoli się otwierały, kiedy jej głowa uniosła się znad okładki ciężkiego tomu, który przez większą część nocy służył za poduszkę.
„Czy to już ranek?” – pomyślała, rozglądając się wokół i czując w karku lekki ból od niewygodnej pozycji.
Na otwartej stronie, pod jej ramieniem, widniały równo zapisane linijki tekstu o właściwościach rzadkich ziół, których nawet nazwy brzmiały egzotycznie. Na marginesach dziewczyna robiła własne notatki – drobne komentarze, pytania, czasem szkice liści czy kwiatów. Potrafiła nad tym spędzać długie godziny. Była zmęczona, ale usatysfakcjonowana. Uwielbiała te chwile, gdy zagłębiała się w lekturze, zatracała w świecie mikstur, leczniczych wywarów i teorii, które były dalekie od codziennego życia wysoko urodzonej.
O poranku jedynym dźwiękiem był delikatny szum wiatru za oknem, a ruchem – drgające delikatnie płomyki świec, które niemal całkowicie wypaliły się w nocy. Na półce w kącie pokoju stał wazon z suchymi ziołami – prezent od ogrodnika, który zawsze po cichu jej pomagał. Ich aromat wypełniał powietrze, jakby przypominając o poranku i obowiązkach.
Pukanie do drzwi przerwało tę ciszę.
– Panno Elysande, czas wstać. – Usłyszała nieśmiały głos służącej. – Już świta.
Dziewczyna przeciągnęła się leniwie, czując, jak sztywność karku ustępuje stopniowo. Powoli wstała, odrzucając na bok cienki koc, który przykrywał jej ramiona. Pokój był chłodny, a ona, boso stąpając po kamiennej podłodze, poczuła mało przyjemny kontakt z jej gładką, ale zimną powierzchnią. Przesunęła dłonią po grzbietach książek na stole, jakby przepraszając je za niedokończoną lekturę.
Po dłuższej chwili, ubrana w prostą nocną szatę, stanęła przed dużym lustrem w swojej komnacie, a dwie służące już czekały, by pomóc jej przygotować się na nowy dzień. Misa z wodą, ustawiona na komodzie, odbijała nikłe światło świecy. Elysande zanurzyła w niej dłonie, a ciepło rozeszło się po jej palcach.
– Proszę o ręcznik – rzuciła, odwracając się lekko, a służąca szybko spełniła jej życzenie.
Kobieta podała jej lniany ręcznik, nie odzywając się ani słowem – może z szacunku, a może z obawy przed gniewem młodej pani, choć ta rzadko dawała powód do lęku.
– Panno Elysande, przynieść jeszcze wody? – zapytała służąca.
– Nie trzeba, dziękuję – odpowiedziała dziewczyna, biorąc ręcznik i delikatnie osuszając twarz. Na jej policzku wciąż widniał ledwo zauważalny ślad odciśniętej krawędzi księgi, którą czytała przez całą noc. Przy toaletce inna służąca rozczesywała jej gęste, rude włosy.
– Proszę, zwiążcie je luźniej – powiedziała, przełamując ciszę.
Służąca, z wprawą wynikającą z lat doświadczenia, wykonała prośbę, pozostawiając włosy splecione w warkocz, który zsunął się na jedno ramię. Następnie podała suknię – prostą, lecz bogato zdobioną haftem przedstawiającym motywy roślinne. Była wyraźnie zmodyfikowana: fartuch dodany na przodzie, rękawy ściągnięte, aby nie przeszkadzały w pracy w małej pracowni w ogrodzie.
– Czy znów będziecie dziś w pracowni? – odważyła się zapytać służąca, składając pozostałe ubrania na krześle. – Ogrodnik mówił, że przygotował świeże zioła.
Elysande skinęła głową, lekko się uśmiechając. Ogrodnik, choć szorstki i zamknięty w sobie, zawsze wspierał jej pasję. To dzięki niemu miała własny, niewielki kąt w jego kanciapie, gdzie mogła eksperymentować z wywarami i miksturami. Była mu za to wdzięczna, choć doskonale wiedziała, że ani ojciec, ani ciotka nie pochwalają tych działań. Zwłaszcza ciotka.
– Gdzie jest moja ciotka? – zapytała, wstając od toaletki. Na chwilę zatrzymała się przy oknie, spoglądając na rozległe ogrody posiadłości.
Delikatna poranna mgła unosiła się nad ziemią, a promienie słońca przebijały się przez korony drzew. Widok ten zawsze przynosił jej ukojenie.
– W głównym salonie, panno Elysande – odpowiedziała służąca z widocznym wahaniem. – Powiedziała, że chce z panią porozmawiać.
Dziewczyna westchnęła cicho, czując nadchodzące napięcie. Wiedziała, co to oznacza – kolejna seria uwag o tym, jak bardzo odbiega od ideału młodej damy.
Promienie słońca wpadające przez wysokie okna salonu rozświetlały ciemne drewno mebli i złote akcenty w ramach portretów przodków Velmontów. Ciotka Adaline siedziała w masywnym fotelu, otoczona aromatem herbaty. Jej sylwetka była wyprostowana, niemal sztywna, a spojrzenie chłodne. Ułożone w nienaganny kok siwiejące włosy spoczywały na ramionach, idealnie dopasowane do surowej sukni.
– Elysande – zaczęła, zanim dziewczyna zdążyła usiąść. – Znów spędziłaś cały dzień w tej norze.
Dziewczyna lekko uniosła brew, ale milczała. Cierpliwie czekała na ciąg dalszy.
Adaline nachyliła się do przodu, kładąc dłoń na stole.
– Nie dziwi mnie, że twój ojciec ma trudności ze znalezieniem ci męża. W sąsiednich włościach krążą pogłoski, że córka Velmontów woli zioła i błoto od salonów, że zamiast haftować czy grać na lutni, leczy gmin. Czy ty myślisz o przyszłości? O swojej roli?
Elysande zacisnęła dłonie na fałdach sukni.
– Ciotko, robię to, czego się ode mnie wymaga. Uczestniczę w spotkaniach, ukończyłam nauki, przestrzegam etykiety. Czy naprawdę nie mogę mieć chwili dla siebie?
Adaline zmrużyła oczy, ważąc słowa.
– Jesteś córką rodu. Dziewczyną, która powinna być już zaręczona. Twój ojciec jest zbyt pobłażliwy w tych sprawach – jestem szczera. Te mikstury, eksperymenty… może i przynoszą ci satysfakcję, ale to nie przystoi komuś o twoim nazwisku i pozycji.
– Moja matka… – zaczęła Elysande, lecz Adaline uniosła dłoń.
– Wiem. Brakuje ci jej. Nam wszystkim jej brakuje – powiedziała ciszej. – Znałam ją dłużej niż ty. Była dobra, zbyt dobra dla tego świata. Chciała, byście byli szczęśliwi, ty i Callen… Ale nie za każdą cenę. Nie kosztem powagi rodu.
Elysande poczuła, jak drży ze złość i smutku. Obie emocje nakładały się na siebie.
– Zrozumiałam, ciotko – powiedziała chłodno. – Czy mogę już odejść?
Adaline skinęła głową. Elysande wyszła bez słowa.
„Czy rzeczywiście jestem aż tak oderwana od świata?” – zadała sobie pytanie, zmierzając do pracowni. Ale gdzieś głęboko inna myśl szeptała nieustannie: „Mama byłaby ze mnie dumna. Wiem to”.
Za oknem wiał wiatr. Elysande zapragnęła wyjść, poczuć go na skórze. Choć przez chwilę być tylko sobą.
Kamienny chodnik prowadzący do ogrodu był chłodny pod stopami, nawet mimo delikatnych trzewików, które miała na sobie.
Elysande przeszła przez łukowate przejście obrośnięte winoroślą, wchodząc na teren, który był jej osobistym azylem.
Ogrody rezydencji były jednocześnie dzikie i starannie pielęgnowane – żywopłoty formowane w precyzyjne kształty przeplatały się z naturalnymi zaroślami, które dziewczyna uwielbiała podziwiać. Przez krótki moment poczuła spokój, który niósł ze sobą zapach ziemi, wilgotnych liści i ziół.
W rogu ogrodu, za rzędami ozdobnych egzotycznych krzewów, znajdowała się jej pracownia – niewielki budynek ukryty przed wzrokiem gości i domowników. To miejsce było dawniej narzędziownią ogrodnika, ale dzięki jego przychylności i odrobinie negocjacji Elysande przekształciła je w swoją oazę. Było to skromne, kamienne pomieszczenie, którego wnętrze tętniło życiem – nieustanny zapach suszących się ziół, szklane flakoniki wypełnione różnymi odczynnikami, ciężkie księgi i zwoje rozłożone na stole.
Przekraczając próg, Elysande od razu poczuła, jak napięcie opuszcza jej ramiona. W tym miejscu mogła być sobą, daleko od wymagań, osądów i obowiązków. Odrzuciła na bok fartuch, który miała przewieszony przez ramię, i zaczęła od porządkowania stanowiska pracy. Słoje z suszem były nieco przesunięte, a nożyczki i szpatułki leżały w nieładzie. Jej ręce działały automatycznie, przywracając ład na stole.
Na półce czekały przygotowane wcześniej proste lekarstwa – maści na poparzenia, wyciągi na uspokojenie oraz kilka fiolek z eliksirami, których jeszcze nie odważyła się przetestować. Każde z nich oznaczyła starannie, zapisując składniki i proporcje w notatniku. Przeglądając swoje zapiski, uśmiechnęła się z dumą. Choć efekty jej pracy były skromne, dawały jej poczucie celu.
Usiadła na drewnianym stołku przy stole i przez chwilę wpatrywała się w niewielkie okno pracowni, przez które wpadało światło poranka. W zasięgu jej wzroku znajdował się ogrodnik, pochylony nad grządką, przycinający lawendę. Był to starszy człowiek o szorstkich, pomarszczonych jak stary pergamin dłoniach i łagodnym spojrzeniu – nigdy nie patrzył na nią z pogardą ani osądem. To on zorganizował dla niej tę pracownię, co sprawiło, że darzyła go szczególną wdzięcznością.
– Panno Elysande – odezwał się, dostrzegając jej spojrzenie przez okno. – Dziś zebrałem trochę świeżego nureńca. Myślałem, że może się pani przydać.
– Zawsze się przydaje – odparła z uśmiechem, wychodząc na zewnątrz, by odebrać od niego mały koszyk z ziołami. – Dziękuję.
Mężczyzna skinął głową, jakby chciał coś dodać, ale ostatecznie zamilkł i wrócił do swojej pracy. Elysande wzięła koszyk do środka i zaczęła starannie układać zioła na drewnianej suszarce. Ich świeży zapach wypełnił pomieszczenie, mieszając się z wonią rumianku i melisy.
Ścieżka prowadząca na tyły ogrodu zarastała już miękką trawą i wysokim zielem. Większość służby unikała tego zakątka – był zbyt oddalony, zbyt dziki. Ale Ina znała każdą ścieżkę, każdy kamień.
– No chodź, Elys! – powiedziała, obracając się przez ramię. – Jeszcze kawałek. Obiecuję, że warto.
Elysande szła za nią nieco powolniej, podciągając spódnicę, żeby nie zaczepiać o łopiany.
– Jeśli znowu prowadzisz mnie do gniazda os, to przysięgam, zostawię cię tam samą.
– Nie tym razem – roześmiała się Ina. – Dziś będzie bardziej… romantycznie.
Gdy dotarły do małej polany otoczonej dzikimi malinami i pergolą z winorośli, Ina zatrzymała się dumnie i wskazała grządkę przy kamiennym murze.
– Tadaa! Moje małe eliksiry miłosne – oznajmiła z triumfem. – Prawdziwa mieszanka cudów. Lubczyk, ślaz piżmowy, odrobina korzenia yrenn… no i ta niepozorna, ale najważniejsza – serantha.
Elysande uniosła brwi i przyłożyła dłoń do ust, by ukryć uśmiech.
– Serantha? Wiesz, że to roślina objęta zakazem uprawy?
– Nie używam jej jak trucizny! – obruszyła się Ina, ale bez gniewu. – Chcę tylko… trochę pomóc losowi.
Elysande przykucnęła obok, dotykając delikatnych listków.
– Komu chcesz pomagać?
Ina usiadła na kamieniu, splatając dłonie na kolanach.
– Synowi kowala. Darenowi. Widziałam, jak podnosił całe koło wozu, żeby ojciec mógł naprawić szprychy. Ramiona jak młody bóg. A przy tym taki nieśmiały. Tylko patrzy i się czerwieni.
Elysande zaśmiała się cicho, nieco zaskoczona tą bezpośredniością.
– I planujesz dać mu wywar z seranthy na festynie?
– Jeśli nie ruszy pierwszy – tak. Tylko troszeczkę, w miodzie. Tyle, żeby dodać mu odwagi. Albo… otworzyć mu oczy.
Przez chwilę milczały razem, wsłuchując się w szum liści. Elysande spojrzała na Inę z ukosa. Jej radość była zaraźliwa, jej życie – prostsze, ale prawdziwe.
– Może to szaleństwo – powiedziała łagodnie – ale zazdroszczę ci odwagi.
Ina spojrzała na nią, unosząc brwi.
– A ja tobie rozumu. Ale wiesz co, Elys? Za dużo myślisz. Czasem warto po prostu… kochać. Choćby trochę. Choćby na jeden wieczór.
Elysande uśmiechnęła się smutno, nie odpowiadając. W jej świecie wszystko miało cenę – nawet krótkie zauroczenie.
Ale wtedy, wśród ziół i śmiechu Iny, świat wydawał się odrobinę mniej ciężki.
Zasiedziała się dłużej, niż planowała. Słońce wzniosło się wyżej na niebie. W tym momencie Elysande usiadła przy stole, oparła głowę na dłoniach i pozwoliła sobie na chwilę zadumy. Myśli zaczęły błądzić – zastanawiała się, czy jej praca ma sens. Czy wywary, które przygotowuje, naprawdę mogą kiedyś komuś pomóc? Czy powinna poświęcać tyle czasu na coś, co świat wysoko urodzonych uważa za niegodne dla ich statusu?
Często myślała o matce, która zmarła siedem lat temu. To jej śmierć obudziła w Elysande fascynację lecznictwem – pragnienie, by nigdy więcej bezradnie nie patrzeć na cierpienie innych. A jednak czasami czuła, że jej wysiłki są daremne. Ojciec i ciotka rzadko doceniali jej pracę, uważając ją za kaprys młodej dziewczyny.
– Ale przecież coś musi mieć znaczenie – wyszeptała do siebie, wpatrując się w dłonie. Wzięła głęboki oddech i spojrzała na swoje notatki. Były tam schematy, receptury i uwagi. Każda linia na pergaminie była świadectwem jej starań. Jeśli to nie miało znaczenia, to co w ogóle je miało?
Z zadumy wyrwał ją delikatny szelest za oknem. Kiedy spojrzała, zobaczyła jedynie cień przemykający wzdłuż muru posiadłości. Przez chwilę serce zabiło jej szybciej, ale uspokoiła się, myśląc, że to pewnie jeden z dzikich kotów.
Zdecydowała się wrócić do domu, choć z niechęcią opuszczała pracownię. Zamknęła za sobą drzwi na skobel, chowając klucz do prostej kłódki w fałdach sukni, i ruszyła do rezydencji. Czuła, że dzień dopiero się zaczyna, a w powietrzu wciąż unosił się spokój, który mogła znaleźć tylko tutaj, wśród ziół i zapachu ziemi. W głębi serca wiedziała, że nie potrwa to długo.
W głównym budynku rezydencji poczuła na sobie ciężar spojrzeń służby, która zawsze wiedziała więcej, niż by się wydawało. W milczeniu przeszła przez wyłożony marmurem korytarz, gdzie cienie długich zasłon tańczyły w świetle. Dotarła do drzwi gabinetu ojca, które były lekko uchylone. Zatrzymała się na chwilę, by zebrać myśli, zanim zapukała.
– Wejdź. – Usłyszała głęboki głos Edrica Velmonta, a ton jego głosu wskazywał na zmęczenie.
Gabinet jej ojca był wypełniony zapachem skórzanych tomów i świeżo przelanego atramentu. Ciężkie regały z książkami dominowały w pomieszczeniu, a przy masywnym biurku siedział sam Edric, przeglądając dokumenty. Jego postura, choć nieco przygarbiona, wciąż emanowała autorytetem. Spojrzał na córkę znad papierów, a jego spojrzenie było trudne do odczytania – mieszanina surowości i czegoś, co mogło być troską.
– Elysande – zaczął, odkładając pióro na bok. – Znowu muszę rozmawiać z tobą o Adaline.
Na dźwięk imienia ciotki Elysande poczuła, jak napięcie opanowuje jej ciało. Zajęła miejsce na krześle naprzeciwko biurka, starając się zachować spokój.
– O czym dokładnie, ojcze? – zapytała, choć dobrze znała odpowiedź.
Edric westchnął, opierając się na biurku.
– Adaline twierdzi, że twoje upodobania i zachowanie zaczynają być niepokojące. Uważa, że zbyt dużo czasu spędzasz w ogrodzie, w tej swojej pracowni, zajmując się rzeczami, które nie przystoją kobiecie z naszego rodu. Twierdzi, że oddajesz się dziwactwom, które zaczynają być tematem plotek.
Elysande zacisnęła dłonie na fałdach sukni, aby ukryć narastającą frustrację.
– Plotki? – powtórzyła z chłodnym spokojem. – Czy ciotka obawia się, że zniszczę reputację naszej rodziny, ponieważ zajmuję się czymś pożytecznym?
Ojciec zmarszczył brwi, wyraźnie nie spodziewał się tak bezpośredniego tonu.
– Elysande, to nie jest kwestia pożyteczności. Rozumiem, że masz swoje zainteresowania, ale musisz zrozumieć, że jako córka rodu Velmontów masz obowiązki, których nie możesz ignorować. Twój czas powoli dobiega końca. Masz już siedemnaście lat, a wciąż nie jesteś zaręczona. Obiecałem twojej matce, że pozwolę ci samodzielnie dokonać wyboru odnośnie zamążpójścia, że nie będę cię zmuszał do niczego. Ale Adaline ma rację, powinnaś bardziej skupić się na swojej przyszłości.
– Moja przyszłość… – zaczęła Elysande, ale urwała, czując, że każde słowo, które wypowie, może zostać źle odebrane. – Czy ty, ojcze, uważasz, że moje zainteresowania są przeszkodą?
– Uważam, że twoje zainteresowania są nieszkodliwe, o ile nie przeszkadzają ci w spełnianiu obowiązków – odparł Edric, tonem bardziej stanowczym. – Ale musisz zrozumieć, że nie możesz wiecznie unikać swojej roli. Jesteś córką wielkiego rodu, a to oznacza, że są pewne oczekiwania wobec ciebie. Nie tylko ja je mam – cały kraj je ma.
Elysande poczuła, jak wzbiera w niej bunt, ale wiedziała, że otwarte sprzeciwianie się ojcu byłoby bezcelowe. Jego surowość była czymś, co znała od lat – czymś, co wydawało się rosnąć od śmierci jej matki. Zamiast tego postanowiła zadać pytanie, które nurtowało ją od dłuższego czasu.
– Ojcze… czy sądzisz, że byłabym lepsza, gdybym była bardziej… jak Callen? – Jej głos był cichy, ale w jej oczach pojawił się cień smutku.
Edric spojrzał na nią, a jego twarz zmiękła na krótką chwilę.
– Nie porównuj się do brata – powiedział po chwili. – On ma swoje powinności, a ty swoje. Ale pamiętaj, że w tym domu wszyscy jesteśmy częścią większej całości. Czasem to, czego chcemy, musi zejść na dalszy plan.
Elysande skinęła głową, choć te słowa pozostawiły w niej gorycz.
– Rozumiem, ojcze – powiedziała, wstając z krzesła. – Czy to wszystko?
– Na razie tak – odparł Edric, wracając do dokumentów. – Ale zastanów się nad tym, co powiedziałem. I, na litość bogów, spróbuj unikać kolejnych skarg ze strony Adaline.
Elysande opuściła gabinet, starając się ukryć drżenie dłoni. Słowa ojca odbijały się echem w jej myślach, a każda z nich wydawała się przypominać, jak mało miejsca jest w tym świecie na marzenia, które nie pasują do dostojnego życia.
Za drzwiami czekał na nią Callen. Siedział na zdobionym parapecie wąskiego okna, oświetlony miękkim blaskiem późnego popołudnia. Jego jasne włosy zdawały się lśnić w promieniach słońca, a w oczach kryło się coś, co zawsze przynosiło Elysande ulgę – szczera radość na jej widok.
– Już skończyliście rozmowę? – zapytał z uśmiechem, zeskakując z parapetu i zbliżając się do niej.
Elysande skinęła głową, choć jej mimika zdradzała, że rozmowa z ojcem nie była łatwa.
Callen przechylił głowę, studiując jej twarz z braterską troską.
– Znowu Adaline? – zapytał, a jego ton był pełen lekkiego sarkazmu, jakby wiedział, że odpowiedź jest oczywista. – Naprawdę nie rozumiem, skąd ciotka ma w sobie tyle energii, żeby zajmować się każdym twoim krokiem.
Elysande uśmiechnęła się lekko.
– Może dlatego, że nie ma już swoich dzieci na głowie – odparła. – Poświęca się wychowaniu nas, a ja jestem dla niej jedynym „wyzwaniem”.
Callen wybuchnął śmiechem, a jego beztroska była jak powiew świeżego powietrza w dusznym domu pełnym obowiązków i oczekiwań.
– Myślę, że jej wyzwaniem jest przekonanie ojca, żeby cię jak najszybciej wydał za mąż – powiedział, patrząc na nią z rozbawieniem. – Ale nie martw się, Elysande. W porównaniu z tymi kobietami, które próbują mi przedstawiać, jesteś o niebo ciekawsza.
Elysande uniosła brew, udając sceptycyzm.
– Naprawdę? – zapytała. – A co takiego mają w sobie te damy?
Callen westchnął teatralnie, jakby jego obowiązki jako młodego szlachcica były nie do zniesienia.
– Etykietę – odpowiedział z udawanym dramatyzmem. – Każde zdanie, które wypowiadają, brzmi, jakby było wyjęte z podręcznika. Żadnych własnych myśli, żadnych pasji. Wszystko, co robią, to powtarzanie tego, co im wpojono. A ty… – zawahał się na chwilę, zanim spojrzał na nią z powagą. – Ty jesteś inna.
Elysande poczuła, jak jej serce się ściska. Wiedziała, że Callen zawsze był jej największym sojusznikiem, kimś, kto widział w niej więcej niż tylko obowiązki i ograniczenia, które narzucała jej rodzina.
– Inna – powtórzyła cicho. – To właśnie jest problemem, Callen.
Callen pokręcił głową.
– Nie, to jest twoją siłą – powiedział z przekonaniem. – Ludzie może tego nie rozumieją, ale ja tak. Jesteś odważna, mądra i masz w sobie coś, czego brakuje większości tych, których znam. Masz własny świat, własne marzenia. I to jest coś, czego nigdy nie powinnaś się wstydzić.
Elysande spojrzała na niego, czując, jak ciepło wypełnia jej serce. Słowa brata były jak balsam na rany, które pozwoliły jej pozostawić rozmowy z ojcem i ciotką.
– Dzięki, Callen – powiedziała z lekkim uśmiechem. – Czasami naprawdę mam wrażenie, że jesteś jedyną osobą, która mnie rozumie.
– Może tak jest – odparł Callen z figlarną miną. – Ale to wystarczy, prawda?
Elysande zaśmiała się cicho, po raz pierwszy tego dnia poczuła, że napięcie, które jej ciążyło, nieco zelżało. Brat był jak promień słońca w pochmurny dzień, przypomnieniem, że nawet wśród obowiązków i oczekiwań, jakie narzucała jej rodzina, wciąż miała kogoś, kto wierzył w jej wartość.
Po rozmowie z bratem Elysande poczuła się przytłoczona emocjami. Przeszła przez cichy korytarz, gdzie tylko echo jej kroków rozbrzmiewało w kamiennych ścianach. Na chwilę zatrzymała się przed drzwiami swojej komnaty, biorąc głęboki oddech, jakby przygotowywała się do przekroczenia progu, który oddzielał jej zewnętrzną maskę od prawdziwego „ja”.
Wewnątrz pokój był prosty, choć wciąż emanował subtelnym bogactwem charakterystycznym dla znamienitego rodu. Drewniane meble zdobione delikatnymi rzeźbieniami i okno wychodzące na ogród dawały poczucie spokoju, którego tak bardzo potrzebowała. Zrzuciła suknię, która przez cały dzień uwierała ją jak zbroja, i włożyła zwykłą koszulę nocną. Usiadła na łóżku, opierając plecy o chłodną ścianę.
Noc za oknem była wyjątkowo ciepła. Księżyc oświetlał ogród. Elysande patrzyła na ten widok, ale jej myśli dryfowały daleko od spokojnego krajobrazu. Przez chwilę wsłuchiwała się w dźwięki nocy – odgłosy świerszczy i lekkiego szumu wiatru – ale one, zamiast przynosić ukojenie, wzmacniały jej wewnętrzny niepokój.
Wstała z łóżka i podeszła do niewielkiej szafy w kącie pokoju. Ostrożnie ją otworzyła, jakby bała się, że ktoś usłyszy skrzypienie zawiasów. W końcu jej ręka sięgnęła głęboko pod stos starannie złożonych sukien i chwyciła niewielką drewnianą skrzynkę – starą, zniszczoną, ale wciąż piękną w swojej prostocie.
Ustawiła ją na biurku, a palcami delikatnie przesunęła po wieczku, które zdawało się skrywać coś więcej niż tylko przedmioty. Zawahała się, zanim otworzyła skrzynkę, jakby jej zawartość miała w sobie moc wywoływania duchów przeszłości. W środku leżała księga – gruba, ciężka, z pożółkłymi stronami i skórzaną okładką.
To dzieło należało do jej nauczyciela, mistrza, mężczyzny, który przez lata odwiedzał ich posiadłość z różnych okazji. Był człowiekiem pełnym wiedzy i pasji, kimś, kto potrafił zobaczyć potencjał tam, gdzie inni widzieli jedynie dziwactwo. To on po raz pierwszy zauważył jej ciekawość i chęć nauki. Przynosił jej książki, opowiadał o właściwościach roślin i prostych metodach leczenia. Z czasem ich rozmowy stawały się coraz bardziej zaawansowane, aż w końcu, podczas jednej z ostatnich wizyt, podarował jej tę właśnie księgę.
„To nie jest coś, co powinnaś otwierać lekkomyślnie,” powiedział wtedy, jego głos pełen był zarówno powagi, jak i troski. „Ta wiedza jest stara, i… niebezpieczna. Ale widzę w tobie coś, czego inni nie dostrzegają. Pamiętaj jednak, Elysande – ta księga może być darem, ale także przekleństwem”.
Teraz, patrząc na księgę, dziewczyna czuła ciężar tych słów. Jeszcze nigdy jej nie otworzyła, choć wielokrotnie o tym myślała. Coś w niej bało się konsekwencji – nie tylko tego, co mogłaby odkryć, ale także tego, co mogłoby się stać, gdyby ktoś dowiedział się o istnieniu tego dzieła. Trybunał nie przebaczał takich wykroczeń. Posiadanie takiej księgi bez jego zgody było równoznaczne z podpisaniem na siebie wyroku.
„Czy naprawdę warto?” – pomyślała, przyglądając się zakurzonej okładce.
Oparła głowę na dłoniach, a jej myśli wirowały wokół wszystkiego, co wydarzyło się tego dnia. Słowa ojca, krytyka ciotki, wsparcie Callena – wszystko łączyło się w wielki chaos. Czy jej miejsce rzeczywiście było tutaj, wśród obowiązków i oczekiwań, które wydawały się jej obce? A może powinna podążyć własną ścieżką, niezależnie od tego, dokąd by ją zaprowadziła?
„Czy kiedykolwiek będę mogła użyć tej wiedzy?” – zadała sobie pytanie, patrząc na księgę. Wzięła głęboki oddech i zamknęła skrzynkę, ukrywając ją z powrotem w szafie. Nie była jeszcze gotowa, by stawić czoła temu, co mogła odkryć. Ale gdzieś głęboko w niej tliła się iskra ciekawości, której nie mogła zignorować.
Usiadła przy oknie, patrząc na ogród, który w srebrnym świetle księżyca wydawał się niemal nierzeczywisty.
Elysande przeciągnęła dłonią po twarzy, czując zmęczenie całego dnia. Nie była jeszcze gotowa, by zasnąć. Ciepła noc wprawiała ją w rozkojarzenie, jakby powietrze było zbyt ciężkie do oddychania. Spojrzała w kierunku lustra, które stało w kącie pokoju – niewielkie, ale wystarczające, by mogła dostrzec swoje odbicie. Z ociąganiem podeszła bliżej, jakby obawiała się tego, co zobaczy.
Przyglądała się sobie, przechylając lekko głowę na bok. Jej cera była bardzo jasna, niemal przezroczysta, kontrastowała z ciemniejszymi piegami, które ledwo widocznie zdobiły nos i policzki. W dzieciństwie irytowały ją te małe plamki, ale teraz patrzyła na nie z obojętnością – były częścią niej, tak samo jak wszystko inne.
Szczupła, zgrabna figura, którą wiele kobiet uznałoby za ideał, dla niej była źródłem mieszanych uczuć. Z jednej strony była świadoma swojego wdzięku, subtelnej elegancji, która tkwiła w jej ruchach i postawie. Z drugiej wiedziała, że jej delikatna sylwetka, małe piersi i skromne kształty nie odpowiadały gustom większości młodych lordów w królestwie, którzy częściej patrzyli na bardziej wyraziste przymioty ciała. Często zastanawiała się, czy wystarczy to, by utrzymać męża przy swoim boku.
Podniosła rękę i dotknęła włosów – miedzianych, lśniących w świetle księżyca. Były jednym z jej największych atutów, opadające w miękkich falach na plecy i ramiona. Czasem myślała, że to właśnie one przyciągają uwagę bardziej niż wszystko inne. Ale to oczy – wielkie, głęboko zielone, z tym dziwnym, niemal hipnotyzującym blaskiem – tworzyły jej urok. Callen kiedyś żartował, że w jej oczach kryje się cała magia, której tak unika jej ojciec. Ale Elysande widziała w nich coś więcej – niepokój, pragnienie zrozumienia, a czasem samotność.
– Czy to wystarczy? – szepnęła, przyglądając się sobie. Czy jej aparycja, połączona z tym, kim była w środku, mogłaby kiedykolwiek zrównoważyć jej niecodzienne zainteresowania? Wszakże damie nie przystoi siedzieć całymi dniami w pracowni, brudząc dłonie ziołami i pyłami, jakiejkolwiek nie miałyby wartości. Czasem wyobrażała sobie, jak wyglądałaby jej przyszłość – młody albo stary lord, którego wybrałby ojciec, z początku zafascynowany jej urodą, ale z czasem zmęczony jej osobowością, tak różną od tego, czego oczekiwał.
Nie była próżna, ale nie mogła ignorować faktu, że jej wygląd był częścią jej roli w tym świecie. Skromność była jej naturalną cechą – nigdy nie uważała się za wybitnie piękną, choć czasami widziała spojrzenia innych, które mówiły coś innego. A jednak, stojąc przed lustrem, czuła, jak w jej wnętrzu rodzi się pytanie, które zadaje sobie każda młoda kobieta: czy to, kim jest – zewnętrznie i wewnętrznie – kiedykolwiek wystarczy, by znaleźć swoje miejsce w świecie, który zdaje się być stworzony dla innych?
Elysande odwróciła wzrok od lustra, jakby zmęczona własnym odbiciem. Wróciła do łóżka, siadając na krawędzi, podciągnęła kolana pod brodę. Jej myśli wciąż błądziły wokół tego, kim była i co przyniesie przyszłość. Zdawała sobie sprawę, że nie może uciec przed oczekiwaniami, ale czy mogłaby kiedykolwiek być szczęśliwa, rezygnując z tego, co ją definiowało?
Poranek w posiadłości Velmontów był wyjątkowo nerwowy. Od wczesnych godzin słychać było stukot kroków służby, która uwijała się jak w ukropie, przygotowując wszystko na przyjęcie. Elysande obudził szmer rozmów dochodzący zza okna – ogrodnik wydawał polecenia, aby wyciąć chore gałęzie i wyrównać krzewy, a kucharki w kuchni kłóciły się o proporcje przypraw w najważniejszych potrawach.
Dziewczyna wstała z łóżka i zaczęła się szykować się. Tym razem jej codzienna rutyna była przerywana nieustannym stukaniem do drzwi. Służąca przyniosła jej suknię, specjalnie wybraną przez ciotkę – piękną, ozdobioną misternymi haftami, ale zdecydowanie niepraktyczną. Jej ramiona miały być odsłonięte, a gorset mocno podkreślał talię i biodra. Elysande poczuła, jak na jej twarz wkrada się grymas niezadowolenia, ale nie powiedziała ani słowa. Wiedziała, że dzisiaj nie ma miejsca na protesty.
Przyjęcie, jak zrozumiała z rozmów z ojcem, miało być okazją do pokazania siły i pozycji rodu Velmontów. Goście, w tym sąsiedzi, okoliczni lordowie oraz kilku oficjeli z Trybunału, mieli przybyć na południe. Powód spotkania był oficjalnie dyplomatyczny – omówienie bieżących problemów granicznych z królestwem Thale oraz nowych podatków. Ale Elysande wiedziała, że przyjęcia takie jak to były przede wszystkim grą o wpływy, prezentacją statusu i okazją do zacieśniania sojuszy.
Gdy była już gotowa, wyszła na korytarz, gdzie służba z trudem radziła sobie z noszeniem ciężkich tac, dekoracji i innych przedmiotów potrzebnych na uroczystość. Przechodząc przez długi, wyłożony czerwonym dywanem korytarz, Elysande poczuła, jak ciężar dnia zaczyna ją przytłaczać. Dla niej to przyjęcie było kolejnym sprawdzianem – musiała odegrać rolę, której nie czuła. Mimo że dobrze znała zasady etykiety i potrafiła odnaleźć się w towarzystwie, nigdy nie czuła się tam sobą.
Po południu posiadłość była już w pełni gotowa. Wielka sala balowa lśniła czystością, a ściany zdobiły świeże kwiaty i rodzinne herby. Stoły uginały się pod ciężarem wyszukanych potraw – pieczonych mięs, owoców i deserów, które wyglądały jak małe dzieła sztuki. Goście zaczęli przybywać, a dźwięk kopyt końskich i stukot powozów rozbrzmiewały na dziedzińcu.
Elysande, zgodnie z tradycją, wraz z bratem stanęła u boku ojca i powitała kilka pierwszych osób. Edric Velmont, mimo swoich lat, wciąż prezentował się imponująco. Jego wysoka, postawna sylwetka i sztywny wyraz twarzy wywoływały respekt. Ciotka Adaline, stojąca z boku, bacznie obserwowała każdego gościa, oceniając stroje, maniery i powitania. Elysande zauważyła, że ciotka zerkała na nią co jakiś czas z subtelnym niezadowoleniem, ale nic nie mówiła – na razie.
Podczas przyjęcia dziewczyna musiała uczestniczyć w pogawędkach z gośćmi, ale to rozmowa z oficjelami Trybunału okazała się najtrudniejsza. Byli to insygnaci, którzy pełnili rolę przywódców duchowych i militarnych w strukturach Trybunału. Dwóch starszych mężczyzn, ubranych w charakterystyczne szaty w głębokim odcieniu granatu ze złotymi, geometrycznymi zdobieniami, zbliżyło się do niej, gdy stała na skraju sali, próbując uniknąć zgiełku. Ich pozłacane maski zawsze wywoływały w niej niepokój.
– Panna Velmont – odezwał się jeden szorstkim, ale kulturalnym tonem, robiąc delikatny ukłon. – Słyszeliśmy o pani zainteresowaniach, dość niecodziennych, rzekłbym.
Elysande zmusiła się do uprzejmego uśmiechu.
– Panie, uważam, że wiedza o ziołach i ich zastosowaniu może być niezwykle pomocna.
Drugi mężczyzna lekko skinął głową.
– Chwalebne zainteresowanie. Pomoc potrzebującym leży w przykazaniach Trybunału. Jednakże… – Zatrzymał się, przyglądając się jej uważnie. – Zielarstwo to zajęcie dla wiejskich dziewek i znachorów, nie dla damy o pani statusie. Natomiast alchemia jest niezmiernie użyteczna, ale jej granice bywają niebezpieczne.
Elysande poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy, ale starała się zachować spokój.
– Jestem świadoma tych granic i nigdy nie zamierzam ich przekraczać.
Starszy mężczyzna uśmiechnął się delikatnie, ale w jego oczach pojawiło się coś, co przypominało ostrzeżenie.
– W takim razie niech pani pamięta, że prawdziwe kształcenie w tych dziedzinach wymaga odpowiednich uprawnień. Królewska Akademia Medyczna jest właściwym miejscem dla takich ambicji. Wszystko inne… cóż, Trybunał zawsze czuwa.
Słowa te, wypowiedziane z pozoru spokojnie, niosły za sobą ciężar, którego nie można było zlekceważyć. Trybunał – instytucja o niepodważalnej władzy i autorytecie w Vardane – budził zarówno podziw, jak i lęk. Nie zawsze taki był. Z lekcji historii Elysande pamiętała, że jego początki sięgały czasów osadnictwa po upadku Starego Imperium. Wówczas był luźną zbieraniną historyków, badaczy i kronikarzy, próbujących zrozumieć to, co po Imperium pozostało. Lata mijały – i ze strachu, że wiedza z przeszłości znów sprowadzi zagładę, powstała struktura: chłodna, logiczna, nieugięta. Jej działania mogły wydawać się fanatyczne, jednak w rzeczywistości były precyzyjnie zaplanowane. Każdy ruch, każde dochodzenie, każde słowo były skrupulatnie przemyślane. Była to chłodna, wyrachowana machina, która analizowała każdą sylabę i każdy gest rozmówców. Kiedy Trybunał patrzył, nikt nie mógł czuć się swobodnie.
Choć wielu uważało przedstawicieli Trybunału za strażników sprawiedliwości i obrońców przed niszczycielskim działaniem dzikiej magii, prawda była bardziej złożona. Dla nich prawda była narzędziem, a nie celem samym w sobie. Każda ich decyzja była ostateczna, ponieważ nie pozwalano sobie na wątpliwości – lub przynajmniej tak to wyglądało. Byli sędziami, którzy nie dawali drugiej szansy, i egzekutorami, którzy nie cofali się przed niczym.
Elysande skinęła głową, nie ufając swojemu głosowi. Rozmowa zakończyła się szybko, ale te słowa wciąż rozbrzmiewały w jej głowie. „Trybunał zawsze czuwa”. Kiedy oficjele Trybunału odeszli, Elysande pozostała na swoim miejscu, wpatrując się w wirujące w powietrzu drobiny kurzu, oświetlane przez światło świec. Ich słowa ciążyły jej na sercu bardziej, niż chciałaby przyznać.
„Akademia Medyczna” – nazwa ta odbijała się echem w jej umyśle. To miejsce, które od lat jawiło się jej jako niedoścignione marzenie, gdzie prawdziwi mistrzowie nauki dzielili się swoją wiedzą, a uczniowie uczyli się nie tylko sztuki lecznictwa, ale i filozofii, anatomii, alchemii – wszystkiego, co mogło pomóc w zrozumieniu świata.
Pomyślała, jak często zastanawiała się nad tym, jakby to było przejść przez bramy Akademii jako jedna z uczennic. Widzieć na własne oczy księgi, które kryły wiedzę niedostępną dla większości, a której strzępy odnajdywała w porzuconych manuskryptach i mądrościach przekazywanych ustnie przez zielarki. Jednak każda z tych fantazji kończyła się w ten sam sposób – gorzkim przypomnieniem rzeczywistości.
Była kobietą. I choć ród Velmontów cieszył się poważaniem, a ona sama miała przywileje, o jakich inne niewiasty mogły tylko marzyć, nie zmieniało to faktu, że w Vardane od wieków przestrzegano tradycji, które wykluczały kobiety z ról uznawanych za „wyższe” w społeczeństwie. Akademia Medyczna była miejscem, do którego przyjmowano wyłącznie mężczyzn – synów bogatych kupców, młodych szlachciców czy utalentowanych plebejuszy, którym udało się zdobyć mecenat. Kobiety mogły jedynie patrzeć na jej mury z oddali.
Elysande uniosła wzrok i spojrzała na kielich wina, który trzymała w dłoni, ale nie miała ochoty pić. Nie była zazdrosna – była wściekła. Świadomość, że nawet gdyby pokonała każdą przeszkodę i udowodniła, że zdolnościami przewyższa większość mężczyzn, to i tak nie miałaby prawa wejść do sal wykładowych Akademii, była trudna do zniesienia.
Poczuła rezygnację, która na chwilę zalała jej serce. „Co z tego? Nawet jeśli byłoby to możliwe, to nie zostanę nigdy uznana za prawdziwego medyka”. W Vardane kobietom przypisywano role matek, opiekunek domów oraz strażniczek tradycji. Nawet damy jej statusu nie miały prawa podejmować samodzielnych decyzji – ich los zwykle spoczywał w rękach ojców lub mężów. „Jak bardzo różni się to od roli ozdoby, pięknego przedmiotu do podziwiania?”
Mimo to nie mogła powstrzymać nadziei, która się w niej tliła. Może kiedyś coś się zmieni. Może kiedyś znajdzie sposób, by przełamać te bariery, by udowodnić, że jest godna. Nie chciała być uznawana za dziwaczkę czy ekscentryczną córkę rodu Velmontów. Chciała, by ludzie widzieli w niej coś więcej – kogoś, kto może wnieść prawdziwy wkład w ten świat.
„Akademia Medyczna…” – powtórzyła w myślach, zaciskając delikatnie dłoń na kielichu. W głowie pojawiały się kolejne pytania. Czy gdyby była mężczyzną, wszystko wyglądałoby inaczej? Czy gdyby los dał jej inną rolę, mogłaby podążać tą ścieżką bez strachu przed oceną, bez konieczności walki z tradycjami?
Spojrzała na salę pełną gości. Oficjele Trybunału stali w grupie i śmiali się cicho z czegoś, co dla niej pozostawało tajemnicą. Jej ojciec rozmawiał z lordem z sąsiedztwa, a ciotka Adaline komentowała coś z uśmiechem pełnym fałszywego ciepła. W tej chwili poczuła się bardziej obca niż kiedykolwiek. Ale nie pozwoliła, by to uczucie ją przygniotło. Wzięła głęboki oddech i delikatnie się uśmiechnęła.
„Niech myślą, co chcą. Może nie mam wstępu do Akademii, ale nikt nie odbierze mi tego, co już wiem”.
Przyjęcie ciągnęło się w nieskończoność, a napięcie wisiało w powietrzu – Elysande nie potrafiła w pełni go nazwać, ale czuła, jak rosło.
Kielichy wina napełniano bezustannie, a delikatne dźwięki lutni dodawały pozornej harmonii. Elysande czuła się coraz bardziej przytłoczona i coraz trudniej było jej to ignorować. Chłód w słowach przedstawicieli Trybunału, uporczywe spojrzenia ciotki, które wyrażały więcej, niż mogłyby powiedzieć słowa, i wspomnienie rozmowy z ojcem sprawiały, że każda minuta stawała się ciężarem. Elysande, nie mogąc znieść tego wszystkiego, pozwoliła sobie na kolejne napełnienie kielicha. A potem jeszcze jedno.
Kiedy w końcu przyłączyła się do rozmowy, jej umysł był lekko zamglony, a usta nieco odważniejsze, niż nakazywał rozsądek. Stała naprzeciwko córki jednego z lordów sąsiednich ziem – lady Ismel, młodej dziewczyny w wieku zbliżonym do Elysande. Ismel miała na sobie oszałamiającą suknię w kolorze głębokiego błękitu, a jej włosy, idealnie ułożone, lśniły w świetle świec. Była uosobieniem tego, co Vardane uważało za ideał damy – posłuszna, piękna, z wyćwiczonym uśmiechem, który nie zdradzał ani odrobiny niepokoju.
Rozmowa początkowo toczyła się wokół spraw błahych – o wystroju sali, pogodzie i ostatnich balach, w których uczestniczyła lady Ismel. Ale gdy dziewczyna zaczęła opowiadać o swoim oddaniu tradycji i konieczności przestrzegania szlacheckich zasad, coś w Elysande pękło.
– Oddanie tradycji? – powtórzyła z cieniem irytacji w głosie, unosząc brew. – Czy to oznacza rezygnację z własnych marzeń? Czy może udawanie, że niczego więcej nie potrzeba poza spełnianiem czyichś oczekiwań?
Ismel spojrzała na nią z lekkim zdziwieniem, a potem zaśmiała się cicho, jakby Elysande właśnie opowiedziała wyjątkowo zabawny żart.
– Marzenia, droga Elysande, są dla poetów i filozofów. My jesteśmy córkami wielkich rodów. Naszym marzeniem powinno być wypełnianie ról, jakie zostały nam powierzone. Nic ponadto.
– To absurd – odparła Elysande, unosząc kielich, ale zamiast napić się wina, odłożyła go z lekkim trzaskiem na stół. – Tradycja… Tradycja wymaga od nas, byśmy były ozdobami salonów i matkami dziedziców. A co, jeśli niektóre z nas pragną czegoś więcej? Co, jeśli tradycja powinna zostać zakwestionowana?
Ismel ponownie się zaśmiała, tym razem nieco bardziej sztywno, jakby próbowała zatuszować własną niewygodę.
– Elysande, nie sądziłam, że masz w sobie taki ogień. Ale mówienie takich rzeczy na przyjęciu? Nie sądzisz, że to trochę nieodpowiednie?
Elysande poczuła, jak jej policzki płoną, częściowo z irytacji, a częściowo przez wino. Ismel wydawała się zupełnie nie dostrzegać powagi tematu. Była zbyt pewna swojej pozycji, zbyt wygodna w świecie, który od zawsze ją faworyzował. Zanim jednak Elysande zdążyła odpowiedzieć, poczuła czyjąś rękę na ramieniu.
To był Callen. Wyglądał, jakby widział wystarczająco dużo, by zdać sobie sprawę, że sytuacja może wymknąć się spod kontroli. Jego spojrzenie było łagodne, ale także zdecydowane.
– Elysande – powiedział cicho, pochylając się w jej stronę. – Może lepiej, jeśli przejdziesz się trochę na świeżym powietrzu.
Dziewczyna odwróciła się do brata, na chwilę zapominając o swojej irytacji. Był jak latarnia w mroku jej emocji, jedyna osoba, która nie patrzyła na nią przez pryzmat oczekiwań czy obowiązków. Po chwili wahania skinęła głową, pozwalając mu poprowadzić się w stronę drzwi na taras.
Na powietrzu Callen westchnął cicho, przerywając napiętą ciszę.
– Nie powinienem cię upominać, siostrzyczko, ale wiesz, że nie możesz mówić takich rzeczy przy ludziach takich jak Ismel. – Jego głos był pełen troski, ale i lekkiej nagany. – Nie dlatego, że masz rację czy nie, ale dlatego, że ludzie tego nie zrozumieją. Oni… Oni nie są tacy jak ty.
Elysande spojrzała na brata, czując ukłucie w sercu.
– A jeśli ja nigdy nie będę taka jak oni, Callenie?
Callen uśmiechnął się lekko, unosząc jej podbródek dłonią, by spojrzeć w oczy.
– Właśnie dlatego ich wszystkich przewyższasz. Ale musisz nauczyć się tego nie pokazywać. Czasem prawdziwa siła leży w ciszy, nie w słowach.
Elysande westchnęła, napięcie powoli ustępowało, zastępowane przez zmęczenie. Wiedziała, że Callen miał rację. Ale to nie zmieniało faktu, że czuła się jak ptak w złotej klatce, walczący o każdy oddech.
Elysande leżała na łóżku, wpatrując się w sufit, którego biel wydawała się teraz przygaszona przez pomarańczowy blask zachodzącego słońca. Powietrze w komnacie było gęste od upału, niemal lepkie. Skóra na jej ramionach przylepiała się do lnianej pościeli, a wiatr, który ledwo poruszał zasłonami, nie przynosił żadnej ulgi. Pachniało kurzem, rozgrzanym drewnem i ziołami, które wciąż w niej tkwiły po całym dniu pracy.
Głowę obróciła na bok, patrząc na swoje dłonie. Skórki przy paznokciach były poszarpane, krwawiące w niektórych miejscach, chociaż próbowała je zakryć. Wstydziła się tego, ale nie umiała przestać. Czuła, że to jedyny sposób, by rozładować napięcie, które wiecznie w niej pulsowało – napięcie, którego nawet nie umiała nazwać. Nieustanne drżenie, które rozlewało się pod skórą.
Leżała tak, z palcami przesuwającymi się bezwiednie po narzutce, słuchając własnych myśli, które znów oplatały jej umysł. Myśli, których nienawidziła, a które wracały każdej nocy. Śmierć.
Jak to możliwe, że o niej myślała tak często? Tak nagle, bez powodu. Jakby była cieniem, który zawsze czekał za rogiem, gotowy dotknąć jej ramienia. Nie wiedziała, kiedy zaczęło ją to prześladować. Czy od śmierci matki? Czy od śmierci tych, o których słyszała w opowieściach o wojnach i plagach? A może była to myśl, która rodziła się po cichu w jej sercu z każdym kolejnym wieczorem, z każdym kolejnym zasypianiem, gdy wiedziała, że jutro może nie nadejść.
Zawsze myślała o tym nocą. Gdy świat cichł, a jej myśli stawały się głośniejsze. Patrzyła wtedy na sufit i wyobrażała sobie, jak to będzie. Jak to jest po prostu zniknąć. Zostać wessaną w pustkę, gdzie nie ma już nic. Gdzie jest tylko… nieistnienie. Niepewność ściskała jej serce, jak lodowaty szpon. Było coś niemal dziecinnego w tej myśli, w tej próbie zrozumienia tego, czego nie dało się pojąć. Ale to ją paraliżowało.
Czy to będzie ból? Czy cisza? A może coś więcej? Coś, o czym nie wie, czego nie rozumie?
Wydawało jej się, że większość ludzi o tym nie myśli. Że śmierć ich nie przeraża. Albo nauczyli się to wypierać, uznawać za coś oczywistego. A ona? Nie umiała. Każda noc była walką z tym lękiem, z tą myślą, że w każdej chwili może się skończyć. Że jej istnienie, tak kruche, tak niepewne, może po prostu przestać być.
W takich chwilach jej umysł chwytał się jedynego, co dawało jej jakiekolwiek ukojenie. Rozważań o sensie istnienia. O tym, co mogło być potem. Czy cokolwiek jest po? Czy świadomość może przetrwać, czy to wszystko – myśli, marzenia, strachy – rozpłyną się w nicość?
Patrzyła na swoje dłonie – na poszarpane skórki i pulsujące żyły pod skórą, jakby pytała samą siebie, czy to wszystko było warte zachodu. Te próby, te godziny spędzone w pracowni, ta nieustanna walka o wiedzę. Czuła, że musi to robić, że musi coś po sobie zostawić. Że może to jedyna droga, by odsunąć tę myśl, by nadać sens istnieniu, które z każdym dniem zdawało się coraz bardziej ulotne. Być może to była jej próba oszukania śmierci. Próba pozostawienia śladu. Nawet jeśli miała zostać zapomniana, może choć jej wiedza przetrwa? Może jej wysiłki miały sens? Zacisnęła palce na pościeli. Nie chciała się poddać tej myśli, ale wiedziała, że to walka, której nigdy nie wygra. Zawsze wracała, gdy cichły rozmowy i znikały światła, a ona zostawała sama. Może tak po prostu musiało być. Może musiała się nauczyć żyć ze świadomością śmierci, tak jak nauczyła się żyć ze świadomością tego, kim jest. I tego, kim nigdy nie będzie.
Zamknęła oczy, przyciskając dłonie do piersi. Czuła, jak serce bije nierówno, jakby chciało wyrwać się z jej klatki piersiowej. Zanim zasnęła, pomyślała o tym, że czasem bardziej przeraża ją życie niż śmierć. Bo życie było trudniejsze. I bardziej nieprzewidywalne.
Gabinet pachniał pergaminem, kurzem i starym winem. Ciężkie zasłony tłumiły światło dnia, a na stole z ciemnego dębu piętrzyły się raporty – związane sznurkiem zwoje i luźne kartki z pieczęciami różnych zarządców.
Edric siedział przy stole wyprostowany jak posąg, dłonie miał splecione przed sobą, spojrzenie twarde jak granit. Jego milczenie miało wagę – nie było miejsca na zbędne słowa. Callen, siedzący obok, wiercił się na krześle, jakby chciał wydostać się z niewidzialnych więzów. Jego oczy ślizgały się po pergaminach, lecz wciąż wracały do ojca, jakby szukały potwierdzenia, że dobrze rozumie.
Elysande starała się nie oddychać zbyt głośno. Wiedziała, że każde westchnienie może zabrzmieć jak niepokój, a każde poruszenie – jak słabość. Słuchała uważnie, notując w myślach, ale jedno zdanie sprawiło, że zadrżała.
– Ustrel zgłasza śmierć stu sztuk bydła, w dodatku susza na południu naszych włości pustoszy pola – powiedział Edric, nie podnosząc głosu.
Zapadła ciężka cisza. Elysande czuła, jak oczy ją pieką, a w gardle rośnie coś twardego, czego nie mogła przełknąć. Nie chciała płakać. Nie przy nim.
– Możemy… – zaczęła, lecz głos jej zadrżał. Przełknęła ślinę i spróbowała raz jeszcze. – Możemy przekierować zapasy z północnych wsi. Choćby na miesiąc. Dopóki…
– A potem co? – przerwał jej Edric. Nie było w tym gniewu, tylko ciężar doświadczenia. – Gdy północ przyjdzie po swoje i znajdzie spichlerze puste?
Elysande spuściła wzrok. Czuła wstyd – nie za propozycję, ale za to, że jej głos zdradził emocje. Wiedziała, że ojciec je dostrzegł.
Edric oparł się w fotelu. Zamilkł na chwilę, jakby oceniał nie tylko sytuację, ale i swoje dzieci. Wreszcie powiedział:
– Władza to nie prawo do wydawania rozkazów. To obowiązek dźwigania cudzej nędzy. Kto tego nie rozumie, nie jest godny mieć pod sobą ludzi.
Callen otworzył usta, ale nic nie powiedział. Edric spojrzał na niego – twardo, lecz bez gniewu.
– Ty, synu, musisz nauczyć się słuchać, zanim nauczysz się mówić. I patrzeć, zanim zaczniesz działać. Serce to nie słabość, ale musi być poddane rozumowi. Inaczej pociągniesz ludzi za sobą w przepaść, myśląc, że ich ratujesz. – Potem spojrzał na Elysande. Dłużej niż zwykle. Jego oczy złagodniały na ułamek sekundy – niemal niezauważalnie. Gdyby nie znała go tak dobrze, nie dostrzegłaby nic. – Ale nie wstydź się tego, że cię to boli – powiedział cicho, jakby tylko do niej. – Gdy przestanie, wtedy będę się martwił.
To jedno zdanie sprawiło, że coś w niej pękło – lecz nie w sposób widoczny. Skryła to, jak zawsze. Jak uczył ją ojciec.
– Proszę, pozwól mi przygotować plan. Jeśli uda się rozłożyć dostawy… możemy kupić czas – powiedziała, opanowując głos.
Edric skinął głową.
– Zaczynasz rozumieć. I to dobry początek.
Callen wyszedł pierwszy – z ulgą, ale i cieniem zamyślenia na twarzy. Elysande została, jeszcze przez chwilę przeglądała dokumenty, jakby szukała czegoś konkretnego, choć w rzeczywistości chciała tylko zebrać myśli.
Edric nie odezwał się od razu. Wstał powoli, podszedł do okna i odsunął zasłonę.
– Matka też czasem płakała po tych naradach – powiedział cicho. – Ale nigdy przy ludziach.
Elysande uniosła głowę zaskoczona. Nie pamiętała matki jako kogoś słabego – była dla niej ciepłem, z którego tak wiele zniknęło po jej śmierci.
Edric odwrócił się, patrząc na nią z tą samą powagą co zawsze, ale teraz była w niej nuta wspomnienia. Może nawet żalu.
– Gdy nosisz odpowiedzialność, samotność staje się twoją towarzyszką – dodał. – Ale nie musi cię pożerać. Czasem wystarczy, że ktoś ją dostrzeże. – Zamilkł, jakby powiedział więcej, niż zamierzał. Przeszedł obok niej i sięgnął po świecę, którą rozpalił przy kominku. – Dobrze myślisz, Elysande. Ale nie daj się przytłoczyć. Ci, którym chcemy pomóc, potrzebują siły, nie łez. – Zatrzymał się przy drzwiach, zanim wyszedł. – Jesteś moją córką. I to widać. – Po tych słowach odszedł, zostawiając ją samą z ciężarem, który po raz pierwszy wydał się… nieco lżejszy.
Elysande budziła się powoli, z ciężką głową i gorzkim posmakiem w ustach. Nie była pewna, czy to wino, czy emocje poprzedniego wieczoru pozostawiły po sobie taki ślad, ale wiedziała, że nie będzie to spokojny poranek.
Jej odpoczynek został brutalnie przerwany przez energiczne pukanie do drzwi. Nim zdążyła odpowiedzieć, drzwi uchyliły się, a w szparze pojawiła się znajoma twarz – Callen. Jego oczy błyszczały, jakby cały poprzedni wieczór nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. Uśmiechnął się szeroko, wchodząc do środka, zanim zdążyła zaprotestować.
– Elysande, wstawaj! – zawołał radośnie, ignorując jej zmęczoną minę. – Ruszamy z ojcem na polowanie, a ty wciąż śpisz.
Dziewczyna zmrużyła oczy, siadając na łóżku i próbując zapanować nad wirującym pokojem.
– Callen, czy musisz być taki głośny? – wymamrotała, pocierając skronie. – Głowa mi pęka.
Brat zaśmiał się lekko, zrzucając jej kołdrę na bok.
– Może to nauczka, żeby następnym razem pić mniej wina przed snem? – Jego ton był żartobliwy, ale w oczach kryła się troska.
Elysande rzuciła mu zdegustowane spojrzenie, ale w końcu westchnęła.
– Ojciec powiedział coś więcej? – zapytała, bardziej z ciekawości niż z obawy.
Callen wzruszył ramionami, siadając na skraju łóżka.
– Nie, jak zwykle był małomówny. Wiesz, jaki jest. Ale z pewnością ma już swoje przemyślenia na twój temat. – Nachylił się do niej, jego głos stał się cichszy. – Musisz bardziej uważać, Elysande. Wszyscy patrzą na ciebie inaczej niż na inne damy. Każde twoje zachowanie… No cóż, wyróżniasz się.
Elysande spuściła wzrok, przypominając sobie wieczór przyjęcia i wszystkie komentarze, które na nią spadły – zarówno te ubrane w uprzejmości, jak i te, które przypominały ciosy sztyletem.
– Nie chciałam się wyróżniać – powiedziała w końcu, niemal szeptem.
Callen pokręcił głową.
– Nie unikniesz tego. To, co cię odróżnia, to twoja siła, Elysande. Ale w tym świecie trzeba umieć ukryć ją pod maską, dopóki nie nadejdzie odpowiedni moment, by ją ujawnić. – Wstał, poprawiając skórzane rękawice, które wisiały przy jego pasie. – A teraz wstawaj, zanim ojciec zacznie się zastanawiać, co robię tak długo.
– Znowu ruszacie na polowanie? – zapytała, ignorując jego ostatnie słowa.
– Tak – przyznał, zmierzając w stronę drzwi. – To najlepszy czas na jelenie. Powinno być owocne. Może przyniosę ci coś na uspokojenie twojej głowy – dodał z uśmiechem, puszczając jej oczko.
Elysande patrzyła, jak wychodzi, zostawiając lekko uchylone drzwi. Jego wesołość była jak ożywczy powiew wiatru, ale przypominała jej również, jak bardzo się różnili. Callen był beztroski, pełen życia i idealnie wpasowywał się w rolę dziedzica rodu Velmont. Ona zaś czuła się jak więzień we własnym domu.
Westchnęła ciężko, zrzucając nogi na chłodną podłogę. Świadomość, że Callen i ojciec ruszają na polowanie, zostawiała ją z mieszanką ulgi i dziwnego niepokoju, którego nie potrafiła wyjaśnić. Była to jednak codzienność, w której żyła – ich ścieżki były różne, a każde z nich podążało swoją drogą.
Wyjazd ojca zawsze niósł ze sobą pewien rodzaj ulgi, jakby jego surowa obecność wyparowywała wraz z dźwiękiem kopyt jego konia. Ale tym razem Elysande nie mogła poczuć spokoju, który zwykle towarzyszył jego nieobecności. Zostawienie posiadłości pod pieczą ciotki Adaline zapowiadało dni pełne ciężkiej atmosfery. Elysande znała doskonale jej metody – precyzyjnie skonstruowane litanie, w których każde zdanie było jak przypomnienie o tym, kim powinna być, a kim nie była. Ciotka zdawała się mieć talent do przekuwania etykiety i domowych obowiązków w narzędzia kontrolowania innych, zwłaszcza jej.
Patrząc przez okno swojej komnaty, Elysande obserwowała, jak Callen i ojciec oddalają się w stronę drogi do lasu wraz ze służbą. Ich sylwetki powoli ginęły między drzewami, a z nimi jej ostatnia tarcza przed nieuchronnym. Westchnęła, czując, jak niepokój ściska jej żołądek.
– To będzie długi tydzień – mruknęła do siebie.
Wiedziała, czego się spodziewać. Ciotka Adaline była mistrzynią w organizowaniu dni wypełnionych nudnymi zajęciami. Nauka etykiety, przeglądanie haftów, wybieranie tkanin na nowe suknie – wszystko to było dla Elysande koszmarem, zwłaszcza że te czynności były jedynie pretekstem do wytykania jej rzekomych wad.
„Dama powinna być ozdobą rodu”, słowa ciotki odbijały się w jej głowie jak echo. „Nie zrozum mnie źle, Elysande, masz pewien urok, ale kto będzie cię podziwiał, gdy wciąż znikasz w tej swojej pracowni?”
Pracownia. Już teraz wiedziała, że Adaline z pewnością spróbuje ograniczyć jej czas spędzony w jej ukochanym miejscu. Jak zawsze, pod pozorem dbania o jej zdrowie i reputację. „Zapach ziół i te wszystkie wywary nie są odpowiednie dla damy”, mówiła ciotka, jakby sama ich woń mogła odjąć Elysande szlachetności.
Przygnębiona wizją nadchodzących dni, Elysande zaczęła przebierać w myślach możliwe wymówki, które pozwoliłyby jej unikać ciotki. Ale żadna nie wydawała się wystarczająco przekonująca. Adaline była zbyt przebiegła, zbyt wprawna w sztuce wyłapywania wymówek i podwójnych znaczeń.
Kilka godzin później, podczas pierwszego spotkania w salonie, ciotka rozpoczęła swoje uwagi z całą subtelnością, jakiej można było od niej oczekiwać.
– No, moja droga, skoro twój ojciec i brat zajęci są sprawami mężczyzn, mamy czas, by zadbać o ciebie. Pamiętaj, Elysande, że to, jak postrzegają cię inni, jest kluczowe. Nie możemy pozwolić, by ktokolwiek miał powód do plotek. – Ostatnie słowo wypowiedziała z delikatnym naciskiem, który sprawił, że dziewczyna zacisnęła szczękę.
– Plotki – odparła sucho. – Ciotko, czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć?
Adaline uśmiechnęła się, zadowolona, że udało jej się sprowokować odpowiedź.
– Nie, skarbie. Ale wiesz, jak ludzie potrafią mówić. A twój ojciec z pewnością chciałby widzieć cię na odpowiedniej pozycji – u boku odpowiedniego męża.
Słowa ciotki były jak ukłucie, przypominając Elysande o ciągłym nacisku, by spełniała rolę, której nigdy nie chciała.
– Odpowiednia pozycja – powtórzyła, próbując zachować spokój. – Czyli taka, która nie obejmuje mojej pracowni, ani mojej nauki?
Adaline uniosła brew, jakby nie rozumiała pytania.
– Twoja nauka, moje dziecko, to uroczy kaprys. Ale nie oszukujmy się – żadna z nas nie wierzy, że doprowadzi cię do czegokolwiek znaczącego. Jesteś córką Velmontów, a nie wiejską zielarką.
Te słowa utkwiły w Elysande jak kolce, choć nie pozwoliła, by ciotka zobaczyła, jak bardzo ją zraniły. Wiedziała, że najbliższe dni będą wyzwaniem, nie tylko dla jej cierpliwości, ale i dla jej ducha. Czekały ją niekończące się liturgie obowiązków, które miały zamknąć ją w złotej klatce tradycji, od której pragnęła uciec.
Następny poranek zaczął się od stukotu obcasów ciotki Adaline na korytarzu. Elysande usłyszała kroki już z oddali i poczuła znajomy ucisk w żołądku. Jej ciotka była jak burza – gwałtowna, nieunikniona, zostawiająca po sobie zamęt. Zanim zdążyła się przygotować na starcie, drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem, a w progu stanęła Adaline w idealnie skrojonej szkarłatnej sukni, która kontrastowała z jej surowym spojrzeniem.
– Elysande, czy zamierzasz w końcu przestać tracić czas na te swoje fanaberie i robić coś pożytecznego? – zaczęła bez wstępów jak zwykle. W dłoni trzymała misternie haftowaną chusteczkę, którą obracała nerwowo między palcami, jakby nawet ten niewielki gest był dla niej sposobem na wyrażenie dezaprobaty.
– Dzień dobry, ciociu. Jakie są twoje plany na dziś? – Elysande starała się zachować spokój.
Adaline zmrużyła oczy, jakby ton Elysande był kolejnym dowodem jej rzekomej niesubordynacji.
– Moje plany? Moje plany to upewnić się, że twoje dni nie są zmarnowane na bzdury.
Dziewczyna zacisnęła dłonie, ale nie odpowiedziała. Wiedziała, że każda riposta tylko rozpętałaby burzę, której nie była w nastroju znosić.
– Dobrze – ciągnęła ciotka. – Dziś zaczniesz od lekcji etykiety z mistrzem Marcellusem. Może uda się zrobić w końcu z ciebie damę z prawdziwego zdarzenia. Potem omówimy twoją garderobę. Kilka sukni wymaga zmiany, by wyglądały stosownie. A na koniec – haftowanie. Żaden lord nie chce kobiety, która nie potrafi nawet uszyć porządnej chustki.
– Oczywiście, ciociu. – Elysande westchnęła w duchu, ale na zewnątrz pozostała niewzruszona.
Adaline skinęła głową z satysfakcją.
– Dobrze, że przynajmniej potrafisz słuchać. Ale pamiętaj, czas ci ucieka. Każdy dzień, który spędzasz na tych swoich wymysłach, to dzień stracony dla naszej rodziny.
Lekcja etykiety z panem Marcellusem była równie przytłaczająca jak zawsze. Starszy mężczyzna, ubrany w nienagannie skrojoną szatę, miał talent do wytykania każdej niedoskonałości w zachowaniu Elysande.
– Panno Velmont, twoje ukłony wciąż są dalekie od doskonałości – powiedział, poprawiając sobie okulary. – Gdybyś była na królewskim dworze, taki ukłon uznano by za obrazę.
– Czy teraz lepiej, panie Marcellusie? – Elysande powtórzyła gest, starając się tym razem głębiej skłonić.
Marcellus spojrzał na nią z umiarkowanym zadowoleniem.
– Lepiej, ale wciąż brakuje elegancji. Pamiętaj, ukłon to nie tylko gest – to manifestacja twojej pozycji i szacunku. Historia naszego królestwa pełna jest przykładów, gdy niewłaściwy ukłon mógł przesądzić o losie całego rodu.
Elysande uniosła brew, widząc szansę na chwilę oddechu od ciągłych korekt.
– Czy możesz podać przykład, panie Marcellusie?
Mistrz poprawił mankiet szaty, jakby zastanawiał się, czy powinien tracić czas na opowieść.
– Lady Alma z rodu Therionów. Młoda kobieta o wielkich ambicjach. Podczas audiencji u króla Jorena skłoniła się zbyt płytko, zbyt dumnie. Królewski Obrońca nawet nie czekał na znak, lady Alma nie zdążyła powiedzieć słowa, a jej głowa potoczyła się po podłodze. Królewski dwór nie wybacza braków w etykiecie. A ty, jako córka jednego z najstarszych rodów w tym królestwie, zaczniesz na nim gościć prędzej czy później.
– Czy jeden gest naprawdę powinien mieć taką moc? Czy to nie król był zbyt surowy? – Elysande poczuła, jak wzbiera w niej obrzydzenie.
– Moja droga, w Vardane każdy gest ma znaczenie. Nawet najmniejszy może zadecydować o przyszłości. – Marcellus zmrużył oczy.
Gdy lekcja dobiegła końca, Elysande poczuła ulgę, ale nie na długo. Ciotka Adaline już czekała, gotowa omówić kwestie garderoby. Jej spojrzenie omiatało suknię Elysande z widocznym niezadowoleniem.
– Ta sukienka jest zbyt prosta – skomentowała, wskazując na kremowy materiał. – Kobieta twojego statusu powinna nosić coś, co podkreśla jej pozycję. Spójrz na tę czerwoną, jedwabną suknię. Wyglądałabyś w niej cudownie.
– To bardzo ozdobna tkanina. Nie sądzisz, ciociu, że lepiej pasuje na wielkie przyjęcia? – Elysande z trudem powstrzymała się przed przewróceniem oczami.
– To właśnie problem, Elysande – odparła ciotka z wyraźnym wyrzutem. – Ty w ogóle nie myślisz o takich wydarzeniach. Żaden lord nie zainteresuje się kobietą, która woli zioła od salonów.
Dziewczyna zagryzła wargę, powstrzymując się przed odpowiedzią. Wiedziała, że każda próba obrony tylko pogorszy sytuację. Skinęła głową i przytaknęła, mając nadzieję, że to zakończy rozmowę.
Ten dzień był męczący i pełen napięć, ale w sercu Elysande narastała determinacja. Wiedziała, że nie pasuje do ram, które próbowała jej narzucić ciotka. I choć czuła się zmęczona ciągłym naporem oczekiwań, coś w niej mówiło, że musi podążać własną drogą – nawet jeśli oznacza to samotność.
Elysande siedziała przy oknie w swojej komnacie i patrzyła na nocne niebo. Chłodny wiatr niósł zapach kwiatów z ogrodu, ale nawet to nie koiło jej skołatanych myśli. Jej dłonie spoczywały na parapecie, zimne od dotyku kamienia, a wzrok błądził po ciemnych konturach otaczających posiadłość wzgórz. Noc była spokojna, niemal zbyt spokojna, jakby świat poza murami domu wstrzymał oddech.
Była młodą kobietą, córką rodu Velmont, władców ziem pełnych urodzajnych pól, gajów oliwnych i dolin. Jej życie, przynajmniej z zewnątrz, wydawało się usłane różami. Jednak w sercu czuła ciężar, którego nie potrafiła zrzucić. To uczucie bycia narzędziem – kawałkiem pięknie zdobionej porcelany, której jedynym celem było błyszczeć w odpowiednim świetle, a w razie upadku zostać zapomnianą i zastąpioną nową.
Pogładziła swoją dłoń, przypominając sobie rozmowę z ciotką. Każde jej słowo było jak kolec wbity głęboko w jej duszę. „Nie nadajesz się. Nie spełniasz oczekiwań. Nie jesteś wystarczająca”. Wciąż słyszała te zarzuty. Czuła, że cały świat wokół niej mówił jednym głosem, a jej miejsce było ustalone, i każde odstępstwo oznaczało porażkę.
Elysande nie była głupia. Zganiła się w myślach za swoje rozgoryczenie. Miała dach nad głową, jedzenie na stole, służących dbających o jej komfort. Wiedziała, że wielu na prowincjach nie doświadczało takiego luksusu. Myślała o tych, którzy żyli w cieniu głodu – chłopach, którzy z trudem mogli wyżywić swoje rodziny. Czasami słyszała opowieści o wsiach, gdzie dzieci umierały z niedożywienia, a ich rodzice modlili się o litość, której nigdy nie otrzymali.
Były też Ziemie Niechciane. Każdy znał legendy o tych przeklętych terenach – o miejscach, gdzie magia dawnego Imperium wymknęła się spod kontroli, tworząc pustkowia skażone i niebezpieczne. Tereny te były naturalnymi granicami między królestwami, praktycznie nie do przekroczenia, nawet mając odpowiednich przewodników i ochronę, co skutecznie hamowało terytorialne zapędy pozostałych państw na Kontynencie, małe skrawki lądu na granicach bezpieczne do przemierzania były zbyt cenne dla handlu. Mówiono, że na obrzeżach tych ziem żyli ludzie – nieszczęśnicy, którzy nie mieli innego wyboru. Ich życie było walką z dziką magią i z samą ziemią, która zdawała się nienawidzić życia. Strach ściskał jej serce, gdy próbowała sobie wyobrazić, co oni musieli przeżywać każdego dnia.
Elysande wzięła głęboki oddech, aby uciszyć te myśli. „A mimo to siedzę tutaj, w mojej komnacie i czuję się źle, jakbym miała prawo do tego niezadowolenia”. Wiedziała, że nie powinna narzekać. Ale jak mogła tego nie robić, skoro jej życie zdawało się zamknięte w klatce oczekiwań? Jak mogła być szczęśliwa, skoro czuła, że nigdy nie będzie mogła być sobą? Czy nauka była jej ucieczką? Czy poświęcanie czasu ziołom, alchemii i lecznictwu miało sens, skoro prawdopodobnie nigdy nie będzie mogła użyć tej wiedzy? Mężczyźni rządzący Vardane nigdy oficjalnie nie dopuszczali kobiet do roli medyków, co najwyżej tolerowali wiejskie zielarki. A w Akademii Medycznej? Kobieta byłaby skandalem – jej miejsce było w domu, a nie na sali wykładowej.
Zamknęła oczy, opierając czoło o ścianę. W myślach pojawił się niewyraźny obraz jej matki Lysy – pięknej, delikatnej kobiety, której śmierć była początkiem tego chaosu. Ojciec zmienił się po jej odejściu, a ciotka Adaline wprowadziła się do ich domu, próbując wypełnić pustkę. Ale to, co wypełniła, wydawało się jednocześnie zasypywać coś w duszy Elysande. „Czy ona też czuła się jak narzędzie? Jak część większej machiny, która nie pyta o zdanie?”
Elysande otworzyła oczy, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze. Jej wielkie, zielone oczy zdawały się pełne pytań, na które nie miała odpowiedzi. „Czy to wystarczy?” – pomyślała, dotykając swojej twarzy. „Czy wystarczy być piękną, posłuszną i uległą, by zadowolić świat?” W głębi serca wiedziała, że nigdy taka nie będzie. I może dlatego czuła, że nigdy naprawdę nie znajdzie swojego miejsca w tym świecie.
Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy Elysande usłyszała odgłos kopyt i szczekanie psów. Z okna komnaty zobaczyła ojca i Callena, wracających z polowania w otoczeniu służby. Ojciec siedział dumnie na koniu, a Callen, jak zwykle, jechał z boku, z łukiem przewieszonym przez ramię i lekkim uśmiechem na twarzy. Na jednym z wozów ciągnięto ich zdobycze – dwa jelenie i dzika.
Elysande poczuła ulgę. Tydzień spędzony pod okiem ciotki był dla niej męczący i duszący, pełen docinków i niekończących się wymagań. Widok brata wywołał na jej twarzy szczery uśmiech, niemal zapomniany przez ostatnie dni.
Wyszła na dziedziniec, gdzie Callen zeskoczył z konia. Ledwie zdążyła postawić stopę na żwirze, a on już podszedł do niej z triumfalnym wyrazem twarzy, unosząc strzałę z pióropuszem.
– I co, siostrzyczko? Nie powiedziałabyś, że jestem łowcą? To moja strzała trafiła tego dzika! – powiedział z przesadnym patosem, naśladując ton, którym zwykle posługiwał się ich ojciec.
Elysande zaśmiała się, kładąc ręce na biodrach.
– Nie byłabym tego taka pewna. Może po prostu ktoś za ciebie go upolował, a ty przypisujesz sobie zasługi.
– Jak możesz tak mówić! Ojciec jest świadkiem mojego triumfu! – Callen zrobił minę, jakby właśnie ugodziły go jej słowa, i teatralnie złapał się za serce.
Zza pleców chłopaka wyłonił się Edric, przysłuchując się tej wymianie zdań z lekkim rozbawieniem, choć na jego twarzy wciąż malował się poważny wyraz.
– Elysande, nie mów takich rzeczy. Callen dziś naprawdę się popisał. Czysty strzał, jak przystało na mężczyznę, który w przyszłości obejmie moje miejsce.
Dziewczyna zmieszała się na chwilę, ale Callen od razu przerwał niezręczną ciszę, biorąc ją pod ramię i ciągnąc w stronę ławki pod drzewem.
– Nie słuchaj go. To polowanie było nudniejsze niż twoje zajęcia z ciotką. Ale przynajmniej udało mi się czegoś dokonać – w przeciwieństwie do niej.
