54,90 zł
WZRUSZAJĄCA OPOWIEŚĆ O PRZETRWANIU, MIŁOŚCI I NADZIEI W CZASACH NAJWIĘKSZEGO TERRORU.
Ruben, siedemnastoletni chłopak z zamożnej, żydowskiej rodziny, prowadzi spokojne życie w Polsce, pomagając ojcu w produkcji ręcznie robionych parasoli. Jego świat lega w gruzach, gdy wybucha II wojna światowa. Po brutalnej konfiskacie rodzinnego biznesu i utracie wszystkiego, Ruben zostaje zmuszony do katorżniczej pracy, a życie jego i rodziny staje się zagrożone. Wkrótce po rozpoczęciu okupacji Zelda, ukochana Rubena, znika, a chłopak, ranny w wyniku strzelaniny, zostaje uratowany przez lokalnego gospodarza. Choć ten zgadza się pomóc, jego żona okazuje się bezlitosna, zmuszając Rubena do ucieczki. Zdeterminowany, by odnaleźć Zeldę, wyrusza w niebezpieczną podróż przez polską wieś, zmierzając w stronę krakowskiego getta. W sercu tej historii kryje się nie tylko dramat wojny, ale również opowieść o niezłomnej miłości i odwadze w obliczu nieopisanego okrucieństwa. Historia, która porusza, przypominając o triumfie ludzkiego ducha nawet w najbardziej beznadziejnych chwilach.
„Mocna, ściskająca za serce opowieść o niesamowitej podróży młodego polskiego Żyda, który podjął próbę ucieczki nazistom. Historia Rubena przypomina tę milionów innych ludzi, którzy doświadczyli potworności i ograniczeń, jakie spotkały Żydów w czasie II wojny światowej oraz tych, którzy usiłowali im pomóc. A jednak, jest to finalnie również podnosząca na duchu i inspirująca opowieść o mężczyźnie, który osiąga pełnoletniość w tak przerażających czasach.” – Heather Morris, bestsellerowa autorka „Tatuażysty z Auschwitz”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 414
Rok wydania: 2025
Dla moich przodków, którzy zginęli
w pogromach, gettach i obozach.
I dla mojego pradziadka Raphaela Lendinga,
1859-1914, twórcy parasoli, który wiedział, że należało
wywieźć rodzinę z Polski, zanim będzie za późno.
CZĘŚĆ PIERWSZA
KRAKÓW
1
W NOC PRZED TYM, JAK WSZYSTKO SIĘ ZMIENIŁO, MIAŁEM wizję. Zelda złapała mnie za rękę i poprowadziła przez mroczny las bez żadnej ścieżki. Jesienne powietrze było chłodne, a niebo całkowicie czarne, bezksiężycowe. Rozgniataliśmy stopami suche liście i łamaliśmy gałązki, przerywając upiorną ciszę. Dęby i wiązy majaczyły nad nami, ich długie i sękate gałęzie przypominające ramiona wiły się i wyginały nad naszymi głowami. Upiorny wiatr, ciężki od zapachu mokrej gleby, poruszał umierającymi liśćmi. Ciemny las pełen duchów przypominał mi o rodzinie i sprawiał, że czułem tęsknotę za nimi.
– Którędy powinniśmy iść? – szepnąłem do Zeldy.
– Nie jestem pewna. Może tędy. – Nadal ściskając moją dłoń, poprowadziła mnie w stronę bagnistej woni Wisły.
Przeszliśmy przez niewielką łąkę porośniętą wysoką trawą i weszliśmy w splątane zarośla, które szarpały nas za ręce i nogi. Ziemia zrobiła się miękka. Czarna blina przyklejała nam się do butów, a ostry zapach rzeki stawał się coraz silniejszy. Cienie przemykały między drzewami. Niemcy,pomyślałem. Chciałem uciekać.
– Co się stało? – zapytała Zelda.
– Nic. – Nie chciałem, żeby myślała, że się boję.
Podążaliśmy za szumem wody przepływającej po kamieniach i konarach na polanę. Ukazała nam się rzeka, jej szkliste wody błyszczały w świetle gwiazd, wijąc się pomiędzy brzegami porośniętymi gęstymi zaroślami i jeżynami. Wzdłuż rzeki rośnie kilka wierzb płaczących, które zamaczają swoje długie gałęzie w wodzie. Jedna z nich to ta sama wierzba, pod którą pocałowałem Zeldę po raz pierwszy, pod osłoną zwisających gałęzi. Mieliśmy po dwanaście lat. To ona zainicjowała pocałunek. Ja byłem nieśmiały. Ona odważna. Cztery lata później, pod tą samą wierzbą, znalazłem w sobie śmiałość, by poprosić ją o rękę.
– Tak – odpowiedziała. – Kiedy będziemy starsi.
Poprowadziła mnie do tej wierzby. Usiedliśmy pod nią, skupiając wzrok na rzece i czekając na łódź, która zabierze nas na północ, z dala od tego mrocznego lasu i cieni. Gdy wypatrywaliśmy łodzi, małe, czarne kopuły unosiły się na powierzchni wody, dryfując w naszą stronę. Kiedy się zbliżyły, uświadomiłem sobie, że to parasolki.
2
BUDZIK PRZERWAŁ MOJĄ WIZJĘ O SZÓSTEJ RANO. BYŁ pierwszy dzień nowego miesiąca, 1 września 1939. Trzy dni temu skończyłem siedemnaście lat. Leżałem w łóżku, w pościeli przesiąkniętej potem, a moje myśli dryfowały, rozstrojone przez wizję i niepewne jej znaczenia.
U stóp mojego łóżka cienkie, białe zasłonki zatrzepotały na nadzwyczaj ciepłym wietrze płynącym znad rzeki. Przypomniała mi się niebieska letnia sukienka bez rękawów w żółte słoneczniki, którą Zelda miała na sobie. Podobała mi się. Odsłaniała jej długie, smukłe ramiona pokryte piegami i opalone od słońca i wiatru. Niedługo mieliśmy spotkać się nad rzeką na poranny spacer. To był nasz rytuał przed rozejściem się do pracy.
Wstałem z łóżka, odsunąłem zasłony i ruszyłem do łazienki, kiedy w powietrzu rozniósł się ciężki huk przypominający grzmot. Ale przecież to nie mogła być prawda – ciepłe promienie słońca wpadały przez okno. Przyjrzałem się nocnemu niebu ponad trzy- i czteropiętrowymi budynkami, które znajdowały się w naszej dzielnicy, na Kazimierzu. Nie zauważyłem żadnej chmurki, tylko bezkres wspaniałego błękitu. A potem kolejny huk, tym razem bliżej, aż zadrżały wszystkie okna i drzwi. To nie była burza.
Wciągnąłem na siebie spodnie garniturowe tak szybko, że prawie rozerwałem szwy, a potem pobiegłem do pokoju dziennego, krzycząc:
– Co to było, do cholery?
– Ten farshtunken reporter nic nie wie! – wykrzyknęła Bubbe, moja babcia. Siedziała w pluszowym, kasztanowym, welwetowym fotelu, słuchała radia i popijała czarną herbatę, trzymając filiżankę i podstawek drżącymi dłońmi, sękatymi i powyginanymi ze starości i po dekadach szycia ubrań. Nerwowo odłożyła naczynie na stolik i chwyciła się podłokietników, żeby podnieść przygarbione ciało.
Papa wyjrzał przez francuskie drzwi wychodzące na ulicę i zaczął się rozglądać po niebie. Lewą rękę zacisnął na żelaznej balustradzie za oknem, pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym trzymał papierosa, a w drugiej dłoni filiżankę kawy. Miał na sobie czekoladowobrązowy garnitur i wyraźnie był gotowy, żeby pójść do sklepu z parasolami. Zawsze był gotowy do wyjścia przede mną.
Nerwowo stuknął papierosem o balustradę, żeby pozbyć się popiołu, którego nawet nie było, zaciągnął się głęboko, a potem wypuścił z ust kłąb dymu.
– Ruben, chodź, zobacz tutaj. – Wskazał papierosem, wylewając sobie na spodnie odrobinę kawy. Nie zauważył, a ja nic nie powiedziałem. – Widzisz, co zbliża się od strony lotniska?
Wychyliłem się przez okno i zauważyłem złowieszczą kolumnę czarnego dymu kłębiącego się na niebie. Kilka ogromnych dwusilnikowych samolotów pojawiło się na zachodzie i okrążało miasto. Coś było bardzo nie w porządku.
– Czy to nasi? – zapytałem.
– Tak myślę. Wyglądają jak nasze samoloty bojowe Łoś.
– Oj, nie sądzę – stwierdziła Bubbe. Wcisnęła obok mnie swoje krępe, mocno wyperfumowane ciało. – To cholerni Niemcy. – Oddychała ciężko i szturchała mnie ramieniem w bok.
– Bubbe, jestem pewien, że to nasi – powiedział Papa. – Może prowadzą ćwiczenia. – Jego głos brzmiał słabo i niepewnie.
– Bzdura – odpowiedziała Bubbe. – To Niemcy. – Splunęła przez okno z odrazą. – Co za broch! – Zawsze przeklinała.
– Czemu nie włączyli syren przeciwlotniczych? – zapytałem.
– Bo prezydent to kretyn – odparła Bubbe.
Mama wbiegła do pokoju dziennego, zawiązując poły niebieskiego szlafroka, jej gęste, brązowe włosy były rozczochrane.
– Co to był za hałas? – zapytała.
Sara i Basia, moje dwie młodsze, choć nastoletnie siostry, podążały za nią.
– Burza – powiedziała Sara i chwyciła w garść szlafrok mamy w poszukiwaniu otuchy. Rozejrzała się po pokoju szeroko otwartymi oczami, jakby szukała potwierdzenia.
– Nie… coś wybuchło – stwierdziła Basia. Miała trzynaście lat i była tylko o rok młodsza od Sary. Pewna siebie i zdeterminowana z intensywnym spojrzeniem ulicznego wojownika. – Myślę, że umrzemy – dodała rzeczowym tonem.
– Nie bądź głupia – powiedziała Sara.
– Nie waż się nazywać mnie głupią! Sama jesteś głupia! – Basia popchnęła Sarę, która była od niej wyższa, miała dłuższe kończyny i była szczuplejsza, delikatniejsza. Obie, w odróżnieniu ode mnie, świetnie radziły sobie w szkole i uczyły się bardzo pilnie. Basia kochała historię i chciała zostać dziennikarką, a Sara ponad wszystko upodobała sobie astronomię. Przez większość czasu dogadywały się świetnie, spędzały ze sobą mnóstwo czasu, ucząc się i czytając książki. Ale Basia była ambitna i zachowywała się jak cierń w boku Sary w chwili, gdy tylko poczuła się zagrożona.
Mama ostrzegła, żeby przestały.
Bubbe poczłapała do radia i podkręciła głośność. Głos prezentera zanikał co chwilę przez szumy fal. Przekręciłem delikatnie pokrętło i znalazłem stację, która dobrze odbierała. Prezenterowi brakowało tchu. Dukając, relacjonował, że dostrzeżono niemieckie samoloty bombardujące Warszawę, a także niemieckie oddziały i czołgi przekraczające zachodnią granicę z Polską. Ale niczego nie potwierdzili.
Papa krążył przy radiu, głaszcząc swoje gęste, czarne wąsy. Miał taki irytujący nawyk, kiedy był poruszony.
– Lew. – Mama założyła ramiona na piersi. – Ty i Ruben musicie iść do sklepu, żeby przynieść księgi rachunkowe i wszystkie ważniejsze rzeczy z sejfu, na wypadek gdyby sklep został zbombardowany.
W sejfie znajdowały się gotówka, kość słoniowa, kamienie szlachetne, a także srebrne i złote obręcze, których używaliśmy do wykończenia rączek parasolek.
Papa wyglądał na zaskoczonego.
– Myślę, że powinniśmy zostać razem, dopóki nie będziemy przekonani, że bombardowanie się zakończyło, nie sądzisz?
– Teraz jest cicho. Może już się skończyło. Po prostu się pospieszcie. Idźcie i zaraz wróćcie. Nie możemy sobie pozwolić na utratę tych rzeczy.
W odróżnieniu od papy mama była niewzruszona. Byłby z niej świetny generał w wojsku. Skupiała się na zadaniu. Kiedy już podjęła decyzję, nie było odwrotu.
Bubbe pokręciła głową.
– Nie. Powinni poczekać.
– Zgadzam się z mamą. Powinniśmy iść – powiedziałem. Chociaż nie zamierzałem iść bezpośrednio do sklepu. Musiałem najpierw zajrzeć nad rzekę, na wypadek gdyby Zelda na mnie czekała. Chciałem się upewnić, że była bezpieczna. Ale wiedziałem, że gdybym powiedział to przy mamie, uznałaby, że moje miejsce było z rodziną, a Zelda powinna zostać ze swoją. Nigdy nie wygrałbym tej kłótni. Więc milczałem, co już wcześniej sprawdzało mi się przy mamie.
Mama i Bubbe spierały się, jak to często bywało, z zaciekłością matki i córki, które miały niedokończone sprawy z przeszłości. Byliśmy do tego przyzwyczajeni. Żadna nie chciała odpuścić i zwykle inny członek rodziny musiał wkroczyć, żeby pomóc rozwiązać ich spór.
– Rachela ma trochę racji. – Papa powiedział spokojnie do Bubbe. To zwykle on przyjmował rolę mediatora. – Jeśli stracimy księgi i wszystkie kosztowności z sejfu, mocno nas to opóźni. Rzeczywiście wydaje się, że jest przerwa w bombardowaniu.
– Zgadzam się – wtrąciłem.
– Wszyscy jesteście meshuga! Szaleńcy! – odparła Bubbe, zasiadając z powrotem w swoim pluszowym fotelu. – Powinniście zostać na miejscu, aż będziemy pewni, że można bezpiecznie wyjść.
Potem Basia chciała pójść z nami.
– Absolutnie nie! – powiedzieli jednocześnie mama, Bubbe i papa.
– A ja myślę, że powinna iść – rzuciła sardonicznie Sara.
Basia zamachnęła się pięścią w jej stronę.
– Ani mi się waż – ostrzegła mama.
Poszedłem do pokoju, żeby dokończyć ubieranie się, a papa wyjął z szafy plecak i walizkę. Wypadliśmy z mieszkania i zbiegliśmy trzy piętra na dół, na ulicę. Ludzie ostrożnie wychodzili ze swoich bloków, zerkając w niebo i na siebie nawzajem, zdezorientowani i przerażeni. Na ulicach było tylko kilka dorożek ciągniętych przez konie. Te, które nas minęły, z woźnicami uderzającymi lejcami, były już pełne pasażerów. Na ulicy powiedziałem papie, że musimy zatrzymać się nad rzeką, żebym się upewnił, że Zelda tam na mnie nie czeka.
– Na pewno nie ma jej tam w takiej chwili – powiedział, krążąc niespokojnie w poszukiwaniu wolnego powozu.
– Ale muszę być pewny.
W końcu zatrzymała się dorożka. Papa wsiadł na otwarty powóz i kiwnął na mnie, żebym do niego dołączył.
– Chodź, jedźmy.
– Nie mogę – powiedziałem, cofając się powoli. – Muszę sprawdzić. – Odwróciłem się od niego i zacząłem biec w stronę rzeki.
Od razu zawołał za mną i obiecał, że zabierze mnie najpierw nad rzekę.
To cały papa, zawsze skłonny do kompromisu, zawsze chcący uniknąć konfrontacji i zwady. Chociaż mogłem wykorzystywać jego charakter przez większość nastoletnich lat i czerpałem z wolności, którą dawała mi jego słabość, nie znosiłem tego. Nie znosiłem, jak mama go kontrolowała i jak niektórzy klienci widzieli w jego uprzejmości okazję do wyzyskiwania. Często nakłaniali go, żeby sprzedał parasolkę po niższej cenie, czasami dziesięć, piętnaście, a nawet dwadzieścia procent taniej. Był zbyt usłużny.
Nie pomagało też, że był wątłej postury i skromnego wyglądu. Średniego wzrostu, z wąskimi ramionami, miał głęboko osadzone oczy, które wyglądały na zamyślone i często niepewne. Gęste, niesforne, czarne włosy nosił ulizane i zaczesane do tyłu, odsłaniając wysokie czoło i wydatne kości policzkowe. Jego małe okulary w drucianych oprawkach, jak te, które nosili księgowi albo bibliotekarze, balansowały na czubku wydatnego nosa, a pod nim wyrastały gęste, czarne wąsy, zawsze idealnie przycięte wzdłuż delikatnej linii górnej wargi. Był uprzejmym mężczyzną, dobrym dla pracowników, łagodnym. Mężczyzną, który czasem zachowywał się zbyt emocjonalnie i którym zbyt łatwo było manipulować.
Kiedy wsiadłem, młody woźnica poprowadził konia ulicą Mostową w stronę rzeki. Z otwartego powozu widzieliśmy chmary ludzi wyłaniających się ze swoich budynków i przemierzających gorączkowo ulice Kazimierza.
Mejer, sprzedawca ryb, i Naftoli, krawiec ze sklepu obok, pospiesznie zamykali swoje interesy, a Jakov, szewc z naprzeciwka, przykrył witrynę swojego sklepu ogromną, drewnianą płytą. Kawałek dalej Duży Ziggy, brodacz z owłosionymi ramionami pokrytymi pyłem, w pośpiechu rozładowywał ostatnie pudła z węglem ze swojego wozu, aż upuścił dwa z nich, rozsypując stertę czarnych kamieni po chodniku, którym ludzie próbowali przejść. Podniósł wzrok na niebo, gdzie przeleciało kilka kolejnych samolotów. Ostre, gardłowe odgłosy silników zaryczały nad nami, a groźne żelazo błysnęło w naszą stronę. I wtedy rozległy się syreny przeciwlotnicze, wywołując jeszcze większe poruszenie na ulicach.
Stary Samuel, z długą brodą i zgięty jak hak rybacki, wydawał się nieświadomy całego zamieszania. Dalej zamiatał ulice, a ludzie biegali wokół niego. Avrom nosiwoda wybiegł zza rogu i prawie przewrócił Starego Samuela drewnianą belką, którą miał zarzuconą na ramię, rozlewając przy tym na boki wodę z wiader założonych na oba końce. Jakiś biznesmen wyminął Avroma i Samuela, ale potknął się i upadł na krawężnik, ledwo unikając stratowania przez konia Lipy, ciągnącego wóz z mlekiem.
Na targowisku przy ulicy Gazowej sąsiedzi walczyli ze sobą, by napełnić torby jedzeniem. Pani Baum, zwykle uprzejma i miła, odepchnęła panią Fischer z drogi, żeby złapać bochenek chleba.
– Złodziej! – ryknął starszy mężczyzna, biegnąc za chłopcem przedzierającym się przez tłum. Kieszenie miał wypchane ziemniakami.
Rozgorączkowana matka wózkiem z dzieckiem i zakupami torowała sobie drogę i odpychała ludzi. Prawie przewróciła starszą kobietę, która podpierała się na lasce, jakby walczyła z podmuchami porywistego wiatru. Szła powoli wśród tłumu, robiąc jeden maleńki, ostrożny krok za drugim.
Ulice blokowały furgonetki dostawcze i samochody, zaniepokojeni kierowcy uderzali w klaksony, dorożki próbowały znaleźć trochę miejsca, a rowerzyści lawirowali wśród tego zamieszania. Konie z pobliskich gospodarstw tuż za miastem zaprzężone w wozy załadowane workami ze zbożem, klatkami z kurczakami, drewnianymi skrzyniami z jajkami ułożonymi w sianie i metalowymi pojemnikami na mleko, sprawiały, że ruch odbywał się w ślimaczym tempie.
Nasz woźnica wreszcie dotarł do Wisły i skręcił w ulicę Podgórską, która biegła wzdłuż rzeki. Kazałem mu zatrzymać się na moście.
– Zaraz wracam – powiedziałem do papy.
– Pospiesz się i bądź ostrożny – odparł, rozglądając się po niebie.
Nawołując Zeldę, zacząłem się przedzierać przez zarośla i jeżyny do ścieżki biegnącej równolegle do rzeki. Czerwonoskrzydłe kosy przelatywały mi nad głową, gdy gorączkowo się rozglądałem, starając się dostrzec błysk jej kręconych, miedzianych włosów. Ale nigdzie nie dostrzegłem żywej duszy. Mama i papa mieli rację – na pewno została w domu, z rodziną. Jednak musiałem mieć pewność.
Pobiegłem do dorożki i powiedziałem papie, że jej nie znalazłem i że spotkam się z nim w sklepie zaraz po tym, jak zajrzę do mieszkania Zeldy. To tylko cztery ulice od rzeki.
– Nie, dość tego! Jedziesz ze mną w tej chwili. Zajrzymy tam w drodze powrotnej. – Zacisnął dłonie na barierce aż zbielały mu knykcie. – A teraz wsiadaj, Ruben! – Rzadko widywało się go tak rozgniewanym.
– Przykro mi, papo, ale muszę iść. – Pobiegłem w stronę ulicy Krakowskiej, gdzie mieszkała Zelda i jej rodzina. Wołał za mną, ale się nie zatrzymałem. Kiedy biegłem, ogarnęła mnie fala poczucia winy. Może to był błąd, ale nie mogłem się powstrzymać. Musiałem mieć pewność, że Zelda była bezpieczna.
3
DWA DWUSILNIKOWE NIEMIECKIE SAMOLOTY KRĄŻYŁY NAD Krakowem jak jastrząb szukający zdobyczy. Kolejna bomba eksplodowała gdzieś w oddali, a potem nastąpiło złowrogie wycie syren przeciwlotniczych. Ich dźwięk niósł się echem przez miasto, przenikliwy ton stawał się coraz głośniejszy z mrożącą intensywnością – zapadające w pamięć, prymitywne wycie, które cięło powietrze, było przerażające.
Kolejne furgonetki, samochody i dorożki tłoczyły się na ulicach, a wśród nich pieszo przemykali ludzie, jakby ktoś ich gonił.
Kiedy wreszcie dotarłem do budynku, w którym mieszkała Zelda, przerażone rodziny ładowały góry bagaży na dwie furgonetki, do pięciu samochodów i trzech chybotliwych wozów konnych zaparkowanych przed drzwiami. Woźnica nerwowo krążył wokół czwartego wozu, skupiając spojrzenie ciemnych, paciorkowatych oczu na niebie i czekając niecierpliwie na swoich klientów.
Z wnętrza budynku dochodziły gorączkowe głosy krzyczących i płaczących dzieci oraz ich rodziców, wykrzykujących instrukcje do siebie nawzajem. Wbiegłem po schodach na trzecie piętro i przepchnąłem się przez grupę ludzi, którzy schodzili na dół, ciągnąc za sobą bagaże i meble.
Załomotałem do drzwi mieszkania Zeldy. Otworzył mi jej czternastoletni brat, Jozue. Wyglądał na zmieszanego.
– Ruben! Co ty tutaj robisz?
– Chciałem tylko sprawdzić, co u Zeldy.
– Wejdź. Jest w swoim pokoju, pakuje się.
Jozue był dla mnie jak młodszy brat. Zawsze kiedy byłem w ich mieszkaniu, chciał grać ze mną w szachy albo wyjść na dwór, żeby pokopać w piłkę na podwórku. Był biegły w uczeniu się języków obcych i mówił płynnie po niemiecku i francusku, radził sobie też z angielskim.
– Wyjeżdżamy! – krzyknął jego młodszy brat, Eli, mijając mnie w korytarzu i pędząc do matki.
Pani Abramowicz nie zauważyła, że wszedłem do mieszkania, bo biegała od pokoju do pokoju, pakując ubrania i sprzęty kuchenne.
– Dzień dobry, pani Abramowicz – powiedziałem.
Podniosła wzrok, wystraszona.
– Och… witaj, Ruben! – odparła, próbując upchnąć ubrania w pudle. – Co ty tutaj robisz? Dlaczego nie jesteś ze swoją rodziną?
– Martwiłem się o Zeldę.
– Cóż, to miło z twojej strony, że przyszedłeś do niej zajrzeć. Ale powinieneś być ze swoją rodziną. Wszystko z nimi w porządku?
– Tak. Wszystko dobrze.
– Dobrze. Zelda jest w swoim pokoju i się pakuje.
Zelda też nie usłyszała, że wszedłem do mieszkania, i była zaskoczona moim widokiem. Zamknąłem drzwi, objąłem ją ramionami, przycisnąłem do siebie i ucałowałem jej piegowate usta. Pogłaskała mnie czule po twarzy. Jej zielone oczy, w kolorze liści dębu, były o odcień ciemniejsze z powodu smutku.
– Dokąd jedziecie? – zapytałem.
– Na wschód. Na wieś, do gospodarstwa mojej ciotki i wuja obok Dębicy. Ale ja nie chcę jechać.
– Na jak długo?
– Nie wiem. Papa mówi, że wrócimy, jak będzie bezpiecznie. Chciałabym, żebyś mógł pojechać z nami.
– Ja też.
– Wy także wyjeżdżacie?
– Jeszcze nie wiem. Musimy doglądać sklepu i nie mamy żadnej rodziny na wsi. Pomogę ci się spakować. – Podałem jej kilka ubrań i poczułem wielki smutek, rozglądając się po jej małym, skromnie umeblowanym pokoju, w którym znajdowały się wyblakły, orientalny dywanik, komoda z ciemnego drewna, małe łóżko i biurko, przy którym odrabiała zadania domowe i czytała książki, piętrzące się pod ścianą od podłogi prawie po sufit. Jej papa zrobił regały z kawałków drewna sosnowego, które dostał od swojego znajomego stolarza.
Pokój wyglądał jak mały kąt w krakowskiej bibliotece. Książki pomagały zaspokoić Zeldzie nienasyconą ciekawość opowieści o świecie. Jej mózg był jak gąbka, chłonął wiedzę bez wysiłku, przyswajał wszystko, co tylko przyciągnęło jej uwagę. Była najmądrzejszą uczennicą w naszej szkole, a także najinteligentniejszą i najwrażliwszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałem. Nigdy nie mogłem do końca pojąć, dlaczego była ze mną. Kiedy raz o to zapytałem, powiedziała:
– Poza tym, że jesteś przystojny, masz też dobre serce, jak twój papa. I jesteś mądry, na swój sposób. – Podobała mi się ta część z byciem przystojnym, ale porównanie z papą już nie bardzo i nie byłem pewien, co miała na myśli, mówiąc o byciu mądrym „na swój sposób”. Postanowiłem nigdy nie prosić o rozwinięcie tego komentarza.
Na jedynej ścianie bez książek znajdowało się okno wychodzące na budynki stłoczone ciasno w tej okolicy. Na ścianie przy oknie Zelda powiesiła oprawiony w ramkę wydruk obrazu Matisse’a Otwarte okno. Był tak przepełniony spokojem i piękny, że całkowicie przyćmiewał posępny widok z prawdziwego okna.
Byłem z Zeldą, kiedy cztery lata temu po szkole znalazła ten wydruk podczas przeszukiwania śmietników w bogatej dzielnicy Podgórza. To było nasze ulubione zajęcie. Obraz przedstawiał francuskie drzwi otwarte na Morze Śródziemne pełne żaglówek. Na pierwszym planie znajdowały się kwiaty w doniczkach i roślinność, może winorośle, okalające widok na żaglówki. Kolory były jasne i żywe, różne odcienie turkusu, błękitu i zieleni, palony pomarańcz i pomidorowa czerwień, a ściana miała bogatą barwę fioletu. To były kolory Zeldy. Powiedziała, że to jej ulubiony obraz na świecie, bo ten widok dawał jej inspirację, nadzieję i poczucie spokoju. Kiedy patrzyłem na ten obraz, czułem się podobnie.
– Ruben, możesz pomóc mi dosięgnąć książek, które chcę spakować? Powiedziałam mamie, że chcę zabrać dziesięć. Ona powiedziała pięć. Zgodziłyśmy się na osiem. – Wybrała Granicę Zofii Nałkowskiej, Annę Kareninę oraz Wojnę i pokój Tołstoja, Braci Karamazow Dostojewskiego, Wielkiego Gatsby’ego Fitzgeralda, epicki poemat Pan Tadeusz Adama Mickiewicza, książkę o biologii człowieka i Drzewo życia Chaima ben Josefa Vitala z 1573 roku, książkę o nauczaniu kabały, mistycznych i ezoterycznych tekstów Judaizmu.
– Twoi rodzice nie będą zadowoleni, że wzięłaś akurat tę – powiedziałem, podając jej książkę.
– Ich problem. Wiedzą, że nie powstrzymają mnie przed czytaniem jej.
Czytanie na temat kabały było ogromnym źródłem napięć pomiędzy Zeldą a jej rodzicami. Ortodoksyjni Żydzi uważali, że kobiety nie powinny poznawać kabały i jej nauk. Ale Zelda nie była religijna w tradycyjnym, ortodoksyjnym sensie tak jak jej rodzice. Uważała siebie za uduchowioną, a nie religijną, i to właśnie mistyczne aspekty judaizmu najbardziej ją fascynowały. Studiowała nauki kabały, czytając Drzewo życia pomimo wątpliwości rodziców. Swego czasu dzieliła się ze mną tym, czego się nauczyła, i nawet rozumiałem niektóre tłumaczone przez nią rzeczy. Ale czasami miałem wrażenie, jakby mówiła do mnie w obcym języku. Zapytałem ją raz, dlaczego tak bardzo interesowała ją kabała. Wyjaśniła, że kabała dawała jej poczucie głębszego znaczenia i celu w życiu, bardziej złożone zrozumienie tego, jak wszystko na ziemi i we wszechświecie było połączone w sposób, którego często nie jesteśmy świadomi.
– Ale musisz lubić kabałę, Ruben. Nie tylko ją czytać – powiedziała wtedy. – Przysięgam ci, że jeśli to zrobisz, spojrzysz na świat zupełnie inaczej.
Chociaż była świadoma moich oporów wobec wszystkiego, co wiązało się z religią i spirytyzmem, nigdy nie porzuciła prób pokazania mi nowych sposobów na patrzenie i rozumienie świata.
– Ruben! Chodź mi pomóc! – zawołał z salonu pan Abramowicz zachrypniętym głosem.
Zelda przyciągnęła mnie do siebie i pocałowała. Ciepło jej ciała, spokojny oddech i zapach lawendy na jej delikatnej szyi, jej jasnoniebieska bawełniana sukienka była tak miękka w moich dłoniach, że przepełniła mnie tęsknotą i jeszcze pogłębiła ponury nastrój. Bałem się rozłąki z moją genialną, uduchowioną, niesamowicie wrażliwą Zeldą. Nasza najdłuższa rozłąka jak dotąd trwała zaledwie dziesięć dni, kiedy razem z rodziną pojechałem na wakacje do Zakopanego. Te dziesięć dni wydawało mi się jak miesiąc. Codziennie wysyłałem jej pocztówki, zapewniając, jak bardzo za nią tęsknię i jak chcę wziąć ją znowu w ramiona, kiedy tylko wrócę.
Gdy się przytulaliśmy, dopadły mnie pełne troski myśli, że coś może jej się stać podczas tego pobytu na wsi. Złe przeczucia ciążyły mi na sercu. Bałem się, że może zniknąć, jeśli ją wypuszczę.
– Ruben! – Jej papa krzyknął ponownie. – Potrzebuję cię!
– Idź mu pomóc – szepnęła Zelda i pocałowała mnie ponownie. – I nie martw się. Nie sądzę, żebyśmy wyjeżdżali na długo.
W małym salonie pan Abramowicz, przygarbiony i wymizerowany, upychał książki i ubrania w już przepakowanym kufrze. Ostrożnie owinął święty, oprawiony w skórę modlitewnik Talmudu w swój talit – biały szal modlitewny – wraz z ciemnoniebieskim, welwetowym woreczkiem zawierającym jego tefilin. Były to dwa skórzane pudełeczka zawierające pergaminowe zwoje, które mieściły się w dłoni. Jako ortodoksyjny Żyd, pan Abramowicz posłusznie nosił tefilin podczas każdej modlitwy.
– Pomóż mi to zamknąć – powiedział, napierając na wieko.
Przycisnąłem je całym swoim ciężarem, a i tak ledwo udało się zamknąć. Potem pan Abramowicz sztywno podniósł jeden koniec kufra, jęcząc i narzekając na jego wagę, a ja uniosłem drugi. Znieśliśmy bagaż z jednej kondygnacji schodów, ale musieliśmy zatrzymać się na półpiętrze i odstawić go, żeby mógł złapać oddech. Czarna, welwetowa jarmułka zsuwała się z czubka jego łysej głowy, ukazując ostatnie kępki siwych włosów, jakie jeszcze mu zostały. Strużki potu spływały mu po kopulastym czole.
– Oy gevalt[1] – burknął, wycierając pot chusteczką i poprawiając jarmułkę.
– Wszystko w porządku? – zapytałem.
– Jeśli będę miał atak serca albo udar, upewnij się, że moja rodzina stąd wyjedzie. Obiecaj mi to!
– Oczywiście, obiecuję. Ale proszę nie mieć ataku serca ani udaru, panie Abramowicz. Rodzina pana potrzebuje.
– Z pewnością nabawię się przepukliny. Plecy mnie wykańczają.
– Proszę używać nóg, panie Abramowicz, nie pleców.
– Moich farshtunken nóg? Jedyne, do czego mogę ich używać, to dojście do kuchennego stołu, żeby coś zjeść, i do toalety.
Pan Abramowicz był małym, brzuchatym mężczyzną w okularach, wyglądającym rabinistycznie z tą długą, siwą brodą mieszającą się z kręconymi bokobrodami i poplamionymi od herbaty wąsami, które porastały jego górną wargę. Żarliwie studiował Torę i codziennie chodził do synagogi, podczas gdy członkowie mojej rodziny, poza Bubbe, pod względem społecznym i kulturowym byli Żydami, ale niepraktykującymi. Do synagogi chodziliśmy tylko podczas głównych świąt, przez wzgląd na tradycję, a także w rocznicę śmierci dziadka Eliasza, by uszanować życzenie Bubbe.
Pan Abramowicz marzył kiedyś, żeby zostać rabinem, jednak nigdy nie udało mu się tego osiągnąć. Nie będąc w stanie utrzymać się jako rabin, został wędrownym krawcem i dorabiał sobie trochę grosza na starej maszynie Singera, która zajmowała jeden kąt salonu. Zelda powiedziała mi, że kiedy była mała, czasami słyszała, jak modlił się w nocy, błagając Boga, żeby powiedział mu, co ma zrobić, żeby zdobyć dość pieniędzy na otwarcie własnego zakładu. Czasami płakał. Innym razem mówił bardziej gniewnym tonem, chcąc skłonić Boga, żeby odpowiedział na jego modlitwy.
Pani Abramowicz w dużej mierze utrzymywała rodzinę. W odróżnieniu od męża miała stabilną pracę jako naprawiaczka dla bardzo dobrze prosperującego krawca, pana Fischlera z ulicy Józefińskiej. Nauczyła się fachu od rodziców i zaczęła pracować już w wieku dziewięciu lat. Nauczyła Zeldę szyć, chociaż ta już od najmłodszych lat planowała, że zostanie pediatrą. Bez względu na to, że Zelda była prymuską w szkole i przeskoczyła dwie klasy, matka i tak nalegała, żeby uczyła się szyć.
– Szycie to fach, którego ludzie zawsze będą potrzebować. I nikt ci tego nie zabierze – wykrzykiwała.
Po tym, jak w końcu załadowaliśmy kufer, pan Abramowicz był zbyt wyczerpany, żeby nosić jeszcze jakiekolwiek ciężary. Wspiął się na powóz z pomocą woźnicy i usiadł, żeby odciążyć obolałe kolana i plecy, a także złapać oddech, zanim wróci do mieszkania. W międzyczasie z pomocą Zeldy i pani Abramowicz przeniosłem resztę bagaży.
Kiedy skończyliśmy, zaczęło już zmierzchać. Latarnik Biala – samotna, przygarbiona postać w czarnych, postrzępionych ubraniach – kuśtykał ulicą w naszą stronę, używając długiego, drewnianego kija z metalowym hakiem na końcu, żeby odkręcić gaz, zanim zapalał świecą każdą latarnię.
Rodzice Zeldy usiedli na ławeczce za woźnicą, ich powóz był wypełniony walizkami, kuframi i workami pełnymi ubrań. Jozue i Eli zajęli miejsce z tyłu, gdzie umościli sobie wygodne miejsce pomiędzy stertami bagaży.
Zanim Zelda wspięła się na powóz, przytuliła mnie ostatni raz.
– Kocham cię i będę za tobą tęsknić – wyszeptałem jej do ucha.
– Ja też cię kocham i będę tęsknić jeszcze bardziej – odpowiedziała.
– Ale ja już tęsknię.
– Ja też już tęsknię. – Jej przygnębiony głos był cichy, jak delikatny szept, przypominający dźwięk trawy nad rzeką, poruszanej ciepłą bryzą.
Chciałem dać jej coś, co będzie jej o mnie przypominało, ale nie miałem w kieszeniach nic poza kilkoma kopiejkami. Spojrzałem na swoje ubrania i oderwałem od spodni jeden z dużych, błyszczących, czarnych guzików, których używałem do przypinania szelek.
– Co ty wyprawiasz? – zapytała zdezorientowana.
Wcisnąłem go w jej dłoń.
– Zachowaj dla mnie ten guzik, a kiedy wrócisz, pokażesz mi, jak przyszyć go z powrotem.
Pocałowaliśmy się. Poczułem słony smak łez na jej wargach. Nasze błagalne uśmiechy miały sygnalizować, jak bardzo chcieliśmy wierzyć, że wszystko będzie dobrze. I że niedługo się zobaczymy. A jednak w jej zielonych oczach, błyszczących w świetle latarni ulicznych, widziałem niepokój, obawę i smutek. Jestem pewien, że zobaczyła to samo w moich.
Eli i Jozue siedzieli na tyłach powozu, wciśnięci pomiędzy kufry i walizki, podawali między sobą postrzępioną piłkę nożną. Jozue spojrzał na mnie i pomachał z ekscytacją.
– Bądź gotowy! – powiedział. – Pokonam cię przy następnej partii szachów!
– Wątpię!
– Zobaczysz.
Zelda pocałowała mnie ponownie, a potem wspięła się na powóz i usiadła na ławeczce za woźnicą, wciskając się między matkę i ojca.
– Wypatruj moich listów – powiedziała, kiedy ich powóz ruszył powoli na wschód w stronę mostu nad Wisłą.
– Nie zgub mojego guzika! – odkrzyknąłem.
– Zaufaj mi – odparła.
Koń ciągnął wóz przez plamy ciemności, a Zelda pojawiała się i znikała w ciepłym blasku latarni. Patrzyliśmy sobie w oczy, posłaliśmy ostatni pocałunek, a potem machaliśmy do siebie desperacko, zanim zniknęła w mroku nocy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] Sformułowanie w jidysz używane do wyrażenia szoku lub zdumienia (przyp. tłum.).
Tytuł oryginału: The Umbrella Maker’s Son
Copyright © 2025 by Tod Lending
All rights reserved
Copyright for the Polish edition © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Joanne O’Neill
Zdjęcia na okładce:
© Victor Habbick/Trevillion Images (ulica);
© Tim Robinson/Trevillion Images (postać po prawej);
© Silas Manhood/Trevillion Images (postać po lewej);
© Bettmann/Getty Images (flaga);
© Getty Images; © Shutterstock
Redakcja: Sylwia Chojecka | Od Słowa do Słowa
Korekta: Anna Walczak | Od Słowa do Słowa
Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa
PR & marketing: Andżelika Wojtkiewicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-367-9
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
SERIA: HYPE
Wszelkie postacie i wydarzenia są dziełem fikcji. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żywych lub martwych, jest przypadkowe