Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Literatura ku otrzeźwieniu – bez recepty, ale z mocnym skutkiem ubocznym: śmiech przez łzy.
Pełna humoru, ironii i celnych obserwacji podróż po prowincjonalnej Polsce, gdzie zdrowie psychiczne mierzy się kolejką do lekarza, a rentgen świeci w stodole. Leon Wyciora z chirurgiczną precyzją diagnozuje absurdy codzienności – od wiejskiej przychodni po lokalną remizę, która staje się łaźnią i miejscem duchowej odnowy.
Zbiór opowiadań „Na zdrowie, idioci!” to satyryczna, ale czuła kronika narodowych przypadłości – zarówno tych medycznych, jak i mentalnych. Idealna lektura dla tych, którzy śmieją się wtedy, gdy nie powinni – i właśnie dzięki temu jeszcze jakoś żyją.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 101
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł:Na zdrowie, idioci! Diagnoza: Naród. Tom IAutor: Leon Wyciora
Copyright © Leon Wyciora
Copyright © Nina Moren, Kraków 2025
ISBN: 978-83-976088-1-8Wydanie pierwsze (e-book)Data publikacji: 2025Publikacja własna autora
Okładka: projekt własny autoraKorekta: Nina MorenKontakt z autorem: [email protected]
© 2025 Leon WycioraWszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być kopiowana, powielana, rozpowszechniana ani przechowywana w systemach wyszukiwania lub przekazywana w jakiejkolwiek formie – elektronicznej, mechanicznej, fotograficznej, nagraniowej czy innej – bez pisemnej zgody autora.
Nota od autora:
Wszystkie postaci, wydarzenia i miejsca opisane w tej książce są całkowicie fikcyjne, a ich ewentualne podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub zmarłych – jest przypadkowe i niezamierzone.
Publikacja ta ma charakter humorystyczny i satyryczny. Jej celem nie jest obrażanie żadnej osoby, grupy społecznej, religijnej ani zawodowej. Autor pragnie, by czytelnik traktował ją jako formę literackiej zabawy i społecznego komentarza, a nie jako źródło opinii czy ataków. Jeżeli książka wywoła refleksję – świetnie. Jeżeli uśmiech – jeszcze lepiej.
Spis treści
Od autora
Pacjent Zero: Przychodnia
Zespół Nieszczelnego Wnętrza
Czip w kocie
Egzorcyzmy NFZ
Rezonans nieczynny
Cud w aptece
Przyjdzie pielęgniarka, to se pogadamy
Sanepid nad jeziorem
Wizyta kontrolna z nieba
Cisza przed burzą... migrenową
Wnuczek dzwonił, mówił że z sanepidu…
Znieczulenie ogólne w remizie
Dotyk kontrolowany
Podwyżka diety
Pogotowie duszpasterskie – Ksiądz Marek i pokusa paracetamolu
Pogotowie bioenergetyczne
Słońce w sieci
Spisek przeciwko szczepionce
Maślana sekta i remiza pełna złudzeń
Pączek w maśle – kontrola z kuratorium
Cukrowa apokalipsa
Tlenoterapia pod lipą
Rentgen w stodole
Wielkie Mycie w Złomrzycach-Zdrojach
Posiedzenie nad przetworem
Złomrzyce – Póki śmiech nas nie rozłączy
Nie chciałem tego pisać.
Serio.
Bo ileż można? Pisało się już o wszystkim: o miłości (nuda), o śmierci (pretensjonalne), o Bogu (to zostawiam księdzu), o pierogach (mam notatki, będzie tom II), ale jeszcze nikt – przynajmniej uczciwie – nie napisał o tym, co naprawdę toczy ten kraj jak kiła mózgowa po trzech reformach.
Ludzie.
A konkretnie – naród, który ma więcej teorii niż zębów, leczy się u Google’a i wierzy, że czosnek działa na promieniowanie. W dodatku myśli, że jak pójdzie do lekarza, to mu życie ktoś naprawi jak rozrusznik w polonezie.
No więc wziąłem bohatera. Nie z wielkiego świata. Tylko z przychodni w powiecie, gdzie termometr pęka od emocji, a ciśnienie mierzy się wzrokiem. Doktor Zbylut Makowski – człowiek, który potrafi wyleczyć nieuleczalne, ale tylko jeśli pacjent obieca, że przestanie bredzić.
Te opowiadania to zapis rzeczywistości. Może trochę zniekształcony. Może popity. Może zrobiony z notatek na odwrocie recepty i etykiety z denaturatu. Ale szczery.
Bo śmiech to zdrowie, a satyra to ostatni rodzaj diagnostyki, jaki jeszcze nie jest na NFZ.
Tak że:Jak ktoś się poczuje urażony – znaczy, że dobrze trafione.Jak się ktoś roześmieje – znaczy, że nie wszystko jeszcze stracone.
A reszta to już nie moja sprawa. Ja tylko opisuję.
I nalewam.
Na zdrowie, idioci!
Leon Wyciora
(czyli o tym, jak Złomrzyce-Zdroje zostały poddane diagnozie narodowej – na wesoło, ale bez znieczulenia)
Złomrzyce-Zdroje nie pojawiały się na mapach pogodowych, bo nawet satelity nie chciały tam zaglądać. Miejscowość, która w teorii była uzdrowiskiem, w praktyce przypominała aptekę po zamknięciu – niby coś tam jeszcze stoi, ale lepiej nie pytać co i po co. To była miejscowość, o której nawet GPS mówił: „Zawracaj, jeśli możesz”. Formalnie wieś gminna, nieformalnie – skansen rzeczywistości, w którym czas się zatrzymał, pokasłał i ruszył dalej boczną drogą.
Na wjeździe do Złomrzyc stała dębowa tablica, na której niegdyś widniało:„Złomrzyce-Zdroje – naturalna równowaga ciała i ducha”.
„Ciała” oderwało się podczas wichury w 2004 roku i do dziś leży za rowem, używane przez młodzież jako sanki w sezonie zimowym. „Ducha” dopisał ktoś markerem – niektórzy mówią, że to ksiądz, inni że sołtys po trzecim piwie.
W gminie rządził wójt Stefan Bicz, człowiek o spojrzeniu tak przenikliwym, że czasem przebijał nim nawet własne intencje. Znany był z tego, że potrafił załatwić wszystko – o ile nie wymagało to podpisu, pieczątki ani obecności. Miał wewnętrzny radar na kontrole z województwa i zjawiał się tylko wtedy, gdy trzeba było przeciąć wstęgę lub winnego.
Na drugim biegunie gminnego ekosystemu znajdowała się Parafia pw. Świętej Kary z Rejestru, jedyny kościół w Polsce, który po reformie liturgicznej przez pomyłkę błogosławił PIT-11 zamiast święconki. Proboszczem był ksiądz Marek Czartoryjski, duchowny-ateista, który odprawiał nabożeństwa z przyzwyczajenia, tak jak inni rano włączają czajnik. Ewangelię znał na pamięć, ale wykorzystywał ją głównie do ciętych ripost i wygranych debat z radą parafialną.
– I rzekł Jezus: „Idź i nie grzesz więcej”. Ty zaś, Wiesławie, możesz przestać parkować na zakrystii? – komentował z ambony, patrząc znacząco na organistę, który od 2009 roku trzymał malucha w prezbiterium, „bo zamarza rozrusznik”.
Zresztą, odkąd organista Wiesław trzymał malucha w kościele, msze przybrały charakter bardziej mobilny. Auto nie raz odpaliło w środku kazania – raz nawet ruszyło do przodu podczas pieśni „Zbliżam się w pokorze”, co wzbudziło poruszenie wśród starszych parafian. Ale jak mawiał ksiądz Marek – „Duch Święty też czasem przychodzi z hukiem.”
Pojawiło się też nowe określenie liturgicznego tempa celebracji: „święty bieg jałowy”.
Nad duchową i moralną jakością nabożeństw czuwała rada parafialna, czyli trzy emerytki w moherowych beretach, które potrafiły odczytać grzech śmiertelny z układu sznurowadła i miały osobisty ranking grzeszności „tych z ławki po lewej stronie”. Zasiadały tuż pod amboną, patrzyły groźnie i szeptały szybciej niż rada gminy głosuje za podwyżką diety.
Msze urozmaicał także ministrant Franek, lat jedenaście i z ADHD w stanie surowym. Gdy dzwonił dzwonkami, wyglądało to jakby ktoś uruchomił liturgiczny beatbox – raz nawet trafił w uszy babci Jadwigi, która od tamtej pory słyszała kolędy latem.
Na końcu kościoła znajdowała się skarbonka z przyklejoną kartką: „Na nowe kadzidło, bo stare dusi.”
Plotka głosiła, że raz widziano ją w supermarkecie Stonka, podpiętą do terminala jako fundacja „Złomrzycka Nadzieja”, ale ksiądz Marek wytłumaczył, że to był tylko test „mobilnej jałmużny”.
Z kolei komendant Zdzisław Gomuła, szef lokalnej policji, miał na koncie więcej niezamierzonych gagów niż policyjnych sukcesów. Cierpiał na przewlekłe zapalenie logicznego myślenia i lekką obsesję na punkcie wszelkich teorii spiskowych. Uważał, że szczepionki są po to, żeby śledzić ludzi, gdyż jako przedstawiciel prawa i przeterminowanych antybiotyków, miał niepisany tytuł „specjalisty ds. bezpieczeństwa wyobrażonego”. Od kiedy w 2007 roku uznał, że pobliska wieża przekaźnikowa „mruga do niego nocą”, nosił czapeczkę z folii aluminiowej pod służbową czapką, „żeby nie ściągało danych i nie podsłuchiwało myśli – własnych ani cudzych”.
– Nie wiem, czy to działa, ale od kiedy ją noszę, mniej mi się śnią Niemcy – tłumaczył kiedyś doktorowi Zbylutowi, który uznał to za najbliższe wyznanie wiary, jakie kiedykolwiek usłyszał od policjanta.
Natomiast w centrum wsi – a „centrum” to w tym wypadku trzy sklepy, przystanek PKS-u i krzywy kosz na śmieci – stał Ośrodek Zdrowia im. dr med. Anonima, chociaż od dawna wiadomo było, że nikt tu anonimowy nie był. Każdy wiedział, kto kogo leczył, kto komu dał fałszywe L4 i kto naprawdę nie miał hemoroidów, tylko potrzebował spokoju od teściowej.
Od dwunastu lat przychodnię prowadził doktor Zbylut Makowski, były lekarz wojskowy, obecnie specjalista od wszystkiego, co jeszcze żyje, oraz od paru przypadków, które już tylko by chciały. Przeżył dwie misje, trzy reformy systemu ochrony zdrowia i cztery kobiety (żonę tylko jedną, ale była intensywna). Jak mawiał: „Najbardziej udane związki miałem z grypą i gorączką powyżej trzydziestu dziewięciu stopni – przynajmniej wiedziałem, kiedy się kończą”. Jego filozofia leczenia była prosta: „Zanim cię wyleczę, spróbuję cię zrozumieć. Ale nie licz na sukces w żadnej z tych dziedzin”.
Zbylut miał lat sześćdziesiąt i trochę, bo od pięciu przestał liczyć, a PESEL traktował jak wróżbę, twarz pomarszczoną niczym mapa fizyczna Europy Wschodniej i spojrzenie, którym można było odkażać rany. Jego stetoskop pamiętał jeszcze PRL, a fartuch – ostatnią inwazję moli, mimo tego nosił go z godnością i plamą po bigosie z ubiegłego kwartału. Notatki prowadził w zeszycie z okładką „Smerfy 2002” i często zaglądał do rubryki „uwagi pozamedyczne”, gdzie zapisywał swoje diagnozy społeczne. Przykład:
Pacjent: Kaczmarek Władysław
Problem: Brak apetytu, brak motywacji, brak sensu.
Diagnoza: Poważne niedobory dopaminy i kontaktów z rzeczywistością.
Zalecenia: Unikać wiadomości w TV i wnuczka.
Uwagi: Może jeszcze pożyć, jeśli nie przeczyta ulotki leku.
U boku doktora Zbyluta stała siostra Bożenka Szprycha – pielęgniarka z powołania, ze znieczuleniem w oczach i nadzieją wyłącznie dla roślin doniczkowych. Miała nieco ponad pięćdziesiąt lat (kobiet o wiek się nie pyta!), dwójkę dzieci, jedenaście krzyżyków na ścianie i tylko jedno hobby – komentowanie życia pacjentów na głos. Przeszła wszystkie kursy pielęgniarskie i jedną próbę zostania świętą. Nosiła krzyż, gaziki, mieszankę ziół do kadzidła i nóż do masła – wszystko w jednej kieszeni fartucha. Znała na pamięć grupy krwi większości mieszkańców, w tym dwóch psów i jednego księdza.
Bożenka nie bała się nikogo – oprócz pacjentów z pytaniami typu „czy panadol jest z glifosatem?”, a jej ulubione powiedzonka brzmiały: „To nie jest gabinet cudów, tylko polska medycyna. Cud, że jeszcze działamy”, oraz: „Jakby głupota bolała, to byśmy tu mieli izbę przyjęć w kostnicy.”
Kiedyś przyznała się Zbylutowi, że miała sen o tym, że zostanie papieżycą. Odpowiedział, że to logiczne, bo już teraz robi cuda z kroplówką i kadzidłem.
Przychodnia – choć urzędowo była budynkiem medycznym – przypominała bardziej kaplicę absurdu. Drzwi do gabinetu psychiatry otwierały się tylko z zewnątrz, rentgen działał jak loteria, a automatyczny dozownik mydła podawał modlitwy zamiast płynu. Jednak wszyscy już się przyzwyczaili.
Aż któregoś ponurego i wilgotnego jak parówka w termosie poranka, kiedy deszcz padał bardziej z obowiązku niż z chmur, do przychodni dotarł list polecony. Doręczył go listonosz Sylwek, lokalny heros na rowerze składaku marki „Jubilat”. Sylwek zawsze wyglądał, jakby był w trakcie rozmowy z Bogiem, ale nie do końca wiedział, kto zaczął.
List był zaadresowany do: „Doktor Zbylut Makowski, Osobistość Lecznicza, Złomrzyce-Zdroje, przy krzyżówce z plakatem disco polo”.
Zbylut wziął kopertę, powąchał (pisma z prokuratury – pachną inaczej) i przeczytał na głos:
„Szanowny Panie Doktorze,
W związku z wdrażaniem nowego ogólnokrajowego programu Racjonalizacji Jednostek Medycznych (RJM) informujemy, że Pańska placówka została zakwalifikowana do procesu optymalizacji funkcjonalno-strukturalnej.
Prosimy o przygotowanie niezbędnej dokumentacji (załączniki A-G, w trzech egzemplarzach, najlepiej czcionką patriotyczną), opis zasobów (w tym: liczba pacjentów, ilość termometrów rtęciowych, obecność kapliczki) oraz raport z efektywności działań leczniczo-wychowawczych za ostatnie 10 lat.
W przypadku braku odpowiedzi w ciągu 7 dni roboczych (roboczych w znaczeniu urzędowym, nie biologicznym), zastrzegamy sobie prawo do transformacji placówki w podmiot niekliniczny lub sezonowo-rekreacyjny.
Z poważaniem,Inspektor Leonard KrzemieńZespół ds. Zoptymalizowania Ośrodków Zdrowia Wiejskich (ZZOZW).”
Makowski spojrzał przez okno na wójtowy baner wyborczy, który wciąż wisiał na starym świerku (obaj mieli po pięćdziesiąt lat, ale świerk wyglądał zdrowiej), po czym wyjął z szuflady butelkę spirytusu, polał trochę do kubka z napisem „Nie mów mi, co boli – wiem, że życie”, i rzekł:
– Bożenka, otwieraj zeszyt. Zaczynamy nowy rozdział.
– Diagnozujemy kogoś? – zapytała, wyciągając termometr jak różdżkę.
– Tak. Naród.
Wypite, rozdane, przegadane…
Czterej muszkieterowie Złomrzyc-Zdroi – wójt Stefan, ksiądz Marek, komendant Zdzisław i doktor Zbylut – spotykali się raz w tygodniu, by zagrać w pokera. Nie dlatego, że byli hazardzistami, lecz żeby na chwilę oderwać się od swoich codziennych potyczek z rzeczywistością. Karty leżały na stole, a wraz z nimi kłębiły się historie, plotki i gorzkie żarty o tym, co dzieje się w ich małej wsi.
(czyli jak nowoczesność weszła jelitami i wyparła zdrowy rozsądek)
Wszystko zaczęło się w poniedziałek rano, tuż po tym, jak doktor Zbylut Makowski otworzył przychodnię i zaparzył swoją jedyną herbatę tygodnia – tę z torebki pamiętającej jeszcze czasy, gdy minister zdrowia nosił okulary z drutu i mówiło się „konsultant krajowy”, a nie „ambasador zdrowia psychicznego”.
Zbylut był lekarzem z przypadku i przetrwania. Dawno temu, jeszcze w czasach wojskowych, potrafił zszyć rozharataną skórę na kolanie czołgiście w marszu. Teraz z niezmiennym spokojem przyklejał plastry na spirytusowe poparzenia wywołane przez babcine spirytualia. Nic go już nie zaskakiwało. Do poniedziałku.
Pierwsza pacjentka weszła przed czasem, co samo w sobie było zbrodnią. Nazywała się Blanka – dwudziestokilkuletnia, z twarzą zrobioną na modłę Instagrama i legginsami tak napiętymi, że przypominały termofor. Głos miała delikatny, niemal szeptany, ale niosła ze sobą zapach dramatycznej fermentacji.
– Panie doktorze… – zaczęła, przysiadając ostrożnie na krześle, jakby bała się, że uszkodzi własne wnętrzności. – Coś się ze mną dzieje… czuję jakby… jakby w środku coś się psuło. Bulgocze. Czasem syczy. Wczoraj wydawało mi się, że usłyszałam dźwięk, jakby ktoś odkręcał butelkę.