Na wyciągnięcie ręki - Jadwiga Czajkowska - ebook
NOWOŚĆ

Na wyciągnięcie ręki ebook

Jadwiga Czajkowska

4,0

81 osób interesuje się tą książką

Opis

Ufna i pełna marzeń Kalina, pomimo ostrzeżeń najbliższych, wychodzi za mąż za znacznie starszego, wpływowego i świetnie sytuowanego Pawła. Łudzi się, że jego deklaracje miłości i wsparcia są autentyczne, bo - choć stara się wypierać brutalną prawdę - w rzeczywistości idealne małżeństwo jest układem. W zamian za luksus i nielimitowany dostęp do karty kredytowej, dziewczyna pozostaje zawsze na wyciągnięcie ręki, gotowa do zaspokajania wszelkich fanaberii i fantazji męża. Do tego bogactwo szybko zmienia Kalinę w snobkę, przekonaną że wygodny układ nigdy się nie zmieni. Ale życie ma dla niej inny plan, w którym gra pozorów się kończy, a mężowska maska opada z hukiem. Świat Kaliny rozpada się na kawałki. Czy uda się jej zbudować swoje życie na nowo? Bez złudzeń i na własnych warunkach? Prawdziwa siła często rodzi się z upadku, ale czy tak się stanie tym razem?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
3
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Korteress55

Całkiem niezła

Można przeczytać i nawet porusza ciekawy temat, ale koniec jest bardzo naiwny i rozczarujący.
00



Copyright © Jadwiga Czajkowska, 2025

Projekt okładki

Justyna Knapik

Zdjęcie na okładce

AdobeStock/Indiraswork

Redakcja

Ewa Hoffmann-Skibińska

Korekta

Maria Stanis, Barbara Sacka

Łamanie i skład

Beata Kostrzewska

Opracowanie wersji elektronicznej

Karol Bociek

ISBN 978-83-68468-15-1

Kraków 2025

Wydawnictwo BOOKEND

[email protected]

www.bookend.pl

Capital Village Sp. z o.o.

ul. Gęsia 8/202, 31-535 Kraków

Nie ulega wątpliwości: każdy zna taką parę. Jeśli nie osobiście, to ze słyszenia, tabloidów lub plotkarskich portali internetowych. On starszy, bajecznie bogaty i wpływowy. Ona o dekady młodsza, niemajętna, zjawiskowo piękna, spragniona bezpieczeństwa i stabilizacji w jego silnych ramionach. Oczywiście, taki związek może przetrwać, gdy obie strony łączy czyste, bezinteresowne uczucie, a partnerzy przymkną oko na to i owo. Wszak życie jest sztuką kompromisów.

Tylko dlaczego naszej bohaterce Kalinie, która zawsze pozostawała do dyspozycji Pawła, dosłownie na wyciągnięcie ręki, i zdążyła przywyknąć do swobody finansowej, zbytków, wygód i luksusów, świat w jednym momencie runął na głowę?

* * *

– Nie zapominajcie, że wprowadzacie się do mieszkania starszej pani. Uszanujcie jej fanaberie i na litość boską, błagam, sprzątajcie po sobie na pico bello w łazience, nie zostawiajcie bajzlu w kuchni, proponujcie pomoc i ogólnie nie doprowadzajcie jej do stanu wrzenia, bo was wywali za drzwi i wylądujecie pod mostem. – Nasza mama siedząca za kierownicą rozklekotanego lanosa udzielała mnie i mojej bliźniaczce Joasi ostatnich rad.

Był poranek trzydziestego pierwszego sierpnia. Rodzicielka, dopiero co blada i słaniająca się ze zmęczenia, wróciła z nocnej zmiany z Rafałkowa, pobliskiego miasteczka, gdzie od ponad dwudziestu lat pracowała jako recepcjonistka w trzygwiazdkowym hotelu Leśny Przystanek. W biegu wypiła kilka łyków kawy, nadgryzła rogalik, pomogła nam ułożyć w bagażniku plecaki i na skróty, nieutwardzoną, wąską i krętą drogą przez las podwoziła nas na przystanek autobusowy obsługujący trasy dalekobieżne. Miałyśmy przed sobą kilka przesiadek, pokonanie trzystu kilometrów, a od jutra zupełnie nowy etap w życiu – mieszkanie w pokoju wynajętym u nieznanej pani Zuzi i rozpoczęcie dwusemestralnej nauki w Studium Smart Edukacja, ja na kierunku podologia, a Joasia na kosmetyka i wizaż. Formalności załatwiłyśmy online, a pokój widziałyśmy tylko na kilku fotkach dołączonych do anonsu na jednym z portali internetowych. Mamy ta perspektywa nie zachwycała –praktycznie jechałyśmy w ciemno. Jeszcze poprzedniego dnia dzwoniła do ogłoszeniodawczyni i upewniała się, czy aby na pewno możemy liczyć na obiecane cztery kąty. Ta potwierdziła solennie i zapewniła, że nie może się nas doczekać. Córki wraz ze studiującymi już dziećmi mieszkają za granicą, ona od dwóch lat jest wdową i postanowiła jeden z pokoi wynająć, licząc na nowe i tylko pozytywne doświadczenia.

– Spokojna głowa – zapewniłam i opuściłam szybę.

Doszedł mnie znajomy i intensywny zapach wilgotnego igliwia, mchu, borówek, kory drzew i żywicy. Nie mijałyśmy się z żadnym samochodem. Kompletne pustkowie, tylko wśród drzew migotały sylwetki miejscowych grzybiarzy z koszami wiklinowymi w rękach. Będą potem próbować sprzedać na targowisku w Rafałkowie borowiki, kanie i maślaki, a jeśli się nie uda, ususzą je na siatce przy uchylonych drzwiczkach piekarnika.

Minęłyśmy starą leśniczówkę zbudowaną z bali, mama ostro skręciła w lewo i zostawiłyśmy za sobą rodzinne Rafałkowice, maleńką wioskę zabudowaną starymi, w większości nadającymi się do rozbiórki domami, spośród których wiele było pustostanami, a tablice z informacją „na sprzedaż” wisiały na ich frontach latami. Młodzi zaraz po skończeniu edukacji brali nogi za pas i uciekali do większych miast, bo tutaj nie widzieli perspektyw na godne życie. Nie uśmiechało im się babrać rąk w nieurodzajnej, piaszczystej glebie i specjalizować w dziedzinie podwórkowej hodowli kur, kaczek czy indyków. Z roku na rok ujemny wskaźnik demograficzny pobijał kolejne rekordy. Mieszkańcy utrzymywali się przede wszystkim z małych, niewyspecjalizowanych gospodarstw i groszowych rent rolniczych. Dochód przypadający na mieszkańca był jednym z najniższych w Polsce. Liczba opuszczonych domostw rosła na potęgę. Niektórzy wielkomiejscy malkontenci, gdy przez pomyłkę zjechali z głównej drogi i trafili do Rafałkowic, z piskiem opon zawracali i dodawali gazu, myśląc: „Oby jak najdalej”, bo z ich perspektywy to dzikie strony zapomniane nawet przez diabła, a co dopiero przez inwestorów, którzy chcieliby ulokować tu biznesy.

Dla nas jednak to miejsce stanowiło najpiękniejszy zakątek świata, otoczony w promieniu kilku kilometrów lasem i głuszą. Gdy rano otwierałyśmy okno w naszym pokoju na pięterku, za każdym razem, jak urzeczone wbijałyśmy wzrok w pola i knieję na widnokręgu, głęboko zaczerpywałyśmy krystalicznego powietrza i słuchałyśmy swojskich odgłosów: świergolenia kosów i rudzików, ujadania psów, szumiących gałęzi drzew w sadzie i rozbrzmiewającej z wieży kościółka melodyjki oznaczającej pełną godzinę.

Naszym ulubionym azymutem pieszych wędrówek był Bajer, jezioro ukryte wśród dzikiego i starego lasu mieszanego, a oddalone od naszego domu o zaledwie kilkaset metrów. W skwarne dni biegiem wskakiwałyśmy wprost w skrzącą się w promieniach słońca pomarszczoną taflę wody, a wieczorami szwendałyśmy się wśród szablistych liści tataraku wokół jego brzegu albo paliłyśmy ogniska. Wśród miejscowych krążyła legenda związana z Bajerem. Ponoć rusałka Kwiryna podczas pełni wypływała na powierzchnię i pięknym, podstępnym śpiewem zwabiała w głębinę kłusowników, by ukarać ich za cierpienie saren i zajęcy zakleszczonych w sidłach.

W Rafałkowicach od pokoleń mieszkała nasza rodzina ze strony mamy. Bez wyjątku znałyśmy też wszystkich około sześciuset autochtonów. Kłaniałyśmy się im, o każdym mogłyśmy coś powiedzieć. W Rafałkowie, oddalonym od naszej osady zaledwie o osiem kilometrów, gdzie uczęszczałyśmy do liceum, też znałyśmy każdą dziurę i trafiłybyśmy wszędzie z szarfami przewiązanymi na oczach. W trosce o skromny domowy budżet dojeżdżałyśmy na lekcje rowerami, a autobusem tylko zimą, gdy drogę zasypał śnieg.

Zatykałyśmy uszy i zgrzytałyśmy ze złości zębami, gdy ktoś miał czelność nazwać Rafałkowice zadupiem lub wymierającą wiochą zabitą deskami i z uporem maniaka nie przyjmowałyśmy do wiadomości, że to poniekąd prawda, a wbrew wszystkim i wszystkiemu poprzysięgłyśmy sobie, że zaraz po otrzymaniu dyplomów zawodowych wrócimy do naszej małej ojczyzny.

– Mamuś, uważaj na siebie – poprosiła Joasia, impulsywnie ściskając piłeczkę antystresową. Nie rozstaje się z nią od szkolnej wycieczki do nieczynnego aresztu. Opowieści przewodnika o torturach stosowanych tam przed stu laty, łącznie z łamaniem żeber, podtapianiem, duszeniem i rażeniem prądem tak ją przeraziły, że dygotała i mdlała. Przejęty profesor Zając wyprowadził Joasię na zewnątrz, usadowił na najbliższej ławce i nakazał głęboko oddychać. Mało pomogło, więc wyciągnął z kieszeni piłeczkę antystresową, którą uznawał za absolutne must have w pracy nauczyciela i wcisnął jej w dłoń. Poczuła się lepiej, więc przezornie poprosił, żeby zatrzymała gniotek, a on kupi sobie nowy. – O Boże! Po raz pierwszy zostaniesz sama w domu – kontynuowała. – Nie oglądaj horrorów, tylko filmy z happy endem. A jeśli w pracy menedżer znów zacznie na ciebie powarkiwać, choć zaharowujesz się do upadłego, to się aż tak nie denerwuj. Przecież do emerytury zostały ci zaledwie cztery lata, a zresztą…? Może następny będzie zdrowszy psychicznie?

– Dzięki za troskę, ale czyżbyśmy zamieniły się peselami? – zapytała, spoglądając na nas we wstecznym lusterku i się uśmiechnęła. Twarz miała umęczoną i wymizerowaną, włosy zmierzwione przez wiatr wdzierający się przez uchylone okno, bo klimatyzacja oczywiście od dawna szwankowała, ale z zielonych oczu okolonych gęstą pajęczyną zmarszczek emanowały nie tylko ciepło i bezmiar matczynej, bezwarunkowej miłości, ale też pokaźny bagaż życiowego, nierzadko bolesnego doświadczenia.

– Przecież jesteśmy dorosłe. Maturę zdałyśmy ponad trzy miesiące temu – podkreśliłam, wciskając w dziurę w tapicerce kawałek wystającej gąbki. – W tej sytuacji uzurpujemy sobie prawo do napomknięcia ci o tym i owym. I nie zamartwiaj się o nas, bo jeszcze dostaniesz wrzodów żołądka albo migotania przedsionków. Damy sobie radę. Mamy przecież razem trzydzieści osiem lat.

– Tyle miałam, gdy was urodziłam – przypomniała, starając się ominąć kolejny wertep w dróżce. Bezskutecznie. Lanos zatelepał i podskoczył. Zawieszenie od dawna błagało o naprawę, ale mama nie miała na to środków.

– I jeszcze przez pół roku formalnie trwało, a raczej, uściślając, dogorywało dwunastoletnie małżeństwo z naszym plemnikodawcą – dorzuciła Joasia.

– Plemnikodawcą? – W lusterku zauważyłam, jak mama zaskoczona tak marszczy czoło, że brwi układają się w równą kreskę. Po raz pierwszy przy niej odważyłam się użyć tego wyrażenia, które w konwersacjach z Joasią było na porządku dziennym.

– Słowo „ojciec” w jego przypadku nie przechodzi mi przez gardło – wyznałam. – Łaskawie mogę go nazwać draniem pospolitym albo po prostu Mieczysławem. Ty jesteś naszym rodzicem do kwadratu! Pełnisz rolę mamy i taty! Przyznajemy ci Nobla! – Spontanicznie zaklaskałam kilka razy, a siostra natychmiast poszła moim śladem.

– Pamiętasz, jak wierciłyśmy ci dziurę w brzuchu, bo chciałyśmy go poznać? – spytałam, a mama tylko pokiwała głową. – Na szczęście w szesnaste urodziny się ugięłaś i wyjawiłaś prawdę.

– Bo wtedy uznałam, że jesteście na tyle dorosłe, by zrozumieć.

Mieczysław pracował jako szef kuchni w Leśnym Przystanku, a ona jako recepcjonistka. Po ślubie była pewna, że wkrótce pod jej sercem pojawi się mały cud. Po dwóch latach w miejsce pewności wstąpiła nadzieja, która systematycznie zamieniała się w marzenia, aż po jedenastu latach Gabrysia pogodziła się ze świadomością pozostania bezdzietną i bez emocji omiatała wzrokiem mięciutkie śpioszki w sklepowych witrynach. Mieczysławowi od początku małżeństwa nie zależało na przekazaniu rodzinnych genów. Odmówił poddania się badaniom lekarskim i nie rozumiał, dlaczego konieczność kupienia kolejnej paczuszki tamponów jest dla żony końcem świata. Egoistycznie taki stan rzeczy uznał za komfortowy.

– Nie dramatyzuj! Nie rozumiesz? Przy dzieciach i dla dzieci trzeba harować jak wół i przynoszą same straty. Jest dobrze jak jest. Muszę do roboty wstawać wypoczęty – powtarzał nagminnie.

I kiedy nasza mama już całkowicie odpuściła, a okres się spóźniał, uznała, że to skutek stresu i przemęczenia, gdyż w hotelu zmienił się menedżer i – jak silnik w nowym fiacie – wymagał dotarcia. Jednak gdy szperała w szafce łazienkowej w poszukiwaniu pęsety, wpadł jej w ręce zawieruszony test ciążowy. Gdy pokazał dwie wyraźne kreski, nie dowierzała własnym oczom i na cito umówiła się do ginekologa. Jak zaczarowana wpatrywała się w ekran monitora USG na zarodek, który na tym etapie nie zwiastował jeszcze ciąży bliźniaczej. Natychmiast poczuła taki napływ pozytywnej energii, że mogłaby góry przenosić. Z płonącymi szczęściem policzkami pobiegła do męża. Miała nadzieję, że postawiony wobec faktu dokonanego jednak podzieli jej emocje. Przecież udało im się począć nowe życie! Jakie to fascynujące! Czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka? Jaki będzie miało kolor oczu? Jakie imię wybierzemy?

Wpadła do domu jak burza. Mieczysław, umoszczony w fotelu przed telewizorem, popijał heinekena i oglądał z pasją losowanie grup do mistrzostw UEFA. Gdy usłyszał niusa, zerwał się na równe nogi. Wiadomość zdarła mu maskę i po raz pierwszy mama ujrzała jego prawdziwą twarz.

– Kurwa! Nie zgadzam się na bachora! Nie zamierzam w piątki, świątki i niedziele wysłuchiwać beków, jęków i stęków! A ty roztyjesz się jak krowa i staniesz się rozczochranym babskiem w szlafroku! Już jesteś beznadziejna i nieudolna, a co dopiero byłoby potem!? Załatw sobie jakieś tam tabletki albo się wyskrob za granicą! – wydzierał się, kipiąc z wściekłości jak ukrop pod pokrywką garnka.

Wywindował się na najwyższy poziom egocentryzmu. Ani mu się śniło zejście na drugi plan i udzielenie zgody na wywrócenie życia do góry nogami. Mama opcji aborcji w ogóle nie brała pod uwagę, więc kategorycznie odmówiła i zalała się łzami. Z twarzą opuchniętą od płaczu i totalnie roztrzęsiona awanturą pojechała do pracy na nocną zmianę. Mieszkali na piętrze u jego rodziców, w sąsiedniej wiosce i gdy rano wróciła, nie zastała męża, za to teściowa, podparta pod boki i rozjuszona, czekała na nią w progu. Wydarła się na całe gardło:

– Bękarta chcesz na konto Miecia urodzić? Niedoczekanie! Biedak przez tyle lat nic nie zmajstrował, to znaczy, że jest bezpłodny! A ty zaciążyłaś z jakimś hotelowym łachudrą! Zwijaj manatki! I won!

Mama zraniona do szpiku kości znów wylała morze łez. Gdy pakowała swój skromny dobytek, zaświtało jej w głowie, że mężowską reakcję spowodował szok. Taki już był: rozgrymaszony i narowisty, ale na pewno zdążył już ochłonąć i uporać się z emocjami. Lada moment uspokoi swoją matkę i z dumą oznajmi światu, że zostanie tatusiem. Przecież zdarzył się cud! Wymodlony, wyśniony i upragniony, wprawdzie tylko przez nią, ale jednak…

Zadzwoniła na jego komórkę, ale kilkakrotnie usłyszała komunikat: „Abonent chwilowo niedostępny”.

Więc skontaktowała się z hotelem, ale nie stawił się w pracy. Zacisnęła zęby i wróciła do domu rodziców w Rafałowicach, a cała rodzina Mieczysława zerwała z nią kontakt. Życie ustawiło mamie wysoko poprzeczkę. Już w połogu rozpoczęła procedurę rozwodową. Nie obyło się bez kuratora procesowego z powodu nieznanego miejsca pobytu pozwanego. Sędzina była starszą, doświadczoną kobietą i bez dwóch zdań orzekła wyłączną winę mężczyzny, ponieważ nie wziął wyzwań na klatę, tylko prysnął i zostawił swoją żonę i córeczki na pastwę losu. Po rozwodzie mama wróciła do swojego panieńskiego nazwiska, a my, po naszych szesnastych urodzinach i poznaniu prawdy o naszym plemnikodawcy, też chciałyśmy przedstawiać się nazwiskiem Dajner, jak mama i dziadkowie. Dotychczasowe zaczęło nas uwierać jak ciasne, niewygodne buty. Rodzicielka wszczęła odpowiednie procedury, które ku naszej wielkiej radości zakończyły się sukcesem.

– Przykre, ale wiadomość, że zostanie ojcem, zadziałała jak magiczny zdzieracz maski, pod którą w teatrze życia ukrywał prawdziwą tożsamość beztroskiego narcyza – wyznała i zabębniła palcami w kierownicę. – Bądźcie czujne. Też możecie natrafić na szujowatego manipulanta skoncentrowanego na zaspokojeniu, przy waszym udziale, własnych potrzeb i osiąganiu egoistycznych celów. Trudno go rozpoznać, potrafi się świetnie kamuflować, ale któregoś dnia, lepiej dla was, by stało się to wcześniej niż później, niewątpliwie nastąpi jakieś wydarzenie sprzeczne z jego koncepcją życia. Maska opadnie. Gra pozorów się skończy. Wiem, jak to boli. – Zamilkła, przyhamowała ostro i wyłączyła silnik, bo do auta wleciała natarczywa osa. Opuściłyśmy szyby i cierpliwie, bez paniki i nadmiernej gestykulacji, które owad mógłby zinterpretować jako atak, zaczekałyśmy, aż opuści wnętrze.

Zanim mama ruszyła, odwróciła się do nas i powiedziała stroskana:

– Obyście nie spotykały na swej drodze aktorów, ale szczerych ludzi, którzy pokazują się światu takimi, jakimi są. Wtedy macie wybór: albo ich zaakceptujecie, a nawet pokochacie, albo dajecie sobie z nimi spokój. Przecież szkoda czasu, a rozczarowania są tak bolesne. Rozumiecie?

Zgodnie pokiwałyśmy głowami i w powietrzu przesłałyśmy jej kilka uspokajających całusów. Uśmiechnęła się i przekręciła kluczyk. Musiała wykonać kilka prób. Wreszcie silnik zachrypiał i z terkotem wznowiłyśmy podróż.

– O! Właśnie! Przypomniało mi się – zaczęła Joasia, maniakalnie gniotąc piłeczkę. – Wczoraj pani Ola ze spożywczaka mi doniosła, że Miecio pracuje jako kucharz w Oslo i zgarnia kokosy. Mamuś, powinnaś go ścigać za długi alimentacyjne – dodała z pretensją. – Niechby wyskoczył z kasy. Miałybyśmy za co wyremontować dom i podreperować auto!

– Łaski bez! – skomentowała mama z miną Bruce Lee nokautującego napastnika osławionym kopniakiem z półobrotu. – Mam swoją dumę. I wy ją też zachowajcie. Pieniądze to rzecz nabyta. A najwspanialsi na świecie dziadkowie zrekompensowali wam z nawiązką posiadanie łajdackiego ojca. Szkoda, że ich już nie ma.

– Tęsknię za nimi. I mam wyrzuty sumienia, bo wciąż musieli mieć oczy dookoła głowy, żeby nas okiełznać – wyznałam w zamyśleniu, bawiąc się przywieszką imitującą jaspis oprawiony w srebro, w taniutkiej bransoletce, którą dorzucili mi jako gratis przy kupnie dżinsów w szmateksie.

Dziadkowie wspierali mamę i na odwrót. Oni na miarę sił i możliwości opiekowali się nami, a ona nimi podczas choroby. Gdy miałyśmy osiem lat, niespodziewanie z powodu nagłego zatrzymania akcji serca odszedł dziadek Zdzisiu, a niecały rok później babcia Alicja. Oficjalnie na udar, ale jesteśmy przekonane, że stęskniony mąż zabrał ją do siebie. Ponoć to reguła w szczęśliwych, wieloletnich związkach.

– Pamiętasz, Kalina – zagadnęła Joasia – jak cichaczem wykradłyśmy z szopki dwie deski i potem z ganku po schodach chciałyśmy zjeżdżać jak Małysz? Albo z ręczną piłą wdrapywałyśmy się na wiśnię w sadzie i ścinałyśmy jej wierzchołek z najdojrzalszymi owocami?

– Uhm… – pokiwałam głową z rozrzewnieniem. – Niedawno sobie przypomniałam, jak do wanienki z pływającymi karpiami dolałyśmy różanego płynu do kąpieli w celu zniwelowania smrodku mułu, a przede wszystkim uprzyjemnienia rybkom chwil przed egzekucją. Babcia tylko chwilę się złościła, a my zrehabilitowałyśmy się pod wodzą dziadka. Wyposażone w wędki poszłyśmy nad potok nałapać pstrągów.

– Świata poza wami nie widzieli – skonkludowała rodzicielka i siorbnęła.

Mimo że od śmierci dziadków minęło wiele lat, wciąż nie potrafiłyśmy przyszykować kolacji wigilijnej bez wspominek i łez. Podobnie miałyśmy we Wszystkich Świętych, a nawet bez okazji. Wyciągnęłam z kieszeni bluzy paczuszkę chusteczek higienicznych. Wysupłałam trzy listki. Pierwszy podałam mamie, drugi Joasi, ostatni zostawiłam sobie. Nie ukrywając emocji, głośno wydmuchałyśmy nosy.

– A jakież to było małżeństwo! – ciągnęła rodzicielka. – Oby wam też się tak udało w związkach. – Włączyła kierunkowskaz i opuściłyśmy leśny trakt. – No, skarby moje, jesteśmy u celu – oznajmiła po kilku minutach.

Przystanek, przy którym zatrzymywały się autobusy dalekobieżne, znajdował się w szczerym polu. Zawiało rozgrzaną ziemią, dziką różą, głogiem i końcem wakacji. Mama zaparkowała na trawie przed zatoczką i żółtą wiatą z przezroczystym daszkiem z pleksi. Poza nami nie było jeszcze nikogo.

Wytaszczyłyśmy z bagażnika plecaki na stelażach. Rodzicielka, wciąż w służbowym kostiumie w kolorze butelkowej zieleni, usiadła na ławeczce, a my po jej obu stronach. Miałyśmy jeszcze dla siebie kilka minut. Oplotłyśmy ją jak misie koala drzewo eukaliptusowe. Odkąd pamiętam, najbardziej na świecie bałyśmy się, że i ona umrze, bo dzisiaj jesteś, jutro cię nie ma. Ileż dla nas zrobiła! Poświęcała nam każdą wolną chwilę i stawała na głowie, byśmy nie czuły się gorsze czy biedniejsze od innych. Skromniutka pensja recepcjonistki musiała wystarczyć, więc nauczyła nas oszczędności, ale nie skąpstwa. W drogich butikach śledziłyśmy modowe trendy, a potem podobne ciuchy wygrzebywałyśmy w second handach. Podbudowywałyśmy się przy tym świadomością, że jesteśmy proekologiczne i nie przyczyniamy się do powiększania góry śmieci, w której tonie ludzkość. W spożywczakach kupowałyśmy z reguły promocyjne, przecenione albo wyprzedażowe produkty, nigdy nie wyrzucałyśmy jedzenia. Resztki dojadałyśmy na kolację lub przyrządzałyśmy zapiekanki na następny dzień. Nie jadałyśmy w restauracjach, a imprezy organizowałyśmy w domu. Same malowałyśmy i tapetowałyśmy ściany, wymieniłyśmy żarówki na energooszczędne, a jesienią smażyłyśmy powidła, kisiłyśmy ogórki i suszyłyśmy borowiki. Stałyśmy się mistrzyniami przeróbek, kreatywności, kompromisów i zaradności.

– Trapią mnie wyrzuty sumienia – zaczęła rodzicielka, przerywając krótką ciszę. – Byłyście prymuskami. Powinnyście iść na studia. Są przecież kredyty…

– Mamuś, daj spokój – zaprotestowałam. – Chcemy jak najszybciej zejść ci z garnka, stać się samowystarczalne, byś nie musiała brać nadgodzin i wreszcie zainwestowała w siebie. Powinnaś zaliczyć pakiet badań kontrolnych, podkurować się w sanatorium, odnowić przyjaźnie, poczytać ulubione sagi, nadrobić seanse w dyskusyjnym klubie filmowym…

– Pójść wreszcie na wymarzony kurs decoupage’u – dopowiedziała Joasia. – Poza tym nasz dom jest jak z bajki o trzech świnkach. Gdyby przyszedł wilk, chuchnął i dmuchnął, pozostałaby tylko kupa gruzu i spróchniałych desek. Lanos też wymaga naprawy – oceniła tonem wziętego mechanika samochodowego. – Karoserię wystarczy popchnąć, a dłoń przejdzie na wylot. Pedał sprzęgła jest luźny, w silniku rzęzi, drążek zmiany biegów chodzi jak chce, klapa bagażnika trzyma się na słowo honoru. No i zawieszenie – pokręciła głową z dezaprobatą. – Jak jedziemy po nierównościach, to mam wrażenie, że w wesołym miasteczku siedzę na mechanicznym byku rodeo.

– Ekstra! – Rodzicielka bezskutecznie próbowała moje słowa obrócić w żart. – A jakie macie plany i marzenia? – zagadnęła, zmieniając temat.

– Założymy spółkę Seksapil, taki mały salon urody – uściśliłam. – Ja jako podolożka zajmę się stopami, by były zadbane i zdrowe, czyli bez haluksów, odcisków, modzeli, ale z pięknym pedicure, a Joasia jako kosmetyczka buziami, aby bez zaskórników, przebarwień i pryszczy promieniały blaskiem.

– I aby bez obróbki Photoshopem ich fotki zdobiły okładki Elle – dodała siostra.

– A w której aglomeracji zlokalizujecie swój biznes? Kraków? Warszawa? Poznań? – zgadywała rodzicielka.

– No wiesz? Pytasz: gdzie? – odparłam oburzona. – Przecież w Rafałkowicach!

– Dom jest duży, dlatego część parteru wydzielimy na działalność biznesową – sprecyzowała Joasia. Ten pomysł miałyśmy już obgadany co do joty. Zdarzało nam się nawet śnić, jak spółka działa pełną parą.

Mama zostawiła nasze mrzonki bez komentarza, za to przytuliła nas czulej.

– Wierzę w was. Poradzicie sobie. We dwie zawsze.

– Wyposażone w twoją i babci Alicji mądrość życiową spokojnie stawimy czoła światu i sprostamy wszelkim wyzwaniom – zapewniła Joasia nieco patetycznym, ale kojącym tonem.

– A jak uzbieramy trochę kasy, to sfinansujemy remont naszego domu zbudowanego przez pradziadków – rozmarzyłam się. – Generalnie, i może nie zmienimy go w willę – uprzedziłam solennie – ale będzie porządnie i wygodnie. – Ocieplimy styropianem mury, pomalujemy elewację i wymienimy nieszczelne, przedpotopowe okna.

– Moje kochane córeczki. – Głos się mamie załamał. – Macie wielkie serca, ale zarobki zostawcie sobie, bo jedynym posagiem, którym mogę was obdarować, jest miłość. Coś wam wyznam w tajemnicy: wcale nie żałuję poślubienia Mietka.

– Przecież ten parszywy narcyz nie dał ci szczęścia?! – zbulwersowałam się.

– Ależ dał – odparła spokojnie. – I to podwójne, bo mam was. O! Autokar na horyzoncie – powiedziała, wstając. Grała twardzielkę, ale nie było jej lekko. Nacisnęła palcami kąciki załzawionych oczu.

– A teraz wyfruwajcie z gniazda. Jesteście jeszcze młodziutkie. Pamiętajcie o męskich maskach. Boję się o was. Proszę, wspierajcie się. We dwie zawsze dacie radę – powtórzyła.

Podekscytowane wsiadłyśmy do autobusu. Przecież właśnie startowałyśmy w dorosłość! Drzwi zasunęły się z sykiem, a my machałyśmy mamie i przesyłałyśmy pożegnalne całusy, aż zniknęła nam z oczu. Potem przyłożyłyśmy czoła do zimnej szyby i żegnałyśmy naszą małą ojczyznę. Już zaczęłam tęsknić. Za mamą i całą rodziną, sąsiadami i znajomymi, a nawet wścibską panią Pelagią, która godzinami siedzi w oknie z ramionami opartymi na poduszce i obserwuje ulicę. I panem Benkiem o twarzy fioletowej jak denaturat, którego nigdy nie widziałam trzeźwego. Zostawiałam to, co znane, oswojone i dające bezpieczeństwo. I tych, na których mogłam polegać. Poczułam ucisk w żołądku i niespodziewanie ogarnęły mnie wątpliwości. O Boże! Czy naprawdę nie przeceniamy swoich możliwości?