Na papierze - Greta Eden - ebook + książka
BESTSELLER

Na papierze ebook

Eden Greta

4,5

1061 osób interesuje się tą książką

Opis

Janka nie jest tylko zdolnym office managerem – ogarnia wszystko, co tylko może się posypać w wydawnictwie. Kiedy trzeba, jest psychologiem dla zestresowanych redaktorów, pogromczynią deadline’ów i budżetową cudotwórczynią. Do tej pory Artur Nowakowski, były już prezes, doceniał jej wysiłki i… nie wtrącał się w to, jak Janka rządzi zza kulis.


Ale potem przyszedł Jakub Nowakowski. Starszy brat. Nowy prezes. Człowiek od planów, struktur i bezdusznych cięć budżetowych. Człowiek, który dzień po dniu odbiera Jance wszystko, co trzymało to wydawnictwo w ryzach. Jakby tego było mało, właśnie jego decyzja sprawia, że jej wielkie, sekretne marzenie – wydanie własnej książki – nagle staje pod znakiem zapytania.


Na szczęście nadchodzi wyczekiwany urlop i wyjazd do Londynu na ślub siostry. Idealna okazja, żeby się zresetować! Plan jest prosty: przylecieć, świetnie wyglądać i udawać, że jej życie jest w pełni pod kontrolą. Tylko że los jak zwykle ma inny pomysł. Zamiast Artura, który miał Jance towarzyszyć, na lotnisku pojawia się Jakub. I to w roli rycerza na białym koniu – a raczej ratunku przed jej natarczywym eks.


I tak zaczyna się gra w udawanie. Miłosny teatrzyk, w którym Janka i Jakub mają do odegrania główne role. Problem w tym, że chemia między nimi jest bardziej wybuchowa niż londyński pokaz sztucznych ogni, a udawanie może szybko przerodzić się w coś… znacznie trudniejszego do wyjaśnienia.


Czy Janka przetrwa ten szalony tydzień, nie tracąc przy tym ani pracy, ani głowy? A może to, co miało być tylko chwilową grą, stanie się czymś więcej?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 525

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (788 ocen)
559
119
60
34
16
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Angie156

Z braku laku…

Postanowiłam skończyć tę książkę tylko z ciekawości jak się skończy, ale nie była to przyjemna lektura. Główna bohaterka zachowywała się niekiedy jakby była niedojrzałym dzieckiem, o jej hipokryzji już nie wspominając. Ale najbardziej irytował mnie fakt, że każde niepowodzenie, czy pech był traktowany jakby stała się tragedia narodowa. Sam styl pisania autorki nie jest ewidentnie dla mnie, narracja jest chaotyczna, zbyt ekspresyjna. Osobowość bohaterki jest męcząca, a jej "myśli" są czasem tak głupie, że patrzyłam na tekst i mrugałam. Poza tym, kto się odzywa w ten sposób do przełożonego? I te dialogi... kto tak rozmawia w życiu codziennym? Może to ja się obracam w innym towarzystwie, ale nigdy nasze rozmowy nie wyglądały tak sztucznie i śmiesznie na siłę. Może komuś się spodoba taka lektura, nie oceniam, ale zdecydowanie nie jest to powieść dla mnie.
Aniakliczek5891

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam! lekka, zabawna. Uśmiałam się przy czytaniu 😂
121
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Historia z którą spędzisz niezapomniany czas i wrócisz do niej nie raz! Czytajcie-polecam❣️
121
aniam91

Nie oderwiesz się od lektury

Nie pamietam kiedy ostatni raz sie tak usmialam😂😂😂
133
Grazia54

Nie oderwiesz się od lektury

SUPER historia!!!!!!!👍 Cudowni bohaterowie, czytało się świetnie. ❤️❤️❤️❤️
100



Co­py­ri­ght © 2025 by Gre­ta Eden

Co­py­ri­ght © 2025 by Pro­jekt B

Wy­da­nie pierw­sze, 2025

Re­dak­cja: Ewe­li­na Ga­łdec­ka

Pierw­sza ko­rek­ta: Kin­ga Rut­kow­ska

Dru­ga ko­rek­ta: Aga­ta Gó­rzy­ńska-Kie­lak

Skład, ła­ma­nie i przy­go­to­wa­nie ebo­oka: Mi­chał Bog­da­ński

Pro­jekt okład­ki: Ewa Po­pław­ska

Źró­dła ob­ra­zów: Avec­tor, yan4ik, Ne­la­Rov, dwi, Jona, Raw­pi­xel.com, Qu­alit De­sign

ISBN: 978-83-974408-3-8

© Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Ksi­ążka ani jej frag­men­ty nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ża­den inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­ne w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra lub wy­daw­cy.

Rozdział 1

Wpa­try­wa­łam się upar­cie w for­mu­łę Exce­la, usi­łu­jąc zro­zu­mieć, gdzie w skom­pli­ko­wa­nym za­pi­sie funk­cji in­deks, po­daj.po­zy­cję, po­daj.po­zy­cję znaj­du­je się błąd, któ­ry zwra­cał mi war­to­ść #N/A za­miast po­szu­ki­wa­nej od­po­wie­dzi.

Do dia­bła! Może to ob­szar wy­szu­ki­wa­nia? A może ko­lum­na ar­gu­men­tu? Kur­de! A może są źle za­blo­ko­wa­ne?

Z pra­wej stro­ny do­ta­rło do mnie gło­śne chrząk­ni­ęcie.

– Daj spo­kój, Aga. Nie będę ci po­pra­wiać for­muł w nie­sko­ńczo­no­ść. Po­ka­zy­wa­łam ci to już sto razy i z ty­si­ąc razy po­wta­rza­łam, że­byś ni­g­dy nie ka­so­wa­ła za­kła­dek, a ty da­lej swo­je. – Mój ton stał się po­ucza­jący i pe­łen wy­rzu­tu. – Ty się ciesz, że ja ci ro­bię ko­pie za­pa­so­we w chmu­rze na ko­niec dnia, bo ina­czej byś tu sie­dzia­ła do usra­nej śmier­ci i za­wi­ja­ła jak świ­stak w te sre­ber­ka.

– Jan­ka…

Coś w jej gło­sie mnie za­alar­mo­wa­ło. Pod­nio­słam gło­wę i zro­zu­mia­łam. Przed biur­kiem re­cep­cyj­nym sta­ła oso­ba, któ­rej nie mia­łam ocho­ty oglądać. Gbu­rek! A dla osób nie­zwi­ąza­nych z fir­mą – czło­nek za­rządu Wy­daw­nic­twa No­wa­kow­ski, nie­ja­ki Ja­kub No­wa­kow­ski. Wsta­łam ze swo­je­go miej­sca, przy­kle­ja­jąc na usta nie­zwy­kle sztucz­ny uśmiech.

– Dzień do­bry, pa­nie No­wa­kow­ski – przy­wi­ta­łam go uprzej­mie z na­dzie­ją, że nie sły­szał, jak zgrzy­ta­ły mi zęby przy wy­po­wia­da­niu jego na­zwi­ska. – Pana brat…

Po­ło­żył na moim biur­ku tecz­kę no­ta­rial­ną i puk­nął w nią pal­cem. Pew­nie zer­k­nęłam do środ­ka i wy­jęłam plik do­ku­men­tów.

– Mój brat zo­stał usu­ni­ęty uchwa­łą za­rządu ze sta­no­wi­ska – oznaj­mił su­cho. – Z dniem dzi­siej­szym roz­po­czy­na się moja dwu­let­nia ka­den­cja.

Cze­mu mnie nie dzi­wi, że zde­tro­ni­zo­wa­li Ar­tu­ra?! Ostrze­ga­łam go tyle razy… A on tyl­ko kpił, że wszyst­ko jest w na­le­ży­tym po­rząd­ku. Szko­da, ale uma­rł król, niech żyje król.

Spoj­rza­łam w chmur­ne oczy swo­je­go no­we­go sze­fa. Na wi­dok jego miny mia­łam ocho­tę rzu­cić pa­pie­ry i za­sa­lu­to­wać jak w woj­sku, mel­du­jąc go­to­wo­ść do wy­ko­ny­wa­nia wszel­kich czyn­no­ści… W gra­ni­cach, kur­wa, kor­po­ra­cyj­ne­go zdro­we­go roz­sąd­ku!

– W czym mogę panu po­móc?

– Mo­gła­by pani na po­czątek wska­zać mi ga­bi­net.

Czy­żby na­gle, w nocy, ma­gicz­nie zmie­nił się roz­kład po­miesz­czeń w fir­mie, w efek­cie cze­go nie znaj­do­wał się już na ko­ńcu ko­ry­ta­rza? Spoj­rza­ła­bym osten­ta­cyj­nie w tam­tym kie­run­ku, ale le­piej nie dra­żnić sze­fa w pierw­szym dniu nad­zo­ro­wa­nia ko­łcho­zu. Jesz­cze mu przyj­dzie do gło­wy pu­blicz­ne roz­strze­li­wa­nie nie­wier­nych…

– Oczy­wi­ście, za­pra­szam.

Stu­ka­jąc ob­ca­sa­mi, za­pro­wa­dzi­łam go do ga­bi­ne­tu, w któ­rym jesz­cze w ubie­gły pi­ątek re­zy­do­wał jego brat. Teo­re­tycz­nie, bo nikt go tu nie wi­dział od ty­go­dni, i nie było to nic no­we­go ani nie­zwy­kłe­go. Otwo­rzy­łam drzwi i za­pro­si­łam No­wa­kow­skie­go do środ­ka.

– Ży­czy pan so­bie kawę, her­ba­tę? Wodę?

Może świ­ęco­ną? Albo od razu eg­zor­cy­stę, po co się roz­drab­niać?

– Kawa, czar­na.

Jak two­je ser­ce, o ile je masz! W co wąt­pię! Jesz­cze do­daj, że kawę lu­bisz sy­pa­ną. Cho­ciaż by mnie nie zdzi­wi­ło, że lu­bisz gry­źć ten piach w zębach!

– Oczy­wi­ście, pa­nie dy­rek­to­rze… eee… pa­nie pre­ze­sie, robi się! – Od­wró­cił się do mnie z bły­skiem w oku, ale uda­jąc na­iw­ną i otwie­ra­jąc sze­ro­ko oczy w wy­ra­zie nie­win­no­ści, za­py­ta­łam: – Czy w czy­mś jesz­cze mo­gła­bym panu słu­żyć?

Po­dać zupę dnia – łzy na­szych wro­gów?! Zor­ga­ni­zo­wać miej­sce pu­blicz­nych eg­ze­ku­cji? Czy gi­lo­ty­na będzie wy­star­cza­jąco wy­ra­fi­no­wa­na? A może le­piej jed­nak szu­bie­ni­ca?

– Nie, dzi­ęku­ję! Przy­nieś tyl­ko tecz­kę do­ku­men­tów do pod­pi­su i li­stę bie­żących spraw, któ­ry­mi trze­ba się za­jąć.

Ski­nęłam gło­wą i bez­gło­śnie za­mknęłam za sobą drzwi. Uśmiech­nęłam się pod no­sem. Se­kre­ta­riat kon­tra pre­zes No­wa­kow­ski je­den do zera. Wró­ci­łam do Agi. Sie­dzia­ła, stu­diu­jąc do­ku­ment, któ­ry nam do­star­czył.

– Źle to wy­gląda – oznaj­mi­ła i po­da­ła mi go z gry­ma­sem.

– Ale mamy wszyst­ko na pa­pie­rze, więc za­dzwoń do praw­ni­ków, naj­le­piej do Piotr­ka – po­ra­dzi­łam, idąc w stro­nę na­sze­go so­cjal­ne­go za­ułka kry­jące­go eks­pres z kawą. – I za­py­taj, czy to jest już zło­żo­ne do sądu, do re­je­stra­cji. – Za­my­śli­łam się na chwi­lę. – Cho­ciaż w su­mie to nie ma zna­cze­nia, bo uchwa­ła za­rządu to uchwa­ła, o ile była od­po­wied­nia licz­ba gło­sów. Dziw­ne tyl­ko, że nikt nas nie po­wia­do­mił.

– Bio­rąc pod uwa­gę, że jest w su­mie pi­ęciu udzia­łow­ców i wszy­scy to ku­zy­ni, a za­rządza dzia­dek, mo­gli to uchwa­lić na nie­dziel­nym obie­dzie…

Wes­tchnęłam z nie­za­do­wo­le­niem. A już za­czy­na­łam lu­bić tę ro­bo­tę!

– Zwo­ła­li kon­went se­nio­rów? – za­żar­to­wa­łam.

– On nie wy­gląda jak brat Ar­tu­ra.

– Może go ad­op­to­wa­li – za­su­ge­ro­wa­łam, si­ęga­jąc po fi­li­żan­kę.

A może po­win­nam dać mu ku­bek? Od­po­wied­ni i wy­mow­ny by­łby ten z na­pi­sem na dnie: „Zo­sta­łeś otru­ty?”. Ech… Nie­ee, zo­sta­wię go so­bie na inny dzień. Tak samo jak ten z ha­waj­skim zna­kiem po­ko­ju na spo­dzie. Mój ulu­bio­ny.

Na­wet nie za­py­ta­łam, czy lubi zwy­kłą, roz­pusz­czal­ną, czy może roz­pusz­czal­ną, ale roz­pusz­czo­ną na zim­no dla lep­sze­go sma­ku? Ja­kie mle­ko? Z pian­ką? Cie­płe, zim­ne? Pi­ęcio­pro­cen­to­we, dwu­pro­cen­to­we, a może od­tłusz­czo­ne?! Mig­da­ło­we, z płat­ków owsia­nych? Od kro­wy z czar­ną sie­rścią do­jo­nej o pó­łno­cy?

– Masz go­to­wą tecz­kę? – spy­ta­łam, sta­wia­jąc fi­li­żan­kę na bla­cie re­cep­cji. Chwy­ci­łam swój ka­len­darz z przy­pi­ętym dłu­go­pi­sem i ta­blet. – Po­mo­żesz?

– Pew­nie!

Aga chcia­ła się wy­co­fać z ga­bi­ne­tu jak za­wsze, ale za­trzy­mał ją zim­ny głos Ja­ku­ba.

– Pro­szę zo­stać! Sia­daj­cie. – Za­jęły­śmy dwa fo­te­le. – Gdy­by­ście mo­gły się przed­sta­wić i w paru zda­niach po­wie­dzieć, czym się zaj­mu­je­cie…

– Agniesz­ka Ja­rosz. Je­stem se­kre­tar­ką za­rządu. Ca­łe­go za­rządu oraz pi­ęciu dy­rek­to­rów – do­pre­cy­zo­wa­ła. – Zaj­mu­ję się ka­len­da­rza­mi, or­ga­ni­zu­ję spo­tka­nia, do­star­czam do­ku­men­ty i pre­zen­ta­cje. Ro­bię tłu­ma­cze­nia.

Jego chłod­ne spoj­rze­nie, z któ­re­go nie dało się wy­czy­tać żad­nych emo­cji, prze­nio­sło się na mnie.

– Ja­ni­na Ka­nia. Asy­stent­ka za­rządu, w szcze­gól­no­ści dy­rek­to­ra za­rządza­jące­go, któ­ry pe­łni rolę pre­ze­sa za­rządu. Moje sta­no­wi­sko to of­fi­ce ma­na­ger – wy­rzu­ci­łam z sie­bie nie­mal na jed­nym wy­de­chu. – Zaj­mu­ję się HR, umo­wa­mi zle­ce­nia i o dzie­ło na po­trze­by re­dak­to­rów. Przy­go­to­wu­ję do­ku­men­ty do kwar­tal­nych roz­li­czeń. Ak­cep­tu­ję wy­pła­ty pra­cow­ni­ków.

– To dużo obo­wi­ąz­ków dla jed­nej oso­by.

Nie wie­dzia­łam, czy to po­chwa­ła, czy kpi­na. Mi­mo­wol­nie od­no­to­wa­łam, że na­wet nie tknął kawy. Może się bał, że za­tru­ta? Po chwi­li ci­szy spoj­rzał na nas uwa­żnie i wy­pa­lił or­dy­nar­nie:

– Obie sy­pia­cie z moim bra­tem?

Ale ma tu­pet. Wal się, ku­ta­sie! Go­rzej już za­cząć swo­je­go pa­no­wa­nia nie mo­głeś!

Sta­ra­łam się za­cho­wać ka­mien­ną twarz, ale mia­łam ocho­tę strze­lić go w ryj tecz­ką z do­ku­men­ta­mi do pod­pi­su. Albo le­piej: wy­lać mu kawę na spodnie w kro­ku. Nie­ste­ty ra­chun­ki i rata kre­dy­tu nie za­pła­cą się same. Ow­szem, prze­trwa­ła­bym z pół roku bez­ro­bo­cia, ale to mała bra­nża i nie wiem, czy nie mu­sia­ła­bym zmie­nić kra­ju, żeby mnie ktoś za­trud­nił.

Poza tym szko­da ta­kiej do­brej kawy…

– Dy­rek­tor No­wa­kow­ski – spe­cjal­nie po­ło­ży­łam na­cisk na jego ty­tuł – za­trud­nia wy­kwa­li­fi­ko­wa­ne i do­świad­czo­ne oso­by, któ­re wie­dzą, jak za­rządzać biu­rem. Kwe­stia oso­bi­ste­go za­an­ga­żo­wa­nia mi­ędzy pra­cow­ni­ka­mi jest ja­sno opi­sa­na w po­li­ty­ce fir­my.

– I nie woła do cie­bie „skar­bie”? – spy­tał z pe­łną po­wa­gą.

Pod­nio­sło mi się ci­śnie­nie. Unio­słam gło­wę i zmie­rzy­łam go wy­nios­łym spoj­rze­niem.

– Może pan się do mnie zwra­cać „pani Ka­nia”!

– Gra­my trud­ną do zdo­by­cia czy pod pu­blicz­kę? – za­py­tał z em­fa­zą.

– Nie wiem, co pan in­sy­nu­uje – uda­wa­łam de­bil­kę – ale mnie tu za­trud­nio­no jako of­fi­ce ma­na­ge­ra z sze­ro­kim za­kre­sem obo­wi­ąz­ków…

– Wła­śnie o tym sze­ro­kim za­kre­sie obo­wi­ąz­ków mó­wię – prze­rwał mi. Jak ostat­ni cham wy­jął te­le­fon z kie­sze­ni, zer­k­nął na nie­go i po­ło­żył na bla­cie. – Nie baw­my się w żad­ne gier­ki – za­pro­po­no­wał. – Mój brat to ko­bie­ciarz, któ­ry nie po­tra­fi utrzy­mać sprzętu w spodniach.

No co ty nie po­wiesz?!

Cho­ciaż bar­dzo zga­dza­łam się z tą oce­ną, Ar­tur ni­g­dy nie pró­bo­wał mnie po­de­rwać. W ko­ńcu to ja kie­ro­wa­łam tym ca­łym bur­de­lem, a on tyl­ko pod­pi­sy­wał pa­pier­ki. Do­sko­na­le wie­dział, że je­śli będzie się do mnie do­bie­rał, odej­dę, a na jego bar­ki spad­nie cała masa ro­bo­ty. Choć na pa­pie­rze by­łam „tyl­ko” jego asy­stent­ką i of­fi­ce ma­na­ge­rem, w mo­ich rękach był wła­ści­wie cały HR i ad­mi­ni­stra­cja wy­daw­nic­twa. Z bło­go­sła­wie­ństwem Ar­tu­ra i ku chwa­le zy­sków, któ­rych nie mie­li­śmy, bo się ko­muś za­chcia­ło ksi­ęga­rń!

Nie­ste­ty nie mo­głam wpa­ko­wać Ar­tu­ra w głęb­sze ba­gno niż to, w któ­rym tkwił!

– My­ślę, że ma pan kom­plet­nie błęd­ne wy­obra­że­nie o tym, co się tu dzie­je.

– To świet­nie, że pani my­śli! – po­chwa­lił. – Na­praw­dę god­ne po­dzi­wu!

Jesz­cze tyl­ko bra­ko­wa­ło, żeby mi w na­gro­dę rzu­cił cu­kier­ka, któ­re­go ob­ra­cał w pal­cach. Otwo­rzy­łam usta, żeby wy­gło­sić ci­ętą ri­po­stę, ale na wi­dok bły­sku w jego oczach zro­zu­mia­łam, że dra­żni mnie spe­cjal­nie, chcąc spro­wo­ko­wać kłót­nię.

Czas zmie­nić tak­ty­kę.

– Żeby na­sza wspó­łpra­ca do­brze się ukła­da­ła, wo­la­ła­bym, że­by­śmy uni­ka­li wy­cie­czek oso­bi­stych – za­pro­po­no­wa­łam uprzej­mie, choć w gło­wie dźga­łam szpil­ką jego la­lecz­kę vo­odoo w nerw pod ko­la­nem.

Po­chy­lił się nie­co w na­szą stro­nę.

– A skąd za­ło­że­nie, że za­mie­rzam was za­trzy­mać?

Ja pier­do­lę! Te­raz jesz­cze stra­cę ro­bo­tę! A we­se­le Mag­dy już za czte­ry ty­go­dnie!

Krew od­pły­nęła mi z twa­rzy. Aga kon­wul­syj­nie zła­pa­ła mnie za dłoń. Opa­nuj się, Ja­śka! Nie da­waj mu sa­tys­fak­cji! – musz­tro­wa­łam się w du­chu. W skro­niach mi dud­ni­ło, a krew za­czy­na­ła gwa­łtow­nie pul­so­wać ze stra­chu o przy­szło­ść. Prze­łk­nęłam i wzi­ęłam nie­wiel­ki od­dech, zdu­sza­jąc wszyst­kie ne­ga­tyw­ne emo­cje.

W tym cza­sie cham i pro­stak pod­nió­sł do ust kawę. Zdzi­wie­nie na jego twa­rzy było wy­mow­ne. Do­bre, co?! A nie za­sta­na­wiasz się, pa­ta­ła­chu, czy nie do­da­łam tam trut­ki na szczu­ry albo ar­sze­ni­ku? Dzi­siaj pew­nie nie, ale kto wie, co przy­nie­sie ju­tro!

– Kie­dy mo­że­my się spo­dzie­wać pana asy­stent­ki, któ­ra przej­mie na­sze obo­wi­ąz­ki? – za­py­ta­łam neu­tral­nym to­nem, cho­ciaż naj­chęt­niej bym go spo­licz­ko­wa­ła i chlu­snęła mu tą cho­ler­ną kawą w twarz!

Trud­no! Roz­sta­ńmy się z god­no­ścią! Któ­rej aku­rat nie masz, pa­lan­cie!

Jed­nak coś w jego po­sta­wie i oczach było nie tak. Ble­fo­wał? Chciał wie­dzieć, jak się za­cho­wa­my? No to, mi­siu, uwa­ga! Spraw­dzam!

– Czy trzy­mie­si­ęcz­ny okres wy­po­wie­dze­nia za­gwa­ran­to­wa­ny w umo­wie o pra­cę na­dal obo­wi­ązu­je, czy woli pan nas zwol­nić z obo­wi­ąz­ku świad­cze­nia pra­cy? Mogę przy­go­to­wać do­ku­men­ty w pół go­dzi­ny. Go­dzin­ka i już nas tu nie ma – za­pro­po­no­wa­łam po­god­nie.

Dłoń Agi za­ci­snęła się na podło­kiet­ni­ku. Sie­dzia­ła na­pi­ęta jak stru­na, a w jej oczach zbie­ra­ły się łzy. Za chwi­lę wal­nie nam je­den ze swo­ich ata­ków hi­ste­rii i będzie po­za­mia­ta­ne.

– Nie wy­bie­gaj­my tak da­le­ko w przy­szło­ść, skup­my się na tu i te­raz. Na wszyst­ko przyj­dzie czas. – Spoj­rzał na Agę. – Może nas pani zo­sta­wić, pan­no Ja­rosz.

Dziew­czy­na sie­dzia­ła jak za­cza­ro­wa­na.

– Aga? – Klep­nęłam ją w dłoń. Spoj­rza­ła na mnie, mru­ga­jąc wściek­le. Mia­łam ocho­tę do­dać „Wy­jazd!”, ale ja­koś nie wy­pa­da­ło.

– Tak, oczy­wi­ście. – Pod­nio­sła się nie­zgrab­nie i wy­szła z ga­bi­ne­tu.

Po­cze­ka­łam, aż za­mkną się za nią drzwi.

– Stra­sze­nie Agniesz­ki utra­tą po­sa­dy na pew­no nie spra­wi, że będzie pra­co­wać efek­tyw­nie – oznaj­mi­łam z ura­zą, wy­pa­da­jąc z roli pro­fe­sjo­na­list­ki i po­zwa­la­jąc so­bie na oso­bi­sty ko­men­tarz.

– Cie­bie to ja­koś nie ru­szy­ło. – Rzu­cił dłu­go­pis na blat.

– Na­sze sy­tu­acje fi­nan­so­we się ró­żnią.

– Na­praw­dę? Mój brat tak hoj­nie ob­da­ro­wu­je ko­chan­ki pre­zen­ta­mi, że da­ła­byś so­bie radę bez pra­cy? Jak cię dzi­siaj zwol­nię dys­cy­pli­nar­nie, to jesz­cze mi po­dzi­ęku­jesz?

Do­brze, że mia­łam pal­ce sple­cio­ne na ko­la­nach, bo nie wi­dział, jak się za­ci­snęły, a kost­ki po­bie­la­ły.

– Mu­sia­łby pan mieć moc­ne pod­sta­wy do ta­kie­go kro­ku.

– Fa­łszo­wa­nie pod­pi­sów mo­je­go bra­ta to za mało?

Mu­sia­łbyś to udo­wod­nić, fra­je­rze! Po­wo­dze­nia.

Wy­ra­źnie szu­kał za­czep­ki, ale nie za­mie­rza­łam dać się zła­pać.

– Pan dy­rek­tor sa­mo­dziel­nie pod­pi­sy­wał wszyst­kie do­ku­men­ty – wy­ja­śni­łam twar­do. – Je­śli ist­nia­ło­by ja­kie­kol­wiek upo­wa­żnie­nie do wy­stępo­wa­nia w jego imie­niu, mia­ła­bym taką wie­dzę. Ni­g­dy nie udzie­lił mi ta­kie­go pe­łno­moc­nic­twa.

Bądźmy szcze­rzy, nie by­łam świ­ęta. Cza­sem zda­rza­ło mi się pod­su­wać Ar­tu­ro­wi do pod­pi­su coś, z czym nie do ko­ńca się zga­dzał, albo po­mi­jać za­pi­sy w umo­wach czy prze­mil­czać fak­ty. Ale ni­g­dy, prze­nig­dy nie pod­ro­bi­łam jego pod­pi­su. Ufał mi, więc nie było ta­kiej po­trze­by.

– Spraw­dzi­my to.

– Je­śli za­rząd ma wąt­pli­wo­ści co do au­ten­tycz­no­ści pod­pi­sów… – za­częłam, chcąc za­pro­po­no­wać roz­wi­ąza­nie.

Na twa­rzy Ja­ku­ba po­ja­wił się nie­smak.

– Sęk w tym, że za­rząd szcze­gó­ło­wo wy­py­tał by­łe­go już pre­ze­sa na oko­licz­no­ść pro­wa­dzo­nej dzia­łal­no­ści i oka­za­ło się, że te­nże były już pre­zes nie ma bla­de­go po­jęcia, co tu się dzie­je!

Nie mia­łam na to do­brej od­po­wie­dzi.

– Je­stem prze­ko­na­na, że je­śli pan so­bie za­ży­czy eks­per­ty­zy gra­fo­lo­gicz­nej, wy­ka­że ona, że ża­den z do­ku­men­tów, któ­re prze­szły przez moje biur­ko, nie jest sfa­łszo­wa­ny.

By­łam w stu pro­cen­tach pew­na tego, co po­wie­dzia­łam. W ży­ciu nie do­pu­ści­ła­bym się cze­goś ta­kie­go. Mie­rzy­li­śmy się spoj­rze­nia­mi, usi­łu­jąc zła­mać się wza­jem­nie.

Czy to dla­te­go Ar­tur dzwo­nił do mnie kil­ka­na­ście razy w nie­dzie­lę, a po­tem nie ode­brał, jak od­dzwa­nia­łam? Było już za pó­źno? Ileż razy ostrze­ga­łam go, żeby cho­ciaż po­słu­chał, co do nie­go mó­wię, i prze­stał sur­fo­wać po In­ter­ne­cie na spo­tka­niach re­dak­to­rów. Uśmie­chał się tyl­ko ra­do­śnie w od­po­wie­dzi, skła­dał za­ma­szy­ste pod­pi­sy i zni­kał z biu­ra. Albo ja zni­ka­łam z jego domu, po­nie­waż cza­sem przy­je­cha­nie do nie­go z do­ku­men­ta­mi oka­zy­wa­ło się je­dy­nym spo­so­bem, żeby za­pew­nić tej fir­mie płyn­ne funk­cjo­no­wa­nie. O dyk­to­wa­niu od­po­wie­dzi na ma­ile już nie wspom­nę, po­nie­waż to było na­gmin­ne. No i pro­szę! Nie­zły klops!

– Może przej­rzy­my do­ku­men­ty do pod­pi­su? – za­pro­po­no­wa­łam, prze­ry­wa­jąc nie­zręcz­ną ci­szę.

– Te wszyst­kie umo­wy i tak mu­szą zo­stać po­pra­wio­ne ze względu na zmia­nę pre­ze­sa – roz­ka­zał.

– Oczy­wi­ście, ale one sta­no­wią tyl­ko część do­ku­men­tów.

Wy­bra­łam z od­po­wied­niej za­kład­ki fak­tu­ry, któ­re ze względu na wy­so­ką kwo­tę wy­ma­ga­ły au­to­ry­za­cji człon­ka za­rządu przed ich za­pła­tą. Wy­ja­śni­łam, co za­wie­ra ka­żdy do­ku­ment, po­da­jąc wi­ęcej szcze­gó­łów, niż było za­war­te w opi­sie na re­wer­sach. Nie za­wa­ha­łam się przy żad­nym.

Za­da­wał tyle py­tań, że mia­łam ocho­tę co naj­mniej kil­ku­krot­nie pod­nie­ść się, zła­pać za poły jego ma­ry­nar­ki i po­trząsnąć nim, wrzesz­cząc wnie­bo­gło­sy: „Co jest z tobą nie tak!?!”.

– Mo­że­my prze­jść do spo­tkań? – za­pro­po­no­wa­łam. – Je­śli udo­stęp­ni mi pan swój ka­len­darz, prze­nio­sę wszyst­kie ter­mi­ny z ka­len­da­rza po­przed­nie­go pre­ze­sa do pa­ńskie­go.

Ze­bra­łam wszyst­kie omó­wio­ne pa­pie­ry i wło­ży­łam z po­wro­tem do tecz­ki. Si­ęgnęłam po ta­blet.

– Niech pani zwo­ła ze­bra­nie wszyst­kich pra­cow­ni­ków na – zer­k­nął na ze­ga­rek – dzie­si­ątą trzy­dzie­ści. Obec­no­ść obo­wi­ąz­ko­wa.

– Czy mam po­dać ja­kiś po­wód?

– A mu­szę się tłu­ma­czyć?

– Oczy­wi­ście, że nie, pa­nie pre­ze­sie. Czy to wszyst­ko? – spy­ta­łam z na­dzie­ją, że ten kosz­mar­ny po­ra­nek się sko­ńczy.

– Dam pani znać, kie­dy będzie mi pani po­trzeb­na.

Oby ni­g­dy, cha­mie!

Wy­ma­sze­ro­wa­łam z do­ku­men­ta­mi w dło­ni i bez­gło­śnie za­mknęłam za sobą drzwi. Przy­ci­snąw­szy tecz­kę do pier­si, opa­rłam się o ścia­nę i wzi­ęłam kil­ka uspo­ka­ja­jących od­de­chów. Do­pie­ro te­raz ude­rzy­ła we mnie fala ad­re­na­li­ny i za­częły mi drżeć dło­nie. Ode­pchnęłam się od ścia­ny i po­ma­sze­ro­wa­łam do dzie­lo­ne­go z Agniesz­ką biur­ka.

– Wci­ąż tu pra­cu­je­my? – wy­szep­ta­ła z na­dzie­ją.

– Jesz­cze tak. – Po­da­łam jej do­ku­men­ty. – Zrób ska­ny, wy­ślij i za­pisz na dys­ku. Biz­nes kręci się jak za­wsze.

Po­chy­li­łam się do lap­to­pa i na­pi­sa­łam krót­ką wia­do­mo­ść do wszyst­kich pra­cow­ni­ków, że za­pra­szam na ze­bra­nie na dzie­si­ątą trzy­dzie­ści w dzia­le te­le­ob­słu­gi. Zwrot­nie otrzy­ma­łam kil­ka­na­ście ma­ili o po­dob­nej tre­ści, któ­re w skró­cie mo­żna pod­su­mo­wać jed­nym zda­niem: „Czy mamy się cze­go bać?”.

– Tyl­ko cze­kać, jak Be­at­ka wpad­nie tu­taj sztur­mem „po kawę” – wy­mam­ro­ta­łam.

– A za nią Ba­śka „tyl­ko się przy­wi­tać” – do­da­ła Aga, wy­dy­ma­jąc war­gi. – Pró­bo­wa­łaś się skon­tak­to­wać z Ar­tu­rem?

– Wczo­raj dzwo­nił do mnie kil­ka­na­ście razy, ale czy­ta­łam tę nową po­zy­cję od Al­do­ny i tak mnie po­chło­nęła, że nie usły­sza­łam ko­mór­ki. – Pod­nio­słam się z krze­sła i si­ęgnęłam po umo­wy. – Trze­ba po­pra­wić pierw­sze stro­ny. Zej­dę z nimi na dół, że­by­śmy nie mia­ły tu­taj na­lo­tu i nie­po­trzeb­ne­go za­mie­sza­nia.

– Ale jak pój­dziesz te­raz, to będziesz mu­sia­ła im po­wie­dzieć, dla­cze­go zmie­niasz i na kogo – za­uwa­ży­ła Aga przy­tom­nie.

Opa­dłam z po­wro­tem na krze­sło.

– Dzi­ęki za głos roz­sąd­ku.

– Co ro­bi­my? – Ewi­dent­nie była za­nie­po­ko­jo­na.

– To co za­wsze, Pin­ky. – Po­chy­li­łam się w jej stro­nę z kpi­ącym uśmiesz­kiem. – Będzie­my pod­bi­jać świat.

– A jak nas wy­wa­li?

– To, gdzie­kol­wiek pój­dę, za­bio­rę cię ze sobą! – za­pew­ni­łam sta­now­czo. W głębi du­szy by­łam rów­nie ner­wo­wo roz­stro­jo­na jak Aga, ale nie chcia­łam stra­szyć jej jesz­cze bar­dziej.

* * *

W czwar­tek Aga za­da­ła mi fun­da­men­tal­ne py­ta­nie, któ­re­go sta­ra­łam się uni­kać jak ognia od po­nie­dzia­łku.

– Po­wie­dzia­łaś mu o im­pre­zie za ty­dzień?

Zja­dłam dwie cze­re­śnie, za­nim rzu­ci­łam krót­ko i lek­ce­wa­żąco:

– Nie.

– Py­tam, po­nie­waż or­ga­ni­za­tor­ka chce po­twier­dzić roz­mia­ry ko­szu­lek i li­stę ze­spo­łów.

– Wszyst­ko zo­sta­je tak, jak było – mruk­nęłam.

– Ale ko­szul­ka dla Ar­tu­ra chy­ba będzie nie­zwy­kle opi­ęta na no­wym pre­ze­sie – za­uwa­ży­ła re­zo­lut­nie.

Za­trze­po­ta­łam rzęsa­mi w swo­istym „no to będzie” i do­da­łam uśmiech, któ­ry po­win­na so­bie tłu­ma­czyć jako „nie mogę się do­cze­kać, żeby to zo­ba­czyć”.

– Jan­ka… – za­częła bła­gal­nym to­nem.

Wes­tchnęłam z roz­cza­ro­wa­niem, bo po zmia­nie pre­ze­sa Adze włączył się nie­zwy­kle sil­ny in­stynkt prze­trwa­nia. A kie­dyś była z niej roz­ryw­ko­wa ko­bie­ta, sko­ra do żar­tów. I pro­szę, co pie­ni­ądze ro­bią z lu­dźmi!

– Do­bra, zmień mu na wi­ęk­szą. Ale na­pis zo­sta­je – za­strze­głam.

Za­chi­cho­ta­ła pod no­sem.

– Ale ty je­steś zło­śli­wa – stwier­dzi­ła niby z wy­rzu­tem, ale oczy jej się śmia­ły.

– Przy­kład idzie z góry! – Roz­ło­ży­łam ręce. – Ja tu tyl­ko pra­cu­ję – za­szcze­bio­ta­łam, pod­no­sząc słu­chaw­kę dzwo­ni­ące­go te­le­fo­nu. – Biu­ro pre­ze­sa za­rządu, w czym mogę po­móc?

– Pani Jan­ko, Sła­wek z ob­słu­gi się kła­nia. Mamy tu z ko­le­gą taki mały pro­blem z tą kli­ma­ty­za­cją.

Cu­dow­nie, tyl­ko tego mi bra­ko­wa­ło!

– A czy nie na­pra­wi­li­śmy tego wczo­raj?

Spoj­rza­łam za okno na drze­wa.

– Niby tak. – W jego gło­sie usły­sza­łam skru­chę, od któ­rej moje brwi po­wędro­wa­ły do góry.

– A niby nie? – skon­tro­wa­łam ze śmie­chem.

– Się spsu­ło znów.

– Pan za­cze­ka, pa­nie Sław­ku. – Zer­k­nęłam na Agę. – Kli­ma znów nie dzia­ła?

– Ale gdzie? – Zmarsz­czy­ła brwi, sta­wia­jąc stem­pel na fak­tu­rze.

– W call cen­ter – pod­po­wie­dzia­łam.

– Ma­łgo­śka nic nie mó­wi­ła. – Skrzy­wi­ła się.

– A bo ta pani psiap­siu­ła z dołu za­dzwo­ni­ła, że się woda leje po ścia­nie – wci­ął się pan Sła­wek.

Dru­ga li­nia po­ka­za­ła po­łącze­nie przy­cho­dzące z re­cep­cji na dole.

– Szko­da, że mnie nic nie wspo­mnia­ła…

Aga ode­bra­ła, rzu­ci­ła tyl­ko „Za pó­źno” i się roz­łączy­ła.

– No bo ja wła­śnie w tej spra­wie – kon­ty­nu­ował. – Mu­si­my kli­ma­ty­za­tor wy­łączyć, bo nie mam po­psu­tej części. Albo mogę dać inne od­pro­wa­dza­nie wody, ale trza będzie wia­dro pod­sta­wić i opró­żniać.

Skrzy­wi­łam się men­tal­nie na to „trza”, ale pan Sła­wek sko­ńczył za­wo­dów­kę ze czter­dzie­ści lat temu i nie wy­pa­da­ło mi, gów­nia­rze, po­pra­wiać fa­ce­ta, któ­ry mó­głby być moim oj­cem.

– To co pani woli?

– Zej­dę na dół ro­ze­znać się w sy­tu­acji. Na kie­dy będzie ta część? Ju­tro?

Pan Sła­wek cmok­nął w słu­chaw­kę, aż ją od­su­nęłam od ucha.

– A co pani taka w go­rącej wo­dzie kąpa­na, ko­cha­nie­ńka?

– Z pie­kła się wy­grze­ba­łam, to i w go­rącej wo­dzie lu­bię się kąpać – od­pa­rłam od­ru­cho­wo, po czym ugry­złam się w język, po­nie­waż to mo­gło tyl­ko za­chęcić go do dal­szych wy­nu­rzeń.

– Żeby się tyl­ko zna­la­zł taki, co ten ogień da radę bar­dziej roz­pa­lić. – Za­re­cho­tał.

– No wi­dzi pan, już nie pro­du­ku­ją ta­kich mężczyzn jak pan! – za­świer­go­ta­łam, a Aga się ko­micz­nie skrzy­wi­ła, kręcąc gło­wą z dez­apro­ba­tą.

A co! Mo­głam mu po­sło­dzić, je­śli to będzie ozna­cza­ło, że na­pra­wi nam kli­ma­ty­za­cję szyb­ciej.

– Się wie! – od­pa­rł. – Ser­dusz­ko, ja ci to dzi­siaj na­pra­wię awa­ryj­nie z części tego urządze­nia na po­wierzch­ni wol­nej. Ser­wi­san­ci na urlo­pach, to do­pie­ro w przy­szłym ty­go­dniu pod­ja­dą.

Aga ode­bra­ła ko­lej­ny te­le­fon. Ja­kiś dzień otwar­ty czy coś?

– Se­zon urlo­po­wy, pa­nie Sta­siu.

– Le­szek – wy­mam­ro­ta­ła pod no­sem.

– Ale zro­bi­my, ser­de­ńko, zro­bi­my.

– Ja w pana wie­rzę jak w to, że ju­tro wzej­dzie sło­ńce, ale mu­szę ucie­kać. Zaj­rzę na dół nie­dłu­go – obie­ca­łam. – Do zo­ba­cze­nia. – Odło­ży­łam te­le­fon na wi­de­łki i przy­ło­ży­łam do ucha prze­no­śną słu­chaw­kę od Agi. – No co tam, Le­siu?

– Cze­ść, ślicz­no­ści! Je­stem nie­da­le­ko u klien­ta, to wpa­dłbym na kawę i po­ga­dać.

– Le­siu, a co my zro­bi­my, jak wpad­nie­my ra­zem? – za­żar­to­wa­łam. – Two­ja żona mnie uka­tru­pi.

– Zo­sta­wi­my jej dzie­cia­ka i uciek­nie­my w siną dal! – za­pew­nił ze śmie­chem.

– Da­jesz! – za­chęci­łam żar­to­bli­wie. – Aga już na­sta­wia kawę, więc ra­dzi­ła­bym się po­śpie­szyć, za­nim zle­cą się zwa­bio­ne za­pa­chem sępy.

Parę mi­nut pó­źniej wy­so­ki blon­dyn z fry­zu­rą w nie­ła­dzie sta­nął w drzwiach pro­wa­dzących do części bu­dyn­ku prze­zna­czo­nej dla za­rządu.

– Dzień do­bry pi­ęk­nym pa­niom. – Skło­nił się szar­manc­ko nie­mal w pas.

– Dzień do­bry! – przy­wi­ta­łam się z sze­ro­kim uśmie­chem. – Co cię do nas spro­wa­dza?

– A ty tak od razu do in­te­re­sów! – zga­nił mnie żar­to­bli­wie. – Wy­lu­zuj, kró­lo­wo, i po­ga­daj z pod­wład­ny­mi u two­ich stóp.

– Chcia­ła­bym – przy­zna­łam z ża­lem. – Ale mamy no­we­go sze­fa. Trze­ba się pil­no­wać i spra­wiać do­bre wra­że­nie.

Unió­sł brew do góry.

– To co nie mó­wi­łaś, że mie­li­ście prze­wrót wła­dzy?!

– Po­nie­waż się obe­szło bez roz­le­wu krwi i ma­so­wych eg­ze­ku­cji.

– O, pro­szę, coś no­we­go.

– Kawa? – za­py­ta­ła Aga, uno­sząc wzrok znad opi­sy­wa­nej fak­tu­ry.

– Ja zro­bię – za­pro­po­no­wa­łam, żeby nie od­ry­wa­ła się od wpro­wa­dza­nia do­ku­men­tów.

– Nie, nie – za­pro­te­sto­wa­ła. – Chęt­nie się pod­nio­sę z tego krze­sła, bo chy­ba już do nie­go przy­ro­słam.

– Ale to co? Sprze­da­li was? – do­py­ty­wał za­cie­ka­wio­ny Le­szek.

– Nie, wy­mie­ni­li pre­ze­sa na now­szy mo­del.

Opa­rłam się o ladę re­cep­cyj­ną obok nie­go, ob­ser­wu­jąc krząta­jącą się po kuch­ni Agniesz­kę.

– Weź, nie rób mi kawy w tym gów­nie – za­pro­te­sto­wał, kie­dy sięg­nęła po fi­li­żan­kę. – Daj w kub­ku.

– Jak drwa­lo­wi? – obu­rzy­ła się.

– Cze­kaj, pój­dę do auta po sie­kie­rę – za­pro­po­no­wał ze śmie­chem. – A po dro­dze zmo­czę ko­szu­lę w ła­zien­ce, że­bym wy­glądał na spo­co­ne­go drwa­la bru­ta­la.

– Tyl­ko jesz­cze za­rost za­pu­ść do kom­ple­tu. – Za­chi­cho­ta­łam.

– Nie mogę, bo mi żona mówi, że dra­pię.

Zmarsz­czy­łam brwi i skrzy­wi­łam się, usi­łu­jąc po­wstrzy­mać śmiech.

– To ty nie go­le­nia po­trze­bu­jesz, tyl­ko na­uki, jak do­brze dra­pać bro­dą, żeby klient­ka była za­do­wo­lo­na.

– Mó­wisz?

Po­chy­lił się w moją stro­nę i opa­rł o blat biur­ka re­cep­cji, wi­ężąc mnie po­mi­ędzy wy­pro­sto­wa­ny­mi ręka­mi. Na­wet nie drgnęłam, wie­dząc, że świa­ta nie wi­dzi poza żoną, ale lubi się wy­głu­piać. Prze­su­nął po­licz­kiem po moim. Par­sk­nęłam, kła­dąc dło­nie na pier­si Lesz­ka, żeby go od­su­nąć. Do­kład­nie w tej sa­mej chwi­li kątem oka za­uwa­ży­łam ruch po pra­wej i usły­sza­łam osten­ta­cyj­ne chrząk­ni­ęcie.

– Pa­nie pre­ze­sie – rzu­ci­ła Aga nie­co spło­szo­na.

Le­szek od­su­nął się le­ni­wie i jak dla mnie nie­co zbyt wol­no.

– Na pew­no jest ja­kieś lo­gicz­ne wy­tłu­ma­cze­nie tego, co tu się dzie­je – rzu­cił neu­tral­nie Ja­kub.

– Oczy­wi­ście – za­pew­ni­łam, na­dal opie­ra­jąc się non­sza­lanc­ko o blat, ale nie roz­wi­nęłam te­ma­tu, tyl­ko przed­sta­wi­łam ich so­bie: – Ja­kub No­wa­kow­ski, nasz nowy pre­zes za­rządu. Le­szek Czar­kow­ski, któ­ry do­star­cza nam ar­ty­ku­ły biu­ro­we i nie raz, nie dwa ura­to­wał nas od pew­nej ka­ta­stro­fy, gdy się ko­muś za­chcia­ło dru­ko­wać pre­zen­ta­cje w dzie­si­ąt­kach eg­zem­pla­rzy albo ulot­ki w ty­si­ącach!

Pa­no­wie po­da­li so­bie uprzej­mie dło­nie. Byli na szczęście na tyle cy­wi­li­zo­wa­ni, że nie sko­czy­li so­bie do gar­deł, tyl­ko rzu­ci­li zdaw­ko­we „miło mi”. Uro­czo. Szko­da, że za cho­le­rę nie ro­zu­mia­łam, cze­mu wy­mie­nia­li przy tym spoj­rze­nia śmier­ci. Prze­cież ża­den z nich nic do mnie nie miał.

– Po­trze­bu­ję zmie­nić ter­mi­ny spo­tkań – po­in­for­mo­wał Ja­kub.

– Oczy­wi­ście! – Zer­k­nęłam przez ra­mię. – Aga, po­móż, pro­szę, sze­fo­wi. A my zro­bi­my to za­mó­wie­nie? – Uśmiech­nęłam się do Lesz­ka.

– Chcia­łbym też omó­wić wy­na­jem, o któ­rym wspo­mnia­łaś rano – do­dał Ja­kub.

– Nic się za­sad­ni­czo nie zmie­ni­ło od na­szej roz­mo­wy – za­sto­po­wa­łam go z nie­mi­łym prze­czu­ciem, że usi­łu­je mnie po­wstrzy­mać przed zo­sta­niem z Lesz­kiem, bo uznał na­sze re­la­cje za zbyt przy­ja­ciel­skie. – Po­trze­bu­ję tyl­ko two­jej de­cy­zji i daty spo­tka­nia.

– Cze­mu sama się tym nie zaj­miesz? – spy­tał, pa­trząc mi pro­sto w oczy.

– Fir­ma, któ­ra sta­nęła do ne­go­cja­cji, nie chce ze mną roz­ma­wiać – przy­zna­łam, choć z tru­dem prze­szło mi to przez gar­dło. – Jej pre­zes za­su­ge­ro­wał, że sto­ję zbyt… ni­sko w hie­rar­chii.

Brew Ja­ku­ba po­wędro­wa­ła do góry.

– Tak po­wie­dział? Je­steś sze­fo­wą biu­ra za­rządu.

Zdu­si­łam od­ruch prze­wró­ce­nia ocza­mi.

– Nie jest prze­ko­na­ny, czy mam „od­po­wied­nie do­świad­cze­nie w tej kwe­stii” – za­cy­to­wa­łam sło­wa buca, z któ­rym roz­ma­wia­łam rano.

Jego dru­ga brew do­łączy­ła do pierw­szej.

– To strasz­nie mi przy­kro, ale będziesz je­dy­ną oso­bą, któ­ra będzie z nim roz­ma­wiać. – Za­miast ta­ńca sa­tys­fak­cji po­zwo­li­łam so­bie na prze­stąpie­nie z nogi na nogę.

– A jak się nie zde­cy­du­ją?

Aga wy­szła z ta­ble­tem zza biur­ka i sta­nęła obok sze­fa go­to­wa, żeby mu po­móc z ka­len­da­rzem.

– Nie mu­sisz ni­cze­go kon­sul­to­wać ze mną – do­dał, jak­by w ogó­le nie sły­szał, co za­su­ge­ro­wa­łam. – Wiesz, co ro­bisz. Jak sko­ńczysz swo­je spo­tka­nie, zaj­rzyj do mnie.

Od­pro­wa­dzi­łam ich obo­je nie­co skon­fun­do­wa­nym wzro­kiem.

– Aga! – za­wo­ła­łam za nimi. – We­zmę te­le­fon i prze­kie­ru­ję roz­mo­wy na prze­no­śny.

Unio­sła kciuk w górę w po­dzi­ęko­wa­niu.

– Jak­by się nie mógł zde­cy­do­wać, czy daje ci swo­bo­dę, czy pod­ci­na skrzy­de­łka – mruk­nął Le­szek.

– Do­kład­nie tak jest – od­pa­rłam, da­jąc mu kuk­sa­ńca. – Cho­dź, zro­bi­my to za­mó­wie­nie i będziesz mógł iść ba­je­ro­wać inne klient­ki.

– Coś ty! – za­prze­czył z en­tu­zja­zmem god­nym czte­ro­lat­ka. – Je­steś je­dy­na w swo­im ro­dza­ju!

Prych­nęłam kpiar­sko.

– Czy to eu­fe­mizm sło­wa „po­je­ba­na”?

– W ży­ciu, kró­lo­wo! – Otwo­rzył mi drzwi i przy­trzy­mał kur­tu­azyj­nie. – Nie ma na świe­cie dru­giej ta­kiej jak ty!

– Na szczęście.

Po za­ła­twie­niu spra­wy za­mó­wie­nia po­że­gna­łam Lesz­ka i ze­szłam na dół zo­ba­czyć, jak idą pra­ce nad na­pra­wą kli­ma­ty­za­cji. Po­sta­łam chwi­lę, roz­ma­wia­jąc o far­ma­zo­nach, i zro­bi­ła się nie­mal czwar­ta po po­łud­niu. Wró­ci­łam na górę, wzi­ęłam z biur­ka bu­tel­kę wody i po­ma­sze­ro­wa­łam do ła­ska­wie nam pa­nu­jące­go. Wy­pi­łam parę ły­ków, nim za­pu­ka­łam uprzej­mie i, usły­szaw­szy roz­ka­zu­jące „pro­szę”, wśli­zgnęłam się do środ­ka.

– Co mogę dla pana zro­bić, pa­nie pre­ze­sie?

Pod­nió­sł wzrok znad lap­to­pa i opa­rł się wy­god­nie.

– Sto­sun­ki z pod­wy­ko­naw­ca­mi pro­si­łbym utrzy­my­wać na sto­pie słu­żbo­wej – wy­pa­lił bez wstępu.

– Zna­my się z Lesz­kiem od lat. – To oświad­cze­nie spra­wi­ło, że unió­sł w wy­zwa­niu brew. – Jest żo­na­ty – do­da­łam to­nem, któ­rym po­ucza­ła upar­te ba­cho­ry ku­zy­nów. – Znam jego żonę.

Na­dal nie wy­glądał na prze­ko­na­ne­go.

– Wi­dzę, że dy­plo­ma­cja nie dzia­ła, więc po­wiem wprost: prze­stań się umi­zgi­wać do Czar­kow­skie­go.

– Tak to wy­gląda­ło? – Za­trze­po­ta­łam rzęsa­mi, uda­jąc nie­win­no­ść. – Nie ma nic złe­go w by­ciu mi­łym dla in­nych. Cza­sem w przy­ja­ciel­skiej at­mos­fe­rze mo­żna osi­ągnąć wi­ęcej niż roz­ka­zem – stwier­dzi­łam dy­plo­ma­tycz­nie, choć mia­łam ocho­tę do­dać, że sam mó­głby spró­bo­wać prze­stać być ta­kim pa­lan­tem. Od­po­wie­dział mi nie­ustępli­wym spoj­rze­niem sze­fa. Do­brze, że nie sły­szał mo­jej roz­mo­wy z pa­nem Sław­kiem… – Oczy­wi­ście, pa­nie pre­ze­sie, za­sto­su­ję się i prze­ka­żę po­zo­sta­łym.

– Co ro­bisz poza go­dzi­na­mi pra­cy, to nie moja spra­wa. Ale nie ży­czę so­bie ro­man­sów w biu­rze.

– Tak, wspo­mniał pan już o tym w po­nie­dzia­łek – przy­po­mnia­łam uprzej­mie, cho­ciaż aż się go­to­wa­łam w środ­ku. – Su­ge­ru­jąc, że mamy ro­mans z pa­ńskim bra­tem. Obie.

Mil­czał przez dłu­ższą chwi­lę.

– Przy­zna­ję, że się my­li­łem – po­wie­dział w ko­ńcu ci­cho.

Nie mo­głam so­bie da­ro­wać odro­bi­ny zło­śli­wo­ści.

– A do­sta­nę to na pa­pie­rze?

– Nie! – wy­ce­dził.

– Tak z czy­stej cie­ka­wo­ści… Zmie­nił pan zda­nie, po­nie­waż te­raz uwa­ża pan, że mam ro­mans z Lesz­kiem?

– Nie – za­prze­czył.

– Więc dla­cze­go? – ci­ągnęłam go za język.

– Roz­ma­wia­łem z Ar­tu­rem.

– I na­gle pana… hmm… – szu­ka­łam przez chwi­lę w gło­wie sy­no­ni­mu sło­wa „dziw­kar­ski” – roz­wi­ązły brat oczy­ścił moje imię? Aż nie wiem, czy się ob­ra­zić, że mnie nie chciał, bo je­stem dla nie­go asek­su­al­na, czy po­dzi­ęko­wać, że nie ze­psuł mi re­pu­ta­cji.

Za­ci­snął usta w wąską kre­skę.

– Po­wie­dzia­łem, że się po­my­li­łem. Cze­go jesz­cze chcesz?

Se­kre­ta­riat kon­tra pre­zes dwa do zera.

– Sło­wa „prze­pra­szam”. – Już otwie­rał usta, gdy do­da­łam. – Szcze­re­go!

Mie­rzy­li­śmy się wzro­kiem przez dłu­gą chwi­lę i żad­ne nie chcia­ło ustąpić. Po­sta­no­wi­łam, że nie dam sobą po­mia­tać. Prze­su­nęłam się na skraj fo­te­la, go­to­wa wstać i wy­jść.

– Czy jesz­cze w czy­mś mogę po­móc, pa­nie pre­ze­sie?

– Tak, Agniesz­ka wspo­mnia­ła o im­pre­zie in­te­gra­cyj­nej.

Usia­dłam.

– Od­by­wa się za ty­dzień. Au­to­ka­ry od­bio­rą nas o ósmej rano.

– Bar­dzo wcze­śnie – za­uwa­żył.

– Spe­cjal­nie wy­zna­czy­łam taką go­dzi­nę, bo wiem, że nie ma siły, żeby wszy­scy się ze­bra­li przed dzie­wi­ątą. – Uśmiech­nął się lek­ko, a ja przy­jęłam to jako wy­raz apro­ba­ty dla swo­jej prze­bie­gło­ści. – Wszy­scy zo­sta­li już po­dzie­le­ni na ze­spo­ły. Za­sa­dą jest, że naj­bli­żsi wspó­łpra­cow­ni­cy nie mogą być w tej sa­mej dru­ży­nie. Cho­dzi nam o to, by się le­piej po­zna­li, a nie two­rzy­li mi­ni­to­wa­rzy­stwa wza­jem­nej ad­o­ra­cji.

– Ja­kie roz­ryw­ki pla­nu­jesz?

– A, a, a! – za­strze­głam, gro­żąc mu żar­to­bli­wie pal­cem. – Tego nie wie na­wet Aga. Tyl­ko ja.

Za­czął prze­bie­rać pal­ca­mi po podło­kiet­ni­ku. Wy­ra­źny sy­gnał, że nie lubi, gdy od­bie­ra mu się kon­tro­lę nad wy­da­rze­nia­mi.

– To jak mam się ubrać?

– Swo­bod­nie.

– To zna­czy?

– Dżin­sy, o ile ta­ko­we masz – prze­szłam od­ru­cho­wo na „ty” i od razu sklęłam się w du­chu za wy­pad­ni­ęcie z roli, ale było już za pó­źno, żeby się po­pra­wiać. Zresz­tą na tym eta­pie roz­mo­wa zro­bi­ła się na tyle przy­ja­zna, że wo­la­łam nie psuć at­mos­fe­ry. – Wy­god­ne buty, mogą być adi­da­sy, i ko­szul­ka, któ­rej nie będzie ci szko­da ubru­dzić. Ka­żdy z ze­spo­łów ma inny ko­lor T-shir­tów. Otrzy­ma­cie je w dniu im­pre­zy.

Spoj­rzał na mnie po­dejrz­li­wie.

– Pla­nu­jesz ta­pla­nie się w bło­cie i wy­ści­gi w wor­kach?

Uśmiech­nęłam się ta­jem­ni­czo.

– Do­świad­cze­nie z dzie­ćmi po­ka­zu­je, że im brud­niej­sze bu­zie i ubra­nie, tym szer­szy uśmiech na twa­rzy.

Wpa­try­wał się we mnie in­ten­syw­nie przez dłu­gą chwi­lę, naj­wy­ra­źniej pró­bu­jąc mnie onie­śmie­lić spoj­rze­niem. Uśmiech­nęłam się lek­ko, nie da­jąc się zdo­mi­no­wać.

– W któ­rej dru­ży­nie je­stem?

Czy po­wie­dzieć mu, że jego dru­ży­na na­zy­wa się Wy­słan­ni­cy Mor­do­ru? Ra­czej nie. Po praw­dzie po­win­ni się na­zy­wać Dre­am Team.

– Tego też nie mogę zdra­dzić, ale cho­dzi o to, by po­znać in­nych. W przy­szły czwar­tek ka­żdy z ma­na­ge­rów na chwi­lę sta­nie się ta­kim sa­mym pra­cow­ni­kiem jak inni, na tych sa­mych pra­wach i za­sa­dach. Ko­niec nie­rów­no­ści spo­łecz­nej – za­żar­to­wa­łam.

– Upodlić ka­żde­go?

BIN­GO!!! Czas ze­msty!

– Do­brze się ba­wić – skon­tro­wa­łam na­tych­miast. – Je­śli masz ja­kieś pre­fe­ren­cje je­dze­nio­we albo aler­gie po­kar­mo­we, to daj nam znać, zmo­dy­fi­ku­je­my menu.

– Nie mam.

– Świet­nie. Czy w czy­mś jesz­cze mogę ci po­móc?

– Nie.

Pod­nio­słam się z fo­te­la.

– Do ju­tra za­tem.

Mia­łam już dłoń na klam­ce, gdy za­trzy­mał mnie jego spo­koj­ny głos.

– Jesz­cze jed­no.

– Tak?

Wzi­ął głębo­ki od­dech, nim się ode­zwał.

– Prze­pra­szam, że wy­ci­ągnąłem błęd­ne wnio­ski w po­nie­dzia­łek – po­wie­dział mi­ęk­ko. – Nie po­wi­nie­nem tego ro­bić. Moje za­cho­wa­nie po­zo­sta­wia­ło wie­le do ży­cze­nia i było nie­pro­fe­sjo­nal­ne. Nie mam wątp­li­wo­ści, że ty i Agniesz­ka sta­wia­cie na pierw­szym miej­scu pra­cę i obo­wi­ąz­ki.

Za­tka­ło ka­kao!

Do­brze, że mia­łam za­mkni­ętą bu­zię, kie­dy to mó­wił, bo ina­czej szczęka opa­dła­by mi do podło­gi jak ko­jo­to­wi z kre­skó­wek.

– Dzi­ęku­ję – od­pa­rłam dość nie­pew­nie.

– To nie ozna­cza ta­ry­fy ulgo­wej – do­dał ostrzej, jak­by mu­siał po­psuć mo­ment mo­je­go trium­fu i za­zna­czyć, kto tu jest sze­fem.

– Oczy­wi­ście, pa­nie pre­ze­sie.

Za­brzmia­ło pro­tek­cjo­nal­nie. I tak mia­ło za­brzmieć.

Rozdział 2

Oczy­wi­ście nie dało się roz­po­cząć dnia bez dra­ma­tów. Pani Ba­sia, któ­rej dru­ży­na mia­ła nie­twa­rzo­we ko­szul­ki w upior­nym po­ma­ra­ńczo­wym ko­lo­rze, oznaj­mi­ła na­gle, że ona się nie na­da­je do jaz­dy au­to­bu­sem, po­nie­waż cier­pi na cho­ro­bę lo­ko­mo­cyj­ną. Na szczęście by­łam na to przy­go­to­wa­na. Ze sto­ic­kim spo­ko­jem i uśmie­chem na ustach wy­ci­ągnęłam z wi­kli­no­we­go ko­szycz­ka wi­szące­go na moim przed­ra­mie­niu le­kar­stwa na ową przy­pa­dło­ść. Za­opa­trzy­łam się w całą ich gamę – od gumy do żu­cia po ta­blet­ki do ssa­nia w ró­żnych sma­kach. Aga aż mu­sia­ła się od­wró­cić, żeby nie par­sk­nąć śmie­chem na wi­dok miny na­szej dy­rek­tor­ki.

Po przy­by­ciu na miej­sce za­pro­si­łam wszyst­kich na lek­kie śnia­da­nie. Skie­ro­wa­łam ka­żdą gru­pę do od­dziel­ne­go sto­li­ka, sama zaś usta­li­łam ostat­nie de­ta­le z nie­zwy­kle miłą ob­słu­gą i or­ga­ni­za­tor­ką ca­łe­go za­mie­sza­nia – Zuzą.

– Go­to­wi? – spy­ta­ła, ob­ser­wu­jąc pa­ła­szu­jący tłum.

– Bar­dziej nie będą – za­żar­to­wa­łam, bo zna­łam jej sza­ta­ński plan na dziś.

– Urządzi­li­śmy wszyst­ko w środ­ku, bo ta chmu­ra zwia­stu­je deszcz, a nie chce­my dać się za­sko­czyć. Pa­da­ło już wcze­śniej i tra­wa jest mo­kra.

Ro­zej­rza­łam się dys­kret­nie po po­miesz­cze­niu, a Zuza po­pro­wa­dzi­ła mnie na górę, żeby za­de­mon­stro­wać, któ­re za­ba­wy będą się od­by­wa­ły w po­szcze­gól­nych sek­cjach.

– Wy­gląda świet­nie.

– Damy radę, Jan­ka, nie pękaj! – za­pew­ni­ła z hu­mo­rem i sze­ro­kim uśmie­chem. – Ale mu­szę przy­znać, że ta ko­szul­ka „Wiel­ki zły wilk” robi fu­ro­rę.

Zer­k­nęłam na Ja­ku­ba po­grążo­ne­go w roz­mo­wie ze swo­im ze­spo­łem.

– Nie była dla nie­go, ale… – za­wie­si­łam głos, ro­bi­ąc nie­okre­ślo­ny gest ręką. – Przy­naj­mniej wie­cie, kto tu jest sze­fem.

– Ty! – Ro­ze­śmia­ła się dźwi­ęcz­nie. – Na­dal od­ma­wiasz za­ba­wy?

– Ze­spo­ły są już wy­zna­czo­ne. Ka­żdy ma okre­ślo­ną licz­bę osób, nie ma sen­su za­bu­rzać sy­me­trii.

– Na­zwy są ge­nial­nie. Czar­na Per­ła. – Wska­za­ła na ko­szul­ki w tym ko­lo­rze. – Hob­bi­to­wo… – Par­sk­nęła, rzu­ca­jąc spoj­rze­nie na nie­twa­rzo­we po­ma­ra­ńczo­we T-shir­ty. Nie mo­żna się było nie uśmiech­nąć.

– Ta trau­ma do­brze im zro­bi.

– To ja­kaś gru­pa kar­na? – spy­ta­ła, uno­sząc brew.

– Na tyle, że­byś im dała na ka­lam­bu­rach do po­ka­za­nia „Tora! Tora! Tora!” – za­pro­po­no­wa­łam.

Zuza za­śmia­ła się ra­do­śnie.

– Oho! Czy­li ze­msta na zim­no?

– Wolę stwier­dze­nie, że los bywa prze­wrot­ny, po­nie­waż w na­tu­rze osob­ni­ki nie­bez­piecz­ne lub ja­do­wi­te przy­bie­ra­ją ja­skra­we bar­wy, by ostrzec inne ga­tun­ki o swo­jej tok­sycz­no­ści – wy­re­cy­to­wa­łam gło­sem Kry­sty­ny Czu­bów­ny i uśmiech­nęłam się z sa­tys­fak­cją.

– Aleś to so­bie wy­kom­bi­no­wa­ła.

Po­de­szły­śmy do ba­rier­ki na gór­nej ga­le­ryj­ce i spoj­rza­ły­śmy z góry na dru­ży­ny. Snaj­pe­rzy mie­li bia­łe ko­szul­ki, Dru­ży­na Smo­ka – zie­lo­ne, Dru­ży­na Pie­rście­nia – gra­na­to­we, a Wy­słan­ni­cy Mor­do­ru – sza­re.

– Do­bra, to Hob­bi­to­wo idzie na ka­lam­bu­ry. Snaj­pe­rzy ukła­da­ją puz­zle z se­rii T, Dru­ży­na Smo­ka za­gra w coś, co przy­po­mi­na kla­sy po­łączo­ne z twi­ste­rem. Przy ka­żdym sko­ku trze­ba po­sta­wić na od­po­wied­nim polu wy­zna­czo­ną nogę i rękę. Ka­żdej dru­ży­nie zmie­ni­my układ ko­ńczyn, żeby nikt nie miał za ła­two.

– Po­wo­dze­nia – par­sk­nęłam.

– Dru­ży­na Pie­rście­nia po­ba­wi się w zdej­mo­wa­nie i za­kła­da­nie ko­szul­ki na czas. Czar­na Per­ła będzie śpie­wać pio­sen­ki pa­su­jące do wy­zna­czo­ne­go ha­sła. Im wi­ęcej pio­se­nek, tym le­piej.

– O ile nie fa­łszu­ją – za­strze­głam. – A Wy­słan­ni­cy Mor­do­ru?

– Oni mają do prze­to­cze­nia ka­ra­wan z Ce­za­rem po bel­kach przez całą dłu­go­ść po­miesz­cze­nia. Mam też kil­ka­na­ście ró­żnych za­baw w za­pa­sie, gdy­by któ­raś dru­ży­na sko­ńczy­ła zbyt szyb­ko. Za­gra­my po­tem w zbi­ja­ka, nie­śmier­tel­ne nar­ty, a dla chęt­nych będzie ma­lo­wa­nie ręka­mi. W mi­ędzy­cza­sie będzie­my też ska­kać w gumę i za­pew­niać inne roz­ryw­ki.

Tak się za­ga­da­ły­śmy, że nie za­uwa­ży­łam, że pod­sze­dł do nas Ja­kub.

– Dzień do­bry, pa­nie pre­ze­sie – przy­wi­ta­ła się Zuza z uśmie­chem.

– Dzi­siaj tyl­ko Ja­kub – od­pa­rł. Zer­k­nął na mnie. – A ty do któ­rej dru­ży­ny na­le­żysz?

– Je­stem re­zer­wo­wą – za­żar­to­wa­łam. – Ka­żda dru­ży­na ma dzie­si­ęć osób, nie psuj­my sy­me­trii. Mnie zo­sta­ła rola ochro­ny, nad­zo­ru i fo­to­gra­fa, że­bym mo­gła was po­tem wszyst­kich szan­ta­żo­wać w nie­sko­ńczo­no­ść.

– Fo­to­graf jest też w pa­kie­cie? – spy­tał Zuzę.

– Tak – przy­zna­ła zgod­nie z praw­dą.

– To wci­ągaj ko­szul­kę – po­pro­sił, pa­trząc na mnie.

– Nie mogę. – Roz­ło­ży­łam ręce. – Ja znam tu wszyst­kich. No i ktoś musi być trze­źwy, żeby do­pil­no­wać wa­sze­go bez­piecz­ne­go po­wro­tu do domu. Tak więc – zer­k­nęłam na ze­ga­rek – ma­cie jesz­cze dzie­si­ęć mi­nut śnia­da­nia i za­czy­na­my.

Wy­da­wa­ło się, że ska­pi­tu­lo­wał, bo zo­rien­to­wał się, że mnie nie prze­ga­da. Ge­ne­ral­nie nie mia­łam nic prze­ciw za­ba­wie z nimi, ale dziś wo­la­łam ob­ser­wo­wać, niż brać czyn­ny udział.

Przy­gląda­łam się, jak Hob­bi­to­wo zma­ga się z po­wo­zem Ce­za­ra. Ła­two było prze­wi­dzieć, kto za­si­ądzie na tro­nie. Zbyt ła­two. Szko­da, że nie wpa­dli na to, że naj­le­piej by­ło­by po­sa­dzić tam ko­goś ma­łe­go i lek­kie­go jak Ma­ry­sia. Cóż, taka była wola sza­now­nej li­der­ki ze­spo­łu, więc te­raz wszy­scy mu­sie­li cier­pieć.

Po lun­chu roz­po­częła się se­ria zma­gań ze­spół prze­ciw­ko ze­spo­ło­wi, w cza­sie któ­rych po­zo­sta­li im ki­bi­co­wa­li. Gra w zbi­ja­ka, któ­ra wy­ma­ga­ła szyb­ko­ści, stra­te­gii i spry­tu, przy­pra­wia­ła nas o nie­kon­tro­lo­wa­ne wy­bu­chy śmie­chu. Ka­żdy chciał być zwin­ny jak ga­ze­la, z tym że w wi­ęk­szo­ści przy­pad­ków była to wie­ko­wa ga­ze­la z reu­ma­to­idal­nym za­pa­le­niem sta­wów, po­trąco­na przez ran­ge ro­ve­ra osiem dni temu. Wła­ści­wie na­wet się nie zdzi­wi­łam, kie­dy na­gły zwrot jed­nej z uczest­ni­czek, któ­ra pró­bo­wa­ła unik­nąć pi­łki, sko­ńczył się skręco­ną kost­ką. Bi­du­la za­ko­ńczy­ła za­ba­wę i wy­lądo­wa­ła na ław­ce z zim­nym okła­dem.

Ja­kub za­pro­sił mnie ge­stem do we­jścia na bo­isko. Uśmiech­nęłam się słod­ko, uno­sząc gwiz­dek.

– Sędzia nie gra!

– Zuza będzie ge­nial­nym sędzią.

Urządze­nie sce­ny i kłót­nia nie wcho­dzi­ły w grę. Od­da­łam or­ga­ni­za­tor­ce gwiz­dek, ser­wu­jąc jej obłęd­nie sztucz­ny uśmiech, żeby wie­dzia­ła, jak nie mam ocho­ty tego ro­bić.

– Czy on wie, na co się pi­sze? – za­py­ta­ła i za­chi­cho­ta­ła pod no­sem.

– Chy­ba nie bar­dzo – od­pa­rłam śpiew­nie z prze­bie­głym uśmie­chem.

– Pa­mi­ętaj, że to twój szef.

Za­trze­po­ta­łam rzęsa­mi.

– Dzi­siaj to jest tyl­ko Ja­kub! – Roz­ta­rłam szmin­kę mi­ędzy war­ga­mi.

Kil­ka­na­ście mi­nut pó­źniej z obu dru­żyn zo­sta­li­śmy tyl­ko ja i on. No pa­trz­cie, jak epic­ko. Nie­ste­ty żad­ne po­da­nie nie przy­bli­ża­ło nas do zwy­ci­ęstwa i za­ko­ńcze­nia me­czu. Parę razy od­pu­ści­łam, choć mo­głam za­grać ry­zy­kow­niej i być może wy­grać, ale wbrew so­bie od­pu­ści­łam. Ku mo­jej iry­ta­cji sło­wa „Pa­mi­ętaj, że to twój szef” ci­ągle ko­ła­ta­ły mi się po gło­wie.

Trud­no było my­śleć o nim jak o sze­fie, gdy ob­ser­wo­wa­łam, jak na­pi­na­ją się mi­ęśnie pod ko­szul­ką albo jak smu­kłe pal­ce ła­pią pi­łkę, a po­tem rzu­ca­ją ją z nie­zwy­kłą siłą w moją stro­nę. Nie­zwy­kle przy­jem­nie się na nie­go pa­trzy­ło, a je­śli sądzić po mi­nach ki­bi­cu­jących, po­dob­nie sądzi­ła wi­ęk­szo­ść dam­skiej po­pu­la­cji fir­my. I to bez względu na wiek.

– Re­mis? – za­pro­po­no­wa­ła Zuza.

Zła­pa­łam pew­nie ko­lej­ną pró­bę zbi­cia. Ja­kub cof­nął się nie­mal do mat­ki prze­ko­na­ny, że będę pró­bo­wa­ła dać so­bie radę sama. I tu zro­bił błąd. Prze­rzu­ci­łam pi­łkę tuż nad jego wy­ci­ągni­ęty­mi ręka­mi, a Aga do­ko­ńczy­ła dzie­ła znisz­cze­nia, z przy­tu­pem ude­rza­jąc go pi­łką po po­ślad­ku. Wy­bu­chu ra­do­ści i braw słu­cha­łam z sa­tys­fak­cją.

– Spryt­ne – po­chwa­lił.

– Dzi­ęki. – Nie kry­łam uśmie­chu.

– Czy po­wi­nie­nem się oba­wiać, że wy w du­ecie spra­wi­cie, że po­czu­ję się jak Ce­zar?

Po­sła­łam mu naj­słod­szy ze swo­ich uśmie­chów. Sta­nęłam na pal­cach, by wy­szep­tać mu do ucha sce­nicz­nym szep­tem:

– Pil­nuj się, że­by­śmy nie mu­sia­ły!

Aga par­sk­nęła śmie­chem, po­dob­nie jak sto­jący naj­bli­żej wspó­łpra­cow­ni­cy. Pan Ja­nek z DTP spoj­rzał na mnie błysz­czący­mi z ra­do­ści oczy­ma.

– Ja tam bym kró­lo­wej biu­ra nie pró­bo­wał ura­zić.

– Jaki pi­ęk­ny ty­tuł! – Za­chwy­ci­łam się, uda­jąc, że ocie­ram fik­cyj­ne łzy. – Tyl­ko ko­ro­ny bra­ku­je.

– Coś ci zor­ga­ni­zu­je­my.

– Nie dość, że kró­lo­wa, to jesz­cze z siód­mym zmy­słem. – Pan Ja­nek si­ęgnął po ko­lej­ną ba­becz­kę z kre­mem. – Nie daj pa­nie, kawa by się sko­ńczy­ła w kuch­ni, to wia­do­mo, że trze­ba iść do na­szej ko­cha­nej Ja­necz­ki. Ale ona za­zwy­czaj już jest w dro­dze z no­wym sło­ikiem!

Je­zus! Jak cu­dow­nie było zo­stać do­ce­nio­nym za małe rze­czy. Lu­bi­łam im tro­chę do­ga­dzać, je­śli by­łam w sta­nie i nie na­ru­sza­ło to ad­mi­ni­stra­cyj­ne­go bu­dże­tu. Cia­stecz­ka od cza­su do cza­su i do­bra kawa sta­no­wi­ły bez­względ­ne mi­ni­mum, aby za­pew­nić wspó­łpra­cow­ni­kom do­bry start ka­żde­go dnia. Je­śli te dwa ele­men­ty o po­ran­ku nie po­tra­fi­ły przy­wo­łać uśmie­chu na ich twa­rze, to zo­sta­wa­ło mi tyl­ko przy­tu­la­nie i po­da­wa­nie chu­s­te­czek w ra­zie po­wo­dzi łez.

– Pa­nie Jan­ku! – Spoj­rza­łam na nie­go z dumą. – Jak się ma ta­kich wspó­łpra­cow­ni­ków jak wy, to trze­ba o nich dbać na­wet w ma­łych rze­czach, żeby się z przy­jem­no­ścią przy­cho­dzi­ło do pra­cy.

– Że o tej im­pre­zie nie wspom­nę, bo to już w ogó­le mi­strzo­stwo! – za­chwy­cał się.

– Oj, na­praw­dę zbyt wie­le mi pan przy­pi­su­je. Ja tyl­ko ko­or­dy­nu­ję i ewen­tu­al­nie wy­da­ję fir­mo­we pie­ni­ądze. Cie­szę się, że wszy­scy mo­gli przy­jem­nie spędzić dzień!

– Poza pa­nią! – za­pro­te­sto­wał. – To by­śmy cho­ciaż pani sto lat za­śpie­wa­li w wy­ra­zie wdzi­ęcz­no­ści.

Po­sła­łam Agniesz­ce de­spe­rac­kie spoj­rze­nie, pro­sząc o ra­tu­nek, ale zu­pe­łnie mnie zi­gno­ro­wa­ła.

– Nie, na­praw­dę…

– Po­my­ślę, jak pani Jan­ce wy­na­gro­dzić ten wy­si­łek – wtrącił się Ja­kub.

Po­sta­no­wi­łam wy­ko­rzy­stać nada­rza­jącą się oka­zję.

– Nie mia­ła­bym nic prze­ciw­ko, żeby to był do­dat­ko­wy dzień wol­ny.

Uśmiech­nął się, a moje głu­pie ser­ce przy­śpie­szy­ło bieg.

– Po tylu kom­ple­men­tach nie wiem, czy je­ste­śmy w sta­nie prze­trwać choć je­den dzień bez pani.

O pro­szę, fa­cet z po­czu­ciem hu­mo­ru!

– Czy to jest do­god­ny mo­ment, żeby przy­po­mnieć, że moja sio­stra wy­cho­dzi w sierp­niu za mąż, bio­rę urlop i lecę do Lon­dy­nu?

– A su­kien­ka już ku­pio­na? – spy­ta­ła Jola z call cen­ter.

– Wszyst­ko już cze­ka! Obym się tyl­ko zmie­ści­ła – za­żar­to­wa­łam, si­ęga­jąc po cia­stecz­ko.

– Będzie pani gwiaz­dą we­se­la! – nie od­pusz­czał pan Ja­nek.

– Oby nie! – za­prze­czy­łam, kła­dąc dłoń na ser­cu. – Gwiaz­dą tego dnia ma być moja sio­stra. I ewen­tu­al­nie jej przy­szły mąż.

– Go­to­wi na ko­lej­ne roz­gryw­ki? – spy­ta­ła Zuza, pod­cho­dząc do nas z uśmie­chem. – Roz­po­go­dzi­ło się, więc za­pra­szam na ze­wnątrz, na traw­nik do Mar­ce­li­ny! – Wska­za­ła kie­ru­nek.

Ja­kub po­cze­kał, aż wszy­scy odej­dą, nim od­wró­cił się do mnie.

– Wy­ślę ci kwia­ty w po­dzi­ęce – za­pro­po­no­wał. – Ale od­ma­wiam sta­wia­nia ołta­rza, do któ­re­go mo­gli­by się mo­dlić w in­ten­cji ko­lej­nych do­bro­dziejstw.

Na sło­wo kwia­ty od razu po­psuł mi się hu­mor, a uśmiech zni­kł z ust.

– „Dzi­ęku­ję” będzie w zu­pe­łno­ści wy­star­cza­jące – od­pa­rłam chłod­no, od­cho­dząc.

Aga do­pa­dła mnie do­pie­ro na ko­niec im­prez­ki.

– Co ci po­wie­dział, że tak cię wku­rzył?

– Chciał mi dać kwia­ty w po­dzi­ęce.

Skrzy­wi­ła się, bo do­sko­na­le wie­dzia­ła, dla­cze­go nie­na­wi­dzi­łam otrzy­my­wać kwia­tów.

Nie­ste­ty pan pre­zes nie wzi­ął so­bie do ser­ca mo­jej pro­śby o dzień wol­ny i na­stęp­ne­go dnia jak zwy­kle sie­dzia­łam za biur­kiem. Tuż po dzie­si­ątej do drzwi części za­rządu za­pu­kał ku­rier z ogrom­nym ko­szy­kiem owo­ców. Za­ma­rłam ze słu­chaw­ką w ręku, bo wła­śnie za­mie­rza­łam za­dzwo­nić do na­szej zło­tej rącz­ki.

– Dla kogo? – spy­ta­ła cie­kaw­sko Aga.

Fa­cet zer­k­nął na list prze­wo­zo­wy.

– Ja­ni­na Ka­nia.

Agniesz­ka pod­pi­sa­ła kwi­tek, uśmie­cha­jąc się słod­ko. Wy­jęła mi z ręki te­le­fon i odło­ży­ła słu­chaw­kę na wi­de­łki, gdy ja na­dal sta­łam jak po­sąg.

– To owo­ce, nie kwia­ty – wy­ja­śni­ła. – Od­dy­chaj, Jan­ka. On po pro­stu usi­łu­je być miły.

Wy­bu­dzi­łam się z le­tar­gu, bio­rąc głębo­ki od­dech.

– Po­staw je w kuch­ni na pi­ętrze i wy­ślij ma­ila do wszyst­kich, żeby się po­często­wa­li.

Spoj­rza­ła na mnie ze zro­zu­mie­niem i dźwi­gnęła ci­ężki ko­szyk, uprzed­nio wło­żyw­szy dwa wi­no­gro­na do ust. Na wi­dok wra­ca­jące­go ze spo­tka­nia Ja­ku­ba po­czu­łam się zmu­szo­na do po­dzi­ęko­wa­nia. Na szczęście Agi nie było w po­miesz­cze­niu.

– Dzi­ęku­ję za do­wód uzna­nia, ale to nie­po­trzeb­ne. Na­praw­dę zro­bi­łam tyl­ko to, za co mi pła­cisz, a w su­mie to, o co pro­sił mnie po­przed­ni pre­zes, zle­ca­jąc mi zor­ga­ni­zo­wa­nie in­te­gra­cji.

– A sko­ro już o tym mowa… Ty i or­ga­ni­za­tor­ka. Od­nio­słem wra­że­nie, że do­brze się zna­cie.

Unio­słam na chwi­lę brwi, za­sta­na­wia­jąc się w du­chu, czy on su­ge­ru­je to, o czym ja po­my­śla­łam.

– Tak – od­pa­rłam, uznaw­szy, że nie mu­szę się tłu­ma­czyć.

– Ze­chcesz roz­wi­nąć tę myśl? – za­chęcił.

– Jak być może wiesz z mo­je­go CV, pra­co­wa­łam wcze­śniej w agen­cji re­kla­mo­wej.

– Czy to ta agen­cja or­ga­ni­zo­wa­ła nasz wy­jazd?

W wy­obra­źni okła­da­łam go kla­wia­tu­rą za ta­kie su­ge­stie. Po­sta­wi­łam jed­nak na pro­fe­sjo­na­lizm i uprzej­mo­ść.

– Nie, ale wła­śnie stam­tąd zna­my się z Zuzą. Wiem, że usi­łu­jesz się w tym wszyst­kim do­szu­kać dru­gie­go dna i ko­le­sio­stwa albo tego, że do­sta­ję ja­kąś pro­wi­zję, bo zle­cam pra­cę zna­jo­mym. Nie do­sta­ję! – oświad­czy­łam twar­do. – Wy­bra­łam naj­lep­szą ofer­tę. Po­zo­sta­łe agen­cje też znam, a z jed­ną z dziew­czyn re­gu­lar­nie gram w siat­ków­kę co pi­ątek, ale ofer­ta tej wy­da­wa­ła mi się naj­bar­dziej sen­sow­na i inna od po­zo­sta­łych oraz od mo­ich do­tych­cza­so­wych do­świad­czeń. Ofe­ro­wa­li za­ba­wy, któ­rych do­tąd nie zna­łam. Po­nad­to ro­zu­mie­li, że ca­te­ring mu­siał być do­sto­so­wa­ny do po­trzeb osób z aler­gią na glu­ten oraz na orzesz­ki.

Ja­kub na­dal nie wy­glądał na prze­ko­na­ne­go.

– Wy­ślę ci wszyst­kie ofer­ty, któ­re do­sta­li­śmy, oraz kosz­to­ry­sy, że­byś mógł sam wy­ro­bić so­bie zda­nie – za­pro­po­no­wa­łam.

– Nie trze­ba. W przy­szłym roku po­dej­mie­my de­cy­zję wspól­nie.

To było jak po­li­czek. Jak­bym nie po­tra­fi­ła zro­bić tego sa­mo­dziel­nie. Ski­nęłam sztyw­no gło­wą.

– Czy po­dać panu kawę? – spy­ta­łam, od­pra­wia­jąc go, bo uzna­łam roz­mo­wę za za­ko­ńczo­ną.

Do­pie­ro w dro­dze do domu, w cza­sie któ­rej za­dręcza­łam się prze­my­śle­nia­mi na te­mat na­sze­go spi­ęcia, uświa­do­mi­łam so­bie, że z po­wo­du kiep­skie­go po­cząt­ku wspó­łpra­cy wszyst­kie jego sło­wa od­bie­ram jak coś ne­ga­tyw­ne­go. Tyle że on ro­bił do­kład­nie to samo!

Prze­trwa­łam już dwóch pre­ze­sów No­wa­kow­skich. Czy­żby do trzech razy sztu­ka?

Rozdział 3

Ty­dzień mi­nął jak z bi­cza strze­lił zu­pe­łnie jak po­przed­ni. Z jed­nym za­strze­że­niem: w pi­ątek po uda­nym wy­je­ździe in­te­gra­cyj­nym wra­ca­łam do domu wście­kła i roz­ża­lo­na. Ja­kub pod­wa­żał ka­żdą moją de­cy­zję. Ab­so­lut­nie ka­żdą. W nie­sko­ńczo­no­ść mu­sia­łam się tłu­ma­czyć na­wet z naj­mniej­szych ru­chów.

Nie­dłu­go mi pew­nie oświad­czy, że pa­pier to­a­le­to­wy, któ­ry za­ma­wiam, nie jest taki, jaki so­bie wy­ma­rzył, bo to nie ten od­cień sza­ro­ści i dupę so­bie po­dra­pał! Ja pi­to­lę, będzie­my prze­ra­biać pi­ęćdzie­si­ąt od­cie­ni sza­ro­ści pa­pie­ru to­a­le­to­we­go No­wa­kow­skie­go. Na­pi­szę o tym no­we­lę!

I może wy­gra­łam małą bi­twę, ale sro­mot­nie prze­gry­wa­łam woj­nę o do­mi­na­cję nad tą częścią wy­daw­ni­cze­go wszech­świa­ta. By­łam psy­chicz­nie wy­ko­ńczo­na do tego stop­nia, że w pi­ątek za­ci­ska­łam już usta, żeby nie wy­buch­nąć. Sfru­stro­wa­na wy­pa­dłam z jego ga­bi­ne­tu, mam­ro­cząc prze­kle­ństwa.

– Pier­do­lo­ny glo­no­jad, któ­ry uwa­ża się za boga!

Tu­pa­łam nie­mi­ło­sier­nie po drew­nia­nej podło­dze, idąc do re­cep­cji, a dźwi­ęk mo­ich kro­ków od­bi­jał się od ścian. Rzu­ci­łam tecz­ką o blat tak ener­gicz­nie, że Aga mi­mo­wol­nie pod­sko­czy­ła i spoj­rza­ła na mnie z nie­po­ko­jem ma­lu­jącym się w ciem­nych oczach. Prze­cze­sa­łam grzyw­kę.

– Co się sta­ło?

– Jemu się wy­da­je, że jest bo­giem wszech­mo­gącym! – wy­ce­dzi­łam. – I że będzie miał ostat­nie sło­wo we wszyst­kim.

Sko­pa­łam z nóg nie­wy­god­ne szpil­ki. Wy­gląda­ły za­je­bi­ście na wy­sta­wie, ale do­pro­wa­dza­ły mnie do sza­łu, uci­ska­jąc pal­ce.

I niby po co ko­bie­ty w ogó­le je no­szą? Lu­bi­my się ka­to­wać?! Umar­twiać? Wiecz­ne męczen­ni­ce? Rów­nie sku­tecz­nie do­sta­niesz się wszędzie w bu­tach na pła­skim!

– Ale co zro­bił?

– Nie wyda Niny Grey! – fuk­nęłam.

Brwi Agi pod­sko­czy­ły aż do li­nii wło­sów.

– Ale zro­bi­li­śmy re­se­arch, ba­da­nia ryn­ku, od­bior­ców i w ogó­le… – Za­wa­ha­ła się, pa­trząc na mnie z bra­kiem zro­zu­mie­nia. – To będzie hit…

– Nie dla nie­go! – Prych­nęłam z po­gar­dą. – Dla nie­go to stra­ta for­sy i in­we­sto­wa­nie w por­no dla kur do­mo­wych!

– Ale…

– Wy­rocz­nia prze­mó­wi­ła! – pie­kli­łam się.

Usi­ło­wa­łam się uspo­ko­ić, ale mi nie szło! Bu­zo­wa­ło we mnie roz­cza­ro­wa­nie.

– Na mie­ście mó­wią, że jest świet­nym ma­na­ge­rem.

– To jak on jest świet­nym ma­na­ge­rem, a ja TYL­KO asy­stent­ką – wark­nęłam, wsta­jąc z krze­sła – to ja nie mam wi­ęcej py­tań. – Opa­dłam na ko­la­na. – Wal­nę mu w po­dzi­ęce za tę wy­kur­wi­stą radę o od­rzu­ce­niu Niny Grey parę po­kło­nów. Może ja­kiś Al­lah wy­słu­cha i jeb­nie go gro­mem z ja­sne­go nie­ba! Dla pew­no­ści po­pro­si­ła­bym o dwa!

Schy­li­łam się jak w mu­zu­łma­ńskim me­cze­cie z taką ener­gią, że aż przy­wa­li­łam czo­łem o podło­gę. Nie­zra­żo­na chi­cho­tem Agi od­da­łam na­stęp­ny po­kłon w stro­nę ga­bi­ne­tu pre­ze­sa.

Niech ma! Na zdro­wie!

– Je­śli zmie­ni­łaś re­li­gię, po­win­naś spraw­dzić wcze­śniej, gdzie jest wschód. – Głos pre­ze­sa No­wa­kow­skie­go do­ta­rł do mnie mimo bo­lące­go czo­ła.

Ożeż ty orzesz­ku! Myśl, Jan­ka!

Jak na za­wo­ła­nie przy­szła mi do gło­wy sce­na w win­dzie z fil­mu Red 2, w któ­rej ze zdol­nych rączek głów­nej bo­ha­ter­ki Sa­rah wy­pa­da szkło kon­tak­to­we. Za­ma­rłam na chwi­lę, po czym jak ru­ski sa­per za­częłam spraw­dzać dło­nią par­kiet.

– Zgu­bi­łam szkło kon­tak­to­we – wy­mam­ro­ta­łam.

– Nie­for­tun­nie – rzu­cił neu­tral­nym to­nem.

Idź już stąd, kur­wa! Pa­szoł won! Pod­ręcz re­dak­to­rów albo gra­fi­ków, albo hur­tem wszyst­kich! Ale pa­szoł!

– Obie­cu­ję od ju­tra no­sić oku­la­ry – do­da­łam układ­nie.

– Pan­no Ja­rosz, bar­dzo pro­szę umó­wić spo­tka­nie z re­dak­to­ra­mi na przy­szłą śro­dę.

– Śro­da jest złym dniem – wtrąci­łam, na­dal uda­jąc, że szu­kam. – Musi pan pre­zes wy­brać inny.

– Wy­bra­łem śro­dę. Agniesz­ko, za­proś wszyst­kich na pi­ęt­na­stą.

Buty No­wa­kow­skie­go po­ja­wi­ły się w moim polu wi­dze­nia.

– Po­móc szu­kać?

– Nie, dzi­ęku­ję.

Spoj­rza­łam do góry w jego sta­lo­wo sza­re oczy, któ­re, o kur­wa!, błysz­cza­ły roz­ba­wie­niem. Smok Wa­wel­ski miał po­czu­cie hu­mo­ru. Cie­ka­we, czy tyl­ko w re­la­cjach z byle ba­ra­na­mi jak ja, czy rów­nież z pre­ten­sjo­nal­ny­mi ksi­ężnicz­ka­mi jak Bar­ba­ra?

– Buty pani zgu­bi­ła?

– Nie. Zdjęłam, bo mnie nogi bolą. – Na­dal jak idiot­ka kle­pa­łam ręką po pa­ne­lach. – Poza tym mamy li­mit epi­zo­dów hi­ste­rycz­nych przy­zna­ny przez HR. Pi­ęt­na­ście mi­nut dzien­nie. Ja swój przy­dział na dziś wy­ko­rzy­stu­ję wła­śnie w tej chwi­li.

Jego brwi po­wędro­wa­ły do góry.

– Na­praw­dę?

Po­czu­cie hu­mo­ru to on miał jed­nak na po­zio­mie kło­dy drew­na.

– Nie.

– Więc co jest nie tak z two­imi bu­ta­mi?

– Są nie­wy­god­ne – przy­zna­łam bez ogró­dek. – Ale fir­mo­wy re­gu­la­min mówi, że ob­cas musi mieć co naj­mniej sze­ść cen­ty­me­trów.

– Jak dla mnie mo­żesz cho­dzić boso – rzu­cił bez emo­cji.

– Na­praw­dę? – spy­ta­łam z na­iw­ną na­dzie­ją, uno­sząc gło­wę.

Wi­dzia­łam, jak za­ci­snął usta, za­nim wy­ce­dził:

– Nie.

Zła­pa­łam się bla­tu biur­ka, żeby się pod­nie­ść. W tym sa­mym mo­men­cie Aga od­su­nęła się z krze­słem, w efek­cie cze­go po­le­cia­łam do przo­du, cen­tral­nie w kro­cze na­sze­go sze­fa. Za­baw­niej­sze było chy­ba tyl­ko to, że chcąc mi po­móc, zła­pał mnie za tył gło­wy. W re­zul­ta­cie prze­su­nęłam no­sem po jego pe­ni­sie. Dla po­stron­ne­go ob­ser­wa­to­ra mu­sia­ło to wy­glądać, jak­by mnie do sie­bie przy­ci­skał. Ta­nie por­no kla­sy D!

Pró­bu­jąc od­zy­skać rów­no­wa­gę, zła­pa­łam go za uda. Przy­si­ęgła­bym, że wark­nął. Wpa­try­wa­łam się w jego przy­ro­dze­nie, któ­re te­raz za­czy­na­ło się po­wi­ęk­szać. Aga zła­pa­ła mnie za ko­szu­lę i po­ci­ągnęła do tyłu.

Spie­kłam bu­ra­ka, po­licz­ki pa­li­ły mnie ży­wym ogniem.

Wsta­łam nie­zgrab­nie, a z ust wy­rwał mi się hi­ste­rycz­ny chi­chot. Za­sło­ni­łam je dło­nią, ale znów wy­msknęło mi się we­so­łe par­sk­ni­ęcie. Przy­trzy­mu­jąc obie dło­nie przy buzi, wy­bie­głam na ko­ry­tarz i po­pędzi­łam do to­a­le­ty. Wpa­dłam jak tor­pe­da do środ­ka i za­częłam się śmiać jak sza­lo­na. Trzy­ma­łam się za brzuch, łzy cie­kły mi po po­licz­kach, a ja zwi­ja­łam się ze śmie­chu, od­twa­rza­jąc całą roz­mo­wę, a po­tem sy­tu­ację. Te­raz to już była czy­sta hi­ste­ria.

Za­je­ba­łam twa­rzą w jego przy­ro­dze­nie! Ten fakt nie­zmier­nie mnie ba­wił. Ben­ny Hill jak żywy! Sce­na­rzy­ści by tego le­piej nie wy­my­śli­li. Po chwi­li jed­nak przy­szło otrze­źwie­nie. Ja pier­do­lę, wy­je­bie mnie z hu­kiem.

Do­pro­wa­dzi­łam się do po­rząd­ku. Wzi­ęłam kil­ka głębo­kich od­de­chów i sta­rłam roz­ma­za­ny tusz do rzęs. Po­wa­chlo­wa­łam się, żeby ukryć za­czer­wie­nio­ne oczy. Par­sk­nęłam śmie­chem! Jak­by to mia­ło po­móc!

– Staw­my czo­ło in­kwi­zy­cji! – po­wie­dzia­łam sta­now­czo do swo­je­go od­bi­cia.

Wy­szłam ener­gicz­nie z to­a­le­ty, ale nie mia­łam w tej roz­gryw­ce szczęścia, po­nie­waż na ka­na­pie na­prze­ciw­ko wind sie­dział sam pre­zes. Opa­rł się łok­cia­mi o ko­la­na, zło­żył dło­nie w pi­ra­mid­kę i stu­kał nimi o usta. Za­trzy­ma­łam się w pół kro­ku ni­czym ła­nia zła­pa­na w świa­tła re­flek­to­rów. Za­ci­snęłam dłoń na kar­cie ma­gne­tycz­nej wi­szącej na szyi.

– Wy­ja­śnij­my coś so­bie – za­czął ci­chym, zło­wiesz­czym to­nem. – Od pro­fe­sjo­na­list­ki, za któ­rą się uwa­żasz, ocze­ku­ję sza­cun­ku – wy­pro­sto­wa­łam się do ca­łych swo­ich stu sie­dem­dzie­si­ęciu cen­ty­me­trów wzro­stu – i kul­tu­ry oso­bi­stej. – Jego bu­rzo­we oczy prze­wier­ca­ły mnie na wy­lot. – Od­da­wa­nie mi po­kło­nów na podło­dze może na pierw­szy rzut oka wy­da­wać się po­chle­bia­jące, a może i za­baw­ne, ale w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku ozna­cza je­dy­nie brak sza­cun­ku dla pia­sto­wa­ne­go sta­no­wi­ska – skwi­to­wał su­ro­wo. Za­czy­na­łam od­dy­chać co­raz szyb­ciej. – A na to nie mogę po­zwo­lić.

Boże, na­praw­dę mnie wy­wa­li! Gdzie jest Ar­tur, ten prze­klęty zdraj­ca, kie­dy go po­trze­bu­ję! Za­gry­złam war­gę, za­ci­ska­jąc dło­nie w pi­ęści i wbi­ja­jąc pa­znok­cie w skó­rę.

– Czy… – Głos mi się za­ła­mał. Od­chrząk­nęłam. – Czy ty mnie zwal­niasz?

– Chcia­łbym – od­pa­rł, pa­trząc na mnie le­ni­wie, a ja by­łam już na kra­wędzi pa­ni­ki. – Ale nie mogę. Ar­tur za­gwa­ran­to­wał ci pra­cę na dwa lata – przy­znał. Za­raz się roz­pła­czę z ulgi! – Ale za­czy­nam do­cho­dzić do wnio­sku, że może le­piej będzie mi cię spła­cić – w jego gło­sie, tak jak i w spoj­rze­niu, po­ja­wi­ły się sta­lo­we nuty – i po­świ­ęcić dwie­ście ty­si­ęcy na za­gwa­ran­to­wa­ną ci od­pra­wę, niż się z tobą uże­rać.

Dwie­ście ty­si­ęcy?! Dwie­ście ty­si­ęcy? Ja­kie, kur­wa, dwie­ście ty­si­ęcy?

Sta­łam z roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi, wpa­tru­jąc się w nie­go zszo­ko­wa­na.

– Cze­kaj, czy ty mi mó­wisz, że nie mo­żesz mnie zwol­nić przez dwa lata? – za­py­ta­łam z nie­do­wie­rza­niem.

Ele­men­ty ukła­dan­ki po­wo­li wska­ki­wa­ły na miej­sce.

– Nie! – za­prze­czył, zry­wa­jąc się z ka­na­py tak gwa­łtow­nie, że od­sko­czy­łam i ude­rzy­łam ple­ca­mi o me­ta­lo­we drzwi win­dy. – Nie mogę cię zwol­nić tyl­ko do mo­men­tu, kie­dy nie znaj­dę w tym pu­stym fir­mo­wym dzba­nie dwu­stu ty­si­ęcy. Co? – spy­tał, kie­dy do­ta­rła do nie­go moja kon­ster­na­cja. – Nie wie­dzia­łaś, że masz taki za­pis w umo­wie?! Pod­pi­sa­łaś prze­cież ten pie­przo­ny aneks w ubie­głym mie­si­ącu!

– Pod­pi­sa­łam, bo da­wał pod­wy­żkę! – przy­zna­łam, sze­ro­ko otwie­ra­jąc oczy ze zdu­mie­nia. – Zna­czy się nie da­wał kasy, tyl­ko do­dat­ko­wy dzień wol­ny, bo kasę do­sta­ła… – Za­wa­ha­łam się. – Nie­wa­żne, kto co do­stał. – Mach­nęłam ręką, ba­ga­te­li­zu­jąc. – Pod­pi­sa­łam.

– Ale nie prze­czy­ta­łaś? – za­drwił.

Skrzy­wi­łam się na te sło­wa. Kie­dy w ten spo­sób o tym mó­wił, to brzmia­ło tak nie­pro­fe­sjo­nal­nie!

– Ar­tur opi­sy­wał cię jako oso­bę nie­zwy­kle kom­pe­tent­ną, pro­fe­sjo­nal­ną i sko­rą do po­mo­cy.

Moje usta uło­ży­ły się w okrągłe O.

Na haju le­ciał czy co?

– Po­dob­no nie ma nic, cze­go nie wiesz o tej fir­mie, o ka­żdym jej dzia­le, ale ja ja­koś tego nie po­tra­fię do­strzec.

Spoj­rza­łam na su­fit, nie­mo przy­zna­jąc mu ra­cję. Zna­łam lu­dzi, ich se­kre­ci­ki oraz sła­bost­ki. Wie­dzia­łam, że w śro­do­we po­po­łud­nia re­dak­tor­ka Sa­bi­na od­bie­ra dzie­ci z przed­szko­la w ra­mach po­mo­cy ro­dzi­ciel­skiej. To po pro­stu jej dzień. I mo­głam la­ski nie tra­wić, ale to wie­dzia­łam. Tak samo jak nie było dla mnie ta­jem­ni­cą, że sze­fo­wa gra­fi­ków pod­bie­ra­ła kawę z eks­pre­su za­rządu, a la­ska od mar­ke­tin­gu mia­ła ro­mans z jed­nym z gra­fi­ków. Ta wy­li­czan­ka mo­gła­by się ci­ągnąć w nie­sko­ńczo­no­ść.

Skrzy­żo­wa­łam ra­mio­na pod pier­sia­mi.

– Źle za­częli­śmy – mruk­nęłam de­fen­syw­nie.

– Mó­wisz? – Uśmiech­nął się krzy­wo.

– Na dzień do­bry za­gro­zi­łeś mi zwol­nie­niem oraz za­su­ge­ro­wa­łeś, że sy­piam z two­im bra­tem! A po­tem kwe­stio­no­wa­łeś ka­żdą – wy­ce­dzi­łam to sło­wo z całą wście­kło­ścią, jaką czu­łam – do­słow­nie ka­żdą moją de­cy­zję!

Wzi­ął się pod boki.

– Usi­łu­ję zro­zu­mieć, gdzie ucie­ka kasa!

– I sądzisz, że wy­dat­ki na kawę czy umo­wy zle­ce­nia i umo­wy o dzie­ło z au­to­ra­mi, ko­rek­to­ra­mi i re­dak­to­ra­mi są tym, cze­go szu­kasz? – za­wo­ła­łam ci­cho. – Je­steś w błędzie! To nie one ci­ągną nas na dno! To ksi­ęgar­nie i ich dy­na­micz­ny roz­wój!

W fer­wo­rze wal­ki na­wet nie za­uwa­ży­łam, kie­dy pani Bar­ba­ra we­szła przez drzwi z klat­ki scho­do­wej.

– Pani Jan­ko! – za­częła au­to­ry­ta­tyw­nie. – Pro­szę się nie wy­po­wia­dać o spra­wach, o któ­rych nie ma pani po­jęcia! Pani za­da­niem jest pa­rze­nie kawy i dba­nie, żeby ar­ty­ku­ły biu­ro­we się nie sko­ńczy­ły. In­te­re­sy pro­szę zo­sta­wić oso­bom, któ­re się na tym zna­ją.

Oczy­wi­ście dla pani Basi by­łam tyl­ko po­py­cha­dłem. Asy­stent­ką bez przy­szło­ści. Tyl­ko że gdy­by nie ja, nie do­sta­ła­by wy­pła­ty, gdy­by nie ja, nie mia­ła­by tych swo­ich ksi­ęga­rń, któ­re te­raz nas po­grąża­ły. Po­dob­nie jak dzie­wi­ęćdzie­si­ęcio­dnio­we ter­mi­ny płat­no­ści od hur­tow­ni. By­li­śmy tak pod kre­ską, że dział pro­mo­cji in­ter­ne­to­wej ro­bił bar­te­ry! Bar­te­ry!

– Je­ste­śmy umó­wie­ni na spo­tka­nie – przy­po­mnia­ła Ja­ku­bo­wi, zu­pe­łnie mnie igno­ru­jąc.

Po­de­szłam do drzwi i od­blo­ko­wa­łam je swo­ją kar­tą. Prze­pu­ści­łam naj­pierw ją, a po­tem sze­fa. Po­zwo­li­łam, aby drzwi za­mknęły się za nimi. Wró­ci­łam na ka­na­pę i opa­dłam na nią ci­ężko.

– Znów zgu­bi­łaś buty?

– Ty! – Ze­rwa­łam się z ka­na­py, do­ska­ku­jąc do sto­jące­go przy win­dzie Ar­tu­ra.

– Tyl­ko nie bij. – Za­śmiał się.

Zła­pa­łam go za ra­mię i jak krnąbr­ne dziec­ko za­ci­ągnęłam do nie­wiel­kie­go schow­ka, do któ­re­go mia­ły­śmy do­stęp z Agniesz­ką. Było to w su­mie prze­ro­bio­ny po­kój. We­pchnęłam go do środ­ka, za­trza­snęłam ener­gicz­nie drzwi i za­blo­ko­wa­łam za­mek.

– Ty podły, dwu­li­co­wy… – za­częłam się pie­klić, mru­żąc oczy.

Unió­sł dło­nie w ge­ście ka­pi­tu­la­cji.

– Ej, zro­bi­łem, co mo­głem.

– Mo­głeś mnie uprze­dzić! – ryk­nęłam na nie­go. – Mo­głeś zro­bić mi­lion rze­czy, ale ty wo­la­łeś po­sta­wić mnie przed plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym ni­czym nie­świa­do­mą gęś. Cze­mu, do cho­le­ry, nie za­dzwo­ni­łeś?

– Dzwo­ni­łem, ale nie ode­bra­łaś. To, że mnie zde­tro­ni­zo­wa­no, jest w pew­nym sen­sie two­ją winą.

Zmru­ży­łam oczy, opie­ra­jąc się pra­gnie­niu za­ci­śni­ęcia dło­ni na jego gar­dle.

– Moją winą?! – wy­ce­dzi­łam. – Ile razy ci po­wta­rza­łam, że­byś słu­chał, co się do cie­bie mówi?! Że­byś z grub­sza ogar­niał, co tu się dzie­je?! Cze­mu nie od­dzwa­nia­łeś przez ostat­ni ty­dzień?

– By­łem w Gre­cji z oj­cem.

– No i co z tego? Nie było tam za­si­ęgu?!

– Jan­ka… – rzu­cił pro­sząco.

– Co się, do kur­wy, sta­ło? – wy­ce­dzi­łam, tra­cąc reszt­ki opa­no­wa­nia.

Przy­sia­dł na kra­wędzi biur­ka sto­jące­go pod oknem.

– Oj­ciec i Kuba za­częli wy­py­ty­wać o plan na­praw­czy – przy­znał.

Za­ci­snęłam kon­wul­syj­nie oczy i za­kry­łam twarz dło­ńmi. To tak, jak­by py­ta­li go o ra­chu­nek ró­żnicz­ko­wy albo kwar­ki. Albo śle­pe­go o ko­lo­ry.

– Mia­łeś go tyl­ko do­star­czyć, a nie oma­wiać – wy­ce­dzi­łam.

– Pa­mi­ęta­łem tyl­ko jed­ną po­zy­cję.

Przy­mknęłam oczy, bio­rąc głębo­ki od­dech.

– Jaką?

– Ninę Grey.

Za­sło­ni­łam dło­nią usta. Świet­nie! Ge­nial­nie. Oma­wiać ero­tyk na nie­dziel­nym obiad­ku.

– Ty de­bi­lu! – Ner­wy mi pu­ści­ły.

– I przy­cze­pi­li się do Niny Grey, że jest nie­od­po­wied­nia i tak da­lej w ten de­seń. I na nic się zda­ło tłu­ma­cze­nie, że to świet­na po­zy­cja. Dzia­dek ze zgro­zą po­wie­dział, że ro­bię z ma­rze­nia bab­ci bur­del.

– Trze­ba go było zbyć, prze­cież za­pla­no­wa­li­śmy spo­tka­nie…

– A co mia­łem zro­bić?! – wy­ce­dził ze zło­ścią. – Po­wie­dzieć im pro­sto z mo­stu, że nie wiem, co tam na­pi­sa­łaś?

– Cze­mu tego nie prze­czy­ta­łeś? – spy­ta­łam z pre­ten­sją i roz­ża­le­niem.

Mil­czał dłu­gą chwi­lę.

– No?! – po­na­gli­łam.

– By­łem na im­pre­zie – przy­znał nie­mal bez­gło­śnie.

Gdy­by mo­gły, cyc­ki by mi w tej chwi­li opa­dły aż do bo­sych stóp. Ja pier­do­lę! Wszyst­ko zmar­no­wa­ne, bo chłop­taś mu­siał iść na im­pre­zę i prze­le­cieć dupę. Zsu­nęłam się po drzwiach na podło­gę. Szwy w mo­jej spód­nicz­ce za­trzesz­cza­ły nie­bez­piecz­nie. Opa­rłam łok­cie na ko­la­nach, a sple­cio­ny­mi pal­ca­mi ude­rza­łam się w czo­ło, ko­ły­sząc się nie­znacz­nie w przód i tył.

– Wszyst­ko za­prze­pasz­czo­ne, bo mu­sia­łeś so­bie po­ru­chać – wy­szep­ta­łam sama do sie­bie.

– No ej! Za­dba­łem o cie­bie i Agniesz­kę. Je­ste­ście nie­ty­kal­ne.

Spoj­rza­łam na nie­go gniew­nie.

– Do­pó­ki twój brat nie wy­ko­pie skądś dwu­stu ty­si­ęcy.

– I pi­ęćdzie­si­ęciu dla Agi. To na­praw­dę do­bry deal – po­chwa­lił się z dumą swo­im je­dy­nym do­ko­na­niem w tym dzie­si­ęcio­le­ciu. Oczy­wi­ście je­śli nie li­czyć licz­by prze­le­cia­nych pa­nie­nek!

Co za kre­tyn! Czy na­praw­dę nie poj­mo­wał, o co tu cho­dzi­ło? Nie o dwie­ście pi­ęćdzie­si­ąt ty­si­ęcy, a o pra­cę dla pra­wie dwu­stu lu­dzi! Ale do Ar­tu­ra ni­g­dy nie do­cie­ra­ło, że świat nie kręci się wo­kół nie­go, a to wy­daw­nic­two może być dla bar­dzo wie­lu osób wszyst­kim, co zna­ją. Że nie wspom­nę o ma­rze­niach au­to­rów. Dla nie­któ­rych to miej­sce zna­czy­ło być albo iść na dno!

– Jan­ka, Je­zus, opa­nuj się! Pa­sia­ki nie są w two­im sty­lu – wy­szep­ta­łam z mocą do sie­bie. Zło­ży­łam dło­nie jak do mo­dli­twy i za­mknęłam oczy, żeby nie wi­dzieć ra­do­ści ma­lu­jącej się na twa­rzy tego idio­ty. – Wsa­dzą mnie za mor­der­stwo! Z pre­me­dy­ta­cją. W afek­cie!

– O co ci cho­dzi?! – za­py­tał po­dejrz­li­wie.

– Czy ty nic nie ro­zu­miesz?! – wark­nęłam, nie­zgrab­nie pod­no­sząc się z podło­gi na ko­la­na. – Tu nie cho­dzi tyl­ko o moją po­sa­dę, ale o wszyst­kich, któ­rzy pra­cu­ją na two­ją sła­wę i chwa­łę.

Przy­klękłam, po­nie­waż za­czy­na­ły mi cierp­nąć nogi, i za­sty­głam na dźwi­ęk roz­dzie­ra­ne­go ma­te­ria­łu. Si­ęgnęłam do tyłu – szew pu­ścił i będę te­raz mo­gła do tego wszyst­kie­go bie­gać z go­łym ty­łkiem.

– Do dia­bła!

Ar­tur re­cho­tał, jak­by oglądał naj­lep­szy ka­ba­ret w ży­ciu, a ja by­łam na kra­wędzi za­ła­ma­nia ner­wo­we­go. Za­mknęłam oczy, po­grąża­jąc się w za­du­mie, żeby nie wy­buch­nąć.

W ci­ągu ostat­nich dwóch ty­go­dni ka­żde­go dnia spo­ty­ka­ło mnie coś złe­go. Jak­by wszech­świat upa­rł się, żeby na­uczyć mnie rze­czy, któ­re zda­wa­ły mi się do ni­cze­go nie­po­trzeb­ne. Nie chcia­łam ich i nie po­trze­bo­wa­łam.

Za­częło się od kraw­co­wej, któ­ra za­dzwo­ni­ła z in­for­ma­cją, że od­wo­łu­je uzgod­nio­ną wcze­śniej przy­miar­kę. Po­tem do­bi­ła się do mnie ro­dzo­na sio­stra, zdraj­czy­ni, któ­ra na mie­si­ąc przed ce­re­mo­nią oznaj­mi­ła mi, że zna­la­zła lep­szą kan­dy­dat­kę na świad­ko­wą. Po praw­dzie to mi ulży­ło, ale w pierw­szym od­ru­chu się wkur­wi­łam, a moje do­no­śnie „Jak to?!” usły­sza­ło pół su­per­mar­ke­tu, w któ­rym aku­rat ro­bi­łam za­ku­py, co za­pew­ni­ło mi grad znie­sma­czo­nych spoj­rzeń.

Na­stęp­ny był sa­mo­chód, któ­ry od­mó­wił po­słu­sze­ństwa w środ­ku przy­sło­wio­we­go pola, a po­moc dro­go­wa guz­dra­ła się cho­ler­ne czte­ry go­dzi­ny, żeby do­trzeć na miej­sce. Me­cha­ni­cy nie mie­li ocho­ty za­jąć się moim au­tem, bo – cy­tu­ję – „Nie na­pra­wia­my cho­inek, kró­la lwa ani piz­dy, a Ford, wia­do­mo, gów­no wort!”. Od­py­sk­nęłam bez za­sta­no­wie­nia, że nie ka­żda mor­da pa­su­je do For­da i… Spe­cja­li­ści z bo­żej ła­ski za­śmia­li się lu­bie­żnie, a po­tem wy­pchnęli moje auto za bra­mę. Dwa dni cze­ka­ło przed warsz­ta­tem. A po­tem co? A po­tem te chu­je we­zwa­ły straż miej­ską, któ­ra od­ho­lo­wa­ła je na par­king po­li­cyj­ny. Czy na tym ko­niec? Ależ oczy­wi­ście, że nie! Żeby je od­zy­skać, mu­sia­łam za­pła­cić za czte­ro­dnio­we prze­cho­wy­wa­nie i ho­lo­wa­nie! Chcąc nie chcąc, za­dzwo­ni­łam wresz­cie do au­to­ry­zo­wa­ne­go sa­lo­nu For­da. Auto przy­jęli i mie­li się ode­zwać, jak będzie go­to­we do od­bio­ru. Naj­wy­ra­źniej na świ­ęte­go ni­g­dy, bo na­dal cze­ka­łam…

Jak­by nie­szczęść było mało, w pi­ąt­ko­we po­po­łud­nie wal­czy­łam z dru­kar­ką. Szar­pa­łam się z wy­mia­ną to­ne­ra w ogrom­nym wie­lo­funk­cyj­nym xe­ro­xie. Szko­da, że oso­ba, któ­ra usi­ło­wa­ła to zro­bić wcze­śniej, nie uprze­dzi­ła, że już zdjęła ta­śmę za­bez­pie­cza­jącą. Wstrząsnęłam po­jem­ni­kiem jak przed ka­żdą wy­mia­ną i uto­nęłam w chmu­rze czar­ne­go pyłu. Do­pro­wa­dze­nie się do po­rząd­ku kosz­to­wa­ło mnie go­dzi­nę i za­pa­so­we ciu­chy trzy­ma­ne w schow­ku z ar­ty­ku­ła­mi biu­ro­wy­mi. Przed dzie­si­ątą wie­czo­rem jed­nak wszyst­ko było sprząt­ni­ęte, a nasz plan na­praw­czy ura­to­wa­nia wy­daw­nic­twa wy­dru­ko­wa­ny w dzie­si­ęciu eg­zem­pla­rzach i go­to­wy do pre­zen­ta­cji w ko­lej­nym ty­go­dniu.

W so­bo­tę w cza­sie me­czu siat­ków­ki nie­mal wy­bi­łam ko­le­sio­wi oko, a dru­gi zła­pał kon­tu­zję po wy­lądo­wa­niu na mo­jej sto­pie. Nie­wa­żne, że to on prze­kro­czył li­nię. Nie, nie, nie, to nie było wa­żne. Tra­fi­łam na ław­kę re­zer­wo­wych, po­nie­waż do­ro­śli fa­ce­ci bali się, co jesz­cze mo­gła­bym spier­do­lić. Od­po­wie­dź do­sta­li parę mi­nut pó­źniej, jak jeb­nęłam orła, po­śli­zgnąw­szy się na roz­la­nej na par­kie­cie wo­dzie. Aż mnie za­tch­nęło. Przez dłu­gą chwi­lę nie mo­głam zła­pać od­de­chu, aż w ko­ńcu któ­ryś rąb­nął mnie z pi­ąchy mi­ędzy ło­pat­ka­mi. Te­raz mia­łam si­ńca, więc może i do­brze, że nie będę już świad­ko­wą, bo na­wet jak wci­ąż będzie go wi­dać, to nie znisz­czę tą nie­do­sko­na­ło­ścią ide­al­nej uro­czy­sto­ści mo­jej sio­stry.

Po­tem na­stał ten pa­mi­ęt­ny po­nie­dzia­łek, kie­dy oka­za­ło się, że mo­je­go sze­fa za­stąpił jego uro­czy ina­czej bra­ci­szek, któ­ry za cel – poza rze­ko­mym ra­to­wa­niem wy­daw­nic­twa – po­sta­wił so­bie chy­ba wkur­wia­nie mnie od rana do nocy. To dru­gie wy­cho­dzi­ło mu zresz­tą znacz­nie le­piej, bo źró­deł wy­cie­ku kasy jego prze­ni­kli­wy umy­sł ja­koś nie usta­lił. A wy­star­czy­ło, żeby mnie, kur­wa, po­słu­chał! Tyle że on naj­wy­ra­źniej nie lu­bił słu­chać ni­ko­go poza sa­mym sobą. Żad­nych kom­pro­mi­sów i słod­kich po­ga­du­szek. Żeby go ujarz­mić, po­trze­bo­wa­ła­bym szpi­cru­ty i sil­nej ręki, a nie gła­ska­nia po gło­wie. Oba­wiam się jed­nak, że HR spoj­rza­łby krzy­wym okiem na BDSM w biu­rze…

A te­raz za­stał nas ko­lej­ny pi­ątek, ko­ńców­ka dru­gie­go ty­go­dnia nie­szczęść, a ja na­praw­dę czu­łam się prze­gra­na jak Le­mo­ny Snic­ket z jego se­rią nie­for­tun­nych zda­rzeń. Se­zon trzy­dzie­sty mo­je­go ży­cia i sce­na­rzy­ści prze­cho­dzi­li sa­mych sie­bie, żeby tyl­ko uczy­nić je in­te­re­su­jącym.

– Wyj­dź stąd! – wark­nęłam gro­źnie.

– Prze­pra­szam, ale to ta­kie śmiesz­ne! – Ar­tur na­dal rżał jak ucha­cha­na ko­by­ła.

– Wy­no­cha, Ar­tur, bo przy­si­ęgam… – Prze­su­nęłam się tak, że sta­łam ty­łem do szaf­ki, prze­ły­ka­jąc upo­ko­rze­nie.

Unió­sł dło­nie do góry i bo­kiem prze­śli­zgnął się do wy­jścia. Na ko­ry­ta­rzu usły­sza­łam głos Agniesz­ki i pani Basi. Prze­kręci­łam spód­ni­cę ty­łem na przód. Dziu­ra była spo­ra. Cały ty­łek by­ło­by mi wi­dać, a nie mia­łam ze sobą swe­tra, żeby się za­kryć. Mój wzrok padł na zszy­wacz. Ma­te­riał nie był po­rwa­ny, pu­ści­ła tyl­ko nit­ka… Wy­dęłam war­gi jak glo­no­jad.

No do­bra, to był ja­kiś plan!

Ści­ągnęłam czar­ną spód­ni­cę z ty­łka, od­wró­ci­łam na lewą stro­nę i zszy­łam ma­te­riał zszy­wa­czem. Zro­bi­łam tak jesz­cze parę razy, skru­pu­lat­nie umiesz­cza­jąc zszyw­ki jed­na obok dru­giej, bo se­rio nie było żad­nej in­nej opcji. Obej­rza­łam z pra­wej stro­ny. Spód­ni­ca jak nowa.

Ar­tur stał opar­ty o ścia­nę na ko­ry­ta­rzu.

– Ani sło­wa! – rzu­ci­łam, gro­żąc mu pal­cem.

– Ja­kże­bym śmiał.

– Cze­mu nie je­steś w środ­ku?

Chcia­łam przy­ło­żyć kar­tę do czyt­ni­ka, ale mnie po­wstrzy­mał.

– Bo nie mó­głbym cię wte­dy za­py­tać, czy na­dal je­ste­śmy umó­wie­ni na wy­jazd – po­wie­dział po­wa­żnie.

– Bio­rąc pod uwa­gę, że to ty ostat­nio wszyst­ko za­wa­lasz, ja­kie mam szan­se, że się po­ja­wisz?

– Nie bądź taka! – za­pro­te­sto­wał, pa­trząc w su­fit.

– Na­dal chcesz ze mną le­cieć?

– Po­lu­bi­łem two­ją sio­strę.

Wes­tchnęłam osten­ta­cyj­nie.

– Nie po to cię za­bie­ram, że­byś uwió­dł pan­nę mło­dą na dzień przed ślu­bem!

– Za­ło­żę się z tobą, że bym po­tra­fił – rzu­cił wy­zwa­nie.

Nie było sen­su się spie­rać. Jego przy­stoj­na bu­źka spra­wia­ła, że la­ski na nie­go le­cia­ły. Moja sio­stra nie była wy­jąt­kiem. Nie­ca­ły mie­si­ąc temu zro­bi­li so­bie ta­ńce przy­tu­la­ńce, ale za­nim za­częli się ca­ło­wać na par­kie­cie, wy­pro­wa­dzi­łam pi­ja­ną Mag­dę z sali i po­ło­ży­łam spać. Chy­ba jed­nak wy­dep­ta­li ja­kieś za­klęcie przy­no­szące pe­cha, bo od tam­tej pory spo­ty­ka­ły mnie prze­dziw­ne rze­czy.

– Nie prze­czę! Nie o to cho­dzi. Po raz ko­lej­ny mó­wię ci, że świat nie kręci się wo­kół cie­bie! – syk­nęłam. – Ale do­brze! Bi­let jest na­dal ak­tu­al­ny. Wiesz, kie­dy i o któ­rej od­la­tu­je sa­mo­lot, a resz­ta…? Będzie mi­łym wspo­mnie­niem albo przej­dziesz do hi­sto­rii jako naj­gor­sza oso­ba to­wa­rzy­sząca po tej stro­nie ga­lak­ty­ki!