Na ogonie złoczyńcy - Karina Łagowska - ebook

Na ogonie złoczyńcy ebook

Karina Łagowska

3,8

Opis

Kryminał, w którym zwierzęta prowadzą śledztwo? Żaden problem!

Zaginięcie jaszczurki Larysy, córki Burmistrza, wstrząsa społecznością zwierząt. Królicze małżeństwo, Agatha i Teodor, oraz czarna kotka, Matylda, dołączają do ekipy śledczej byłego psa policyjnego, Maksa. Szybko okazuje się, że to tylko jedno z wielu tajemniczych zaginięć gadów w spokojnym na pozór miasteczku...

Zwierzęta mają przed sobą nie lada wyzwanie. By odnaleźć porywacza, będą musiały odwiedzić klub prowadzony przez gekona, złożyć wizytę byłej gwieździe gadziego bluesa i wypić herbatkę z Królową Mrówek. A to dopiero początek tego, co je czeka. Kolejne poszlaki doprowadzą je do zdumiewającego odkrycia. Już wkrótce ekipa śledcza będzie musiała zmierzyć się z najbardziej przerażającym stworzeniem, jakie kiedykolwiek stąpało po ziemi…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 538

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
2
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaDyczko

Nie oderwiesz się od lektury

"Na ogonie złoczyńcy" Kariny Łagowskiej to kryminalno-komediowa opowieść, w której zwierzęta prowadzą śledztwo w sprawie zaginięcia jaszczurki, a ludzie pojawiają się jedynie epizodycznie. Autorka z humorem i błyskotliwymi grami słownymi wplata liczne odniesienia do kultury, tworząc barwne, inteligentne postaci zwierząt obdarzonych ludzkimi cechami. Choć książka momentami przytłacza bogactwem językowym w połączeniu z dość powolnym tempem, jej oryginalność i zaskakujące zakończenie sprawiają, że jest to pozycja godna polecenia.
00
Justyna_1987

Całkiem niezła

średnie
00

Popularność




Karina Łagowska

Na ogonie złoczyńcy

Irminie Gosko,

Rozdział I

W którym poznajemy dramatis animalia, spokojne zwierzęta domowe wchodzą na ścieżkę zbrodni, a ktoś nie czuje gadziego bluesa.

TEODOR I ŻABA

W łagodnym króliczym umyśle Teodora kiełkowało ziarnko podejrzeń, że…

tej nocy w Domku wydarzyło się Coś Złego.

Ziarnko podejrzeń pęczniało, drgało, aż pękło. W górę wystrzelił pierwszy dorodny chwast i błyskawicznie objął we władanie całego Teodora. Wszystko się w Teodorze rozpleniło i rozzieleniło. Jego wyobraźnia nigdy nie była tak wybujała, tak nadmierna i tak dziko olśniewająca. Gdzieś pośród strzelistych traw i gigantycznych mleczy rozbrzmiewał złowróżbnie drwiący żabi rechot. I było w tej nagłej, nieproszonej obecności żaby coś spotworniałego i rozrośniętego ponad wszelkie dopuszczalne w przyrodzie żabie normy. Ta pulsująca okazała zieloność przyćmiewała i zawłaszczała wszystko wokół. Teodor czuł, że cała jego królicza kultura wymiera. Znalazł się pod wpływem nieokrzesanej, barbarzyńskiej żaby.

– Ja żabię, ty żabisz… – mamrotał Teodor przez sen, budził się z krzykiem i znowu zasypiał.

I śniły mu się Księżycowe Króliki. Zawsze uspokajała go myśl, że wedle azjatyckich wierzeń gdzieś tam wysoko na niebie, nocą, na posrebrzanej łące króliki pieką ryżowe ciasteczka lub wyrabiają lecznicze zioła. Dzięki temu Teodor tu, na europejskiej ziemi, nie czuł się aż tak samotnie. Tym razem jednak dobry sen się zniekształcił. Nad śpiącym Teodorem lśnił zły brat bliźniak księżyca, jakby wycięty z gabinetu krzywych luster. Zły brat księżyca pozieleniał niczym moneta pokryta patyną. Wyrosły mu łapy, a z kraterów wyłonił się płazi pysk. Urodziła się Księżycowa Żaba. Wypełzła na powierzchnię, opuszczając galaretowaty kłąb kosmicznego skrzeku. Księżycowe Króliki były w niebezpieczeństwie! Zimny płaz otworzył monstrualną gębę, w której brzęczały roje pożartych planet. Długim jęzorem zlizał gwiazdy, a każdym poruszeniem cielska miażdżył coraz bardziej drobne kości księżycowych kwiatów. Księżycowe Króliki musiały uciekać! Teodor poruszył niespokojnie przez sen nosem i łapkami. Widział, jak jego pobratymcy pospiesznie pakują skromny dobytek do jutowych worków. Dokąd się przeniosą? Teodor widział ich teraz na księżycowej stacji, jak czekając na księżycowy pociąg, odwracają ze smutkiem pyski w stronę wioski, gdzie teraz rządzi i dzieli Księżycowa Żaba.

– Poza tym uważam, że Żabę należy zniszczyć! – Teodor obudził się, głośno kichając.

Usiadł w klatce. Czy naprawdę wypowiedział na głos coś tak absurdalnego? I skąd mu się to wzięło? Jego dwunożna Pani miała dyplom z filologii klasycznej i ostatnio, rozmawiając przez telefon, wspomniała o jakimś Katonie, który miał w podobny sposób kończyć każde swoje przemówienie. Teodor zapamiętał to tylko dlatego, że wcześniej Pani mówiła o uprawie roli w starożytnym Rzymie i Teodora interesowało, co takiego smacznego ci Rzymianie hodowali i czym karmili swoje króliki. Ale żeby Katon zajmował się tak błahymi sprawami, jak żaba? Doprawdy, ci Rzymianie mieli za dużo wolnego czasu i… żab.

Teodor zmrużył oczy. Świtało. Ptaki zaczęły zwyczajowe obrady. Teodor nadstawił uszu. Lubił słuchać ptasich awantur. Ostatnio na topie był temat sowiego małżeństwa, które wydzierżawiło drzewo w pobliżu. Teodor, jako porządny królik, czuł się stroną tego konfliktu. Uczestniczył nawet w zebraniu lokalnej ptasiej wspólnoty – co więcej, udało mu się przekrzyczeć całe towarzystwo i zabrać głos! Matylda nie mogła mu wybaczyć, że jej ze sobą nie zabrał. Ona też rzekomo miała im wszystkim coś ważnego do powiedzenia. Teodor odburknął, że jakby tam otworzyła paszczę, to zamiast głębokich przemyśleń w powietrzu unosiłyby się tylko barwne ptasie piórka, na co Matylda prychnęła, uderzyła kilka razy czarnym ogonem o podłogę i poszła obrażona spać.

Matylda łatwo wpadała w złość, ale równie szybko jej przechodziło. Ona i Teodor znali się już prawie pięć lat, co znaczyło, że byli ze sobą od małego. Pani czasem żartowała, przeliczając ich wiek na lata Dwunożnych, że oboje są już po czterdziestce, więc powinni dawno zmądrzeć. Cóż, Pani miała trzydzieści pięć lat i, zdaniem Teodora i Matyldy, bynajmniej nie zachowywała się jak rozsądne, dorosłe zwierzę. W domu, oprócz Teodora, Matyldy i Pani, była jeszcze Dziewczynka, którą Pani urodziła w szpitalu, a potem przywiozła do Domu. Działo się to w czasach prehistorycznych, dokładnie trzy lata przed pojawieniem się na świecie Teodora i Matyldy. Teodor próbował wyobrażać sobie czasy prekrólicze, kiedy go nie było. Ciężko mu szło. Matylda nie podzielała jego egzystencjalnych rozterek. Uważała, że jako Kot istniała Zawsze i Wszędzie. Matylda miała zdanie na każdy temat. Na przykład o Dziewczynce mówiła, że to doprawdy niepokojące, że to straszne dwunożne stworzenie jest z nimi tak długo, bo to zmniejsza jego szanse na dobrą adopcję. W końcu niechętnie pogodziła się z faktem, że Dziewczynka należy do Domu na takich samych prawach jak Kot.

Teodor był baranem francuskim, co w praktyce oznaczało, że jego uszy, zamiast sterczeć do góry, majestatycznie zwisały. Matylda była mixem europejskim, co, jej zdaniem, dawało licencję na burzenie wszelkich porządków. Pani była zgrabną Dwunożną o artystycznej duszy (Teodor i Matylda nie bardzo rozumieli, co to znaczy, ale chyba miało związek z rysowaniem), a Dziewczynka była po prostu rasowym potworem. I to właśnie Dziewczynka przyniosła wieczorem Żabę… Teodor poczuł, że żołądek zaciska mu się w supełek. Powróciła straszna myśl, że…

w Domku w nocy wydarzyło się Coś Złego.

Teodor pamiętał, że chrupał spokojnie liść rzymskiej sałaty, rozmyślając o Katonie i uprawie roli w starożytnym Rzymie, kiedy do pokoju wbiegła Dziewczynka. Ona zawsze wbiegała. Nie umiała chyba poruszać się w inny sposób. Do tego ciągle się na coś wspinała i skądś spadała, kompletnie nie robiąc sobie przy tym krzywdy. Mówiła wtedy, że jest kotem, a Matyldę szlag trafiał.

Dziewczynka najpierw głośno wbiegła, a potem cicho położyła coś zielonego w klatce Teodora. Klatka była zawsze otwarta, bo Pani nie uznawała trzymania królika w zamknięciu. Teodor miał więc do swojej dyspozycji całe mieszkanie w eleganckiej dzielnicy, a ponadto latem, tak jak teraz, domek z bali za miastem, z dobudowaną do niego dużą Wolierą. To czyniło go, w jego skromnym mniemaniu, przedstawicielem króliczej klasy średniej.

– Zobacz, co znalazłam, położę ją tutaj, bo Matylda – powiedziała Dziewczynka i już jej nie było.

„Bo Matylda” było popularnym skrótem myślowym, którego używało się w Domu, przenosząc wazon ze stołu do gabloty, nie stawiając kubków na brzegu stołu, a zimą przywiązując choinkę do kaloryfera.

Teodor przełknął ostatni kęs sałaty i poruszył zaciekawiony nosem. Co takiego Dziewczynka ukryła tu przed Matyldą? Zbliżał się do tego czegoś z mieszaniną lęku i obrzydzenia. Wciąż żywe było w Domku wspomnienie gigantycznego chrząszcza, którego Dziewczynka znalazła nocą przy ognisku i postanowiła adoptować. Na początku chrząszcz zdawał się pogodzony z losem, ale gdy przemyślał sprawę, wściekł się i latał z kąta w kąt jak szalony, głośno bucząc takie słowa, że Teodorowi majestatycznie zwisające uszy prawie zwiędły. Pani chwyciła ścierkę, zaczęła pląsać i pokrzykiwać (jeśli był to jakiś szamański rytualny taniec, mający na celu oczyszczenie domostwa z gniewnego chrząszcza, to nie pomagał), a na koniec zaczęła rozpaczliwie wzywać na pomoc wszystkich świętych oraz Matyldę. Matylda jednak realnie oceniła swoje szanse w starciu z intruzem i przezornie schowała się pod fotelem. W końcu chrząszcz został przez Dziewczynkę złapany do szklanki i bezpiecznie eskortowany na zewnątrz.

Tym razem to nie było nic latającego. To był Żaba. Teodor siedział w sianie lekko otumaniony.

– Piłeś? – grzecznie zagaił rozmowę.

Żaba wybełkotał coś o „blejzonie”, a potem dowlókł się do miski z wodą i wszystko chciwie wyżłopał. Na koniec czknął i zasnął. Obudził się w nocy w nastroju do zwierzeń.

– Nie żeń się – powiedział, budząc Teodora.

Teodor tupnął na niego, ale niezrażony Żaba zaczął opowiadać o swoim życiu, które miało być żałosne i całkowicie przegrane z powodu „blejzony”, która okazała się po prostu byłą żoną. Im dłużej Żaba mówił, tym mniej Teodor go lubił. O ile dobrze się orientował w nielogicznych żabich wywodach, Żaba zataił swój prawdziwy dochód – Żaba robił na lewo, Żaba nie płacił alimentów, Żabie groził sąd, a może nawet więzienie za długi, Żaba nie chciał wracać za kratki, Żaba miał tu nagraną brudną robotę. Żaba oczywiście nie chciał nikogo skrzywdzić, ale życie Żaby to nie bajka i nie głupi dowcip, gdzie żaba uważa się za piękną i mądrą, i nie każda żaba jest, do diaska, księciem, w zasadzie większość żab, do diaska, nie jest, a on to już w szczególności urodził się jako całkowite przeciwieństwo księcia, i że jaszczurki powinny być mądrzejsze, i że to wszystko nie jego wina, że od dawna planował rzucić to „trzy żet”, czyli „żałosne żabie życie” i wyjechać do Argentyny, ale wtedy ta przeklęta Dziewczynka znalazła go na drodze i przyniosła tutaj, do tej śmierdzącej króliczej nory.

Gdy opowieść doszła do tego punktu, Teodor, tłumiąc irytację, spytał: „Pooglądamy coś?”, i spróbował, naciskając łapką na pilot, włączyć telewizor.

Wszystko, byleby tylko nie słyszeć tego okropnego płaza. Niestety telewizor nie chciał się włączyć, a okropny płaz nie dawał się zagłuszyć. Teodor nie pamiętał, kiedy sam zaczął wrzeszczeć coś o obowiązkach prawdziwego mężczyzny, a wtedy Żaba kąśliwie poruszył drażliwy temat kastracji. Nie jest jasne, kto kogo pierwszy uderzył. Teodor pamiętał, jak rozpędzony wali Żabę z byka, a potem absurdalnie długa noga Żaby trafia go prosto w szczękę, i to dokładnie w to miejsce, gdzie niedawno usuwali Teodorowi ropień! Teodor wyje z bólu, Żaba rechocze. A potem wszystko okrywa ciemność. Ciemność przeplatana gdzieniegdzie zielonymi refleksami. I przychodzi omdlenie albo sen o wygnaniu Księżycowych Królików.

A teraz był już nowy dzień i wraz z ptasimi obradami trwała nieprzerwanie tajemnicza nieobecność Żaby…

Teodor obkicał cały pokój, zajrzał nawet do pudła po klockach, gdzie czasem chowała się Matylda. Nie było tam jednak ani Matyldy, ani Żaby. „Może odleciał do tej swojej Argentyny albo go zapuszkowali, kiedy spałem?” Teodor czuł suchość w ustach i nieprzyjemne mrowienie w karku. Spróbował na powrót zasnąć, ale nie dał rady. Ptaki zaczęły go drażnić. Miał wrażenie, że w pokoju wyrósł wielki dziób i bez przerwy kłapie. Z nerwów zaczął jeść wczorajszą marchewkę, ale wypluł po pierwszym kęsie. Coś Złego zalęgło się w tym pomieszczeniu i zatruło każdy przedmiot, każde warzywo, każde źdźbło i każdy ptasi trel. Gdzie się podział ten przeklęty Żaba ze swoimi trzema żet?

Około dziesiątej do pokoju wróciła Dziewczynka. Wbiegła radośnie i podśpiewując, zbliżyła się do klatki. Teodor udawał, że śpi. Teodor chciał się stać jak najmniejszy, niewidzialny, bo przeczuwał, ba, wiedział, co zaraz nastąpi. Dziewczynka wesoło pokręciła się tu i tam, w zasadzie to wszędzie, i nagle ucichła. Zły znak, oj, bardzo zły znak…

I stało się. Na pełnej dziewczynkowej głośności w Domku rozbrzmiał alarm:

– Maaamooo!!! Teo zeżarł moją żabę!!!

– Ale miałam dziwny sen, a może to nie był sen… – powiedziała Matylda pół godziny później. – W nocy chyba widziałam coś dziwnego przez okno sypialni. Niestety nie mogę sobie nic przypomnieć. Męczy mnie to…

– To doprawdy szalenie interesujące, ale ja mam tu realny problem – odparł Teodor, zirytowany kolejnym jaskrawym przejawem kociego egoizmu u siostry.

– Frog happens – oznajmiła sentencjonalnie Matylda.

Wrzask Dziewczynki postawił na nogi cały Domek, ale Teodor obawiał się, że całą okolicę i co za tym idzie, wszyscy już wiedzieli. Nadal nie pamiętał szczegółów minionej nocy, ale jego zbrodnia była faktem. Dziewczynka też nigdzie nie znalazła Żaby. Żaba znikł.

– Jest tylko jedno wytłumaczenie. – Teodor nabrał głęboko powietrza w płuca i na jednym wydechu powiedział: – Zabiłem faceta. – Zdziwił się, jak sucho i rzeczowo brzmiał jego głos w tym momencie. – Zabiłem i zatarłem ślady zbrodni, zżerając corpus delicti. Nic nie zostało.

– Smaczny chociaż był? – Matylda właśnie szorowała pazury tylnej łapy.

Matylda lubiła powtarzać, że jest divą, a divy dbają o wygląd. Dlatego jej futro było zawsze idealnie czarne i błyszczące jak skrzynia fortepianu, jej wibryssy zawadiacko podkręcone, a końcówki łap (które Pani lubiła nazywać skarpetkami) śnieżnobiałe, niezależnie od pogody i pory roku.

– Nie pamiętam. – Teodor mlasnął, szukając na języku jakichkolwiek żabich wspomnień.

– Mówią, że udka najlepsze. – Matylda się oblizała. – Co z ciebie za Francuz? Że baran to się zgodzę w tym momencie… Ale skąd w ogóle pewność, że to ty? Bez obrazy.

– I tak byłbym pierwszym podejrzanym. – Teodor westchnął. – Rozejrzyj się, stąd nie ma wyjścia!

– Aha, no powiedzmy, a co z motywem? – Matylda zmrużyła żółte ślepia. – Roślinożerca musi mieć dobry motyw.

Teodor prychnął pogardliwie.

– Przysługa dla społeczeństwa? Co za koszmar! Nie mogę znieść myśli, że mnie posadzą za takiego Żabę!

– Nie posadzą cię, głupie cielę. – Matylda przewróciła oczami. – Oczywiście możesz trafić na… Listę.

Teodor dostał czkawki. Lista była w świecie zwierząt odpowiednikiem rejestru najgorszych przestępców i męt społecznych. Trafiały na nią seryjne drapieżniki po przekroczeniu pewnego progu ofiar (ostatnio było to chyba dwadzieścia miesięcznie dla udomowionych i czterdzieści dla wolno żyjących) oraz zwierzęta uporczywie łamiące obowiązujące kodeksy, jak np. Zorro, jamnik z parteru, który trafił na Listę za regularne dobieranie się do ludzkich nóg stojących w kolejce do osiedlowego spożywczaka. Było to na krótko przed wyjazdem Pani, Dziewczynki, Matyldy i Teodora na letnią daczę, czyli, jeśli w tym krótkim odstępie czasu nikt nie naraził się dostatecznie Sędziom i Teodor trafiłby na Listę teraz, będzie tam zaraz za psim fetyszystą. Żeby chociaż Lista była układana w kolejności alfabetycznej albo według jakiegoś klucza, byłaby szansa, że zajmowałby sam czystą kartkę pod tytułem „ZAJĘCZAKI Z RODZINY ZAJĄCOWATYCH”. (Bo jak dalece prawdopodobne jest, że inny królik splamił się podobnym czynem?) Niestety Sędziowie gardzili systemami i podziałami stworzonymi przez Dwunożnych. Lista była uaktualniana co miesiąc i przekazywana zwierzętom w formie ptasiego telegrafu. Teodor próbował nie wyobrażać sobie swojego imienia ćwierkanego przez wszystkie polskie wróble, zwłaszcza że ptaki te, jak wiadomo, nie wypowiadają poprawnie głosek T i D, które to głoski wznoszą się niczym dumne kolumny w imieniu Teodor, stanowiąc filary dla okrąglutkich E i O. Gdyby zabrakło T i D, E i O potoczyłyby się niechybnie na wszystkie strony i, jak większość okrągłych rzeczy w Domu, smętnie zakończyły żywot pod lodówką.

– Nie mogę trafić na Listę. Nie, kiedy na dniach mam się żenić. – Teodora wspomnienie obiecanej małżonki wprawiało w dziwny sprzeczny stan, kiedy z jednej strony truchlał i kamieniał ze strachu, a z drugiej rozpływał się jak gorąca ciecz.

– Spokojnie, mój ty wielkouchy bracie, jakby co, wezmę to na siebie. – Matylda wygięła się w koci łuk.

– Zrobiłabyś to? Dla mnie? – Teodor z trudem wydobywał z siebie słowa, próbując przełknąć gulę wzruszenia.

– Bez chwili wahania. Poza tym nie mogę pozwolić, by taka urocza oferma jak ty trafiła na Listę.

Teodor przewrócił oczami. Zapomniał, że wśród drapieżników Lista była ekstraklasą, gdzie każdy szanujący się morderca pragnął zapisać swoje imię. Matylda nie miała na to najmniejszych szans. W najlepszym sezonie trafiło się jej może z pięć myszy i tyleż ryjówek. Gdyby nie to, że ćmy i ogólnie owady miały inny przelicznik, byłoby to jeszcze realne. W mieście to już z zasady nie było mowy o krwawych łowach. Czasem trafił się chudy kątnik, ale była to zwierzyna tak niesmaczna, a przy tym marna jako waluta, że Matyldzie, ku utrapieniu Pani, nawet nie chciało się doń zbliżyć. Nie, drodzy państwo, nasza puszysta domowa diva nie miała w tym kocim życiu szans zapisać się w annałach zbrodni.

– Tak swoją drogą, jak smakuje żaba? – Matylda się oblizała.

Teodor zamyślił się, mlasnął.

– Już pytałaś, a ja powiedziałem, że nie mam pojęcia, nic nie pamiętam!

– A masz takie dziwne wrażenie, jakby coś gorzkiego i oślizgłego pęczniało ci w duszy?

– Yyy, nie? To dobrze czy źle?

– A bo ja wiem? – Matylda zmrużyła oczy. – Kiedy przyjeżdża obiecana małżonka?

Matylda udawała, że ten temat jej nie porusza. W rzeczywistości zasmuciło ją, kiedy weterynarz, Doktor B., (z którą teraz Pani żywo rozprawiała przez telefon o zaginionej żabie) zasugerowała drugiego królika „do towarzystwa”, a kiedy Pani odparła, że przecież jest Matylda, Doktor B. spojrzała na Matyldę jak na nieświeżą rybę na targu i pokręciła głową. Hasztag królik potrzebuje drugiego królika. Hasztag nikt nie potrzebuje Matyldy. Hasztag frog happens. Oczywiście zaraz po powrocie z tamtej wizyty Pani i Dziewczynka rozpoczęły w internecie poszukiwania odpowiedniej kandydatki, a Teodor wpadł w niezdrową ekscytację. Zaczął wić rodzinne gniazdo, rozszarpał poduszkę i nadgryzł ścianę. Kiedy Matylda zasugerowała, że kolejny królik, a do tego kobieta, naruszy kruchą równowagę Domu, zdumiony Teodor wykrzyknął: „Ale jak to, przecież jestem tu jedynym facetem!” (oczywiście dosyć często zjawiał się Ojciec Dziewczynki i zabierał Dziewczynkę na lody, na kilka dni albo na wakacje, ale on się nie liczył, bo nie należał na stałe do Domu), na co Matylda przez zaciśnięte zęby odpowiedziała, że „to jest właśnie ta krucha równowaga”.

– Nie wiem, ale – tu Teodor zrobił uroczystą pauzę – ma na imię Agatha, co pisze się przez tha, i przylatuje z Krakowa. Rozumiesz, z Krakowa.

Tak naprawdę ani Teodor, ani Matylda nigdy nie byli w Krakowie i wiedzieli o nim tylko tyle, ile powiedziała im kiedyś Dziewczynka po szkolnej wycieczce: że była to dawniej stolica Polski, a teraz nie ma tam stolicy, ale są tysiące gołębi. Matylda obśliniła się wtedy, a Teodor uznał, że taki Kraków to nic ciekawego, ale oczywiście miło, że dzięki tamtemu król(ik)owi Zygmuntowi to Teodor jest teraz stołecznym królikiem. Tymczasem Kraków jawił się mu od kilku dni jako rajska, bezludna i bezgołębia wyspa pełna Agathy. Przez tha. Lubił siadywać przed lustrem w przedpokoju i ćwiczyć powitanie. „Udał ci się lot z Krakowa?”, nazwę miasta wymawiał na różne sposoby, rozmaicie rozkładając akcenty:

– Udał ci się lot z Krrraaakowa? – Wersja inteligencka. Krukowate tak gadają.

– Udał ci się lot z Krakooowa? – Wersja ze śpiewnym zaciąganiem, charakterystyczna dla dużych roślinożernych.

– Did you enjoy your trip from Cracow? – Wersja buldoga angielskiego, którego Teodor co jakiś czas spotykał w przychodni weterynaryjnej.

Buldog Harry rozmawiał w ten sposób z innym psem, beaglem Johnnym, i czasem z uprzejmości wciągali Teodora do dyskusji, tytułując go young man, bo obaj byli już mocno posunięci w latach. Teodor nie bardzo lubił te rozmowy, zwłaszcza że dotyczyły głównie chorób układu moczowego, suplementów na stawy i kropel do oczu. Te ostatnie chyba nie pomagały Johnny’emu, skoro regularnie brał Teodora za tchórzofretkę.

– A dlaczego właściwie przez tha? – Matylda wyrwała Teodora z rozmyślań.

– Nie wiem. Pani mówiła, że to na cześć jakiejś znanej angielskiej pisarki, nie zapamiętałem nazwiska, a że sama ją lubi, to zdecydowała się od razu i zadzwoniła do Krakowa, i rozmawiała długo z Krakowem, i Kraków obiecał przysłać Agathę. Przez tha od pisarki.

– Widziałeś chociaż jej zdjęcie? – Matylda nadal była sceptyczna.

– Nie, ale słyszałem, że ma długie uszy i puszysty omyk.

– Brzmi jak babka z klasą – mruknęła Matylda.

– Właśnie, to samo pomyślałem. Powiedz, a jak ona mnie nie polubi? – Teodor zaczął kicać w kółko, co oznaczało u niego zdenerwowanie i podekscytowanie.

– Daj spokój, ciebie nie można nie lubić. Wyglądasz jak skrzyżowanie latte macchiato z zimowym pomponem. – To powiedziawszy, Matylda zawinęła się i podreptała do sypialni na swoją pierwszą z dwudziestu dziennych drzemek.

TEODOR I SĘDZIOWIE

W południe zjawili się Sędziowie.

Teodor był akurat w Wolierze, rozkoszując się pierwszym czerwcowym upałem i przeżuwając mlecz w cieniu młodego dębu, kiedy usłyszał chrząknięcie. Otworzył leniwie jedno oko, prawe, bo było bliżej, i ujrzał dwie sylwetki po drugiej stronie drucianej siatki. Sylwetki te kołysały się i rozmywały w słońcu. Teodor miał nadzieję, że znikną jak powidok, ale one nie tylko nie znikały, ale także przybierały formę coraz bardziej stałą i stanowczą. Był w ich postawie upór wynikający z przeświadczenia o wykonywaniu ważnej pracy. Stały tam niczym wbite w drogę groźne znaki, na których samochodzik stacza się z klifu do morza albo ludzik spada w głęboką przepaść. Teodor otworzył drugie oko i usiadł w pozycji kulistej, wyrażając tym samym szacunek i jednocześnie podkreślając swoją uroczą, niewinną króliczość.

– Dzień dobry, Teodorze – odezwał się Pierwszy Sędzia. Kot Cacek.

Cacek był kotem w sile wieku. I odkąd Teodor pamiętał, budził powszechny szacunek. Godność Sędziego nadały mu wszystkie zwierzęta w powszechnym głosowaniu. Teodor struchlał, patrząc osobiście w te słynne zielone oczy. Czuł się, jakby to nie Sędzia patrzył, ale przez Sędziego patrzyły na niego miliony kocich istnień. Wynurzały się one z okien tych wielkich ślepi: pradawne i dzikie, rozgniewane i łagodne, szablozębne i bezzębne, mściwe i współczujące, chude i puszyste. Koty z malowideł jaskiniowych, z futer noszonych przez myśliwych, ze starożytnego Egiptu, ze średniowiecznych manuskryptów, z kabaretu Chat Noir, z obrazów Renoira, z kolan pani Lily Walton, z wierszy Bukowskiego, z Moskwy Bułhakowa.

– Dzień dobry, Teodorze – odezwała się Druga Sędzia. Wiewiórka Małgorzata, którą inne zwierzęta tytułowały z czułością i szacunkiem Ciocią. Teodor nawet przez pręty krat czuł tę ciociość, to ciepło, zrozumienie i cierpliwość bijące od poważnej Sędziny. Chciał przytulić się do jej rudej piersi i wyznać wszystkie grzechy. Małgorzata swój tytuł uzyskała ciężką pracą, awansując od zwykłej posterunkowej do najmłodszej prokurator w stolicy.

– Dzień dobry, Teodorze – odezwał się Trzeci Sędzia. Ślimak Oskar umoszczony za uchem Sędziego Cacka. Teodor struchlał. Oskar znany był z bezwzględnych metod. Może do dlatego, że składał się tylko z muszli, oczu, nogi i brakowało mu serca? Nikt nie wiedział, co sprawiało, że Sędzia Oskar każdego traktował jak winnego i pewnie, gdyby on sam jeden decydował o umieszczeniu delikwenta na Liście, nie starczyłoby wróbli na całym świecie, ba, nie starczyłoby świata, aby wyśpiewać listę winnych. Plotka głosiła, że Ślimak doszedł do swojego urzędu po trupach.

– Dz…dz…bry – wymamrotał Teodor. Serce biło mu tak głośno, że oni musieli to słyszeć. No, może poza Oskarem. Ślimaki, jak wiadomo, nie mają narządu słuchu, ale mają wzrok i węch. I Teodor czuł, jak Oskar z rozkoszą wciąga małymi czułkami zapach jego strachu. „To koniec – pomyślał Teodor. – Przyszli po mnie. Jak znajdę się na Liście, odbiorą mi mandat poselski w Ptasim Sejmiku i przestaną przyjmować w towarzystwie. Koniec marzeń o byciu redaktorem naczelnym pisma »Omyk«!”

– Domyślasz się może, czemu zawdzięczasz naszą wizytę? – spytał Ślimak Oskar aksamitnym głosem.

– Obawiam się, że tak, to znaczy nie, obawiam się, że nie wiem, nie mam żabiego, to znaczy nie mam żadnego pomysłu. Może wody? Albo kocimiętki? Rośnie wyborna w tej części ogrodu.

– Dziękuję, jestem na służbie. – Cacek odchrząknął z zakłopotaniem.

– Rozumiem, to może…

– Może skrócimy męki tego biedaka i pokażemy mu, po co przyszliśmy? – Oskar niedbale poprawił na sobie luksusową muszlę. Teodor przez chwilę się zastanawiał, jak to możliwe, że stać go na taką z pieniędzy podatników, nim dotarł do niego sens wypowiedzi. Pokazać? A więc coś na niego mają.

– Czy ty się pocisz? – spytała Wiewiórka Małgorzata z troską, mrużąc oczy błyszczące jak czarne perły.

„Tylko spokojnie, Teodorze” – Teodor starał się oddychać miarowo. „Odpowiadaj im prosto i bez udziwnień, a wszystko będzie dobrze”.

– Nie, jakżebym śmiał, matka natura poskąpiła mi gruczołów potowych – wysapał Teodor, bliski omdlenia. – Źle znoszę upały. Oj, coś czuję, że zbliża się koniec świata.

– Och, ten czerwiec jest doprawdy okropny. – Małgorzata zaczęła od niechcenia wachlować się ogonem.

„Robi to dla niepoznaki, tylko udaje miłą” – Teodor słyszał o tych ciocinych sztuczkach. Każdy wiedział, że Małgorzata potrafiła dokonać aresztowania na przyjęciu, ze spokojem i gracją recytując pani domu jej prawa, jednocześnie chwaląc orzechowe ciasteczka domowej roboty.

– Czy mi się zdaje, czy wyglądasz na zdenerwowanego? – cisnął Ślimak. – Czy to po prostu nudna manifestacja tchórzliwej króliczej natury?

– To? Co? Kto? Ja? Ha, ha. Tylko zastanawiam się, co tu robicie, czy aby ktoś kogoś żabił, to znaczy zabił? – Teodor roześmiał się chrapliwie i nieszczerze. Sędziowie przyglądali mu się chwilę w milczeniu, wreszcie Cacek westchnął z rezygnacją i powiedział:

– Kicaj budzić Matyldę. Mamy do niej sprawę.

MATYLDA I SĘDZIOWIE

– Matyś? Tyldzia? Ma? MATYLDA!

– Czego chcesz? – Matylda machnęła ogonem i odwróciła się na drugi bok na łóżku Pani. Teodor wiedział, że w naturze kota leży budzenie wszystkich wokół, ale nie bycie budzonym.

– Wiem, że jesteś kotem i tak dalej i śpiąc, po prostu nudno manifestujesz swoją naturę, ale…

– Hę? – Matylda otworzyła oko. Lewe. Chociaż tyle. – Dlaczego mnie budzisz i gadasz jak potłuczony?

Teodor nabrał powietrza, ile sił w płucach, i jednym tchem wyszeptał:

– Sędziowie tu są.

Matylda jeszcze przez chwilę patrzyła na niego zaspanym lewym okiem. Z wolna docierały do niej jego słowa, bo jej źrenica rozszerzyła się, potem gwałtownie zwęziła, następnie Matylda otworzyła prawe oko, wreszcie zerwała się na cztery łapy, zrobiła grzbiet, po czym ziewnęła, usiadła i zaczęła toaletę.

– Co ty wyprawiasz? – Teodor nerwowo miętosił w łapkach ucho. – Oni tam czekają! Nie czas na pudrowanie noska! Trwa moja kaźń!

– Już ci mówiłam, że wezmę winę na siebie. Czego się tak trzęsiesz, baranie ucho? Będzie dobrze.

– Nie jest dobrze, oj, nie jest dobrze – mamrotał pod nosem Teodor, gdy zbiegali, a raczej toczyli się jak dwie puchate piłki, duża i mała, po schodach do salonu, skąd przez otwarty balkon wychodziło się wprost do Woliery. Woliera miała kilkadziesiąt metrów szerokości i składała się z zakrętu oraz głównego dziedzińca, na którym rosło kilka drzew (drzewa te kołysząc się, czasem uszkadzały siatkę i trzeba było łatać, „bo Matylda”) oraz dużo soczystej trawy i innych pyszności. Woliera miała, zdaniem Pani, zapewnić im bezpieczeństwo, z czym Teodor się święcie zgadzał, ale Matylda nie i co roku wygłaszała szereg uwag na temat ograniczania jej swobód obywatelskich. Teodor nie rozumiał, co takiego fascynującego jest w świecie na zewnątrz. Tam gdzieś mieścił się przecież ich pierwszy Dom, gdzie było im zimno i głodno i skąd ich zabrano, najpierw do Towarzystwa, a potem do drugiego dobrego Domu. Tam gdzieś mieścił się gabinet Doktor B., która byłaby całkiem sympatyczną Dwunożną, gdyby nie jej sadystyczne skłonności. Wreszcie gdzieś tam mieściły się lisy. Od tego całego zła chroniły ściany Domu, zarówno tego w Warszawie, jak i tego za miastem, ściany transportera, który Pani nazywała pieszczotliwie kocio-króliczą taksówką (Teodor nie dałby ani jednej gwiazdki, w środku zawsze śmierdziało lekami i sikami), a także Woliera. Kochana, solidna Woliera. Prywatny kawałek raju. Miejsce niedostępne dla obcych. Schron przeciwdrapieżny. Twierdza.

Teodora te refleksje nieco podniosły na duchu (czymże jest w gruncie rzeczy jakaś tam Lista, kiedy posiada się taką Wolierę?), dlatego nie od razu pojął sens pytania Matyldy:

– Jak ich wpuściłeś do środka?

Teodor zatrzymał się gwałtownie, zahamował z piskiem łap, wrósł w ziemię. Sędziowie już nie czekali grzecznie na zewnątrz. Oni byli tu. W środku. W Wolierze. Jak? Skąd?

– Wybacz to niegrzeczne najście, piękna Matyldo – zaczął Cacek – ale właśnie to chcieliśmy wam pokazać i o tym z wami porozmawiać.

– O tym, czyli o czym? – zamruczała Matylda zalotnie. Przygotowywała się długo na ten dzień. Wreszcie doceniono jej morderczy kunszt. Co z tego, że nie zabiła odpowiedniej liczby gryzoni? Tamten Żaba to musiał być gość, skoro Sędziowie pofatygowali się do niej osobiście. Może liczył się jak piętnaście myszy albo nawet jak szczur?

– W waszej Wolierze jest dziura – wyjaśniła Małgorzata spokojnie. – Każdy może tu wejść.

Wtedy powietrze przeciął straszliwy wrzask. Obserwujące tę scenę ptaki zerwały się w panice z gałęzi, zdradzając tym samym swą wścibską obecność. Wrzask nie ustawał, przeciwnie – rósł wszerz i wzdłuż. To wrzeszczał Teodor. Ale czy aby tylko on? Czy to nie wrzeszczały w nim pokolenia królików, dzikich i domowych, gigantów i miniaturek, słynnych królików z kreskówek telewizyjnych, krwiożerczych królików średniowiecznych i dostojnych królików wiktoriańskich? To nie był, drodzy państwo, wrzask jednego królika, to był wrzask całej króliczej formy i idei. Wrzask rozpaczy i niezgody na Dziurę.

Kiedy Teodor odzyskał przytomność, pochylały się nad nim zatroskany księżycowaty pysk Matyldy i bury łeb Sędziego Cacka, zza którego jednego obszarpanego ucha wyglądała zaniepokojona Wiewiórka Małgorzata, a zza drugiego parszywego ucha uśmiechnięty Ślimak Oskar. Teodor zrozumiał w mig dwie straszne rzeczy: po pierwsze byle zbir, urzędowo czy nie, może tu wleźć przez Dziurę i zabić go we śnie, po drugie ślimaki umieją się uśmiechać.

– Będzie żył. – Matylda przewróciła oczami i pomogła mu się podnieść. – Wracając do przerwanego wątku… to gdzie ta dziura?

– Ani mi się waż! – Teodor odzyskał wigor. – Wiem, co ci chodzi po tym czarnym łbie! Nie wolno ci wyłazić przez dziurę na zewnątrz! Pani dostanie zawału! Ja dostanę zawału! Dziewczynka dostanie… nowego królika! Tam na zewnątrz…

– Wydarzyło się coś złego – dokończył ze spokojem Sędzia Cacek.

Chwilę milczeli, bo tak wypadało, pierwsza nie wytrzymała Matylda. Zaczęła przebierać z ekscytacji łapkami i oblizywać się nerwowo. Oto nadchodził ten uroczysty moment, kiedy ogłoszą ją oficjalnie zagrożeniem dla porządku publicznego.

– Zło spotkało nie byle kogo, a członka szanowanej rodziny! – grzmiał Cacek.

„Hę?” – pomyślał Teodor, przypominając sobie sposób zachowania i wypowiadania się Żaby.

– Oczywiście za coś takiego trafia się na Listę z automatu – dodał Ślimak Oskar szeptem, a Matylda aż zastrzygła uchem.

– Oczywiście wcześniej poprowadzimy śledztwo, chyba że podejrzany sam przyzna się do winy, nie mogąc znieść wstydu – uściśliła Wiewiórka Małgorzata.

– Oczywiście częściej wymuszamy zeznania torturami.

– Kolega Oskar żartuje – wtrącił Sędzia Cacek. – A sprawa jest delikatna, żeby nie powiedzieć polityczna, dlatego my osobiście…

– Przyznaję się! – wrzasnęła Matylda, a potem padła na trawę i zaczęła się tarzać. – Przyznaję się, to ja! Nie jestem godna nosić miana kota, na samą myśl, że moje imię znajdzie się na Liście, ogarnia mnie wstyd, wielki jak… wielki jak pies pasterski ze stadem owiec, och, zżera mnie ten wstyd od środka, ale mam ochotę na jagnięcinę przez to głupie porównanie. – Wstała i otrzepała się. – Matylda Nie Wolno Cholera Jasna, moje pełne imię, proszę zapisać.

Sędziowie patrzyli na Matyldę długo i z życzliwym zainteresowaniem. Nawet Ślimak Oskar prawie cały wychylił się z muszli i zawisł nogą tuż nad okiem Cacka, tak, że wyglądał jak designerska przepaska.

– Pragnę cię ostrzec, Matyldo Nie Wolno Cholero Jasno, że składanie fałszywych zeznań to głupia zabawa i tylko tracimy czas – wycedziła Wiewiórka Małgorzata.

– Ale… ale… ja… – Oczy Matyldy były wielkie jak dwie złociste pizze quattro formaggi. – Przecież ja… się przyznaję, dlaczego myślicie, że to nie ja zabiłam ża… aua, czego mnie kopiesz?!

– Ża… jak żadnego szanowanego zwierzęcia nie zabiła – powiedział Teodor ze spokojem. – Ża jak żałuje, że powiedziała coś tak niestosownego.

– Skoro uważacie, że to nie ja, to po coście tu przyleźli?! – wrzasnęła Matylda rozzłoszczona i upokorzona. Jej ogon zrobił się trzy razy większy i Teodor zaczął pomału wycofywać się w kierunku domu.

Cackowi jedynemu zrobiło się po kociemu pięknej Matyldy żal.

– Wiemy, że to żadne z was, bo tamtej nocy widziano Matyldę w oknie sypialni waszego Domku, a Teodor jako roślinożerca w ogóle nie jest brany pod uwagę.

– Tak, tak, jestem tylko roślinożercą niegodnym uwagi – skwapliwie przytaknął Teodor, a Matylda posłała mu spojrzenie mówiące, że zamierza poświęcić mu dużo uwagi tego dnia.

– Przyszliśmy tu, bo w toku śledztwa ustaliliśmy, że Matylda mogła widzieć sprawcę, a kiedy szliśmy wam na spotkanie, zobaczyliśmy coś małego umykającego przez dziurę w waszej Wolierze.

– Lis! – wrzasnął Teodor. – Wiedziałem! Wszyscy do środka! Zabarykadować się! Pomrzemy z głodu!

– To nie był lis. – Cacek przewrócił oczami. – Raczej mały kociak.

– Kho… kho… – Matylda zaczęła się krztusić. Wiewiórka Małgorzata poklepała ją po plecach. Matylda wycharkała kłaczek.

– Masz nam jeszcze coś cennego do zakomunikowania poza niestrawioną kulką sierści? – spytał Ślimak Oskar, ziewając.

– Kociak na moim terenie! – krzyknęła Matylda.

– Na naszym… – uściślił Teodor.

– To oburzające, by bezdomne, brudne zwierzę kręciło się w okolicy jak jakiś włóczęga. Sprawdziliście to, może jest poszukiwany?!

– To nie był żaden przestępca, tylko zwykły kociak. I tyle. Trikolor, o ile dobrze zapamiętałem – odparł Cacek.

– Tri…trikolor?! Znaczy się dziewczynka?! – Matylda wpadła w szał. – Przecież takie są najgorsze! Czy ja was muszę uczyć, jak wykonywać ten zawód?! Gdzie ta przeklęta dziura?! Trzeba ją zatkać, jeszcze dzisiaj! Przyłazi tu takie trikolorowe jak do siebie, tylko patrzeć, jak wejdzie do kuchni, jak się zadomowi, jak obrośnie tłuszczem, jak dostanie imię i książeczkę zdrowia!

– Ot, co! – dołączył się Teodor. – Dziura musi zniknąć! Jeszcze dzisiaj powiem o wszystkim Pani.

– Mam wrażenie, że w tym całym zamieszaniu umyka wam istota problemu – powiedziała Małgorzata, więc spojrzeli na nią wyczekująco. Bo co mogło być istotniejsze niż Dziura i intruz w trzech kolorach?

– Mamy powody podejrzewać, że Matylda widziała w nocy sprawcę przestępstwa.

– Kogo obchodzi teraz jakiś Żaba! – fuknęła Matylda. – To był pijak, pewnie wpadł pod samochód albo rower, tak że nic z niego nie zostało!

– Żaba? Nic nie wiemy o żabie… – Cacek przekrzywił łeb. – Co za żaba?

– No właśnie, my też nic nie wiemy – dodał szybko Teodor. – Przyznaję, Żaba był u mnie minionej nocy, ale wyszedł po godzinie, bardzo mu było dokądś spieszno, nawiasem mówiąc – Teodor zniżył głos do konfidencjonalnego szeptu – wspominał coś o Argentynie…

Sędziowie w milczeniu przetrawiali tę informację.

– Mówicie o tym Żabie znad Patostawu? Tym drobnym złodziejaszku? – spytał Ślimak Oskar.

– O tym samym.

– A cóż nas obchodzi ta zielona łajza?! – wydarł się Oskar. – Z nim sobie też porozmawiamy. Ale teraz rozmawiamy z wami i mam wrażenie, że mniej marnowałem czas, idąc tydzień na ślub mojego trzydziestego syna, gdzie liczyłem na ucztę, na jajo ślimaka nagiego albo chociaż odchody dzika, a dostałem same liście i kłącza, bo syn pod wpływem narzeczonej przeszedł na weganizm! Nie wierzę, że zapłaciłem za ten ślub! A wy wciskacie mi tu jakiegoś Żabę! – Oskar skończył tyradę i schował się w muszli. Cacek przewrócił znacząco oczami.

– Swoją drogą, nie wiedziałam, że ślimaki łączą się w pary… – podsumowała uprzejmie Wiewiórka Małgorzata, na co Oskar odburknął coś niezrozumiale o ignorancji i uprzedzeniach.

– Dowiemy się w końcu, kogo zamordowano, jeśli nie Żabę? – spytała zniecierpliwiona tym przedstawieniem Matylda.

– Zamordowano? – Cacek zastrzygł uchem. – Kto powiedział, że zamordowano?

– No… no… przecież… – bąkali Teodor i Matylda, już nic z tej afery nie rozumiejąc.

– Jaszczurka Larysa zaginęła – obwieściła ze spokojem Wiewiórka Małgorzata. – Tak, ta Larysa. Córka Burmistrza. Znaleziono tylko ogon.

Ciszę, jaka zapadła po tych słowach, nie mąciło nawet cykanie owadów, bo i one umilkły w trawie porażone tą straszną wieścią. Wszyscy uwielbiali Larysę. Jak na pospolitą jaszczurkę, była niepospolicie ładna, a do tego dobrze wychowana i przyjazna. Łatwo nawiązywała kontakty, nie wywyższała się i zawsze służyła pomocą i dobrą radą.

– Larysa jest najsłodszym stworzeniem na ziemi! – krzyknęła Matylda. – I wiem, że w pysku kota brzmi to dwuznacznie, ale zjadłam jej daleką kuzynkę rok temu i wcale nie była słodka. Kto śmiał?!

– Matyś ma rację. – Teodor momentalnie zapomniał o własnych problemach. – To musiał być ktoś obcy, jakiś przypadkowy seryjny porywacz… jakieś niezrównoważone psychicznie ptaszysko!

– To nie był ptak – odezwał się drugi królik, dorodny, duży i pięknie ubarwiony, biały w czarne łaty, który przeżuwając liść babki, od kilku minut przysłuchiwał się rozmowie.

– Też coś, ptaki zjadają jaszczurki, każde dziecko to wie, droga pani – odburknął Teodor. – A są wśród ptaków i tacy, co nie pogardzą tłuściutką, apetyczną króliczką, mamusia pani nie ostrzegała?

– Mamusia pracowała w ośrodku dla dzikich ptaków jako kuratorka.

– Nowoczesne idee! – prychnął Teodor. – Aua, czego mnie trącasz?

Matylda jednak nie zabrała łapy i nadal pacała nią Teodora, nie odrywając wzroku od drugiego królika. Sędziowie też przypatrywali się gościowi z zainteresowaniem, nawet Oskar wychynął z muszli.

– To nie był żaden ptak, skoro nie została w całości pożarta – kontynuował drugi królik, niezrażony kpinami pierwszego. – Rozważamy więc porwanie dla okupu, podrzucony ogon przesłany rodzinie jako dowód życia.

– Nikt nie przesłał rodzinie tego ogona, znalazł go Jeż Stefan – uściśliła Małgorzata.

– Przepraszam, kim pani jest? – Cacek jako pierwszy wypowiedział na głos pytanie, które inni zadawali sobie w myślach.

– Właśnie, kim pani jest, że przykicuje tu jak do siebie? Matyldo, zabieraj tę łapę, nie z tobą teraz rozmawiam, wyżera moją trawę i jeszcze wygłasza absurdalne teorie! – zirytował się Teodor.

– Jestem u siebie, żrę swoją trawę, wyszłam za pana za mąż – odparł drugi królik spokojnie, pospiesznie wciągając resztkę mlecza. – Kraków nie przesłał dokumentów? A mówiłam w Towarzystwie, by wysłali gołębiem, a nie poleconym.

Teodor pobladł i zaczął się trząść. Stał przed nim ideał królika. Te kształty, te uszy, ten apetyt! A jak inteligentnie nosem rusza! A jak się wysławia! A jak jej nagadał…

– A…a…ga…tha… Did you eee… Crrracooow?

– Yyy, tak, merci – odparła Agatha z naturalnym wdziękiem.

– A więc ma pani na imię Agatha, przyjechała z Krakowa i jest małżonką Teodora? – podsumował kot Cacek. – Skąd ta pasja do kryminologii?

– Och. – Agatha skromnie podrapała się w ucho. – To u nas rodzinne. Tatuś pożarł wiele akt w archiwum Sądu Dwunożnych. Ruszał tylko te najciekawsze! Co prawda potem wywalili go z roboty antykwariusza i trafił do Towarzystwa, gdzie poznał moją matkę, idealistkę i działaczkę społeczną. Spłodzili mnie na stercie egzemplarzy pitawala krakowskiego. A potem moja Dwunożna z Domu Tymczasowego czytywała mi na głos kryminały Agathy Christie.

– Piękna historia! – wzruszył się Teodor.

– Porąbana familia – dodał Ślimak Oskar. – Ale pani niezdrowa pasja może nam się przydać. Proszę choć raz wykorzystać swoje chore hobby pro publico bono.

– Kolega ma do pewnego stopnia rację. – Wiewiórka Małgorzata patrzyła na Agathę łaskawym wzrokiem. – Obowiązkiem wszystkich tutejszych zwierząt jest dopomóc w śledztwie. Larysa na to zasługuje.

– Oczywiście, chętnie włączę się do sprawy. Mówiliście, że Matylda coś widziała tamtej nocy?

– Tak.

– Właściwie od jak dawna tu jesteś? – spytał z niepokojem Teodor.

Agatha wzruszyła ramionami.

– Od jakiejś chwili – wyręczył ją Ślimak Oskar. – Tylko wcześniej po prostu siedziała, słuchała i żarła.

– Ale ja nic nie pamiętam! – zdenerwowała się Matylda. – Faktycznie… teraz przypominam sobie, że wyglądałam przez okno w sypialni Pani, ale nie działo się nic ciekawego i w pewnym momencie zaczęłam przysypiać… i nie wiem, czy mi się to coś dziwnego nie przyśniło.

– Ale co dziwnego? – Sędziowie nadstawili uszu, poza Oskarem, który nadstawił oczu.

– No właśnie nie pamiętam! – zawyła rozpaczliwie Matylda. – To było coś tak dziwnego, że mój koci umysł zaklasyfikował to jako wiedzę potencjalnie szkodliwą i umieścił w ciemnej szkatułce obok pudełka z zakazami typu: nie niszcz żaluzji, nie właź na stół, nie drap telewizora, nie…

– Rozumiem – przerwał Cacek.

– Serio? – zdziwił się Oskar.

– A skąd w ogóle wiecie, że ja coś widziałam?

– Bo Sowa też widziała coś dziwnego, ale potem to coś dziwnego przeszło tuż pod oknem waszego Domku – odparła Wiewiórka.

– To niech Sowa powie, co to było!

– Sowa uważa, że to było zbyt dziwne i nie ma na to słów w sowim języku.

– Sowa, i wszystko jasne! – podsumował Teodor i posłał Agacie porozumiewawcze spojrzenie. – Ja nawet wygłaszałem referat na ten temat na ostatnim posiedzeniu…

– Spróbuj sobie cokolwiek przypomnieć. – Cacek wszedł Teodorowi w słowo. Patrzył na Matyldę tymi swoimi zielonymi oczami, co zwykle ogłupiało wszystkie kotki, a Matylda nie była tu wyjątkiem. – Nie muszę mówić, jakie to ważne. To dla Larysy.

– Dla Larysy – wyszeptała Matylda, ocierając się o pień drzewa.

– Dla Larysy – powtórzyła Wiewiórka Małgorzata.

– Dla Larysy! – warknął Ślimak Oskar.

– Dla Larysy! – zawołał bojowo Teodor.

– Kiedy czuwanie? – spytała rzeczowo Agatha. – W kryminałach zawsze sąsiedzi spotykają się na wspólnym czuwaniu w intencji szczęśliwego odnalezienia ofiary. Porywacz może się zjawić, ukryć w tłumie.

Sędziowie spojrzeli na nią z uznaniem. Teodor pławił się w blasku genialnej małżonki.

– Jutro – odrzekł Kot Cacek. – Może uda wam się przyjść, wymknąć stąd niespostrzeżenie, korzystając z Dziury.

Teodor cicho jęknął. Przeklęta Dziura zawisła czarną chmurą nad jego szczęściem małżeńskim. Przez tę Dziurę wysączał się ich miesiąc miodowy kropla po kropli. I pomyśleć, że była dopiero połowa czerwca i lato, technicznie rzecz biorąc, jeszcze się nie zaczęło, a już mieli zaginioną jaszczurkę i zostali świadkiem czegoś dziwnego. To wszystko tylko karmiło kosmiczne zło, jakim była Dziura. Strach pomyśleć, co przyniosą kolejne tygodnie!

Teodor westchnął przeciągle i zabrał się do jedzenia. Co chwila spoglądał czule na Agathę, a ona spoglądała czule na niego. Oba króliki nabrały przekonania, że póki kwitnie świeża trawa i pierwsza miłość, wszystko inne da się jakoś przeżyć.

NOCNA PRZĄŚNICZKA

Kiedy Pani zabrała Teodora i Agathę z Woliery, pomału zmierzchało. Pani do ich transportu użyła pluszowego legowiska w kształcie królika, do którego wchodziło się przez wielką paszczę. Teodor nie rozumiał, na czym polegał żart. Czy Dwunożny chciałby jeździć samochodem w kształcie Dwunożnego? Jednak wygląd to jedno, zostaje jeszcze kwestia funkcjonalności, z którą tu nie było najlepiej. Jeden królik może i mieścił się w pluszowym Królikobusie bez problemu, ale dwa rychło zmieniały się w bezwładną plątaninę łap, uszu i omyków.

– Masz palankin w kształcie królika! – zawołała radośnie Agatha. Zanim została złapana, udało jej się zerwać mlecza i teraz wspólnie przeżuwali go podczas podróży do Pokoju Na Górze. Dom Letniskowy zbudowany został z bali, miał dwa piętra, a na każdym znajdowały się dwa pokoje. Pokoje na dole były wspólne, na górze jeden zajmowała Pani, a drugi Dziewczynka i Króliki. Matylda zajmowała wszystkie pokoje i Teodor dotąd nie pojął, jak jeden kot może wypełniać sobą tyle przestrzeni naraz.

– Trochę mały – przyznał Teodor ze skruchą, kiedy Agatha, chcąc się obrócić, siadła mu na łapie.

– Ekologiczny – pochwaliła. – Designerski. Doskonały wybór.

– W zasadzie – Teodor spróbował delikatnie uwolnić ucho spod łapy małżonki – te wszystkie dobre wybory zostały podjęte za moimi plecami. Jestem tylko domowym królikiem i dopasowuję się do stylu Dwunożnych. W naszym, to znaczy w moim i Matyldy, pierwszym Domu byliśmy patologią.

– Ojej. – Agatha spojrzała na Teodora wielkimi ciemnymi oczami. – Ty jesteś z… interwencji?

– Z Ursynowa!

– Głuptas! Interwencja jest wtedy, kiedy Dwunożni zabierają cię ze Złego Domu do Towarzystwa, gdzie są inne króliki, i tam, jak masz szczęście, znajdujesz Dobry Dom.

– Było, jak mówisz. – Teodor westchnął. Nie bardzo chciał wspominać pierwszy dom, Zły Dom, gdzie trzymano go bez przerwy w klatce, w brudzie, a on myślał, że tak wygląda życie królika, bo był jeszcze bardzo mały i niemądry.

Matylda też tam była, też była mała, więc od razu się polubili. Inne zwierzęta były od nich starsze i nie mieli z nimi o czym rozmawiać. Matylda odwiedzała go kilka razy dzienne, dzięki czemu życie królika wydało się Teodorowi znośniejsze. Niestety z czasem Matyś zaczęła uskarżać się na ból w uchu i wyciek z oka, a i jego wkrótce zaczęło bardzo boleć w pyszczku. Inne zwierzęta też często kichały albo się drapały. Zły Dom był zawsze ciemny i duszny, ale potem jednego dnia przyszli obcy Dwunożni, wyłączyli ciemność i zabrali wszystkie zwierzęta. Teodor dopiero wtedy zdał sobie sprawę, ile ich tu trzymano. Zobaczył inne koty, króliki, szczury, a nawet psy. Wszyscy wyglądali marnie. Ze Złego Domu trafili do Towarzystwa, gdzie było czysto i jasno, ale pachniało chorobą i lekarstwem. Bardzo się bali. Na początku Dwunożni chcieli ich rozdzielić, Matyldę i Teodora, ale Matylda skorzystała z okazji i weszła szybko do jego klatki, a on się do niej bardzo mocno przytulił. Dwunożni to zobaczyli i zaczęli cmokać i achać, i zrobili całe mnóstwo zdjęć, które potem trafiły do internetu i w ten sposób Teodor i Matylda oficjalnie stali się „pakietem”. Krótko po publikacji zdjęć w Towarzystwie zjawiły się Pani i Dziewczynka. Dziewczynka była wtedy, zdaniem Teodora, dziwnym, wesołym, pełnym energii stworem, czymś pomiędzy człowiekiem, kociakiem i szczeniakiem rasy Golden Retriever. Pani wyglądała podobnie jak teraz, tylko sierść na głowie miała krótszą i w innym kolorze. Po przeprowadzeniu długiej rozmowy i podpisaniu kilku dokumentów Teodor i Matylda oficjalnie stali się Domownikami. W Złym Domu nie mieli własnych imion – te, które mieli teraz, nadali im Dwunożni z Towarzystwa. Matylda została początkowo nazwana Mathilde, na cześć Mathilde Loisel, bohaterki opowiadania Guy de Maupassanta, które akurat przeczytała jedna z wolontariuszek. Podobno Matylda sama ją do tego natchnęła, usilnie próbując zerwać jej naszyjnik. W Domu Pani zmieniła jej imię na bardziej swojsko brzmiące, co Mathilde odebrała trochę jak degradację ze stopnia kapitana do porucznika. Teodor od początku był Teodorem, bo ktoś powiedział, że „wygląda na Teodora”, a Pani spodobało się to imię, bo jest greckie. Teodor uwielbiał swoje imię i nosił je dumnie jak medal za wybitne królicze zasługi.

– Och, co za piękny pokój! – Agatha kicała po sypialni ich i Dziewczynki. – Jaki mamy luksusowy kojec! Czy to… jadalny tunel? A ten domek?

– To dla lalek, nie dla nas! – pospieszył z wyjaśnieniami Teodor, nerwowo kicając za Agathą.

Było mu wstyd, że w Pokoju jest taki bałagan. Gdyby wiedział, że Ślub jest dzisiaj, to nie nasikałby na różowy dywanik przy łóżku i zostawiłby dla Agathy ładowarkę od telefonu Dziewczynki (Pani znowu się wścieknie, że jej nie schowała do szuflady, buahahaha).

– To znaczy, że lalki odgryzły kawałek ściany? – spytała podejrzliwie Agatha, obwąchując ten przeklęty domek. Co za absurdalny pomysł stawiać coś tak pysznego, taki dwupiętrowy kartonowy tort w Pokoju, gdzie przebywa Królik, i nie pozwolić mu z niego korzystać! Teodor kiedyś wstawi półtorametrowego nachosa do Sypialni Pani i zabroni jej go gryźć!

– Nie wolno nam tego ruszać, mamy podobno tyle innych rzeczy do gryzienia i zjadania – powiedział ponuro.

– Yhm – podsumowała tajemniczo Agatha i pokicała pod łóżko Dziewczynki, skąd po chwili dobiegł Teodora jej uradowany głos: – Kabel od nocnej lampki! Mój ulubiony smak!

Teodor odprężył się. Tutaj Dziura z Woliery nie miała dostępu. Teodor co prawda trochę niepokoił się, co teraz robi Matylda. Jej wolno było buszować w Wolierze dwadzieścia cztery godziny na dobę. Oczywiście większość tego czasu Matylda przesypiała w różnych częściach Domku, ale w nocy lubiła znikać w drzwiach balkonowych. „Wybiła godzina kota” – mawiała wtedy, a Teodor w myślach współczuł głupim myszom, które nie znały się na kocim zegarku. Niepokoiło go jednak, czy Matylda zdoła powstrzymać swą żądzę przygody. Taki domowy kot jak Matylda nie rozumie, że przymiotnik „domowy” to pancerz, który chroni przed przygodami. Matylda chyba nie pamiętała, że już raz uciekła! Co prawda nie przez Dziurę w Wolierze, ale przez Drzwi w Mieszkaniu w Warszawie. Dziewczynka zostawiła je uchylone i Matylda nie byłaby sobą, nie byłaby kotem uwięzionym w ciasnych kategoriach kotowatości, żeby nie skorzystać z takiej okazji. Na szczęście Dwunożni szybko zorientowali się w sytuacji. Byłoby szybciej, jakby słuchali Teodora, ale ich króliczy był ciągle na żałośnie niskim poziomie. Teodor nie rozumiał dlaczego. Było w króliczym, bądź co bądź, mniej tonów niż w kocim lub kantońskim. Co więc stanowiło taką trudność? Akcenty i przydechy?

Kiedy wreszcie Dwunożni odkryli zniknięcie Matyldy, nie pobiegli jej od razu szukać, o nie, nie byliby sobą, jakby najpierw nie uderzyli w płacz i wzajemne żale, ale w końcu drużynowo: Pani, Dziewczynka i Ojciec Dziewczynki (który nieświadom burzy, akurat się napatoczył i też oberwał) poszli szukać Matyldy do tego miejsca za Drzwiami, gdzie, o ile Teodor dobrze pamiętał, były schody, korytarze i inni Dwunożni schowani za swoimi Drzwiami. Teodorowi kiedyś pozwolono nawet kicać po korytarzu. Niestety, kiedy poczęstował się zostawioną tam dla niego wyżerką, Pani syknęła: „To nie nasza wycieraczka!” (a dla kogo to niby położono, jak nie dla nich?), i szybko zabrała go z powrotem do Mieszkania, i skończyło się. Teodor był wtedy nawet trochę zazdrosny, wyobrażał sobie, że Matylda chodzi od Drzwi do Drzwi i częstuje się tym, co Dwunożni tam rzucili. Po nieznośnie długiej godzinie okazało się, że Matylda nic nie żarła, tylko siedziała skulona i półżywa ze strachu na ostatnim piętrze. Odtąd to zdarzenie funkcjonowało w ich Rodzinie pod nazwą „straszna przygoda Matyldy”. Tak że Matylda naprawdę mogłaby się nauczyć, że przygody rzadko bywają inne niż straszne!

Na szczęście Matylda nie skorzystała z Dziury. W nocy przyszła do ich Sypialni. Dziewczynka już spała. Zwykle jeszcze czytała książkę przed snem, ale lampka nocna, nie wiedzieć czemu, przestała nagle dawać światło. Pani mruknęła tylko pod nosem coś o obecności tajemniczych uszatych duchów. Teodor trochę się strapił, co to za duchy. On był racjonalnym królikiem i na żadne duchy się nie pisał!

– Nie wylazłam przez Dziurę, jeśli to spędzało ci sen z powiek – obwieściła Matylda.

– Phi! – odparł Teodor.

– Nie zmieściłaś się? – spytała słodko Agatha.

Matylda zmrużyła oczy, więc Agatha szybko dodała:

– Te dziury to robią chyba tylko w rozmiarze S. No, kto taki nosi, na pewno nie ja! – I roześmiała się i Matylda też się uśmiechnęła. Teodor niewiele rozumiał z tej dziwnej wymiany zdań i spojrzeń, ale odczuł ulgę, że jego mądra żona zażegnała jakiś kryzys.

– Pomyślałam, że myszy nie biorą, więc dołączę do was i wspólnie przepytamy Sowę.

– Cudowny pomysł! – Agatha klasnęła w łapy. – Prawda, kochanie?

– Phi! To znaczy cooo? – Teodor wypluł resztki natki pietruszki. – Z sowami się nie gada. Sowa nie ma nic ciekawego do powiedzenia! Ona używa dzioba, tylko aby mordować, rozrywać i miażdżyć! Na ostatnim zebraniu naszego wiejskiego ptasiego sejmiku ośmieliłem się poruszyć kwestię wydawania pozwoleń na osiedlanie się pierzastej hołoty w wolnych dziuplach. Oczywiście nie użyłem tam określenia „pierzasta hołota”, tylko „pewne drapieżne gatunki”.

– Oczywiście – zgodziła się polubownie Matylda. – Ale tak czy siak, z Sową porozmawiać trzeba.

– Jak się cieszę, że was widzę! – zawołał Pan Sowa kilka minut później, kiedy wszyscy troje wdrapali się na obszerny parapet w okiennym wykuszu, skąd był świetny widok na drzewo, w którym niedawno zamieszkały Sowy. Pan Sowa miał pierzaste brwi, co nadawało mu wygląd surowy i trochę niedbały. Pióra leżały na nim jak jedwabny szlafrok.

Teodor przewrócił oczami.

– Pan wybaczy, ale przejdę od razu do rzeczy. – Matylda odkaszlnęła. – Pan mnie wymienił w rozmowie z Sędziami. Pan coś widział.

– Och – strapił się Sowa. – To ja zawołam żonę. Heeeleeenooo! Zaraz przyjdzie. Żona długo się stroi. Jest divą operową. Heeeeeeleeeeenkooooo!

– O! – zainteresowała się Matylda. – Czy to aby nie ona śpiewała wczoraj w nocy tę uroczą piosenkę o prząśniczkach?

– O prząśniczkach… – prychnął Teodor.

– To była moja Helena. – Pan Sowa dumnie wypiął pierś. – Żona uwielbia Moniuszkę, a Prząśniczka to jej popisowy numer.

Wtedy dobiegł ich wdzięczny sowi głos:

– U prząśniczki siedzą jak anioł sóweczki, przędą sobie, przędą z myszeczek niteczki. Kręć się, kręć, wrzeciono, wić się tobie wić, ta pamięta lepiej, czyja dłuższa nić…

– Chwila… – Agatha zmrużyła oczy. – Tekst oryginalny chyba szedł inaczej…

– No, raczej! – Teodor parsknął i tupnął. – Kto to widział i słyszał, aby sóweczka siedziała gdzieś jak aniołeczek?

Helena była większa od męża, a może było to złudzenie wywołane tym, że wciąż majestatycznie machała skrzydłami i coś poprawiała w swojej ptasiej garderobie.

– Cudowne. – Matylda rozmarzyła się. – Teraz sobie przypominam, że pod wpływem pani głosu zaczęłam usypiać i przyśniło mi się coś dziwnego… bal… złota sala i ja w sukni balowej, „Ależ ta suknia jest biała!”, krzyknęłam we śnie do cioci Kundzi, a ciocia Kundzia: „A jaka miałaby być? Czerwonych myszek nie ma w przyrodzie! Bawmy się dobrze na balu u świni!”, i… wtedy coś zachrumkało, zatrzeszczało, zawiało i obudziłam się! A za oknem… przelatywała nitka, puszysta i gruba jak latawiec, i ja pomyślałam, że suknia mi się popruła, ale sukni już nie było…

– Kim jest ciocia Kundzia? – spytał podejrzliwie Teodor.

– Co podali na balu u świni? – dociekała Agatha i Teodor po raz kolejny z zachwytem pomyślał, że jego żona nie traci króliczego profesjonalizmu w żadnej sytuacji.

– To był tylko sen. – Matylda przewróciła oczami. – Nie pamiętasz Kundzi?

Teodor zrobił wielkie oczy.

– Świni Beaty też pewnie nie?

Oczy Teodora znowu się powiększyły.

– No tak – Matylda ziewnęła – zapomniałam, że ty w naszym Pierwszym Domu siedziałeś ciągle w klatce. Kundzia i Beata pojawiły się na krótko przed tym, jak nas wszystkich zabrali do Towarzystwa. Wydaje mi się, że wcześniej mieszkały z jakimś znajomym Dwunożnej, ale trafiły do nas. Pamiętam, że jak Dwunożna je przyprowadziła, wszystkie zwierzęta przyszły obejrzeć świnię i świnkę, a mops Klusiński nawet powiedział, że tylko świni tu brakowało, na co ja się bardzo ucieszyłam, bo było mi wtedy choro i smutno i odczuwałam brak czegoś, czego nie umiałam nazwać. To coś okazało się jedną wielką świnią, Beatą, która miała być miniaturką, ale coś poszło nie tak, i drugą małą świnką morską, Kundzią, która była do tej pierwszej świni w ogóle niepodobna. Zaprzyjaźniłam się z nimi, a one opowiadały mi bajki na dobranoc i pocieszały, kiedy byłam tak chora, że nie mogłam zasnąć.

– Ojej – wzruszył się Teodor. – Wiesz może, co się z nimi stało?

– Wiem. – Matylda zadarła nos. – Nasza Pani kiedyś spytała o to przez telefon i podsłuchałam, że trafiły razem do jakiegoś azylu dla zwierząt i że jest im tam dobrze. Miały szczęście jak my, dużo szczęścia, bo Towarzystwo uważa, że z pakietami jest najtrudniej.

– Bzdura! – oburzył się Teodor. – Pakiety są przecież najlepsze, każdy to wie!

– Wzruszająca historia – mruknął pan Sowa, strzepując jakiś pyłek z piórka – ale zgubiłem wątek. Co za nitki i puchy latały w nocy za oknem? Czyja suknia się w końcu popruła? I najważniejsze, w co ubrana była świnia Beata na balu?

Wszyscy westchnęli z rezygnacją. Zapowiadała się długa noc.

– To nie żadna suknia ze snu się popruła. – Sowa Helena z gracją wygładziła sobie piórka i dramatycznie ściszyła głos: – Akurat siedziałam na tym drugim drzewie za domem i ćwiczyłam mój popisowy numer. Widziałam doskonale pannę Matyldę w oknie. Apetyczna sylwetka panny Matyldy sprawiła, że zrobiłam się głodna i spojrzałam na ziemię, bo w tym momencie tuż pod moim drzewem przebiegła spanikowana jaszczurka. Chciałam ją od razu zaatakować, ale rozpoznałam Larysę, która była uprzejma przesłać nam dwa tygodnie wcześniej list powitalny z prośbą o niezjadanie jej rodziny. W zamian jej ojciec, Burmistrz, oferował nam to drzewo za symboliczne…

– Helenko, to nie należy do rzeczy, mów o nitkach – wtrącił nerwowo Pan Sowa.

Helena, niezadowolona, że jej się przerywa, chwilę ćwiczyła różne warianty „hu, hu”, nim wreszcie dokończyła opowieść:

– To nie była nić z białej sukni. To była Larysa cała w niciach. Można było pomyśleć, że to ucieka szpulka nici na nogach! A biegła tak, jakby przed kimś uciekała. I po chwili pojawił się ten ktoś.

Teodor, Matylda i Agatha nadstawili uszu tak bardzo, że przylepili się nosami do szyby.

– Ale ja nie wiem, kto ani co to było! – dokończyła Sowa Helena i wzruszyła piórami.

Zapadło milczenie, słychać było tylko senny oddech Dziewczynki i bzyczenie komara.

– Po pierwsze, tak jak przepowiedziałem, marnujemy czas, po drugie, Matyldo, proszę cię bardzo, idź zeżryj tę komarzycę, doprowadza mnie do szału! – warknął Teodor.

– Sam idź zeżryj to chude paskudztwo – odgryzła się Matylda, również nie kryjąc rozczarowania. – Ale chyba musiała pani coś widzieć! Cokolwiek!

– No właśnie! – wtrąciła się Agatha. – To było duże? Małe? Podobne do Dwunożnego, psa albo hipopotama?

– Hipopotama?! – krzyknął Pan Sowa. – Skąd by się tu wziął hipopotam! Co za absurdalny pomysł!

– To Sowa jest absurdalna! Kochanie, zechcesz wyjaśnić? – Teodor odkaszlnął z zakłopotaniem.

– Mieszkałam przez jakiś czas w zoo w Krakowie – wyjaśniła spokojnie Agatha. – Tam mnie znaleźli Dwunożni z Towarzystwa. Podnajmowałam kąt u hipopotamów. Okazało się jednak, że ich umowa najmu zawiera klauzulę o niepodnajmowaniu osobom trzecim. Bardzo się tym strapiliśmy. Hipopotamy i ja. Wiem, że ta historia nie tłumaczy umieszczenia hipopotama w naszej dyskusji, ale nie mogłam się powstrzymać. One są takie słodkie!

– Rozumiem… – odparł powoli Pan Sowa. – Różne ma się sytuacje w życiu…

– Z całą pewnością nie był to ani Dwunożny, ani pies, ani hi-po-po-tam-tam-tam – zanuciła Sowa Helena.

– A jak to zwierzę wyglądało? – indagowała Agatha z rosnącą niecierpliwością.

– To było takie, że ach! – Sowa zatrzepotała bezszelestnie skrzydłami. – I takie, że och! I ja prawie zemdlałam! Co za koszmar! Tego się nie da opisać!

– To coś dopadło słodką Larysę! – miauknęła żałośnie Matylda.

– Panienka Matylda też to widziała, to coś przeszło tuż pod okienkiem panienki Matyldy! Panienka wtedy nie spała! – Helena wyciągnęła oskarżycielsko szpon w stronę Matyldy.

Matylda zasępiła się.

– To coś dopadło słodką Larysę i ani ptak, ani kot nie wiedzą, co to było, i nawet nie umieją tego opisać… – podsumowała ze smutkiem i zwiesiła łeb. Znów zrobiło się tak cicho, że tylko lekki oddech Dziewczynki niósłby się w letnim powietrzu, gdyby nie jadowity głos komarzycy w pobliżu:

– Kogo nazywasz chudą paskudą, futrzana klępo?

Matylda w odpowiedzi zerwała się z parapetu i zaczęła gonić komara po całym pokoju.

– Cóż, to by było na tyle – orzekł Teodor chłodno, liżąc sobie ucho.

– Och, króliki nie zostaną na kolacji? – spytała Helena, wyraźnie rozczarowana takim końcem wieczoru.

– Nie. Króliki. Nie. Zostaną. Na. Kolacji – oświadczył Teodor i ostentacyjnie zeskoczył z parapetu na krzesło, a potem na podłogę. Za nim pokicała z gracją Agatha.

– Faktycznie nic specjalnego taka Sowa. Mało pomocna, a przy tym trochę wyniosła, prawda? – spytała.

Teodora jeszcze dobiegł irytujący szept Pana Sowy:

– Czego ich zapraszasz? On to pieniacz, rzuca na nas kalumnie na wiejskich sejmikach, a ona to jakaś krakowska zwariowana artystka! Do tego mieszkają razem z kotem, a może nawet ze świnią, jak jacyś hipisi! No i jeszcze ten hipopotam!

– Tam tam tam – zanuciła słodko Helena.

Dalszą sowią rozmowę zagłuszył nocny wiatr.

Starszy Jaszczurka w meloniku mówił długo, wychwalając zalety młodej Larysy i apelując do sprawcy porwania tak dramatycznie, że wszystkie zwierzątka biorące udział w czuwaniu popłakały się po swojemu, po zwierzęcemu, w środku siebie i cicho. Teodor czuł, że ze świata zniknęło coś więcej niż jedna mała jaszczurka. Ubyło dobroci, której w Larysie było więcej niż samej Larysy. W tym żalu zapomniał nawet, że wymknęli się na czuwanie przez Dziurę, korzystając z faktu, że Pani i Dziewczynka pojechały polować. Z polowania wracały zwykle po kilku godzinach, przynosząc torby pełne puszek i świeżych warzyw. Na szczęście czuwanie odbywało się niedaleko ich Domu i Basenu, który Teodor czasem widział z okna w kuchni, a blisko którego, jak się okazało, mieścił się dom jaszczurek.

– Nie wiedziałam, że mieszkamy w sąsiedztwie Burmistrza – mruknęła Matylda.

– Ja też nie – odmruknął Teodor. – Chociaż to tłumaczy, dlaczego tak często widywałem Larysę. Ostatnio, jak wpadła do Woliery, opowiadała, że chce wyjechać do Ameryki Południowej na studia, och… – Teodor nie mógł dokończyć, na samą myśl, że Larysę mogło spotkać coś złego, czuł, że w gardle rośnie mu zielona żaba.

Matylda poklepała Teodora łapą. Teodor rozejrzał się. Agatha zakrzątnęła się przy stole z poczęstunkiem i pomagała Burmistrzowej. Rozmawiały przy tym na jakiś temat ściszonymi głosami. Burmistrz siedział zgarbiony na starym kamyku i patrzył się w jeden punkt, niewiele zwracając uwagi na otoczenie. Co chwila ktoś do niego podchodził, nachylał się i mówił kilka słów, a Burmistrz zniecierpliwiony odganiał go łapką. Teodor czuł ucisk w piersi. Larysa ma kilka sióstr i tyluż braci, ale to ona, taka radosna i pełna energii, jest oczkiem w głowie rodziców.

Niesamowite, ile zwierząt przyszło czuwać w intencji szczęśliwego odnalezienia Larysy! Byli oczywiście Sędziowie, był najbliższy sąsiad Teodora i Matyldy, Maks, pies policyjny na emeryturze, przyszli przedstawiciele wszystkich okolicznych mrowisk. Przyleciała królowa pszczół wraz ze swoimi ministrami. Było kilka kręcących się zawsze po okolicy kotów, które Matylda bezwstydnie obgadała („W rudym futrze na pogrzeb! A ten to się chyba tylko nażreć przylazł!”), przyszła stara ropucha z młodszym od siebie kochankiem, ozdobna kura Dafne, która właśnie zabrała głos i mówiła coś o ewolucji i przeznaczeniu, więc nikt jej nie słuchał, przyleciała para gołębi, Teodor ich znał, Pani Gołębica była nauczycielką, a Pan Gołąb redaktorem dziennika, do tego kilka wróbli, konik polny, ważka oraz całe gromady ptaków i chrząszczy, których Teodor, jako miejski królik, nie umiał nawet nazwać. Zjawiła się powszechnie szanowana Wdowa Mysz i jedna zaspana ćma. Część czuwających stała za płotem okalającym działkę. Teodor dojrzał smutne pyszczki saren i pełne oburzenia na niesprawiedliwość świata ryjki dzików. Całe to mieszane towarzystwo zachowywało się godnie i z powagą. Teodor czuł nawet, że smaczny liść, który przyniosła mu Agatha, chrupie za głośno między jego zębami. I wtedy wydarzyło się to, co miało przejść do historii jako…

SKANDAL NA CZUWANIU W INTENCJI SZCZĘŚLIWEGO ODNALEZIENIA LARYSY

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział I
W którym poznajemy dramatis animalia, spokojne zwierzęta domowe wchodzą na ścieżkę zbrodni, a ktoś nie czuje gadziego bluesa.
Rozdział II
W którym dowiadujemy się, że nic nie wiemy o krokodylu, Ofelii i wilku oraz poznajemy skutki niepicia herbaty.
Rozdział III
W którym poznajemy zalety i wady bycia jaszczurką astralną, a Fortynbras obejmuje rządy w Danii pod Warszawą.
Rozdział IV
W którym poznajemy gości tajemniczego hotelu, Matylda opowiada dowcip o wilku, wilk się nie śmieje i dowiadujemy się, kto porwał Larysę.
Podziękowania

Delirium

ISBN: 978-83-8373-338-8

© Karina Łagowska i Wydawnictwo Novae Res 2024