Mroczne dusze - Marek Dryjer - ebook

Mroczne dusze ebook

Marek Dryjer

0,0

Opis

Mity zostały obalone. Skończył się kalendarz Majów. Na Słońcu dochodzi do gigantycznych wybuchów, upadają legendy sportu (mistrz kolarstwa, niepełnosprawny lekkoatleta), abdykuje Papież, na Ziemię spada deszcz meteorów. „Mroczne dusze” to opowieść o ojcu i jego córce, którym udało się przeżyć wielką tragedię. Kiedy większość ludzi od dawna już nie żyła, oni cudem trafili do piwnic wielkiego rządowego budynku, gdzie w piekielnych ciemnościach stoczą morderczy bój o przetrwanie. Jest to książka o walce z ludzkimi słabościami, o wielkiej miłości ojca do córki, o nigdy niegasnącej nadziei, i wierze, która czasami w nas gaśnie, by po jakimś czasie odrodzić się na nowo. To książka o człowieczeństwie, o życiu i śmierci, ale nade wszystko o prawdziwej miłości. „Mroczne dusze” wzbogacone są wyrażeniami zaczerpniętymi ze Słownika Staropolskiego. W tekście występuje wiele biblijnych akcentów i cytatów oraz odwołań do literatury. Powieść zamyka trylogię z gatunki fantastyki postapokaliptycznej i prozy egzystencjalnej („Droga ślepców”, „Szklane miasto”, „Mroczne dusze”). Każda z tych opowieści jest odrębną historią, ale można się w nich także doszukiwać wspólnych akcentów. Tam, gdzie wzrok nic nie znaczy, a inne zmysły pozwalają przeżyć, toczy się zaciekła walka o życie. Tam, gdzie człowiek staje się zwierzyną, nic nieznaczącym kawałkiem mięsa, wszelkie reguły tracą ważność. To miejsce pozbawione świętości. Bo w ciemności czai się zło, okrutny, niemy prześladowca. Najwyższy już czas, by stawić mu czoła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Rok wydania: 2013

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Dryjer

Mroczne dusze

© Copyright by Marek Dryjer & e-bookowo

Projekt okladki: e-bookowo

ISBN 978-83-7859-151-1

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt:[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione. Patronat medialny:

Nadzieje na jutro są atrakcyjne, póki dziś nie stało się wczoraj

Wiliam Faulkner

Odwrócił się i zaniemówił – to, co zobaczył było niewiarygodne, w najgorszych snach nie potrafiłby tego sobie wyobrazić. Dostrzegł śmierć, która była teraz także blisko niego. Uciekające sekundy zamieniły się w wieczność, a ten niewyobrażalny obraz zagłady pochłonął to, co było dla niego najważniejsze, tak szybko. Zobaczył jak umiera człowiek, zauważył wszystkie najdrobniejsze szczegóły, jakaś niesamowita siła obdarła go ze skóry, a pozostający na wietrze mocno przechylony szkielet natychmiast spłonął. Wszystko to, co dotychczas stanowiło dla niego jeszcze jakąś wartość, zwyczajnie wyparowało. Zobaczył wtedy śmierć własnego dziecka i ten niesamowity wyraz pobladłej twarzy – grymas żalu na roześmianej dotąd buzi dorastającego syna…

I PIECZĘĆ

Leżeli na obdartej posadzce z głowami przytulonymi do siebie, było zimno i mokro, zapach stęchlizny unosił się w powietrzu. Ile czasu upłynęło zanim to się wydarzyło, nie wiedzieli, nie pamiętali, nie chcieli tego pamiętać, bo pamięć bolała, a oni nie lubili bólu. Nie wiedzieli, czy ktoś jeszcze ocalał. Zasłaniali usta, zatykali nosy, niewiele pomagało. Mężczyzna przytulił do siebie drżące dziecko, zanucił jakąś znajomą melodię.

Poobdzierane ściany, których wygląd jeszcze pamiętał, teraz były niewidoczne. Echo jego ochrypłego głosu rozeszło się w eterze, pochłaniając błyskawicznie całe otoczenie. Postanowili powstać, dotąd powstrzymywał ich przed tym strach, okryci brudną plandeką po kartoflach nadal nie mogli jednak przełamać swojego oporu.

Mężczyzna nieznacznie się podczołgał, było mu bardzo ciężko. Cały czas wspierał swoje płaczące dziecko, holując je uważnie, jak na prawdziwego ojca przystało. Dziewczynka łkała, próbował ją uspokoić, ale nie potrafił. Gdyby tutaj była twoja matka, pomyślał. Tak, przy niej zawsze zasypiałaś beztrosko, a teraz… problemów mamy aż nadto. Gdzie ona jest, czy jeszcze w ogóle żyje, czy ktoś poza nami także ocalał? Pogładził dziecko po zapylonej głowie. Przeczesał palcami jej posklejane włosy, które były jednocześnie delikatne i kruche; takie jak ich nędzne życie, pomyślał. Chciał spojrzeć jej w oczy, ale nie mógł, antracytowa ciemność pochłonęła wszystko, stając się gęstą i nieprzeniknioną barierą dla zanikającego wzroku.

Oczy zawodziły, pozostawał jeszcze słuch. Odgłosy głuchego kapania wody docierały do jego wyczulonych na dźwięki uszu. Krople padały z wysoka, równo i rytmicznie, były niczym łzy unicestwianego świata, zdewastowanej do granic możliwości planety. Uspokajało go to. Skoro ją słyszał znaczyło, że wciąż tam z nim była, a to dodawało mu skrzydeł i dawało nadzieję. Było w tej chwili dla niego dosłownie wszystkim. Od dawana niczego nie pili, nie zwilżyli nawet ust. Nie pamiętali o tym przez chwilę, teraz powróciło to ze zdwojoną siłą. Ile można przeżyć bez wody, zastanawiał się mężczyzna. Dzień, dwa, może tydzień? Nie, tyle na pewno nie, niemożliwe by coś tutaj wytrzymało aż tyle. Dlaczego w ogóle jeszcze żyli?

Zabolały go potłuczone kolana, starał się je rozmasować, nie mógł jednak do nich dosięgnąć. Ciężko mu było zmienić niewygodną pozycję. Bał się o dziecko, podciągnął je ciut wyżej i położył na swoim twardym ramieniu, a potem delikatnie do siebie przytulił. Sprawdził powieki dziewczynki, były zamknięte. Chyba spała, nareszcie, pomyślał. Nie mogli dotąd zasnąć. Złowroga cisza i przerażająca ciemność przeszkadzały im w tym okropnie; wytrącały z sennego letargu, w który co chwilę na nowo wpadali. Paradoksalnym było, że to, co do usypiania było najważniejsze, ich całkowicie wybudzało. Bali się spać. Bali się, że się więcej nie obudzą, nie chcieli też śnić. Teraz ona nareszcie spała, wyczuwał jej nierówny oddech; serduszko, które delikatnie tętniło życiem. Odpocznie, pomyślał. Powinna była zrobić to już dawno temu. Tatusiu, powiedziała przez sen. Już dobrze, cichutko, zagadnął do niej. Usłuchała. Wtulona w niego, nic więcej już nie powiedziała. On także w końcu zmrużył oczy i zapomniał o bólu i o niewygodzie. Powoli ogarniał go senny spokój. Sen, który dotychczas nie przychodził, teraz nareszcie zastukał i do jego drzwi, usłyszał jeszcze szelest, potem kolejny, ale już się więcej nie poruszył.

– Tato, jesteś tu? – cicho spytała.

– Tak, jestem – odparł, próbując zasłonić jej usta.

– Boję się, wiesz? – cała dygotała z zimna i ze strachu.

– Wiem, dziecko. Ja też się boję.

– Naprawdę tato… a ciemności też?

– Tak, jej najbardziej – odparł po chwili.

Usłyszeli szelest i pomruk w oddali.

– Tato, co się z nami stanie?

– Nie wiem, dziecko. Nikt tego nie wie.

– Umrzemy, prawda?

Mężczyzna nabrał powietrza do płuc i wypuścił.

– Tak dziecko, ale jeszcze nie teraz.

– A kiedy, tato? – nachalnie się dopytywała.

– Nie wiem, po prostu kiedyś.

– A kiedy będzie kiedyś? – nie potrafiła zaprzestać mówić. Jej głos był przy tym jednostajnie monotonny, jakby przepełniony żalem.

– Nie wiem, nikt tego nie wie, dziecko – powtórzył po raz kolejny.

– Nie rozumiem tego, tatusiu. Wytłumaczysz mi? Proszę.

– To będzie wtedy, jak Bóg nas do siebie wezwie – odezwał się prawie natychmiast, a przepastny dźwięk wydobywający się z jego niewielkich ust zabrzmiał niczym najpiękniejsza z melodii. Przemówił do niej głosem Pana, pomyślała.

– Boje się, bardzo się boję, a teraz to nawet jeszcze bardziej, wiesz tatusiu?

– Wiem kochanie, ja też się boję. Już ci to przecież mówiłem.

Otarła nasadą dłoni nos.

– Ale bardzo, tato? Tak bardzo, jak ja?

– Tak, najbardziej na świecie – westchnął.

– Co zatem zrobimy? – zapytała, i choć doskonale wiedziała, co zaraz usłyszy, nie poprzestała na tym, nadal pragnąc słuchać jego wyjątkowego głosu. – Powiedz mi, proszę.

– Nie wiem, nie potrafię nam pomóc.

Umilkła. Mężczyźnie wydawało się, że dziewczynka bezdźwięcznie poruszała swoimi małymi ustami.

– Boję się tato, a ty? – odezwała się ledwie słyszalnym głosem.

– Wiem dziecko, ja też się boję.

Dziewczynka obudziła się tak samo szybko, jak wcześniej zasnęła. Była mokra od potu i mocno wystraszona. Mężczyzna nie spał już od dłuższego czasu. Chciała krzyknąć, nie pozwolił jej jednak na to; próbowała wyrywać się z jego mocnych objęć, szarpiąc się, nie puścił jej. Wtulił się w nią całym swoim ciałem, czule ucałował, pokłuła się wtedy jego brodą. Odepchnęła go, ale on jej nie puścił. Pomyślała, że źle zrobiła. Co jeszcze mogli uczynić? Niewiele, może nawet nic, dobrze zdawała sobie z tego sprawę. To, że leżeli przytuleni do ziemi, niczego im nie gwarantowało. Nie byli tam sami. Z czym mieli do czynienia? Dziewczynka lekko się uniosła i odsunęła zatęchłe nakrycie, świeże powietrze połechtało ją po buzi. Jej migocące w szarości wąskie źrenice, ledwo były przy tym widoczne, niczym kot przemierzający otchłań piwniczną, penetrowała tępym wzrokiem najbliższą okolicę. Ciemność nadal nie ustępowała.

Nic się nie poruszyło i nic nie zaskrzypiało – znowu cisza, pomyśleli. Bełkot nic nieznaczących myśli, umierających za życia ludzi. Cisza była najgorszą z form komunikacji, doskonale to rozumieli, najokropniejszą ze wszystkich, bo swoim głośnym szumem zwiastowała tylko niemiłe niespodzianki, tak samo, jak cisza przed burzą. Ile jeszcze wytrzymają, czy przeżyją, starała się o tym nie myśleć, było to jednak od niej silniejsze. Pogłaskała ojca po głowie; dotknęła jego zakurzonych włosów, poczuła pył, który dostał się do jej ust. Zakaszlała. Usłyszał to doskonale. Zmąciła tym harmonię ciszy, wprowadziła chaos. Ten przeraźliwy dźwięk do niczego przecież nie pasował, pomyślał, ale czy teraz cokolwiek jeszcze do czegokolwiek mogło pasować? Oni, leżący w brudzie na zimnym i chropowatym podłożu, otuleni ciemnością i pogrążeni we własnych myślach. Nieznane podziemia, w których się schronili. Resztka zepsutego pożywienia i słodkawa woda skapująca z rur. Kiedyś ludzie nie szanowali niczego, teraz, jeśli w ogóle jeszcze żyli, na pewno błogosławili choćby mały okruch czerstwego chleba, kroplę spływającej po ścianie życiodajnej wilgoci. Każdy gram pożywienia, był w tej chwili bezcenny. Jakaś straszna tragedia dopadła ich wtedy, gdy się tego najmniej spodziewali. Była to zemsta samego Boga, jak powtarzał mężczyzna. Dziewczynka się z nim nie zgadzała, przecząc mu całkowicie. Bóg nie jest mściwy, powtarzała. Modliła się w duchu, powtarzając słowa „Ojcze Nasz”, jak nauczyła ją matka.

– Tatusiu? – zagadnęła.

– Tak? – jego głos załamywał się niczym spróchniała kładka pod butami, zawieszona ponad leśnym potokiem.

– Kochasz mnie?

– Przecież wiesz…

– Wiem, tato, ale mi to powiedz. Chcę usłyszeć to jeszcze raz.

Odetchnął głęboko.

– Kocham cię – odrzekł pewnym głosem. – Choć boję się tej miłości. Boję się o nas.

– Wiem, tato – zapłakała. – Ja też się o nas obawiam, ale już mi lepiej.

Ucieszył się.

– To dobrze, to naprawdę dobra wiadomość, dziecko.

– Tatusiu? – przerwała mu.

– Tak?

– A czym jest kochanie?

– Miłość? – zaskoczyła go tym pytaniem.

– Tak, tato. Czym ona jest?

Zastanawiał się przez dłuższą chwilę, po czym rzekł:

– Jest poświęceniem, tożsamą drogą, przeżywanymi razem porażkami i osiąganymi wspólnie sukcesami.

Dziewczynka słuchała jego słów z zapartym tchem.

– Czy to oznacza, że skoro mnie kochasz, to zrobisz dla mnie wszystko?

– Tak, to właśnie oznacza – odrzekł ze łzami w oczach.

– A ja, czy i ja także kocham ciebie?

Wstrzymał na chwilę oddech.

– Nie wiem, ale myślę, że tak – nareszcie się przy tym uśmiechnął i choć nie było jej dane tego zobaczyć, wiedziała, że był to najpiękniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek zagościł na jego twarzy.

– Tak, a dlaczego tak myślisz, tatko? – wyczuwała tę jego subtelną radość w głosie.

– Nie wiem, tak mi się po prostu wydaje, wyczuwam… to.

– Acha… – odparła, a jej policzki zaszły gorącym rumieńcem, czego nie mógł, niestety, zobaczyć.

Niewiele mogła z tego wszystkiego zrozumieć, nic tylko zbitka myśli zapętlonych w pustej głowie. On myślał podobnie. Nie wiedział, czy jak powstaną, to wszystko od razu nie zniknie, choć wszystko w ich sytuacji, to nic, więc nie powinien się chyba o nic martwić. Ale nie o to przecież mu chodziło, nie o siebie, przynajmniej. Nie chciał żeby stało się jej coś złego. Nie chciał na to patrzeć po raz drugi, nie zniósłby tego. Ciemność nie pozwalała na zbyt wiele, może i dobrze, pomyślał, bo nie wiedział, czy zwyczajnie by się nie przeląkł, gdyby ją teraz zobaczył, czy i jej także nie wystraszyłby swym marnym widokiem. Słyszeli się przecież, wyczuwali ciepło wzajemnego dotyku. Musieli zaryzykować, wszak nie mieli wyboru, może świat tam na górze jeszcze istniał, może to on coś opacznie zrozumiał, a może wreszcie ten obraz z telewizji, który błysnął mu niczym migawka aparatu fotograficznego, był wtedy nieprawdziwy?

*

Słoneczny poranek obudził go jak zwykle o siódmej, tuż przed budzikiem, zdążył nawet otworzyć oczy, zanim rozdzwonił się na dobre. Szybko go wyłączył, żeby nie obudził śpiących dzieci. Do pobudki miały jeszcze dobre pół godziny, a on po kwadransie robił im śniadanie. Świeżo zaparzona kawa cudownie pachniała, jej pobudzający do życia aromat ciągnął za sobą niewidoczną smugę palonych ziaren. Rozkosz zagościła pod jego dachem, pomyślał i uśmiechnął się niebanalnie. Nalał do dzbanka soku z wyciśniętych pomarańczy, pachnących świeżością gaju cytrusowego i zamieszał długą barmańską łyżką, skąd przelał go dwoma chlustami do wysokich szklanek. Będzie dla nich idealny, pomyślał. Zabrał się od razu za smażenie jajek. Rozbił wszystkie skorupki, z których odrobinę uronił na stół. Syn wolał płynną jajecznicę, córka zaś ściętą, podzielał w tym jej zdanie, czym tylko irytował chłopaka. Często spierał się z nim o to, która z zaproponowanych form jest lepsza, a która zdrowsza. Włożył dwie grzanki do białego opiekacza, zaciągnął rączkę od włącznika i nastawił czasomierz. Podszedł do okna, w którym od razu dostrzegł białe słońce, cudownie wznoszące się na pofałdowanym horyzoncie. Chciał zobaczyć jego świetliste, półprzeźroczyste promienie, ale został nimi boleśnie porażony. Opuścił wzrok i zamknął na chwilę powieki. Zobaczył potężnego lwa, który w półmroku żałośnie ryczał. Było to raczej skomleniem niźli donośny ryk króla zwierząt, mężczyzna śmiertelnie się tego wystraszył.

Dzieci zdążyły już wstać, ociągały się nieznośnie, a ich markotne miny zniknęły dopiero przy nakrytym stole, gdzie radośnie pałaszowały pierwsze śniadanie. Mężczyzna uwielbiał ten poranny widok, który był dla niego dosłownie wszystkim – tak bardzo kochał swoje dzieci. Odruchowo włączył radio. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co teraz robiła jego ukochana żona, która zawsze pomagała mu przy śniadaniu, przy którym radośnie gawędzili. Dzisiaj jej z nimi jednak nie było. Pojechała do swojej matki, która zaniemogła, na drugi koniec miasta. Niedługo się z nią zobaczy, powtarzał to sobie w duchu. Nie lubił jak się rozstawali, zawsze przy tym mocno za nią tęsknił.

Poruszył pokrętłem od radioodbiornika. Po chwili kręcił nim już na dobre na wszystkie możliwe strony. Chciał ustawić jakąś stację, niestety, żadna nie odbierała. Panowała złowroga cisza, po chwili usłyszał jeszcze jakieś zanikające szumy. Wydawało mu się, że słyszy przebijające się przez nie ludzkie okrzyki. Mocno go to zastanowiło. Znowu zapanowała cisza, tym razem absolutna. Zadziwiło go to, mocno także zatrwożyło, nijak nie zareagował jednak, niczego w sobie nie zmienił, pozostał taki sam. Świat w jednej sekundzie uległ całkowitemu rozproszeniu.

Wyciągnął z barku talerze, położył je na stole, przez nieuwagę jeden lekko obił, wyrzucił odprysk do zlewu i nałożył dzieciom jajka. Wyjął aromatyczne grzanki z opiekacza. Zerknął od niechcenia w kierunku zlewozmywaka, zatrzymał wzrok na małym paprochu porcelany, który za nic nie chciał spłynąć wraz z wodą do rur. Opierał się jej, choć był o wiele słabszy, pomyślał mężczyzna. Walczył, choć wydawało się, że jest skazany na porażkę. Ojciec dzieci zobaczył coś niezwykłego, ten niewielki fragment płynął pod prąd. Napierał na wodę, nic nie robiąc sobie z ciśnienia, które było miażdżące. Przeczył naturze, jej boskim prawom. Pogrążał patrzącego na to człowieka w coraz to większej rozpaczy. Dziewczynka usiadła przy stole i zakosztowała soku. Uśmiechnęła się do ojca, a on odwzajemnił jej swoją radość, po czym włączył telewizor. Zaczęli jeść. Mozolnie pochłaniali smaczne kęsy, czekając na chłopca, który gdzieś zniknął. Mężczyzna zajął się regulacją telewizora, obrazu nadal nie było. Może antena się popsuła, zastanawiał się. Sprawdził i to, nie była to jej wina. Zaczął przerzucać programy. Nadal nic, pomyślał, tylko ciągłe szumy i brak sygnału. Zaniepokoiło go to poważnie. Radio nie działało, telewizja także. Co się działo? Powoli łączył wszystkie sygnały w jeden przerażający obraz. Dziewczynka smarowała swoją grzankę masłem czekoladowym. Robiła to z wielką uwagą. Z gracją sunęła posmarowanym nożem po szeleszczącym podłożu, lubiła smakować chrupkie pieczywo na słodko. Lubiła takie kulinarne zamieszanie, jak je nazywała. Nie mógł na to patrzeć. Jajka i grzanki z masłem czekoladowym… nie potrafił tego zrozumieć. A gdzie miejsce na sól, pytał, ale ona tylko się uśmiechała. Tato, po co mi sól? Jestem taka słodka… nie słona. Kiedy tak mu odpowiadała, wzruszał tylko ramionami.

Instynktownie odwrócił się do tyłu i zamarł w bezruchu. Obawiał się czegoś niedobrego, nic takiego nie miało jednak miejsca. Coś nim wtedy mocno wstrząsnęło, jakieś dziwne przeczucie, które za nic nie chciało odejść. Kłębiły się w nim samobójcze myśli, ciarki przeszywały starzejącą się skórę. Wystraszył się na śmierć. Po chwili wszystko zniknęło, jak ręką odjął. Spojrzał przez okno i popatrzył na podwórze. Słońce mocno świeciło, zapowiadając piękny dzień. Panowała niesamowita cisza. Zobaczył syna spuszczającego psa ze smyczy. Kremowy Labrador łakomie połykał w biegu suche powietrze. Skakał po trawie, która błyszczała zielenią. Hasał, radośnie merdając ogonem. Pognał gdzieś, jak szalony, po chwili zatrzymał się i nastawił uszu. Zaczął ujadać, potem zamilkł na dobre. Uniósł łeb, ciągle wpatrując się w górę, sierść zjeżyła mu się na grzbiecie.

Mężczyzna nie ustawał w poszukiwaniach nadających stacji, naciskając guziki pilota. Ugryzł twardą grzankę. Skrzywił się w grymasie bólu, zagryzając boleśnie język. Popił kawą, która nie złagodziła cierpienia. Przymknął oczy, zobaczył coś strasznego. Coś, co nieuchronnie nadciągnęło ze wschodu, zakrywając niebo, niczym potężna macka z tysiącem palców. Rozwarł powieki. Dogłębnie wstrząśnięty wpatrywał się w nijaki obraz napływający z odbiornika. Niczego nie rozumiał. Obraz, który do niego docierał, był ludzką trwogą przesiąknięty. Najpierw karcił go swoistym morderczym nasyceniem, wymierzając kolejne surowe ciosy w oczy, po czym o tak zwyczajnie zniknął. Przełączył na następny kanał, a potem na jeszcze inne, które podobnie do tamtego, bezsprzecznie zanikały. Był już prawie pewien, że działo się coś niezwykłego. Czyżby przyroda się zbuntowała, wydukał nieśmiało. Kanały telewizyjne z całego świata lawinowo, jeden po drugim, znikały z pola widzenia. Na każdym z nich pojawiał się sekundowy, krwawy obraz, krótki flesz apokaliptycznej rzezi, który zmieniał psychikę odrętwiałego obserwatora w krwawą miazgę.

*

Szelest napływający z oddali nasilał się z każdą kolejną chwilą.

– Tato, ja nie chcę wstawać – powiedziała dziewczynka.

– Musimy, wiesz przecież o tym – pociągała nosem, kiedy do niej mówił.

– Wiem, ale ja się boję…

– Rozumiem. Wiesz, że i ja czuję to samo, ale musimy, słońce.

– Ale ja nie chcę… przynajmniej jeszcze nie teraz – zapłakała, oczekując zrozumienia. Nic takiego nie miało jednak miejsca.

– Po co, to odkładać, skoro i tak musimy?

– Nie, tato, poczekajmy jeszcze trochę?

– Nie możemy, zabrakło czasu, wiesz o tym!

Otarła mokre policzki z łez.

– Tak, i boję się…

– Ja też się boję.

– Wstać? – upewniała się.

– Tak, i zobaczyć.

– Co jest na górze? – dokończyła za niego.

Splunął.

– Tak, musimy to wiedzieć na pewno.

Zaszurała nogami.

– I to, czy świat jeszcze istnieje, tak tato? Boję się, że umarłam, i że nikt się nigdy o tym nie dowie…

Nie odpowiedział na to pytanie, może nie chciał, a może nie potrafił, było mu jej szkoda. Łzy cisnęły mu się do ust. Odgarnął przykrycie, otarł czoło, ułożył dziewczynkę na starych kartonach i nie podnosząc się zbyt wysoko rozpoczął czołganie. Szorował brodą po ziemi, była brudna i posklejana. Przeczesał ręką włosy, pył opadł mu na twarz. Poprawił kurtkę, podciągnął opadające spodnie i dopiął pas. Nogawki wymiatały wszystkie brudy, kiedy się przemieszczał. Naprzemiennie unosił kolana, raz lewe, raz prawe. Uda bolały go od tego ślizgania. Przez cały czas podążał w stronę niewidocznych schodów, zostawiając za sobą straszliwą ciemność i najukochańszą córkę. Słyszał wtedy jeszcze jej zanikający oddech, z każdym kolejnym swoim ruchem coraz mniej. Chciał nawet zawrócić, ale po jakimś czasie z tego zrezygnował. Skoro zaryzykował i doczołgał się aż tak daleko, to teraz nie było już odwrotu, gdyż takowy nie miałby zwyczajnie sensu, pomyślał. Zobaczył przed sobą delikatne światło, które wpadało do środka piwnicy poprzez niewielką szczelinę. Skąd dochodziło, nie wiedział. Ważne, że oświetlało ten pogrążony w całkowitym mroku rządowy grobowiec. Podążał coraz szybciej w kierunku wymarzonej jutrzenki, zapominając o bólu i o niewygodzie. Poczuł wilgoć na dłoni, pachniała niczym krew. Ogarnęło go obrzydzenie. Ohyda, było to jedyne słowo, które przyszło mu wtedy do głowy.

Usłyszał za sobą szelest. Odwrócił się, ale niczego nie zauważył. Szelest pojawił się na nowo. Wydawało mu się, że ten nieprzyjemny dźwięk ciągle się do niego przybliżał. Może to córka, pomyślał, po czym zawołał ją przyciszonym głosem. Nie było żadnego odzewu, tylko echo zniekształconego głosu powróciło. Ten dźwięk zabrzmiał mu jakoś obco. Coś się do niego zbliżało. Może byli to inni ludzie? Może ktoś jeszcze ocalał? Zacharczał i splunął, ślina przykleiła mu się do języka. Była gęsta i kleista. Musiał sobie pomóc ręką, aby się jej pozbyć. Poczuł w ustach smak krwi. Szelest, który słyszał jeszcze przed chwilą, znowu ustał. Trzask pękającego drewna szybko rozwiał jego wątpliwości. Potem usłyszał jeszcze uderzanie czymś ciężkim, jakby metalowym o bruk, albo o ścianę. Nieosiągalne dla niego masywne drzwi skryte w ciemności nie potrafiły się domknąć. To nie mogła być moja córka, pomyślał, a jeśli nie ona, kto zatem? Może powinienem wrócić? Tak blisko jestem schodów… a co jeśli nie wrócę? Czy ona wtedy zginie? Zginie, na pewno umrze… i ani on, ani nikt inny się o tym nie dowie. Ale czy oni jeszcze w ogóle żyli? Może było to już tylko dogorywanie? Co zobaczę na górze? Świat, który był taki piękny… czy jeszcze jest? Czy istnieje? Coś jednak być musi, bo inaczej oni od dawna, by już nie żyli. Muszę to sprawdzić, muszę zaryzykować, nawet kosztem wszystkiego. A co, jeśli tam, dokąd zmierzam, nic się nie zmieniło? Może to tylko zły sen?

Rozpoczął ponowne czołganie. Omijał kolejne przeszkody, czasami odwracał się i nasłuchiwał. Nadal nie było nic, żadnych dźwięków ani odgłosów. Panowała zupełna cisza, przez moment poczuł się tak, jakby ktoś go zamknął w gigantycznym słoiku. Dotarł do upragnionych schodów, uniósł do góry rękę, przytrzymał ją wyciągniętą ponad sobą, badał przestrzeń. Nie wyczuł niczego, co by go zaniepokoiło. Starał się odprężyć, nie potrafił. Próbował wyłączyć myślenie, było to jednak niemożliwe. Namacał stopień, dotykając go palcami. Był wysoki, pełen nierówności, suchy. Ucieszyło go to. Ta krótka radość zamieniła się po chwili w smutek, gdyż do drzwi było daleko, i o ile samo czołganie się nie było najtrudniejsze, to wspinaczka pod górę w takiej właśnie pozycji, była już nie lada wyzwaniem. Badał dotykiem ścianę, przesuwając dłonią po jej chropowatościach. Wyczuwał strukturę obdartą z tynku i z farby. Wyobrażał sobie fasadę zapadającego się budynku. Rozpoczął wdrapywanie się do góry, mozolnie szorując brzuchem po licznych kantach i krawędziach twardych stopni. Ból ślizgał się złowrogo po jego poobijanych żebrach, pomyślał. Poczuł coś na ręce. Próbował to z siebie strząsnąć. Obrzydziły go te owłosione odnóża, które maszerowały po nim niczym stonoga po spulchnionej ziemi. Od dłoni w kierunku łokcia coś się po nim przemieszczało. Po chwili było tego znacznie więcej. Oblazły go paskudne robale. Wzdrygał się i otrząsał w mroku. Odpuścił. Położył głowę na zimnych schodach i zapłakał. Pomyślał o dziecku, podrywając się od razu z uciskającego go podłoża. Złapał jednego z nich i zacisnął pięść. Poczuł ukłucie i usłyszał pluskot. Nie spodziewał się tego, zakleszczył mocniej palce i zdusił go ostatecznie. Pomyślał wtedy, że to mrówki, albo karaluchy, tylko to mogło ocaleć. Złapał następnego, nie zdążył odetchnąć, bo ten ukąsił go jeszcze boleśniej. Wypuścił go z ręki. Wydawało mu się, że ów owad lekko niczym na pajęczynie zsunął mu się z dłoni. Jego delikatne odnóża, a było ich wiele, sugerowały zgoła coś innego; były to budzące odrazę duże pająki, o owalnych i owłosionych głowo-tułowiach. Było ich wiele. Czuł je dosłownie wszędzie, na obolałej głowie, na szczypiącym karku i pod przepoconym ubraniem. Zaczęło nim miotać na boki. Nieporadnie się otrząsał, nie poskutkowało. Skóra pokryła mu się gęsią skórką, a włosy zjeżyły na głowie. Spanikował. Nie mogę teraz umrzeć, pomyślał. Ta myśl, tak samo szybko, jak te pajęczaki, przemknęła przez jego głowę. Nie w ten sposób.

Jego opuszczone czoło mocno szorowało po nieprzyjaznej ziemi, kurz i brud wymieszały się z krwią. Co z jadem, czyż nie był on śmiertelnym zagrożeniem?, pomyślał mężczyzna. Pokonał drugi i kolejny stopień. Przykucnął. Od dawna nie przyjmował takiej pozycji. Ciało paliło go niczym obdzierane ze skóry. Kości zgrzytały, a plecy w nieprzerwanych boleściach pragnęły uzyskać wyprost. Nadal niczego nie widział. Oczekiwał już tylko na to, że zaraz ponownie go obsiądą, i że atakując z zaskoczenia, znowu opanują jego zmizerniałe ciało, ale one zniknęły. Wsłuchiwał się we własny nierówny oddech. Jego serce mocno biło. Zaczął nawet liczyć, te potężne i głuche stukoty. Poczuł na skórze większego od tamtych i mocniej owłosionego pajęczaka, który siłą sześciu łaskoczących go łap, zwolna wpełzł na jego dygoczącą dłoń. Mężczyzna słyszał, jak intruz przeraźliwie syczał. Wydawało mu się, że dostrzega, jak pająk wyciąga w jego kierunku swoje ociekające jadem śmiercionośne kły. Ogarnął go chwilowy paraliż ciała. Nie poruszył się ani o milimetr; ani drgnął, czekając na swój koniec. Stworzenie to, czymkolwiek było, nie polowało zapewne na niego, pomyślał, gdyż niespodziewanie spełzło z ręki i poczłapało własną drogą. Polowało, tego był pewny. Na pewno wyruszyło na łowy, ale nie na niego, tylko na tamte, na te mniejsze od agresora, i z tego samego gatunku. Kanibale z piekła rodem, pomyślał, jak obecni ludzie, pożerający się bez najmniejszych nawet skrupułów.

Schodów było wiele, pięły się w próżnię. Zapłakał, gramoląc się pod górę. Oparł się o solidne blaszane podwoje. Zapukał w nie siedem razy, a one niczym siedem biblijnych trąb, odpowiedziały mu zgodnym stukotem. Drzwi były zaryglowane i tchnęły tajemnicą, pomyślał. Tchnęły życiem. To, co było za nimi, stanowiło teraz o nich, o nim i o jego córce. Co zobaczy, kiedy je przekroczy? Czy przeżyje? Wyczuwał, że coś tam jest. Coś ważnego, co nie było ani końcem, ani początkiem. Czym zatem było? Światło, które ponownie zanikło, zabierając ze sobą niewidoczną dla oka cząstkę jego samego. Ukradło mu nadzieję. Spróbował je otworzyć. Był tak blisko. Nie podołał jednak zadaniu. Wykończony, postanowił po nią wrócić, by wspólnie poszukać innej drogi. Ta myśl dodawała mu otuchy. Natychmiast wstąpiły w niego siły, pobudzone miłością napływającą z głębi niebios, zawładnęły od razu całym jego ciałem. Zobaczył ponad sobą białe szaty i takie same połyskujące w mroku aureole, potknął się i runął w dół. Spadając, koziołkował. Każde następne uderzenie, było boleśniejsze, każde kolejne, mogło okazać się ostateczne. Na samym dole mrocznej, przepastnej otchłani, utracił na chwilę zdolność jasnego myślenia. Obumarła świadomość zgasła niczym wypalona świeca.

– Tato, gdzie jesteś!? Wołam cię już od dawna.

– Jestem tu. Przepraszam, że cię nie usłyszałem.

– Pójdziesz z nami na spacer? – nieśmiało spytała.

– Na spacer? – zdziwił się. – Oczywiście, kochanie, ale dokąd?

Dziewczynka zrobiła pocieszną minkę.

– Chodźmy do naszego lasu – zaproponowała bez namysłu. Wiesz, do którego? Szeroki uśmiech zagościł na jej buzi.

– Do tego nad jeziorem?

– Tak, właśnie tam. To takie cudowne miejsce.

Mężczyzna uśmiechnął się.

– Cudowne, mówisz?

– Tatusiu, jak ty niczego nie rozumiesz. Tam jest tak zielono… wszystkie drzewa pięknie rosną obok siebie, mocno pną się ku górze w kierunku zstępującego słońca. Jego promienie zwolna przepełniają ciepłem ich rozczapierzone korony. I ta woda, błękitem przepełniona toń, delikatnie falująca w rytmie porannego wiatru. Oj tatku, rozmarzyła się.

– Wiem kochanie, tak, pamiętam. Ależ się cieszę, że tak bardzo lubisz przyrodę.

– Kocham ją tato. Kocham, tak samo mocno, jak ciebie, mamusię i braciszka…

– To dobrze skarbie, bo my was także miłujemy.

– Tak się cieszę tato, jestem taka szczęśliwa – promieniowała jasnością, niczym dzień, który przełamał widmo nocy.

– Chodźmy tam, podzielmy się naszym szczęściem z innymi – zakończył, ruszając we wskazanym przez nią kierunku. Zobaczył w oddali na niskim horyzoncie szarzejące chmury i bordowe niebo, które zlewały się z czarną ziemią. Ponad tym wszystkim ledwo tliło się słabnące słońce.

Idąc w kierunku światła, trzymali się za ręce. Dzieci podskakiwały radośnie, śpiewając ulubione piosenki. Ich rodzice spleceni w miłosnym uścisku, podążali tuż za nimi. Sielskie obrazy zaczęły stopniowo zanikać. Wspaniałe dotąd kolory utraciły swe barwy. Wszystko na powrót stało się niedostępne. Zapanował mrok. Ciemność oklejała mężczyznę z każdej strony. I ten znajomy szelest, a potem jeszcze pisk… o nisko zabarwionym tonie. Bez wątpienia trwała tu zażarta walka, pomyślał. Tylko, o co? O życie, o przetrwanie, czy może o końcowe wybawienie? Rozmasowywał obolałą głowę. Wydawało mu się, że już nigdy nią nie poruszy. Piekielny ból przeszywał na wylot jego ciało, nie pozwalając zapomnieć o tragedii. Próbował się jakoś pozbierać, ale stracił rozeznanie w terenie. Nie pamiętał skąd przyszedł, nie wiedział także, dokąd zmierzał; zgubił drogę. Jak ją odnaleźć, rozmyślał. Muszę to zrobić, bo beze mnie zginie… a może jest już za późno!? Skrył twarz w dłoniach i zapłakał. Po chwili poderwał się do góry. Nie w ten sposób, wykrzyknął. Musimy walczyć! Uklęknął tak, jakby składał się do modlitwy, jego ręce splotły się w jedności. Po raz wtóry zaszlochał, a łzy spłynęły mu po lichych policzkach. Usłyszał wtedy niezapomniany dźwięk, od razu przyszły mu na myśl pieczęci złamane w biblijnej Apokalipsie.

Nie powinien płakać, powtarzał to sobie bez ustanku. Musi być dzielny, tego nauczył go kiedyś ojciec. Tato, gdzie teraz jesteś?, przeraźliwie zawodził. Nikt mu nie odpowiedział. Spojrzał do góry, gdzie dostrzegł mglistą ciemność. Powróciło kapanie wody i pojawił się zapach zgnilizny, który przypominał rozkładające się w upale ludzkie zwłoki. Nie wiedział ile czasu upłynęło odkąd opuścił córkę, chyba dużo, pomyślał. Znowu ją wspomniał, przez cały czas tylko to miał w głowie. Może jeszcze żyła? Podniósł się z kolan i przykucnął, następnie się uniósł i ostrożnie wyprostował plecy. Poczuł jak krew napływa mu do głowy. Zachwiało nim, zarzuciło na boki, ledwo ustał. Ile przyjemności może sprawić wyprostowanie pleców, pomyślał. Kiedyś było inaczej, ale to już historia. Niebo rozpadło się na kawałki. Nie pogodził się z tym zarówno wtedy, jak i teraz. Zdążył zareagować, porwał własne dziecko w ramiona i niezauważenie skrył w piwnicy wielkiego domu. Może lepiej byłoby, gdyby się wtedy nie ruszył, gdyby nie zechciał jej ratować, bo i po co, skoro świat umierał? Może teraz, by się nie męczył, umarliby tak samo szybko, jak inni w jednej chwili; a tak pozwolił ich ukrzyżować za życia, pogrzebać przed nieuniknioną śmiercią. Biada im, wspomniał klasyka.

„Marność nad marnościami – wszystko marność” (Koh).

Nie był pewny obrazów, które dostrzegał. Przeczuwał najgorsze. To, co ujrzał w szklanym, telewizyjnym zwierciadle, dawało mu do tego pełne prawo. Uratował ich przed niechybną śmiercią, która teraz mogło stać się wybawieniem. Naraził ich na dogorywanie w nieskończonych mękach. Nie potrafił powstrzymać łez, złości nie było w nim już od dawna. Ból w plecach odpuścił i nareszcie mógł się całkowicie wyprostować. Oparł się o ścianę. Mięśnie i ścięgna nie były jeszcze porządnie rozgrzane. Objął lewą ręką przeciwny bark, coś w nim wtedy przeskoczyło. Poczuł ulgę. Nastawił sobie zwichnięte ramię. Postanowił po nią wrócić, po raz kolejny, pewnie nieostatni. Za wszelką cenę na przekór wszystkiemu musiał jej szukać, chciał przecież by żyła. Bez niej nie było i jego. Postanowił, że się nie podda, ale czy starczy mu sił? Ile jeszcze takich emocjonalnych zrywów przetrzyma?

Nie było już nic, to tylko mu pozostało. Ona, która zagubiła się w otchłani jego własnych leków, bo ją pozostawił. Kolejny koślawy krok, jedna noga plącząca się za drugą. Szedł w nieznane. Woda nadal kapała, jej spadające krople doskonale były przez niego słyszane. Bał się nawoływać. Niemo wsłuchany w odgłosy piekielnego pluskania, niemrawo się przemieszczał w stronę lichego celu, jaki sobie pospiesznie nakreślił. Znajdzie ją i uratuje, pomyślał. Uratują się razem. Ponaglał siebie w ledwo namacalnym marszu, tłamsił autodestrukcyjne myśli. Rozglądał się na boki i nasłuchiwał. Miał wrażenie, że ktoś był obok niego, że od dłuższego czasu szedł tuż za nim. Raz był bliżej, innym razem się oddalał. Bywały chwile, że jego gorący oddech czuł na swoich obolałych plecach. Chciał się odwrócić, by uchwycić go za rękę, jeśli takową w ogóle posiadał, ale zaraz z tego rezygnował. Był nerwowy, skronie mu pulsowały. Ile jeszcze to potrwa, i po co to wszystko?, dumał w gorączce. Czym, to było, i co planowało, ocierając się złowrogo o niego? Zamilknął. Dotarł do ciasnego rozwidlenia, doczłapał tam ostatkiem sił. I w którą teraz stronę, Boże, jedyny, westchnął zrozpaczony.

Gdzie jesteś kochanie?, zawołał. Pst, usłyszał w odpowiedzi. Zrobiło mu się gorąco. To ty, skarbie? To ciebie słyszę? Pst…, ponownie dotarło do jego uszu. Wiedział, że nie był tam sam. Drżał na samą myśl o tym, czym to było. Powiedz coś, odezwij się, tylko jedno słowo, proszę. Tym razem także niczego nie usłyszał. Zapanowała cisza, która przeciągała się w nieskończoność. Jeszcze raz zapytał, odpowiedź mogła być tylko jedna: pst… Policzył do dziesięciu. To ty?, zapytał. Powiedz coś, dziecko, bo oszaleję! Pst…, i nic więcej, usłyszał. Cichy szelest ponadto, jakby ktoś jeszcze próbował coś dopowiedzieć. Zamilknął na krótką chwilę. Wsłuchiwał się w głuche odgłosy napływające z otchłani wiecznej nocy. Nie możesz mówić? Nie bój się, już do ciebie idę, twój ojciec jest tuż obok... Pst, usłyszał w odpowiedzi, które zabrzmiało raz po raz, aż siedmiokrotnie. Mglista postać, ocierając się raz jeszcze o niego, bezszelestnie umknęła.

Z czym miał do czynienia, głowił się, stojąc z plecami przyklejonymi do ściany. Może była to jego jedyna córka? Może nie mogła mówić i w ten sposób ostrzegała go przed niebezpieczeństwem? Nie powinien tego bagatelizować, musi mieć się na baczności. Usłyszał świst, a zaraz po nim dziki okrzyk, który zaraz ucichł. Próbował biec w tamtą stronę, co było trudne, bo odbijał się tylko od kolejnych ścian. Za każdym razem, kiedy się o nie uderzał, myślał tylko o niej. Wszystkie te bolesne wspomnienia ponownie napawały go nadzieją. Miał wrażenie, że ona jest obok niego i że śmieje się z tego, że jest taki niezdarny. Znowu dostał uderzenie, tym razem nie była to już ściana. Ktoś wykręcił mu ramię. Mężczyzna straszliwie krzyknął, po czym się przewrócił. Uderzył głową o ziemię, ból po upadku był nie do opisania. Miał wrażenie, że jego wklęsłe skronie zagłębiły się w oczodołach, a mózg pękł na pół w silnej strukturze czaszki. Próbował wstać, ale nie potrafił. Wszystko wirowało wokół. Spróbował raz jeszcze, kiedy poczuł się trochę lepiej, ani drgnął, nie przesunął się choćby o milimetr. Coś na nim siedziało. Nie potrafił się oswobodzić. Walczył zaciekle. Próbował strząsnąć z siebie obce monstrum. Ubezwłasnowolniony, poddał się, kiedy opadł z sił. Przygniotła go jakaś bestia, pomyślał, ni to lew, ni byk, czy też orzeł w locie. Dostrzegł także postać człowieka, swoje lustrzane odbicie, jakby zamazane, nieopacznie wypaczone. Zmagał się z własnym lękiem, który zawładnął ziemią, i ze złem, co dobro z ludzi już dawno temu wykorzeniło. Ujrzał czwartą z postaci. Mrok pokryła serpentyna jasnego dymu, który zaraz gdzieś uleciał. Mężczyzna zaczął krzyczeć, głośno i przeraźliwie. Jego gardło ukazało, jak wielka w nim drzemie siła. Jeszcze raz spróbował to z siebie zrzucić, siła tego czegoś była ogromna. Cholerstwo poniewierało nim po podłodze, miotało na boki, a zaraz potem niespodziewanie ucichło, samo z siebie zanikło, z niczego powstając, ulotnie podążało za umykającą poświatą, gdzie w mrocznej ciemności uzyskało odkupienie. Mężczyzna niezrozumiale gaworzył, a kiedy doszedł już do siebie, spróbował niemrawo poruszać pokaleczonymi odnóżami. Dostrzegł w tym wszystkim pewną prawidłowość. Zadziałał instynkt. Ocknął się i spojrzał, nie było tam nikogo. Wił się niczym wąż zrzucający skórę, leżąc plecami na zimnym podłożu. Nasłuchiwał w samotności. Czyż nie oszalał? Gdzie było jego dziecię? To na pozór proste pytanie było niczym posklejana pajęcza sieć. Poplątanie z pomieszaniem. Otworzyło mu jednak drzwi do wiary, za którymi skrywała się nadzieja. Ujrzał wtedy drogę.

Znowu wyruszył. Najpierw powoli, żeby nabrać pewności. Pomału, żeby nie upaść. Miał wrażenie, że piwnica korytarzami, której się poruszał, była nieskończonym labiryntem, plątaniną nieokreślonych ścieżek i niebezpiecznych zakamarków. Może nie tylko oni zdążyli się tutaj schować, pomyślał. Strach powrócił, jego umysł wskazywał na grożące mu niebezpieczeństwo. Musiał działać. Za wszelką cenę chciał z tym coś zrobić. Cokolwiek, nawet z jego pozoru nieistotnego. W ich położeniu niemal wszystko wydawało się być z grubsza nieważne, ale z drugiej strony, mogło ocalić życie. Bolączka i cierpienie, były mu siostrą i bratem. Głowa na nowo zaczęła mu doskwierać, ból narastał w zastraszającym tempie. Oddał mocz, pęcherz bolał niemiłosiernie. Płakał, kiedy gęsta ciecz skapywała na ziemię. Żółta strużka zatopiła nikłe ziarenka piachu, wypłukując je z ukruszonego podłoża. Utopiła ludzką naturę i godność raz na zawsze, pomyślał. Wziął do ręki pustą butelkę, zlał do niej resztę cuchnącego płynu, splunął i pomaszerował dalej. Trzymał się ściany, dzięki czemu utrzymywał wybrany kierunek. Dokąd dojdzie?, głowił się. To loteria, ironizował, dziki los, co prześmiewczo kpi z ludzkiej głupoty i naiwności. A może jednak ją odnajdzie? Jeśli nie teraz… to chyba już nigdy. Przyspieszył. Panowała złowroga ciemność, szedł z nią ramię w ramię, pomyślał. Była to ciemność, która pojawiła się na ziemi na długo przed najjaśniejszym światłem. Bo to ona, która niczym mgła wydobywająca się z otchłani samotności, jak czarna dziura pochłaniając i niszcząc zalążek prawego życia, ukradkiem śledziła swoje przepastne łany, pola śmierci kołyszące niczyim zbożem, z którego chleb nigdy już nie powstanie. Nie zanikała ani na chwilę, gęstniała, robiąc się czarniejszą od hebanu; nieodgadniona w zamiarze. Odeszła, polemizował ze sobą, ale czy na zawsze, a może powróci, odnaleziona przez wybranego, a wraz z nią ludzka nadzieja i wiara. Rozpoczął drażliwy monolog, bąkając niepospolicie pod nosem, jakby gadał z kimś jeszcze. Kim był ten, który się pod niego podszywał?

– Umrę! – krzyknął.

– Nie umrzesz! – usłyszał.

– Umrę. Od dawna umieram.

– Nie poddawaj się, walcz…

– Nie potrafię…

– Potrafisz i możesz, wiesz o tym!

– Nie chcę!

– Musisz… zrób to dla niej!

– Dla niej?

– I dla siebie. Nie chcesz już żyć?

– A żyję jeszcze? Nazywasz to życiem.

– Sam sobie na to odpowiedz.

– Chciałem żyć, jak kiedyś, bardzo tego pragnąłem, bojąc się przy tym chorób, nieszczęść i samej śmierci.

– Chciałeś jednak, a widzisz? A teraz, czego pragniesz?

– Nie wiem. Ogarnia mnie pustka, która całkowicie mną zawładnęła. Dawnego świata już nie ma…

– Skąd to wiesz? – ponownie usłyszał ten sam głos.

– Bo widziałem. Oczy są przecież nieomylne!

– A może to nie była prawda? – Zwątpienie pojawiło się w tym samym momencie.

– A czym że ona jest, skoro oczy nie mogą jej dostrzec?

– Jest wszystkim i zewsząd nas otacza.

– Prawdy nie ma. Ona nie istnieje, tak jak i my, nas też już przecież nie ma… pozwól mi godnie umrzeć.

– A dziecko, i drzwi, do których zmierzasz? Wiesz, co za nimi odnajdziesz? Co z nią się stanie, jeśli się teraz wycofasz?

– Prawdę? Zobaczę tam prawdę? – szukał sensu tego, czego nie rozumiał.

– Zobaczysz tam siebie, odkryjesz swoje prawdziwe oblicze. Musisz to uczynić… inaczej nigdy się nie dowiesz.

Zlizywał wilgoć ze ściany. Butelkę z moczem zachował na trudniejsze czasy. Język mocno mu krwawił, zahaczał nim o wszelkie nierówności. W ustach miał smak krwi, jej słodkawa nuta wzmagała tylko pragnienie, chciał jej wtedy więcej. Szybko się przed tym powstrzymał, pędem słabości opanował i wampirze skłonności w zalążku utrącił. Nie jesteśmy tacy, jak oni, pomyślał. Kim my właściwie jesteśmy? Odpowiedzi na to pytanie nie otrzymał. Otarł czoło, poprawił opadające spodnie, które ugładził w kroku. Zaciągnął pasek. Schudł dość mocno i jeszcze bardziej schudnie, rozmyślał o tym. Sprawdził lewą dłonią, czy wszystkie palce na prawej ręce działają prawidłowo; uginając je w stawach, poruszał nimi na boki. Zahaczył paznokciem o paznokieć. Nie zszedł, to dobrze, pomyślał. Ostrożnie ruszył dalej, wsłuchując się w każdy najdrobniejszy nawet szmer. Nic, pomyślał, żadnych ryków, które mogłoby go nakierować. Niewiele się działo.

Zamknął oczy, skoro panowała ciemność, to i tak niewiele widział. Wsłuchiwał się we własny oddech. Wyobrażał sobie swoją duszę. „Droga grzeszników, jak gęsty mrok, nie wiedzą, o co się potkną” (Prz), wspomniał słowa. Zmartwił się po raz kolejny. Usłyszał pst, które dobiegało do niego zewsząd. Powrócił do rozwidlenia, gdzie wybrał ścieżkę, którą jeszcze nie szedł. Odnalazł nowy zaułek i skrył się w nim. W ręku trzymał kawał drewna. Jeśli go zaatakuje, to będzie się bronił, pomyślał. To coś było niedaleko. Wyczuwał jego odpychający zapach. Zgięty w pół, oczekiwał najgorszego. „Nie zbaczaj na lewo i prawo, odwróć swą nogę od złego!”(Prz), takie słowa słyszał bez przerwy w głowie. Po chwili to coś było już obok niego. Miał wrażenie, że ociera się o niego swym zamaszystym ogonem, że zmiata go w otchłań niebytu, i że nie był to człowiek. Zobaczył postać, która miała siedem głów i dziesięć rogów. Siedem diademów połyskiwało na głowach. Ujrzał barwę ognia, który go przeniknął. Zobaczył diabelskiego smoka, który po chwili zmalał, i pod postacią warchlaka zniknął za rogiem. Zapamiętał jego oczy. Zwężone źrenice, pionowe słupki, błyszczące intensywnym, żółtym kolorem. Czym były owe omamy? Wyjaśnienia nie odnalazł. Powinien uważać, musiał być czujny, jak nigdy dotąd.

Stopniowo się oddalał, ogarniały go duszności. Chwila spokoju i znów zaskoczenie – idąc jeszcze szybciej, wpadł na niego, odbijając się niczym piłka. Stracił równowagę. Nie upadł, uchwycił się skrzypiących drzwi, które wydały nieprzyjemny dla ucha dźwięk, przypominający zgrzyt ostrzy nożyczek na kamieniu. Skrzywił się, zapanował nad oddechem. Drzwi falowały w tę i z powrotem, niczym potężne wahadło. Ze środka wysypały się kartofle. Poczuł zapach wsi, takie miał skojarzenia. Zagrzebał się w nich, skrywając całkowicie. Poczuł ich zapach w nosie i smak na języku, poczuł ziemię, która pachniała macierzanką. Wypluł ją natychmiast. Była przepełniona sporymi grudami, o wiele lepiej pachniała niż smakowała. Zaklejała mu usta, kiedy ją próbował, powodowała wymioty. Nie lubił smaku kwasu żołądkowego w ustach. Próbował powstać, zapętliły mu się nogi. Chwiał się w miejscu niczym kołyszący się żaglowiec na wzburzonym oceanie. O mało nie upadł, w przechyle ktoś go jednak złapał. Muskularne ręce objęły go w pół i podniosły do góry, gdzie zawisł na chwilę w powietrzu. Falował ponad niewidoczną podłogą i gdyby nie strach, który nim zawładnął, może zaakceptowałby to. Uścisk był coraz mocniejszy i tracił oddech. Załapał ciemiężyciela za grube ramiona, które były chyba z żelaza, a bicepsy ze stali… twarde i naprężone, jakby nadludzkie. Szukał jego głowy, w której chciał odnaleźć oczy –były najsłabsze, wystarczyło wsadzić w nie palce. Pamiętał, jak w dzieciństwie nauczył go tego ojciec. Zawsze tylko w samoobronie, nigdy w ataku, powtarzał mu. Ojca jednak nie było, oczu też nie mógł namacać. Ręce, którymi nie poruszała głowa, zdziwiło go to. To nie mogło dziać się naprawdę, przecież coś musiało nimi sterować? Wyjął z kieszeni mały nóż i wbił jego ostrze aż po rękojeść w twarde ciało. Usłyszał mrożący krew w żyłach skowyt, przerażające pst…

Odgłos psytania, ni to okrzyk, ni syk, przypominał ukręcanie łba Anakondzie. Jakiś lepki płyn wydostał się ze środka jej mosiężnych szczęk. Krwawi, pomyślał. Jest śmiertelna, a skoro tak, to jest jeszcze nadzieja. Nie wyjmując ostrza z rany, przyciągnął jeszcze bardziej rękojeść noża do siebie, czym rozorał spory kawał mięsa. Pisk jeszcze większy niż dotychczas, przeszył piwniczne lochy – przebił się echem przez ściany, sypiąc odłamkami strachu dookoła, jak pomyślał. Uścisk zelżał, następnie całkowicie ustąpił. To coś tak samo szybko, jak się wcześniej pojawiło, wymknęło się prosto po ścianie, wypuszczając go ze swego morderczego uścisku. Był ranny. Upadł na ziemniaki. Łapał powietrze do płuc, o mały włos nie umarł z przerażenia. Umazany odchodami i wydzieliną stwora, podniósł się ostatkiem sił. Zaszlochał. Wspomniał dziecko. Nie miał już siły, chciał umrzeć, bo i ona zapewne od dawna już nie żyła. „Tylko umęczony, zna swą nędzę”(Hi), wspomniał biblijne słowa. Oparł się plecami o starą skrzynię i zrezygnował z dalszej walki. Panowała cisza. Czas jakby spowolnił. Uciekał gdzieś daleko myślami, tracąc kontakt z rzeczywistością. Zatracił czujność. Ledwo usłyszał głos, który pobudził jego serce na nowo… przerażająco brzmiący, ale jednocześnie znajomy. Był on niczym ciepłe światło pojawiające się o brzasku w krainie drżącej, jak żebraka dłoń. Był wrzaskiem, ale i cudowną melodią, jednocześnie. Taką, która zarówno płonie namiętnością, jak i gasi ludzkie utrapienie. Nareszcie usłyszał głos córki…

*

– Tato, gdzie jesteś? Tato, nie chowaj się już, bo się boję. Nie mogę cię odnaleźć?

– No dobrze, jestem tutaj – wychylił w końcu głowę. Dostrzegła wtedy jego wyraziste rysy i zarośniętą twarz, która promieniowała radością. Odziany był w zieloną koszulę, której spód falował niczym kępy trawy na wietrze.

– Zaklepany, wygrałam – odpowiedziała z miłością.

– Tak, wygrałaś, jesteś moim ukochanym aniołkiem – porwał ją w ramiona. Zatoczyli wtedy ogromne koło. Z gracją kręcił nią na boki, jej bujne i jasne loki całkowicie go oplotły. Delikatna buzia dziecka, słodka i soczysta niczym truskawka, całowała jego na wpół przymknięte powieki.

– Kocham cię, wiesz tato?

– Tak… i ja ciebie też kocham, skarbie mój największy.

„Posłuchaj, proszę. Pozwól mi mówić, chcę spytać. Racz odpowiedzieć!” (Hi), pomyślał w duchu. Słowa, słowa, słowa, nieprzemyślane, ileż ich na tym świecie… a myśli tak mało.

– Kocham cię tatko. Tęskniłam – zapłakała, a jej łzy tysiącem kropli spłynęły na ziemię. Wydawało mu się, że tyle ich zobaczył.

– Wiem, dziecko. Tamto na szczęście odeszło, jest tylko teraz. Nie płacz kochanie, bo smutek twój, rani mnie boleśnie.

– Tato, gdzie jesteś? – usłyszał jej głos.

– Tutaj jestem, nie słyszysz? Już do ciebie idę… a ty, gdzie teraz jesteś?

– Jestem tutaj… chyba blisko ciebie, ale niczego nie widzę!

– Spokojnie, za chwilę powinnaś poczuć dotyk moich dłoni – starał się ją uspokoić, ciągle zgadując. Zastanawiał się, gdzie się znajdowała.

– Blisko mnie? – zdziwiła się. – Co to znaczy, tato?

– Tak! Zawsze byłem blisko ciebie, i nigdy cię już nie opuszczę.

– Nie słyszałam cię tato! Nie słyszałam, jak sobie poszedłeś! Spałam, wiesz? Przez cały czas spałam tutaj, nieświadoma tego, że cię przy mnie nie ma…

Zrobiło mu się przykro.

– To dobrze, że spałaś. To naprawdę dobra wiadomość. Musisz odpoczywać, musisz zebrać siły…

– Wiem o tym, ty też, tatusiu, powinieneś o tym pamiętać?

– Tak, racja. Ja też muszę o siebie zadbać – odparł bez przekonania.

– Bałam się, wiesz? Śniłam o trwodze. Strach był jej panem, a ludzie ginęli w ciemnościach. Tato, jak oni krzyczeli!

– Wiem, ja też się bałem, ale już nie trzeba się bać. Zły sen odszedł raz na zawsze – mówiąc to, obejmował ją całym swoim ciałem. Wyczuwał, że była w niego wpatrzona.

– Tato, sen odszedł, ale tamto pozostało!

– Wiem, przepraszam, nie powinienem.

– Bałam się, bo byłam sama. Bałam się, że nigdy więcej cię nie zobaczę. Myślałam wtedy, że umrę…

– Nie mów tak! Tak nie można… nie umrzesz!

– Umrę tato. Wiesz przecież, że umrzemy… tego nie da się powstrzymać.

– Nieprawda – nieprzekonująco odrzekł. Wiesz, że nie pozwolę na to.

– Płakałam, tato. Było mi naprawdę smutno – mówiła do niego z przekonaniem, a on był gotów w to uwierzyć.

– Wiem, ja też płakałem, kiedy mnie nie było. Przez cały czas o tobie myślałem. Żałowałem, że odszedłem…

– A gdzie jest mama, czyż nie ma jej w niebie? – zapytała, jakby matka umarła przed chwilą. Żal i utrata tak bliskiej jej sercu osoby, były nie do wytrzymania.

– Odnajdziemy ją! Obiecuję, kochanie!

– Dajesz słowo, tato?

– Daję słowo. Masz, napij się – podał jej butelkę z żółtym płynem.

Zapomniał jak wyglądała. Przerażająca ciemność, która ani na moment nie ustępowała, zabrała mu wszystko, pozbawiając go resztek człowieczeństwa. Nie odebrała jednak najważniejszego, pozostawiając słuch i głos. Zostawiła mu także jedyne, ukochane dziecko, które nareszcie odnalazł, wziął w ramiona i czule przytulił do serca. Usłyszał wtedy jak ono bije, i jak pulsuje… to musiała być ona. I ten jej wspaniały zapach, niegdyś wiosennych kwiatów, teraz tylko i aż, swój własny. Dotarł do niej, choć nie było to proste. Odnalazł dziecko, choć nie sposób było ustalić powrotną drogę. Udało mu się jednak; odkrył ją na nowo pośród ciemności. Czyż nie miał szczęścia? Podziękował za to Bogu. Westchnął. „Marność nad marnościami – wszystko marność”.

II PIECZĘĆ

Droga powrotna była długa i wyczerpująca. Przytulali się do siebie tak, jakby widzieli się po raz ostatni. Nie potrafił jej puścić, ona także do niego lgnęła. Łapała powietrze do płuc. Szeptała mu do ucha miłe słowa, a on prawie ich nie słyszał – od dawna nie spał; umęczony i upodlony, pragnął tylko jednego. Chciał, aby to się nareszcie skończyło. Marzył o tym, by wstać i zobaczyć kolejny poranek, aby dostrzec słońce, które wznosiło się na niebie, żeby powitać rodzinę i zjeść z nimi śniadanie. Czy to tak wiele?, zastanawiał się. Zatracił się w tym wszystkim i przysnął na jej ramieniu. Teraz ona czuwała tak, jak on kiedyś, patrzyła w ciemność, słuchając ciszy… chroniła ich, przed nimi samymi. Gdy zaczynał chrapać, zatykała mu usta i trącała go delikatnie. Rozbudzony, od razu milknął. Okryła go nieprzyjemnym w dotyku płótnem, które leżało nieopodal. Nawet się przy tym nie poruszył. Nie wiedziała, co z nimi dalej będzie. Ile jeszcze będą żyć? Jej ojciec nie chciał się do tego przyznać, ale ona dobrze to wiedziała… instynktownie przeczuwając, że to już koniec.

Zaczynała to rozumieć, te myśli przytłaczały ją jeszcze bardziej. Uświadomiła sobie, że nie ma stamtąd żadnego wyjścia, a nawet, jeśli by je odnaleźli, to tam, na górze, zapewne niewiele już pozostało. Ona, taka mała, niczym kruszyna chleba skryta w ogromnym chlebaku, czuła jak postępujący nieubłaganie czas wymiata ją z ziemskiego spichlerza. Dlaczego, tak krótko przecież żyła… nie poznała jeszcze wielu rzeczy, których zaznać pragnęła. Nie doświadczyła prawie niczego. Żal było odchodzić. Płakała. Rozmasowała zmarznięte dłonie. Drżały, a skóra pękała na nich od zimna. Wsunęła je ojcu do kieszeni; chciała żeby nie krwawiły. Poprawiła włosy, zarzucając je do tyłu. Odsunęła na bok przerzedzoną grzywkę. Wsunęła się pod koc. Przez chwilę jeszcze o czymś myślała, nerwowo poruszając ustami. Szeptała coś; coraz słabszy głos wydobywał się z jej ust. W końcu całkowicie zamilkła. Na jej buzi pojawił się jasny uśmiech, wspaniałomyślnie kwitnący, niczym radosny powiew wiosny taki, który był widoczny nawet w ciemności – taki, który mówił wszystko…

*

– Kochanie, co teraz robisz?

– Czeszę moją lalkę, wiesz mamo? – Podzieliła się z nią cudownym uśmiechem.

– Wspaniale, opowiesz mi o tym? – zapytała, nie odrywając oczu od dziecka.

– Dobrze mamusiu. Opowiem ci – zaszkliły jej się oczy. – Najpierw głaszczę ją po głowie, delikatnie czesząc końcówkami palców.

– Dobrze, a co robisz potem? – dopytywała, zaciekawiona.

– Jak już skończę masować jej główkę, to potem pomalutku prostuję jej włosy. Najpierw pojedynczy kosmyk, a potem wszystkie razem – dodała pełnym zdaniem. Jej słowa pięknie brzmiały. Usypiały jej matkę.

– O tak, wspaniale – kobieta ziewnęła. – I co dalej robisz, mów skarbie i nie przestawaj, bo odpręża mnie twój głos i radością wypełnia mi serce…

– Głaszczę i prostuję, mamo. Prostuje i głaszczę na nowo. Te jej delikatne, aksamitne włosy… czasami nawet je całuję.

– Dobrze kochanie, wspaniale. Jesteś taka czuła. Coś jeszcze robisz?

– Potem to już tylko ją czeszę, ale za to dokładnie – dodała, po czym na chwilę zamilkła. Coś ją wystraszyło.

– Jak to? – kobieta odwróciła się. – Stało się coś, kochanie? Matka wyczuwała niepewność dziecka.

– Nie, wszystko w porządku – odparła, jakby nigdy nic. – Zwyczajnie to robię, o tak – wskazała. – Delikatnie. Jeden po drugim. Pomału i bez ciągnięcia, żeby ją nie bolało…

– Wiem moje słonko, wiem – płakała, kiedy do niej mówiła; wtedy, kiedy czesała włosy dziecka.

– Tak mamo, nie przestawaj, proszę. Lubię jak mi to robisz. Twoje palce są przy tym takie miękkie, nie wyczuwam grzebienia. Mam wrażenie, że czeszesz mnie właśnie nimi…

– Wiem moje słonko, wiem – odrzekła, a łzy coraz mocniej płynęły jej po policzkach, skapując na głowę dziecka.

– Tak mamusiu, nie przestawaj, proszę. Uwielbiam jak mnie czeszesz. Tak bardzo mi tego brakuje… tak bardzo za tobą tęsknię. Gdzie teraz jesteś, mamo? Kocham cie. Wiesz o tym, prawda?

Obudziła się chwilę po tym, jak za mocno pociągnęła swoje włosy. Uświadomiło jej to, gdzie była. Ogarnął ją smutek. Włosy nie były już włosami. Toż to kudły niepospolite, zapłakała. Były mocno splątane, i brudne, były do niczego. Teraz mama na pewno by ich nie rozczesała, nie tak jak wtedy, nie bezboleśnie, łzy wypłynęły z jej oczu. Ojciec nadal spał. Jego płytki oddech lekko pulsował, miała wrażenie, że chyba nie może złapać tchu. Powachlowała mu odrobinę jakąś starą zawilgoconą dyktą, od razu odetchnął. Nie chciała go budzić, ale musiała. Wiedziała, że być może był to jego przedostatni już tak mocny sen… Było jej ich szkoda; jego z ich dwojga, bardziej. Usłyszała szmery, które dobiegały do nich zewsząd. Były to dziwne odgłosy, aczkolwiek znajome, pomyślała. Może jednak tylko podobne. Nie miała wyboru, w bólu i z niechęcią, zrobiła to. Dziwne jest to, że na ogół w życiu dostrzegamy wiele, ale nie to, co jest w tym wszystkim najważniejszego. Ona nie widziała już zupełnie nic, słyszała za to więcej, niżby mogło dolecieć do jej uszu wtedy, gdyby potrafiła coś zobaczyć. Słuch, a nawet węch, aż nadto się u niej wyostrzyły. Oczu mogła już nie otwierać wcale. I ten dotyk, kiedyś nie odbierała sygnałów przez końce palców. Teraz, wydawało jej się, że potrafi nimi nawet rozróżniać poszczególne kolory… było to niesamowite, żeby odkryć coś na nowo, musiała wcześniej poświęcić dosłownie wszystko. Mężczyzna obudził się w tej samej chwili. Była przy nim, była blisko, jak nigdy wcześniej. Jej ręce dotykały jego twarzy.

– Długo spałem? – zapytał.

– A długo, to ile? – straciła rachubę czasu.

– Nie wiem dziecko. Ile mogłem spać?

– Nie wiem, tato. Chyba długo.

„Trzech rzeczy pojąć nie mogę, a czterech nie znam” (Prz).

Czas przestał dla nich istnieć, nie wiedzieli nawet, czy była noc, czy może trwał jeszcze dzień. Jaki był dzień tygodnia, jaki miesiąc, który rok. Czas uciekał im przez palce. Przestał być ważny. Nic już nie trzeba było robić na już, nie bali się spóźnienia. Pośpiech i odwieczna gonitwa za pustym, nic nie wartym bytem konsumpcjonizmu, opuściły ich życie raz na zawsze. Jak wiele destrukcyjnych dla psychiki uzależnień posiedli ludzie w zamierzchłych czasach, jak wiele ich wtenczas blokowało – niczym zaprogramowane roboty pozbawione wolności, poniewierali się po drogach nieżyciowego, ziemskiego padołu. Ludzki umysł z automatu przyzwyczaja się do pewnych zachować i reakcji, jest podatny na względy innych, łapczywy na ich przychylność – upraszcza i modeluje dla własnej wygody. Jest przeciwieństwem Mersaulta1, jego krzywym odbiciem w zwierciadle czasu; nie chce być kwintesencją samotnej egzystencji wśród ludzi–nieludzi, z którymi przecież żyje. Czyż nie jest egzystencją ku śmierci, jej pragnieniem? Byli wreszcie wolni, ale czy o takiej wolności zawsze marzyli? Zjedli w milczeniu jakieś resztki, w zasadzie tylko on jadł, bo dziewczynka tego nie tknęła. Chciał żeby jadła. Nalegał na to, szturchając ją przed każdym swym kęsem. Musiała mieć siły, by iść. Nie chciała iść już nigdy więcej. Pragnęła tam zostać. On o tym wiedział, nie mógł jednak na to pozwolić. Wepchnął jej na siłę do ust odrobinę niestrawnego jadła. Przełknęła, krztusząc się, po chwili zwymiotowała. Wylała się z niej cała żółć. Puściły mu nerwy. Rozpłakał się. Za wszelką cenę chciał jej pomóc, chciał ją ratować… nie potrafił.

– Musimy iść – łkał.

– Po co, tato?

– Musimy, tam są drzwi – wskazał je.

– Gdzie tam? – nie widziała jego ręki.

– Nie wiem gdzie, ale wiem, że są. Powinniśmy je odnaleźć.

– Nie dojdę…

– Dojdziesz.

– Nie dam rady…

Otarł łzy.

– Pomogę ci – oświadczył.

– Nie potrafię, tato…

– Tym razem zabiorę cię już ze sobą – zaparł się.

– Ale ja się boję – mówiła to z przekonaniem. Jej mocno zniszczony organizm odmawiał posłuszeństwa.

– Wiem, ja też się boję, ale musimy iść.

– Nie chcę, tato.

– Zaniosę cię.

Rozpłakała się.

– Nie dasz rady, jest ciemno, upadniemy.

– Tam są drzwi, kochanie – płakał, kiedy mówiła do niego w ten właśnie sposób.

Zapadła cisza.

– Jakie drzwi, tato? – spytała, niedługo potem. – Przecież tam niczego nie ma!

Przytulił się do niej.

– Jest, są! Ja je widzę. To wrota do wolności, do słońca i do …wybawienia.

– Tato wiesz, że to nieprawda, a jeśli nawet, gdzieś są, i jeżeli przez przypadek uda nam się na nie natrafić, to i tak niczego za nimi już nie będzie.

– Nieprawda – powiedział z żalem w głosie. – Ja wciąż wierzę, że tam się nic nie zmieniło.

Dotknęła swoją twarzą jego głowy.

– Ja też kiedyś miałam taką nadzieję, tato, ale ona odeszła, wtedy wraz z tobą. Ty potem powróciłeś, ona już nie.

– Dziecko, tak nie można. Wiesz, że ciebie tu nie zostawię?

– Wiem, tatusiu, wiem, i za to właśnie cię kocham.

Wzruszył się.

– Znajdziemy je, obiecuję – był przekonujący, jak nigdy wcześniej.

– Wierzę, ufam ci, tato. Co za nimi będzie? – Czy, aby na pewno mu wtedy zawierzyła?

– Światło tam będzie, moje dziecko. Przepiękne i kolorowe, sunące po zielonych drzewach, jaśminem pachnących. Zsuwające się wprost na ziemię, czernią przesiąkniętą. I ludzie tam będą, kochanie, i wszyscy jak jeden mąż, taką samą radością pochłonięci, cudownym życiem oślepieni – tym, co było, i tym, które będzie. Do końca świata i na zawsze, po kres czasu, wniebowzięci…

– Kłamiesz tato, łżesz. Takie coś zwyczajnie nie istnieje. Tato, dlaczego mi to robisz?

Nie potrafił jej odpowiedzieć. Fałszowanie prawdy było kłamstwem, a w ich sytuacji, w majestacie miłości, która nie byłaby wtedy prawdziwa, było to grzechem najprawdziwszym. Przecież ją kochał, tak samo, jak kiedyś, ani mocniej, ani lżej, od zawsze i na wieki. Wstał i bez słowa wziął ją na ręce. Nie była ciężka. Niewiele ważyła ta jej miłość, pomyślał. Próbował przypomnieć sobie jej wcześniejszą wagę, nie potrafił. Skupienie myśli w tym właśnie momencie, okazało się niemożliwe. Przytuliła się do niego, przylgnęła całym swoim drobnym ciałem. Zrobiło im się gorąco. Ciepło było niezbędne, bez niego, nie byłoby życia, pomyślał. Ostatnio różnie z nim bywało. Szedł małymi krokami, które z kroczków samego życia chyba powstały, jeszcze mniejszych od jego, niewidocznych, które przemieniły się w milczący marsz. Zagubił się, po chwili zawrócił, a siedem kroków dalej, ponownie zmienił kierunek wędrówki. Siedem pieczęci Apokalipsy. Nie wiedział, czy nie powinien tam po raz wtóry wrócić, może były jeszcze jakieś inne wyjścia? Powinien chyba spróbować je odnaleźć? Cisza i ciemność były z nim w drodze. Pojawiło się blade światło. Może to tylko bolesne wspomnienia wywołały u niego taką reakcję, pomyślał, a może była to jednak prawda? Dostrzegł jakieś zanikające kontury, które były niczym zamglony obraz – zaledwie odrobina widoku, ale jednocześnie jakże wiele. Czyżby posiadł umiejętność postrzegania w ciemności? Dlaczego nie, skoro zwierzęta od dawna już to potrafiły?

Dziewczynka asekurowała ich, jak tylko umiała. Podpierała mężczyznę swoją cieniuteńką rączką, co rusz sprawdzając, czy ściany są obok, i czy idąc nie zbliżają się do jakiegoś rychłego rozwidlenia. Poczuli zapach gazu. Usłyszeli syk. Nie wiedział, co o tym myśleć. Kilka następnych kroków wbiło go w podłoże. Coraz ciężej mu się szło. Poczuł zapach gazu, zewsząd otaczała ich cisza. Powłóczyli nogami. Pełzali jak pospolite robaki bez prawa do życia, pomyślał. Dziewczynka wyczuła zwierzę, po chwili i do niego doleciał ten sam czyrwiwy2 zapach. Coś dużego czaiło się obok nich, czy było głodne? Musieli iść dalej, nie mogli tam pozostać. Kolejne metry ciemnych korytarzy, w powolnym marszu kulał i uderzał o ściany. Nogi mu drżały, trzeszczały kolana. Wygięło go w pół, ale nie upadł. W rękach, od jakiegoś czasu trzymał dziecko. Ciemność nadal nie ustępowała, bali się jej, dzielnie krocząc przez nią. Nikt ich nie zaatakował, odetchnęli z ulgą. Postawił dziecko na ziemi, musiał odpocząć. Próbując zaczerpnąć tchu, rozpaczliwie łapał powietrze do płuc. Sapał i dyszał, krztusił się. Tlenu było coraz mniej. Złapał córkę za rękę, oboje usłyszeli głośny szelest. Skuleni pod jedną ze ścian, nasłuchiwali w milczeniu. Narastał w nich strach, a odgłosy jakby się przybliżały. Jak wielkie było ich zdziwienie, gdy się okazało, że szelest rozprzestrzenił się na wszystkie strony, by po jakimś czasie ponownie skupić się w tym samym miejscu. Był teraz przed nimi. Milczeli zgodnie. Porażający odgłos, tysiącem małych odnóży podżegany, wizualizował im owe stwory maszerujące wprost na żer. Naprężyli swe wiotkie ciała, ich skóra naciągnęła się do granic wytrzymałości. W ciszy oczekiwali na dalszy bieg wydarzeń.

Dziewczynka przylgnęła do ojca, który mocno ją objął. W napięciu czekali na to, co się wydarzy. Stworzenia te tak samo szybko, jak się wcześniej pojawiły, zniknęły. Otworzył oczy, rozwarł je do granic możliwości, niczego nie dostrzegł. Schował twarz w jej wyświechtanym żabocie. Ona widziała setki małych paskudnych ślepi, które nieprzerwanie migotały, ślepo w nich wpatrzonych, czekających w oddali. Nieduże stwory z wielkimi oczami, prześmiewczo ocierały się o nich, posępnie syczały. Czyż nie badały terenu? Szykowały się zapewne ohydztwa do uczty, pomyśleli oboje. Poczuł na nodze obce mu włoski, które łaskotały jego ciało. Bakać3, czy nie, zastanawiał się. Była to tylko sztywna sierść, szorstko go łechtająca. Co, do cholery?, zaklął. Życie straciło swoją wartość, ale czy wcześniej ją miało? Teraz liczyło się tylko ocalenie. Mierzyli się wzrokiem. Mężczyzna modlił się. Na nic się to zdało, bo nikt go po prawdzie nie usłuchał. Niczym huragan ognia ruszyły na nich ze wszystkich stron. Skakały im do oczu, spadały na nich z góry. Gryzły, kąsając boleśnie w krwawym amoku. Przeraźliwe odgłosy w jednej chwili opanowały to miejsce. Pisk napastników i płacz ich ofiar, niósł się po okolicy. Krew tryskała na boki. Była to dramatyczna walka, która rozgorzała na dobre. Drastyczne okrzyki śmierci, niczym grzmoty niebiańskich piorunów, tętniły głuchym echem, ukazując ponurą rzeczywistość.

*

– Jest taka piękna. Cudowne z niej dziecię. Spisałaś się na medal, kochanie.

– Naprawdę, dziękuję – odparła, ocierając pot z twarzy.

Mężczyzna się uśmiechnął.

– Kocham cię, skarbie – dodał, kiedy łzy pojawiły się w jego oczach.

– Tak rzadko mi to mówisz.

– Wiem, przepraszam.

Kobieta odwzajemniła radość mężczyźnie swym spontanicznym uśmiechem.

– Nic nie szkodzi – odparła. – Najważniejsze, że ona jest już z nami, i że jest zdrowa. Otarła przy tym ociekające łzy.

– Tak, to prawda.

– Jest taka śliczna – uśmiechała się do niemowlęcia, kiedy na nie patrzyła.

– Wspaniała kochanie, i podobna do ciebie…

– Nie, do ciebie – odparła zawstydzona. Mężczyzna był niesamowicie dumny.

– Do nas, żono. Jest przecież nasza – wtrącił półgębkiem zanim przestała mówić.

– Tak. Jest cząstką nas, i ma starszego brata.

– Jasne, jest nas teraz… czworo.

– Wiesz, co? – zapytała go, kiedy pochylał się nad nimi. Był inny niż zwykle. Taki, jej – pomyślała. Z marzeń – nie. Z rzeczywistości.

– Tak? – zdawkowo bąknął pod nosem, unosząc jednocześnie wzrok.

Zmierzyła go niemiłym spojrzeniem.

– Teraz zrozumiałam wreszcie, że w rodzinie najważniejsza jest miłość, bo bez niej, wspólnota jest niepełna i koślawo stawia swoje życiowe kroki.

– Jak to w życiu – odrzekł. – Tak wiele się teraz wokół dzieje. Często gubimy właściwy szlak, zapominając o najważniejszym.

– O najbliższych? – spytała, czytając w jego myślach.

– Właśnie. Skupiamy się za to na rzeczach nieistotnych, obyśmy kiedyś tego nie żałowali. Przymknął powieki, kiedy o tym mówił.

– Obyśmy nie żałowali. Święta racja – potwierdziła, wpatrując się w jego oczy.

– Jaka ona piękna, i jaka przy tym niewinna – zachwycał się. – Kocham was obie. Obdarzył ją tym, co wspaniałe; tym, na co czekała.

– To piękne, co mówisz, choć to tylko słowa. My ciebie także kochamy, bo ta miłość, to żadna wieść jest nowa – usłyszał przednie rymy. – Chcesz ją wziąć w ramiona?

*

Trzymał ją najmocniej, jak tylko potrafił. Tak jak kiedyś, a gdy ją upuścił, to nie było już odwrotu. Uderzał rękoma o ściany i o astrych4