Mosiężny rak znika - Maria Wiktoria Trojanowska - ebook + audiobook

Mosiężny rak znika ebook

Maria Wiktoria Trojanowska

3,8

Opis

Kasia przypadkowo trafia do Radomia sprzed stu lat. Razem z Piotrkiem, któremu nie przeszkadzają bluzka z Pokemonami i dziwne pytania dziewczynki, wyrusza na poszukiwania mosiężnego raka. Dokąd zaprowadzi bohaterów dziwna zagadka w liście? Dlaczego nie wolno kichać w starym kinie? Kto zachwyci się dawnym Radomiem? I co mają wspólnego z tą historią żeliwne krasnale, które zakradły się do zegarmistrza? Przeczytajcie przewrotną opowieść z detalem architektonicznym w tle!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 82

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (6 ocen)
2
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewelina2611

Nie oderwiesz się od lektury

Lubicie "zanurzyć się" trochę w historie i tradycje miejscowości w której mieszkacie? Wiecie które miejsca warto zobaczyć i poznać ich historię? 🦞🦞"MOSIĘŻNY RAK ZNIKA" Marta Wiktoria Trojanowska LUCKY Wydawnictwo przenosi nas do Radomia. Poruszając historię i detale architektoniczne miasta i jego kamienic. Akcja powieści dzieje się w Radomiu. A główna bohaterka Kasia czekając na mamę przed kamienicą zagarmistrza, przez przypadek słyszy dziwną rozmowę "dwóch krasnali". Ta cała rozmowa przenosi ją do Radomia sprzed 100 lat. Wydawałoby się że Kasia powinna znać Radom lepiej niż mieszkańcy miasta. Niestety część detali wydaje się znajoma. Reszta jest dla dziewczynki jak obrazy ze starych zdjęć i pocztówek taty, tylko tym razem w kolorze. Zbieg przypadków doprowadza dziewczynkę do restauracji Wierzbickiego, który ma problem. Ktoś ukradł mosiężnego raka. Kasia wraz z napotkanym chłopcem postanawia odkryć zagadkę zaginionego przedmiotu. Czy Kasi i Piotrkowi uda się odnaleźć raka? Czy z...
10
iwonagos

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa i przygodowa książka. Polecam
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Marta Wik­to­ria Tro­ja­now­ska Co­py­ri­ght © 2023 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Klau­dia Jo­va­no­vska
Wy­da­nie I
Ra­dom 2023
ISBN 978-83-67787-10-9
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

W książce zo­stały wy­ko­rzy­stane fo­to­gra­fie au­torki przed­sta­wia­jące współ­cze­sny Ra­dom, pocz­tówki z lat 20., gra­fiki na pod­sta­wie wi­niet z Re­stau­ra­cji Wierz­bic­kiego, udo­stęp­nione przez T. Sta­ni­szew­skiego i E. Ku­tyłę, awersy i re­wersy fo­to­gra­fii z ate­lier Gro­dzic­kiego po­cho­dzące ze zbio­rów au­torki oraz frag­menty afi­szy ki­no­wych ze zbio­rów Ar­chi­wum Pań­stwo­wego w Ra­do­miu i inne ma­te­riały ar­chi­walne.

Jul­kowi,wspa­nia­łemuCzy­tel­ni­kowi

Pro­log,

czyli co­famy się o sto lat, żeby na­stęp­nie wró­cić na swoje miej­sce

Wstał osten­ta­cyj­nie i tak gwał­tow­nie, że za­wa­dził o okrą­gły sto­lik. Pro­ste pla­te­ro­wane sztućce z gra­we­ro­wa­nymi li­te­rami „W” spa­dły z brzę­kiem na po­sadzkę.

– Ja ci po­każę, gdzie raki zi­mują!!! – krzyk­nął na od­chodne i wy­biegł z re­stau­ra­cji. Było już ciemno, ale mury ka­mie­nic od­bi­jały jesz­cze zgro­ma­dzone let­niego dnia cie­pło. Roz­bły­sły la­tar­nie miej­skie.

„Stoją” – zdą­żył po­my­śleć. Prze­szedł na drugą stronę ulicy i nie wcho­dząc do bramy, ski­nął na jed­nego z ob­ser­wu­ją­cych go oprysz­ków. Jak w każ­dym mie­ście, tak i tu­taj było ich wielu, a po zmroku za­pusz­czali się w ciemne i nie­bez­pieczne za­ułki, żeby ubi­jać nie­ko­niecz­nie mo­ralne i uczciwe in­te­resy.

Pierw­szy wy­nu­rzył się młody chło­pak w po­mię­tej ko­szuli i prze­krzy­wio­nym brud­nym kasz­kie­cie. Zde­cy­do­wa­nie dawno nie wi­dział nie tylko wanny z czy­stą wodą, ale także den­ty­sty, a spo­mię­dzy dziur w zę­bach wy­sta­wał mu do­pa­la­jący się pa­pie­ros.

– No co tam, królu? – za­py­tał prze­śmiew­czo.

– Nie je­stem twoim kró­lem – syk­nął męż­czy­zna, a po­tem po­dał mu zwi­tek bank­no­tów.

– To co ro­bimy, królu? – po­wtó­rzył i się­gnął po pie­nią­dze.

– Wi­dzisz tego mo­sięż­nego raka na ścia­nie re­stau­ra­cji? Kiedy za­mkną lo­kal, a Wierz­bicki pój­dzie spać, zdej­miesz go, a po­tem za­nie­siesz...

– Królu ko­chany, li­to­ści, za wy­soko, za ja­sno... – pró­bo­wał pro­te­sto­wać, ale wście­kły wzrok męż­czy­zny nie po­zwo­lił mu do­koń­czyć.

– A więc... – kon­ty­nu­ował – za­nie­siesz go pod ten ad­res i po­dasz...

– Po­wtórz pan... – po­pro­sił opry­szek, bo pod­jeż­dża­jąca po go­ści bryczka przez chwilę za­głu­szyła ich roz­mowę. Był zresztą zdzi­wiony nie­co­dzien­nym zle­ce­niem tak bar­dzo, że za­po­mniał już, jak jesz­cze przed chwilą na­zy­wał nie­zna­jo­mego. I wy­jąt­kowo nie śmiał pro­te­sto­wać.

Roz­dział pierw­szy,

czyli że­liwne kra­snale mają coś do ukry­cia

– Mu­sia­łeś tam dłu­bać? – Ka­sia usły­szała ci­chy, tro­chę chra­pliwy, lekko me­ta­liczny gło­sik. Cze­kała na mamę już od dłuż­szego czasu. Nie chciała wcho­dzić z nią do ze­gar­mi­strza, wo­lała po­cze­kać na ze­wnątrz, mimo że pa­no­wał po­po­łu­dniowy lip­cowy upał. Ze­gar­mistrz. Kto dzi­siaj na­pra­wia ze­garki? Po­psują się, to ku­puje się nowe. Albo nie ku­puje w ogóle, bo wszystko, włącz­nie z go­dziną, jest w te­le­fo­nie. Ale mama była do swo­jego ze­garka bar­dzo przy­wią­zana, bo do­stała go jesz­cze od babci. Na ko­mu­nię... Ale nie był to dzie­cinny ze­ga­rek, tylko taki do­ro­sły, który mo­gła no­sić całe ży­cie. A że jej ko­mu­nia była już ja­kiś czas temu – pa­miątka psuła się co­raz czę­ściej.

– Mą­drala się zna­lazł, ty nie dłu­ba­łeś?! A kto mnie na­mó­wił? Obaj dłu­ba­li­śmy! I te­raz masz babo pla­cek! A jak ktoś od­kryje? – Dziew­czynka po­now­nie usły­szała chra­pliwy gło­sik, choć wy­da­wał się nieco inny niż za pierw­szym ra­zem.

– A do­wie się, do­wie... Kiedy ostat­nio ktoś cię gil­go­tał po wą­sach?

– A ten dzie­ciak, co to go wczo­raj mama cią­gnęła za rękę, ale wy­rwał się i do mnie pod­biegł? I co ty na to? – Gło­sik sta­wał się co­raz bar­dziej za­dziorny i gło­śny.

– Po wą­sach, ty głupi ty, po wą­sach. Po­stu­kał cię w głowę, żeby spraw­dzić, czy tam coś masz! – za­śmiał się drugi gło­sik. A po­tem do­dał coś jesz­cze, ale wła­śnie ktoś nie­uważ­nie prze­bie­gał przez jezd­nię i od­głos ha­mo­wa­nia sa­mo­chodu za­głu­szył słowa.

Chwi­lowa prze­rwa w kłótni nie zmie­niła jed­nak faktu, że Ka­sia stała jak wryta. Chra­pliwe gło­siki wy­do­by­wały się bo­wiem z... że­liw­nych kra­snali, które ktoś dawno temu umie­ścił w prze­jeź­dzie ka­mie­nicy. Są­sied­niej do tej, w któ­rej znaj­do­wał się – także długo zresztą, ale nie aż tak długo jak kra­snale – ze­gar­mistrz, do któ­rego we­szła mama dziew­czynki. Ow­szem, Kasi nu­dziło się, bo wi­zyta mamy prze­dłu­żała się. Ow­szem, zro­biła kilka kro­ków przed sie­bie, a po­tem jesz­cze kilka i jesz­cze kilka. I tak, chciała zo­ba­czyć że­liwne kra­snale, na które za­wsze zwra­cała uwagę, gdy były z mamą w mie­ście. Ale nie chciała i nie pla­no­wała ich... usły­szeć!

„To prze­cież zwy­kłe od­boje – po­my­ślała. – Od­boje!”. Mama wy­tłu­ma­czyła kie­dyś dziew­czynce, że te prze­dziwne po­staci to od­boje bramne. Umiesz­czano je przy wjeź­dzie na po­dwórko po to, by chro­niły ściany od wjeż­dża­ją­cych wo­zów. Ich koła od­bi­jały się od kra­snali, nie za­ry­so­wu­jąc ścian. Po­wie­działa także, że ta­kich kra­snali jest wię­cej, na przy­kład w Ło­dzi. Oj, tam na­sze ra­dom­skie mia­łyby to­wa­rzy­stwo! Na swo­jej ulicy były jed­nak sa­motne. Kie­dyś, prze­cho­dząc inną ra­dom­ską ulicą, choć na­dal w cen­trum mia­sta, Ka­sia i mama za­uwa­żyły ko­lejną kra­sna­lową parkę, ale o więk­szej po­pu­la­cji tych stwo­rzeń w Ra­do­miu nie sły­szały ani one, ani inni miesz­kańcy mia­sta. Tamte że­liwne stwo­rze­nia nie oka­zały się zresztą skore do roz­mowy, nie szu­kały też ni­gdy kon­taktu ze swoim ga­tun­kiem. Cho­ciaż nie, był jesz­cze je­den kra­snal! Z po­li­chro­mii w ka­mie­nicy przy ulicy Mo­niuszki! Ten miesz­ka­jący na su­fi­cie. Ka­sia ni­gdy go nie wi­działa, ale po­dobno dawno temu ktoś na­ma­lo­wał go, chcąc ozdo­bić klatkę scho­dową. I tak już zo­stało. Ale on po­cho­dził z zu­peł­nie in­nego kra­sna­lego świata, w do­datku mu­siało mu być nie­ustan­nie zimno, bo sie­dział bie­da­czek pod na­ma­lo­wa­nym drze­wem i wy­cią­gał ręce do ognia. Rów­nież na­ma­lo­wa­nego.

Ale de­tale...

Od­boje przy­bie­rały różne kształty. Naj­czę­ściej spo­ty­kamy ko­puły albo słupki. Kra­snale rów­nież były po­pu­lar­nym mo­ty­wem, znaj­dziemy ich dużo w Ło­dzi i w War­sza­wie. Te łódz­kie miały cza­sem także daty wy­kute na swo­ich kar­tu­szach. To po­zwala dzi­siaj zo­rien­to­wać się, jak stara jest ka­mie­nica, któ­rej wjazdu pil­nują.

Ale de­tale...

Po­li­chro­mie były ma­lun­kami zdo­bią­cymi ściany i su­fity. Za­cho­wały się na klat­kach scho­do­wych kil­ku­na­stu ra­dom­skich ka­mie­nic. Przed­sta­wiały przy­rodę, lu­dzi, zwie­rzęta, a także fan­ta­styczne po­staci, jak zmar­z­nięty kra­snal przy ogni­sku.

„To mi się tylko wy­daje! Mam dzie­sięć lat! Dzie­sięć lat! I nie wie­rzę w ga­da­jące kra­snale” – my­ślała da­lej Ka­sia, ma­jąc na­dzieję, że mama za chwilę wyj­dzie od ze­gar­mi­strza i uwolni ją od – przy­zna­cie – nie­zręcz­nej sy­tu­acji. Może po­winna z po­wro­tem usta­wić się pod drzwiami za­kładu i cier­pli­wie cze­kać. Już ro­biła krok w tył z ta­kim wła­śnie za­mia­rem, ale za­trzy­mała się, bo dys­ku­sja mię­dzy kra­sna­lami na­dal trwała w naj­lep­sze. Z tym że ten cień­szy i cich­szy gło­sik sta­wał się co­raz gło­śniej­szy i bar­dziej wzbu­rzony:

– A kto mnie na­mó­wił na ucieczkę, co? Jak sto lat pil­no­wa­li­śmy wjazdu, to było do­brze, a ko­le­dze się wy­cie­czek za­chciało! Do oko­licz­nych skle­pów!

– Mo­głeś nie ru­szać! Jak tyś to zro­bił?

– No co zro­bi­łem, co zro­bi­łem... Bły­snęło, huk­nęło i masz babo pla­cek. A wła­ści­wie masz ko­lego... por­tal.

– Ty też masz, ko­lego, to samo, a obaj mamy na­uczkę, że po za­mknię­ciu za­kładu do ze­gar­mi­strza się nie wcho­dzi i w ze­gar­kach się nie mie­sza! Ko­lejne sto lat pil­nu­jemy wjazdu i ni­g­dzie się nie ru­szamy! – Pi­skliwy gło­sik był co­raz bar­dziej roz­e­mo­cjo­no­wany.

– Taaa... tylko że wrota bramne, jak ko­lega za­uwa­żył, są już od lat za­mknięte, więc czego mamy niby pil­no­wać...

– Jaki por­tal? – za­py­tała na­gle Ka­sia, sama nie wie­rząc w to, co przed chwilą zro­biła. Wszak skie­ro­wała swoje py­ta­nie do dwójki roz­pra­wia­ją­cych ze sobą w biały dzień że­liw­nych kra­snali, a to, przy­zna­cie, nie zda­rza się co­dzien­nie.

Na­stą­piła ci­sza, która trwała przez dłuż­szą chwilę. Kra­snale znie­ru­cho­miały, choć trudno po­wie­dzieć, żeby do tej pory były szcze­gól­nie ru­chliwe. Ale za­raz po­tem oba wy­krzyk­nęły jed­no­cze­śnie:

– Do prze­szło­ści!

– Do przy­szło­ści!

– No bo było tak... – ode­zwał się kra­snal z le­wej strony bramy, zu­peł­nie nie przej­mu­jąc się, że roz­ma­wia z dziec­kiem, jakby co­dzien­nie uci­nał so­bie po­ga­wędki z dzie­cia­kami z ulicy i była to naj­na­tu­ral­niej­sza rzecz pod słoń­cem. – Po­szli­śmy do ze­gar­mi­strza. Za­kład był nie­czynny, za­czę­li­śmy mie­szać w ze­gar­kach, wy­sy­pały się kółka, coś huk­nęło, coś bły­snęło, i już.

– I co już? – do­py­ty­wała znie­cier­pli­wiona Ka­sia.

– I już. Na­gmy­ra­li­śmy coś z cza­sem! Jak to u ze­gar­mi­strza!

– Ale co na­gmy­ra­li­ście?! – Ka­sia na­prawdę tra­ciła cier­pli­wość.

– Ano to – ode­zwał się kra­snal z pra­wej strony wjazdu, chyba zresztą nieco bar­dziej roz­gar­nięty od swo­jego ko­legi – że te­raz na­sze kar­tu­sze są bramą do prze­szło­ści.

– Przy­szło­ści – stwier­dził kra­snal po le­wej.

– Twój do przy­szło­ści, mój do prze­szło­ści. I cała fi­lo­zo­fia!

– Ja­kie kar... Kar... co?

– Kar­tu­sze. To, co trzy­mamy w rę­kach! Wy­star­czy po­trzeć, tylko tak dłu­żej, żeby tra­fić do prze­szło­ści...

Ale de­tale...

Herby, ma­lo­wi­dła, pierw­sze li­tery na­zwi­ska wła­ści­cieli umiesz­czano czę­sto w ozdob­nej tar­czy zwa­nej kar­tu­szem. Miała ona różne kształty, ale za­wsze sta­no­wiła piękne oto­cze­nie waż­nych ele­men­tów. Cie­ka­wostką jest, że czę­sto tar­cze te, choć pu­ste, umiesz­czano jako ozdobę w róż­nych miej­scach, np. na ścia­nach ka­mie­nic.

– Przy­szło­ści! – do­pre­cy­zo­wał kra­snal po le­wej.

– Do­syć już ga­da­nia! I tak za dużo po­wie­dzie­li­śmy! Niech pa­nie­neczka ucieka! – zmi­ty­go­wał się prawy kra­snal.

– Wła­śnie, dla­czego po­wie­dzie­li­śmy? – za­py­tał są­siad. – Prze­cież my nie roz­ma­wiamy z ludźmi! Ani z kra­sna­lami! Je­ste­śmy je­dyni na świe­cie!

– Nie roz­ma­wiamy, bo nas nie słu­chają! Wła­ści­wie to nie sły­szą, bo są za­jęci swo­imi spra­wami. Bie­gną tylko i bie­gną ulicą wte i we­wte. Za­kupy, siatki, psy, wózki, dzieci... A jak ktoś przy­staje, to i tak nie zwróci uwagi... Nie wiem, ja­kim cu­dem pa­nienka usły­szała. – Kra­snal, który po­cząt­kowo mó­wił do ko­legi, zwró­cił się na­gle do dziew­czynki.

– Nie je­ste­ście je­dyni! W Ra­do­miu jest jesz­cze jedna parka! Pil­nuje in­nego prze­jazdu! Na­prawdę! – wy­pro­wa­dziła ich z błędu dziew­czynka.

– Nie może być! A my my­śle­li­śmy... No prze­cież na­wet ci, co opro­wa­dzają po na­szym mie­ście, po­ka­zują nas czę­sto pal­cem, choć to bar­dzo nie­ład­nie po­ka­zy­wać pal­cem, i mó­wią, że je­ste­śmy wy­jąt­kowi...

– Ja im wie­rzę. Wy­jąt­kowi, ale nie je­dyni – do­dał fi­lo­zo­ficz­nie kra­snal po pra­wej. I obaj za­częli za­wzię­cie dys­ku­to­wać mię­dzy sobą. Ale Ka­sia, wzo­rem za­bie­ga­nych ra­do­mian, przez mo­ment rów­nież prze­stała sły­szeć swo­ich że­liw­nych roz­mów­ców. To zna­czy sły­szała ich cały czas, ale prze­stała słu­chać, bo przez jej główkę prze­biegł sza­lony po­mysł. Taki sza­lony, jaki może mieć tylko dzie­się­cio­let­nie dziecko.

– Ja chcę!

– Co chcesz? – za­py­tały jed­no­cze­śnie oba zdzi­wione kra­snale.

– Prze­nieść się w cza­sie!

– Nie­moż­liwe! – wy­krzyk­nęły, znowu jed­no­cze­śnie, kra­snale.

– To nie­bez­pieczne!

– Pa­nienka jest roz­sądna!

– Nie wiemy, w który mo­ment za­nie­sie pa­nienkę!

– To może cho­ciaż... cho­ciaż pięć­dzie­siąt lat! Wtedy nie było jesz­cze na świe­cie mo­jej mamy!

– Pa­nienko, od­suń się od nas, my nie chcemy, nie bie­rzemy od­po­wie­dzial­no­ści! – krzy­czały spa­ni­ko­wane kra­snale. Gdyby mo­gły, wsta­łyby i ucie­kły na że­liw­nych nóż­kach. Ale nie mo­gły. Za to Ka­sia mo­gła pod­sko­czyć do pra­wego kra­snala i szybko po­trzeć jego kar­tusz.

– Do któ­rego roku się cofnę?! – krzyk­nęła jesz­cze.

– Nie wie­eeeeeeeeem – od­po­wie­dział jej prze­ra­żony głos że­liw­nej po­staci.

A po­tem huk­nęło i bły­snęło, tak jak u ze­gar­mi­strza...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki