40,00 zł
Trzy opowiadania młodego (ur. w 1983 r.) uznanego za objawienie pisarza chińskiego z regionu Dongbei, czyli tzw. chińskiego pasa rdzy. Chwalony przez takich mistrzów jak Yan Lianke czy Mo Yan, Shuang Xuetao tworzy własny język, by odmalować niespokojny czas przemian, w którym chaos i przemoc splatają się z nagłym zwrotem ku religii i mistycyzmowi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 358
Rok wydania: 2024
Tytuł oryginału平原上的摩西 (Píngyuán shàng de Móxī)
Redaktor prowadząca
Elżbieta Brzozowska
Redakcja
Maria Danuta Krajewska
Korekta
Emilia Kolinko
Projekt okładki i stron tytułowych
Wiktor Dyndo
© Copyright by Shuang Xuetao, 2022
© Copyright for the Polish translation by Magdalena Stoszek-Deng
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024
Na pierwszej stronie okładki wykorzystano pracę Liu Jianhua „Black Flame” (2016–2017, porcelana).
Courtesy of Liu Jianhua Studio, Pace Gallery.
Wydanie pierwsze, Warszawa 2024
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Kompleksowy projekt typograficzny
Agata Mościcka / biały-ogród.pl
ISBN 978-83-8196-820-1
W roku 1995 ścieżki moje i Miejskiej Fabryki Papierosów w Shenyangu definitywnie się rozeszły i wraz z księgowym oraz handlowcem ruszyliśmy na południe, do Yunnanu. Zanim to nastąpiło, pełniłem w zakładzie funkcję dyrektora działu zaopatrzenia i marketingu. Edukację zakończyłem na gimnazjum, potem zesłano mnie na wieś, a po powrocie do miasta oddelegowano do pracy w tej właśnie fabryce, gdzie przejąłem stanowisko po ojcu. W tamtym czasie dział zaopatrzenia i marketingu istniał praktycznie tylko na papierze i składał się jedynie z naszej trójki, której codzienne zajęcia sprowadzały się do picia herbaty i przeglądania prasy. Ponieważ byłem młodym mężczyzną, do tego w pewnym stopniu spokrewnionym z dyrektorem głównym, po kilku latach awansowałem na dyrektora działu. Moi podwładni – pozostała dwójka – byli ode mnie starsi i nie zwracali się do mnie per „dyrektorze”, tylko jak do tej pory – „Mały Zhuangu”.
Gdy przedstawiono nas sobie, Fu Dongxin miała dwadzieścia cztery lata i podobnie jak ja niedawno wróciła ze wsi. Wyglądała niczego sobie – czarnowłosa, wyprostowana, niewysoka, ale szykowna i schludna. Jej ojciec był wykładowcą uniwersyteckim i przed wyzwoleniem wykładał filozofię na miejskiej uczelni. Nie znam się kompletnie na filozofii, ale ponoć reprezentował poglądy idealistyczne. Później stał się ofiarą wymierzonej w prawicowców kampanii, a należące do niego książki rozkradli studenci, używając ich bądź to do rozpałki, bądź do uszczelniania okien. Odniósł też obrażenia fizyczne i ogłuchł na jedno ucho na skutek bicia podczas rewolucji kulturalnej. Po jej zakończeniu przywrócono mu uprzednią funkcję, wówczas jednak nie był już w stanie uczyć. Trójka jego pociech (nie wyłączając Fu Dongxin, która była środkowym dzieckiem) pracowała w fabryce i związała życie z klasą robotniczą. Żadne nie odziedziczyło nauczycielskiego fachu.
Podczas naszego pierwszego spotkania Fu Dongxin spytała, jakie książki czytałem. Wytężywszy maksymalnie umysł, przypomniałem sobie w końcu, że jeszcze przed zesłaniem na wieś przeglądałem kiedyś u kolegi Sen czerwonego pawilonu w wydaniu obrazkowym. Fu Dongxin spytała wówczas, czy przypominam sobie imiona głównych bohaterów. Odparłem, że nie, pamiętałem jedynie jakąś wiecznie zapłakaną dziewczynę i mazgajowatego młodzieńca. Roześmiała się i odparła, że wszystko się mniej więcej zgadza, a następnie spytała o moje hobby. Odparłem, że lubię pływać. Latem często pływałem w rzece Hun, zimą zaś morsowałem w sztucznym stawie w parku Beiling.
Było to jesienią 1980 roku. Mimo iż mróz jeszcze nie chwycił, temperatury były bardzo niskie. Tego dnia miałem na sobie wełniany golf, który zrobiła mi matka, i narzuconą na niego, pożyczoną od przyjaciela czarną skórzaną kurtkę. Rozmowę prowadziliśmy na łódce, wiosłując po parkowym stawie. Fu Dongxin siedziała naprzeciwko mnie, otulona czerwonym szalem. Na nogach miała miękkie, czarne sznurowane buty, a w ręce książkę. Pamiętam, że były to Zapiski myśliwego jakiegoś zagranicznego autora.
Obiektywnie rzecz biorąc, Dongxin nie była już najmłodsza, a ponadto codziennie po zakończeniu zmiany wychodziła spowita papierosowym odorem (jak zresztą wszyscy robotnicy), a mimo to tamtego przedpołudnia przypominała raczej studentkę na jesiennej wycieczce. Wskazując na trzymaną w ręku książkę, opowiadała, że – jadąc autobusem na nasze spotkanie – przeczytała w niej świetną historię, zatytułowaną Lekarz powiatowy.
– Czy wiesz, o czym była? – spytała mnie. Nie wiedziałem. – Pewna dziewczyna tonęła i jakiś mężczyzna, rozebrawszy się do naga, rzucił się jej na ratunek. Objęła go za szyję i zaczęli płynąć do brzegu, ale ponieważ nałykała się wcześniej sporo wody, wiedziała, że nie zostało jej dużo czasu. Mimo to, gdy dostrzegła wilgotne włoski na jego karku i nabrzmiałe od wysiłku mięśnie szyi, w ostatnich chwilach życia zdążyła go pokochać.Wierzysz, że taka historia mogła się zdarzyć?– spytała. – Ja tam dobrze sobie radzę w wodzie, możesz być spokojna – odparłem. Znów się zaśmiała. – Zjawiłeś się w samą porę. Jesteś nieco nieokrzesany, wiem, ale ta jedna jedyna książka, którą przeczytałeś, ta z obrazkami, to wybitne dzieło. Jeśli nie przeszkadza ci to, że często bujam w obłokach, że nie stąpam twardo po ziemi, to możemy iść razem przez życie. – Może w rozmowie z tobą wychodzę na półgłówka, ale zazwyczaj nim nie jestem… – zacząłem. – Wiem – odparła – przyjaciel, który nas sobie przedstawił, wspominał, że na wsi wiodłeś prym wśród młodzieży, że nie dajesz sobie w kaszę dmuchać... – …ale dopóki na tym świecie da się napełnić żołądek, to ja go napełnię i zadbam, abyś i ty miała pełny, a jeśli ktokolwiek obok będzie jadał smakołyki, nie pozwolę, żebyś ty jadała gorzej – dokończyłem. – Wieczorami czytam, trochę piszę, prowadzę dziennik. Nie możesz mi w tym przeszkadzać.– A spać będziemy razem? – spytałem. Nie odpowiedziała, dała tylko znak, żebym mocniej wiosłował i nie zatrzymywał się aż do brzegu.
Rok po ślubie urodził się Zhuang Shu. To ona wybrała mu imię. Do trzeciego roku życia przebywał w przyzakładowym żłobku, dokąd codziennie go odprowadzałem i skąd przyprowadzałem. Fu Dongxin musiała jeszcze zrobić zakupy i przyrządzić posiłek, podzieliliśmy się więc zadaniami. Prawdę mówiąc, to też nie było idealne rozwiązanie, bo dania, które gotowała, z ledwością dało się przełknąć, ale zrzucenie na nią odpowiedzialności za dziecko mogłoby przynieść znacznie gorsze konsekwencje. Pewnego razu, na przykład, nóżka Shu utknęła w szprychach dziecięcego wózka, a Fu Dongxin w ogóle tego nie zauważyła, tylko mocniej pchała, dziwiąc się, że wózek nie chce jechać. Jej relacje z robotnikami ze wspólnej zmiany były fatalne, nie grywała w karty, nie potrafiła robić na drutach, w przerwach obiadowych siadywała zawsze na stercie tytoniu, żeby poczytać. Nic więc dziwnego, że powstał między nimi dystans. W początkach lat osiemdziesiątych, mimo że ogólnie atmosfera znacznie się poprawiła, to na takie jak ona osoby nadal patrzono z ukosa. Gdyby znów rozpoczęła się jakaś kampania, z pewnością Fu Dongxin stałaby się jej pierwszą ofiarą. Gdy pewnego dnia przyszedłem do niej do zakładu, by razem zjeść obiad, odkryłem, że jej pudełko jest całkiem zimne. Okazało się, że od jakiegoś już czasu codziennie ktoś wyjmował z parownika jej pojemnik z ryżem, który ona każdego ranka tam wkładała. Poszedłem rozmówić się z kierownikiem zakładu, ale odparł, że nie ma wpływu na tego typu konflikty personalne, nie jest w końcu śledczym. Potem zaś zaczął mi się skarżyć. Wszystkie pracownice z jej brygady musiały pracować o wiele ciężej, bo ona jest tak powolna, jakby zamiast do roboty zabierała się do haftu. Na zebraniach, gdy wszyscy studiowali myśl towarzysza Xiaopinga, ona rysowała w zeszycie jego portrety. Na rysunkach tych górował, niczym ogromna brama miejska, nad towarzyszami – Hua Guofengiem i Hu Yaobangiem – malutkimi, na podobieństwo zabawek. Gdyby nie chodziło o mnie i zachowanie mojej twarzy, już dawno zwróciłby się do kierownictwa fabryki, by przeniesiono ją do innego zakładu. Jego słowa dały mi do myślenia, udałem się więc prosto do pobliskiego sklepu po dwie butelki Zachodniego Feniksa1, które po powrocie postawiłem na jego biurku, mówiąc: „Załatw jej przeniesienie do drukarni”.
Fu Dongxin od dziecka lubiła kopiować ilustracje z książek, a w dniu naszego ślubu jako część swojego posagu wniosła wypełniony nimi zeszyt. Mimo iż nie wiedziałem, co przedstawiały, podobały mi się. Był na nich garbus, który uderzał w dzwony wielkiego kościoła, była jakaś zachodnia dziewczyna w szerokiej, wytwornej sukni, której każda plisa była tak wyraźnie zaznaczona, że dało się niemal słyszeć ich szelest.
Tego dnia, po kolacji, wyniosłem zydelek na podwórze, by nacieszyć się chłodnym wieczornym powietrzem. Fu Dongxin zwisała ukośnie z łóżka, czytając, a mały Shu siedział przede mną i bawił się pudełkiem zapałek, co chwilę podnosząc je do ucha i przysłuchując się grzechoczącej zawartości albo podstawiając je sobie pod nos i wdychając woń siarki. Mieliśmy w domu czarno-biały telewizor, ale rzadko kiedy go włączaliśmy, bo Fu Dongxin przeszkadzał jego jazgot. Po chwili również i ona przyniosła sobie stołek i usiadła obok mnie. – Jutro zaczynam pracę w drukarni – powiedziała. – To dobrze, będzie ci lżej –odparłem. – Rozmawiałam dziś z dyrektorem drukarni. Chciałabym naszkicować projekt pudełka papierosów, ot tak, żeby im pokazać. Czy im się spodoba, czy nie, to już wszystko jedno. – Dobrze, szkicuj – odparłem. Zastanowiła się nad czymś przez chwilę i nagle dodała: – Dziękuję ci, Dezeng. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc tylko się uśmiechnąłem.
W tym momencie nadszedł Stary Li, prowadząc za rękę swoją córkę Fei. Mieszkaliśmy wszyscy w tym samym rzędzie dwudziestu kilku jednopoziomowych budynków. Li z córką zajmowali ten na wschodnim krańcu. Znałem Starego Li od małego: pracował jako ślusarz w niewielkiej fabryce produkującej traktorki. Miał kwadratową twarz, był średniego wzrostu, ale mocno zbudowany. W przeciwieństwie do mnie, jedynaka, miał rodzeństwo. W ich domu było trzech chłopaków, a Li, mimo że najmłodszy, budził respekt u starszych braci. Podczas rewolucji kulturalnej zdarzyło mu się zranić kogoś w walce o pamiątkowe znaczki, ja zresztą też się kiedyś z nim biłem, ale później wszyscy puścili mu to w niepamięć. Po ślubie znacznie się ustatkował. Pracowity i wytrwały, miał fach w ręku i niezłe perspektywy. Jego żona była również zatrudniona w fabryce traktorków, w lakierowni, a od nieustannego noszenia maseczki miała wokół nosa jaśniejszą kwadratową plamę. Nieszczęśliwym zdarzeniem losu zmarła po urodzeniu Fei.
Na widok naszej trójki Stary Li zagadnął: – Nie ciasno wam? Siedzicie tu jak uczniowie w klasie!– Wracacie z Fei ze spaceru? – spytałem w odpowiedzi. Stary Li wyjaśnił, że Fei miała ochotę na loda, wybrali się więc kupić go u Starszej Pani Gao. W międzyczasie Fei i Shu gawędzili sobie. Dziewczynka próbowała wymienić do połowy zjedzonego loda na pudełko zapałek. Zerknęła na Fu Dongxin. – Shu, daj Fei zapałki, ale loda nie bierz – powiedziała Fu i w tym momencie Mały Shu z całych sił rzucił pudełko na ziemię, jednocześnie wyrywając Fei loda z ręki. Ona je podniosła i ze środka wyjęła zapałkę. Potarła ją i wpatrzyła się w płomyk. Było ciemno, bezksiężycowy wieczór. Gdy zapałka zdążyła się do połowy wypalić, Fei podpaliła nią pudełko. Stary Li wyciągnął rękę, by je odebrać, ale płonęło już w jej dłoni, a ona, nie z powodu parzących płomieni, ale – jak się zdawało – z czystej fantazji wyrzuciła płonący zwitek wysoko, wysoko w górę. Z sykiem poszybował ku niebu.
Po zakończonej służbie w wojsku pracowałem przy kilku śledztwach, z których większość miała związek z kampanią bezlitosnego uderzenia2. Złapaliśmy parę osób, ale w sumie nie za poważne występki – paru drobnych złodziejaszków i takich tam – wystarczyło ich postraszyć i przetrzymać pod celą przez noc. Zdawało mi się, że w naszym mieście nie mogą mieć miejsca poważniejsze przestępstwa. Kto by przypuszczał, że dwa lata później trafi się sprawa Dwóch Wangów3. Z Dużym Wangiem rozprawiono się podczas kampanii bezlitosnego uderzenia, z kolei Mały Wang odsłużył swoje w armii we wschodniej Mongolii Wewnętrznej, niedaleko zresztą miejsca stacjonowania mojego oddziału. Wówczas nawet mnie doszły słuchy o nim, bo był wyborowym strzelcem, potrafił jedną ręką przeładować magazynek i pobił rekord szybkiego strzelania.
Bracia specjalizowali się w rabunkach. Uzbrojeni w pistolety, do których amunicję – w liczbie ponad tysiąca sztuk – Mały Wang wykradł z magazynów wojskowych, napadali głównie na banki i sklepy jubilerskie. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale wówczas w każdym liście do rodziny udało mu się zmieścić po pięć nabojów! Później zaczęli też napadać na prywatne domy. Wszystkich policjantów w mieście oddelegowano do schwytania przestępców, na ulicach rozwieszono portrety pamięciowe. Doszło do tego, że mimo kilogramów złota i zrabowanej gotówki ci dwaj nie mogli znaleźć miejsca, by coś zjeść i odpocząć. W końcu zaczęli się włamywać do prywatnych domów. Związywali właścicieli, przyrządzali sobie w kuchni posiłek i brali nogi za pas. Nie ranili schwytanych, czasem nawet zostawiali zapłatę za jedzenie. Później zaczęli wrzucać łup do rzeki i strzelać na widok policjantów. Byliśmy zmuszeni zamienić mundury na cywilne ubrania, by idąc ulicą, nie zarobić kulki. W końcu zimą udało się ich osaczyć na Górze Szachownicy, w północnej części miasta. Byłem wówczas u podnóża wzniesienia i odpowiadałem za alarmowanie. Ubrany w ciężki wojskowy płaszcz, z rękawami naciągniętymi na zmarznięte dłonie, w których trzymałem broń, czekałem w stanie najwyższej gotowości, żeby władować kulę nie tylko potencjalnemu podejrzanemu, ale nawet przebiegającemu jeleniowi. W końcu nadeszła wiadomość, że obydwaj przestępcy zostali zastrzeleni. Trupów nie widziałem, ale podobno wyglądali jak zaszczute, wychudzone psy, gdy tak w cienkich, nieocieplanych ubraniach spoczywali na śniegu. Ściśle rzecz biorąc, Duży Wang został zastrzelony, a Mały Wang sam pozbawił się życia. Tamtego wieczoru po powrocie do domu sporo wypiłem, a jeszcze więcej rozmyślałem i w efekcie tego postanowiłem zostać w policji.
Z początkiem zimy 1995 roku, w ciągu zaledwie pierwszego jej tygodnia w Shenyangu zginęło dwóch taksówkarzy. Ich porzuconych na przedmieściach ciał, spalonych razem z pojazdami, nie dało się rozpoznać. Do końca miesiąca było już pięć ofiar. Mogło ich być nawet i sześć, gdyby nie to, że pewien kierowca, zaalarmowany śmiercią innego taksówkarza z tej samej firmy, pewnego wieczoru, wioząc jakiegoś mężczyznę, nabrał podejrzeń i porzuciwszy pojazd w połowie kursu, ukrył się w zaroślach. Z tego, co sobie przypominał, pasażer miał około czterdziestki, był średniego wzrostu, miał kwadratową twarz i duże oczy. Kierowca nie śmiał jednak z całą pewnością stwierdzić, że był to poszukiwany morderca, z miejsca ukrycia bowiem dostrzegł jedynie, jak tamten wysiada i oddala się. Pieniądze w samochodzie pozostały nietknięte.
Mimo że górze udało się interweniować i w doniesieniach prasowych mowa była jedynie o dwóch ofiarach i jednym zaginionym, sprawa i tak wywołała niemałe poruszenie. Złożyłem przełożonym solenną obietnicę, że sprawę uda się rozwiązać w dwadzieścia dni, a następnie przywołałem do siebie kilku typów z półświatka. Zorganizowałem u siebie zebranie, na którym zapewniłem, że ten z nich, który naprowadzi mnie na trop sprawcy, stanie się dla mnie niczym brat rodzony – będę z nim jadł z jednej miski i pił z jednego naczynia. Mimo to nikt nie podjął tematu – naprawdę nie mieli pojęcia, kto to może być. Wynikało z tego, że sprawcą jest zwykły obywatel. Przejrzałem akta pięciu kierowców, ale wydawało się, że nic ich nie łączyło. Jeden wcześniej pracował jako szofer jakiegoś oficjela, drugi – jako wojskowy dostawca, inny znowu był robotnikiem, który po zamknięciu fabryki stracił pracę, sprzedał mieszkanie, żeby kupić licencję, i zamieszkał w wynajętym lokalu. Uważnie zbadałem wraki spalonych pojazdów. W dwóch z nich odkryłem niezwęglone fragmenty nylonowej żyłki, którą morderca musiał udusić kierowcę, nim zabrał mu pieniądze i odjechał na przedmieścia, gdzie spalił pojazd, oblawszy go wpierw benzyną. Wyciągnęliśmy z tego pewne informacje. Morderca musiał być całkiem silny, potrafił prowadzić samochód i na gwałt potrzebował środków finansowych. Jednak (w porównaniu z wartością samych aut) zadowalał się niewielkimi kwotami. Może uważał, że trudno będzie sprzedać pojazdy, a może nie miał na to czasu? Pięć napadów w ciągu jednego miesiąca. Gdyby nie potrzebował desperacko tych pieniędzy, na pewno nie podjąłby takiego ryzyka. Po konsultacji z technikami dowiedziałem się, że nie wystarczyłoby benzyny z baku, żeby do tego stopnia spalić samochód. Podejrzany musiał przynieść własny kanister. To był kolejny ślad. Morderca miał dostęp do benzyny albo innego paliwa.
Minęło dziesięć dni, które nie przyniosły żadnego przełomu w śledztwie. Poszedłem do biura zwierzchnika, usiadłem i powiedziałem: – Szefie, ta sprawa to twardy orzech do zgryzienia. – Potrzebujesz ludzi czy środków finansowych? – spytał. – Mamy ogromne naciski z góry. W ostatnich dniach wieczorami na ulicach jest o połowę mniej taksówek, ludzie nie mogą pozałatwiać pilnych spraw. Mniejsza już o twoją obietnicę, jeśli tylko rozwiążesz tę sprawę, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś dostał awans. – Mam wrażenie, szefie, że rolą policjanta jest podcieranie ludziom tyłków. – Co masz na myśli? – Nic takiego. Niech szef przekaże górze, że we wszystkich taksówkach w mieście należy zainstalować ekrany ochronne za fotelem kierowcy. Morderca używa nylonowej żyłki, ale nawet gdyby zmienił sposób postępowania, to zapewne by użył jakiegoś rodzaju białej broni.Ekran ochronny zwiększy bezpieczeństwo o jakieśdziewięćdziesiąt procent. Poza tym, jeśli złapiemy tego mordercę, nie mamy gwarancji, że nie pojawi się kolejny. Ekrany to konieczność. – Ależ to będzie kosztować majątek! Nie ma pewności, czy góra to zaakceptuje.– Ulice pełne są zwolnionych z fabryk ludzi – odparłem. – Pamięta szef tego, którego złapaliśmy ostatnio? Tego, który chował się przy wejściach do klatek schodowych i cieślicą walił ludzi w potylicę?Dla kilku juanów? Niech szef weźmie ze sobą parę zdjęć z miejsca zdarzenia i pokaże górze, jak wyglądają ludzki mózg i spalone kości.– Zastanowię się. Wróćmy teraz do sprawy. – Mam pod sobą sześciu ludzi, w tym kobietę, ale ona nie potrafi prowadzić, więc jej nie liczę. Dla pozostałej piątki trzeba zorganizować pięć wozów bez ekranu ochronnego. Będziemy wyjeżdżać na ulice wieczorami.
Kilka dni później zwołałem zebranie z udziałem swoich podwładnych. – Ta sprawa jest obciążona ryzykiem– powiedziałem. – Kto chce, może się wycofać. Zasługi tych, którzy się nie wycofają, zostaną odnotowane. Będzie też nagroda, jeśli się powiedzie. Ale jeśli się nie uda, można skończyć tak, jak jeden z tych pięciu taksówkarzy – w spalonym wozie. Przemyślcie to sobie. – Ile wyniesie nagroda, szefie? – spytał Zhao Xiaodong. Wiedziałem, że jego żona spodziewała się dziecka. Od parunastu dni praktycznie nie wracał do domu. To o niego najbardziej się martwiłem, byłem pewien, że się wycofa. – Kwota nie jest jeszcze finalnie potwierdzona. Na pewno powyżej pięciu tysięcy. Do podziału między wszystkich, którzy wezmą udział. Zhao pokiwał głową i więcej się nie odezwał.
O wpół do jedenastej wieczorem szesnastego grudnia 1995 roku wyruszyliśmy. Pięciu mężczyzn, każdy wyposażony w dwa pistolety – jeden pod pachą, drugi ukryty pod siedzeniem kierowcy. Przed akcją wyjaśniłem, co powinno nas zaalarmować. Po pierwsze, dojrzali mężczyźni – podróżujący w pojedynkę lub nie – zamawiający kurs na odludzie. Po drugie, samotni pełnoletni mężczyźni, którzy zajmują miejsce za kierowcą. Po trzecie, osoby, które wokół siebie roztaczają woń benzyny bądź oleju napędowego. Gdyby napatoczyła się jakaś kobieta lub ktoś z dzieckiem, należy odrzucić kurs, wymawiając się brakiem doświadczenia albo nieznajomością drogi. I wreszcie, gdyby doszło do walki, nie zawracać sobie głowy chwytaniem napastnika żywcem. Bo on będzie zdeterminowany, by pozbawić nas życia.
Spędziliśmy na drodze trzy bezowocne wieczory. Xiaodong zaraportował, że wiózł trzech potencjalnych podejrzanych, którzy zażyczyli sobie, by ich zawieźć do podmiejskiej wioski Sujiatun, co wzbudziło jego czujność. Sądząc po dialekcie, wszyscy byli miejscowi. W połowie drogi jeden z nich kazał się zatrzymać, bo musiał wyjść za potrzebą. Xiaodong na wszelki wypadek wyjął broń i wsunął ją do ocieplanego buta, ale mężczyzna wysikał się i wrócił, a cała trójka podjęła przerwaną rozmowę. Byli to – zdaje się – trzej bracia wracający do domu na pogrzeb ojca. Jeden z nich chwilę wcześniej pił w barze z dziewczyną, stąd pełny pęcherz. Po dotarciu na miejsce okazało się, że lingpeng4 jest już gotowy. Xiaodong, wysiadłszy więc, żeby zapalić, przyglądał się, jak dwóch braci prowadzi wstawionego mężczyznę do środka, aby oddał pokłon zmarłemu. Później oficer wsiadł do auta i ruszył w drogę powrotną.
Dwudziestego czwartego grudnia, w dziewiątym dniu naszej akcji, około wpół do jedenastej wieczorem zaczął sypać drobny śnieg. Zaparkowałem samochód na skrzyżowaniu ulic Nankińskiej i Trzeciej Północnej Alei. Uchyliłem leciutko okno i zapaliłem, chwilę później miałem zamiar się zdrzemnąć. W tamtym czasie sypialiśmy rzadko i z przerwami, w każdej chwili zmęczenie mogło dać o sobie znać. Z sali tanecznej przy ulicy dolatywały mnie słabe tony znanej świątecznej melodii, coś tam o dźwięczących dzwonkach sań. Taksówka przede mną zabrała kobietę w średnim wieku, odzianą w futro z norek. Podjechałem do przodu, wyrzuciłem peta przez okno i zamknąłem je. W tej samej chwili z hutongu po południowej stronie sali tanecznej wyszło dwoje ludzi: jakiś mężczyzna w średnim wieku i dziewczynka, na oko dwunasto-, trzynastoletnia. Mężczyzna był średniego wzrostu, miał kwadratową twarz, trzymał dłonie w kieszeniach skórzanej kurtki – czarnej, popękanej, tak wysłużonej, że przypominała starą szmatę. Dziewczynka w białej maseczce ubrana była w niebieskie spodnie od mundurka i czerwoną puchówkę, sięgającą jej aż do kolan – ewidentnie przeznaczoną dla osoby dorosłej. Na plecach niosła różowy tornister, którego szelki pociemniały od użytkowania. Płatki śniegu osiadały na jej włosach.
Mężczyzna podszedł i zastukał w szybę samochodu, a gdy uchyliłem okno, zajrzał do środka. – Można? Pomachałem przecząco ręką. – Nie można, zaraz kończę zmianę. Wskazał ręką na dziewczynkę. – Musimy się dostać na ulicę Yanfen, córkę boli brzuch, jedziemy do kliniki medycyny chińskiej. – Lepiej chyba jechać do szpitala – odparłem. – Szpitale są za drogie, a ten lekarz zna się na rzeczy, pomógł już wcześniej, zna się na kobiecych skurczach. Zastanowiłem się przez chwilę, po czym powiedziałem: – Nie bardzo znam drogę. Będzie pan musiał mnie pokierować. – Dobrze –odparł, po czym otworzył tylne drzwi i usiadł za mną. Dziewczynka zajęła miejsce pasażera, tornister umieściła na kolanach.
Ulica Yanfen znajdowała się we wschodniej części miasta i stanowiła obszar przejściowy między nim a otaczającymi je wsiami. Znajdowały się tam rozległe dzielnice biedoty, a na wschód od nich już tylko pola uprawne. Prawdę powiedziawszy, dość często dokonywaliśmy tam zatrzymań.
Mężczyzna przez cały czas trzymał ręce w kieszeniach. Jego przemarznięte uszy przybrały odcień głębokiej czerwieni. Dziewczynka przymknęła oczy i oparła głowę o zagłówek, tornister przyciskała do brzucha. Jechaliśmy przez chwilę. Mężczyzna podawał wskazówki przed każdym zakrętem. Gdy minęła kolejna chwila, spytałem: – Bracie, masz może fajkę? Sięgnął do kieszeni i wydobył z niej papierosa, podał mi, a ja przypaliłem go własną zapalniczką. – Czym się zajmujesz? – spytałem. – Byłem robotnikiem, teraz trochę handluję – odparł. – Teraz wszystkie fabryki cienko przędą. – Niektóre nieźle sobie radzą. Na przykład 601. –To ta od samolotów – odparłem. – Mhm – potwierdził – niektóre sobie radzą. – Czym handlujesz? – spytałem. Złapał moje spojrzenie we wstecznym lusterku. – Trochę kupuję, trochę sprzedaję, trochę tego, trochę tamtego. Różne rzeczy. – A twoja żona? – Prosto i w prawo, potem znowu prosto – uciął.
Mijaliśmy ulicę Yanfen i wyglądało na to, że mamy jechać jeszcze dalej, na przedmieścia. Dziewczynka siedziała nieruchomo i cały czas miała przymknięte oczy. Mężczyzna utkwił wzrok w obrazie za szybą i chyba nie miał ochoty już rozmawiać. – Teraz nie ma lekko, nieważne, co się robi –odezwałem się ponownie. – Mhm. – Dajmy na to taksówkarze… W dzień wszędzie pełno policji, aż trudno się ruszyć. Wieczorem jest luźniej, ale za to człowiek boi się napadu. – E tam, nie ma czego –powiedział. – To chyba nie oglądasz, bracie, wiadomości –odparłem. – Dopiero co zginęło pięciu kierowców. Znów rzucił okiem w lusterko, ramiona lekko mu drgnęły. – Złapali sprawcę? – Nie, nie złapali. Nie zostawia świadków, ciężko będzie go złapać. Poniekąd to rozumiem, jak już napadać, to bez litości, inaczej nic się nie osiągnie. Zuchwali przeżywają, strachliwi giną z głodu. Nie odpowiedział. Poklepał dziewczynkę po ramieniu i spytał: – Lepiej czy nie?Ona skinęła głową, ale ręce miała mocno zaciśnięte na tornistrze: – Na następnym skrzyżowaniu w prawo. – W prawo? To nie jedziecie na ulicę Yanfen? –spytałem. – W prawo, w prawo. Podjedziemy od tyłu –odparła. Zakręciłem kierownicą i powoli zatrzymałem samochód. – Wybacz, bracie –powiedziałem – ale naprawdę nie wytrzymam dłużej. Gdy potrzeba przyciśnie, każde miejsce jest dobre. Poczekajcie chwilę w samochodzie. – Skręć w lewo, jesteśmy prawie na miejscu –zaoponował. – Zdecydujcie się, w którą w końcu stronę chcecie jechać. Zaraz się zleję! – Już prawie jesteśmy. Odwróciłem głowę w jego stronę, jednocześnie sięgając za pazuchę. – Gdzie niby w tych ciemnościach jest jakaś klinika?
Dziewczynka znienacka otworzyła oczy – duże, składające się niemal wyłącznie ze źrenic. –Tato –odezwała się – puściłam bąka i czuję się lepiej. Mężczyzna zacisnął szczęki. – Lepiej? – Tak, chwilę temu puściłam po cichu bąka, bezwonnego, i mi ulżyło. Chcę wysiąść. – Tak, ja chyba też muszę wysiąść za potrzebą –powiedział mężczyzna, rzuciwszy okiem w moją stronę. – Poczekaj na mnie chwilę w samochodzie. Po czym wysiadł. Wyjąłem kluczyki ze stacyjki i również wysiadłem z auta, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Śnieg sypał już wówczas gęsto, a porywy mocnego wiatru wciskały się za kołnierz. Ledwie widoczna w oddali dzielnica biedoty rysowała się jak sylwetki odległych gór.
Mężczyzna powoli podszedł w kierunku zarośli, gdzie się wysikał. Wyjąłem pistolet i wycelowałem mu w plecy. Obrócił się do mnie i – zapinając spodnie – powiedział: – Bracie, źle mnie zrozumiałeś. – Milcz. Zostaw to, opuść spodnie! – Możesz popytać o mnie w fabryce, powiedzą ci, że jestem dobrym człowiekiem! – Zamknij się. Spodnie w dół! Mężczyzna posłuchał i spodnie opadły mu do kostek. Wyjąłem zza pasa kajdanki. – Nie pozwól, żeby dziecko było tego świadkiem. Co sobie pomyśli? –powiedział. Zamarkowałem kopniaka w kierunku jego bielizny, nawet nie próbował się uchylić. – Klinika jest tuż przed nami, należy do mojego przyjaciela, możesz sam sprawdzić –prosił.
Prawą stroną jezdni nadjechała ciężarówka z piaskiem i w tym samym momencie uświadomiłem sobie dwie rzeczy: nie włączyłem świateł awaryjnych, a droga zasypana jest śniegiem. Ciężarówka przez moment jakby się wahała, nim w końcu z całej siły uderzyła w taksówkę, w ułamku sekundy zgniatając jej tył i wyrzucając ją ukośnie w powietrze w naszym kierunku. Dokładnie w chwili, gdy trafiał mnie odłamek szkła wielkości dłoni, pochodzący z samochodowych świateł, oddałem strzał w kierunku mężczyzny.
Od kiedy właściwie moje wspomnienia nabrały wyjątkowej przejrzystości i stały się częścią mojego późniejszego życia? Tego nie wiem. Ile z przewijających się w mojej głowie wydarzeń naprawdę miało miejsce, a ile złożyłam sobie sama z odłamków wspomnień, pozostaje zagadką. Ojciec często nie mógł się nadziwić, jak wiele zapamiętałam z dzieciństwa. Zdarzało się, że wyciągałam z niepamięci fragmenty zdarzeń, które dawno już w nią popadły. Wówczas dopiero przypominał sobie, że coś takiego faktycznie miało miejsce i w dodatku zgadzało się w najdrobniejszych szczegółach. Jeśli wziąć pod uwagę, jak mała wówczas byłam, wydaje się to nieprawdopodobne. Czasem z kolei ojciec nawiązywał do spraw, które wydarzyły się bardzo niedawno – ot, może z tydzień wcześniej – a które ja zdążyłam kompletnie wymazać z pamięci, tak że nie pozostał po nich najdrobniejszy ślad. Ojciec zaczynał wówczas wątpić, czy rzeczywiście się zdarzyły. Czyja pamięć tak naprawdę szwankuje, jego czy moja?
Okoliczności śmierci matki nie pamiętałam. Widziałam oczywiście jej zdjęcia. Nic szczególnego, po prostu jakaś nieznana mi kobieta. Czasem budziło to mój słuszny gniew, bo dlaczego właściwie stała się mi obca? Odpowiedź ojca rozczarowywała: nie było żadnego konkretnego powodu. Nie tylko przecież rodząca ryzykuje życiem, każdego człowieka, nawet zdrowego i w pełni sił, w każdej chwili może uśmiercić pijany kierowca.
Ojciec nie ożenił się ponownie. Panie w przedszkolu podcierały mi tyłek i trenowały do korzystania z toalety w wyznaczonym czasie. A jeśli zdarzyło mi się narobić w majtki albo wdać w przepychankę z innym dzieckiem, biły mnie. Płaczesz? Plask! – dostawałam w policzek. Nadal? To jeszcze raz, do skutku. No, ciekawe, czy teraz będziesz dalej wyła! W innych okolicznościach to samo robiłaby matka. Ta myśl nieco mnie podnosiła na duchu. Gdy więc wieczorami po inne dzieci przychodziły ich matki, myślałam sobie, że te bardziej pechowe zarobią w domu kolejne manto. Niestety, te łagodzące sieroctwo złudzenia nie towarzyszyły mi zbyt długo, bo w wieku sześciu lat poznałam Małego Shu i jego rodzinę.
Mieszkali w sąsiedztwie, w tym samym co my rzędzie niskich, parterowych domów, tyle że oni pośrodku, a my we wschodniej części. Codziennie, gdy po skończonej zmianie ojciec, pchając rower, odbierał mnie z przedszkola, w drodze powrotnej mijaliśmy ich dom. Ojciec pracował jako ślusarz i był bardzo dobry w tym, co robił. Na innych, zatrudnionych w tym samym co on czasie, nadal wołano Mały Zhao, Mały Wang, Mały Gao, jego zaś tytułowano Majstrem Li. Każdego dnia, gdy ojciec przechodził przez fabrykę, prowadząc rower, na którym siedziałam, nieustannie ktoś go zagadywał: Majster już po robocie? Idzie majster do domu szykować kolację? Czy majster wyrobił już brykiety na zimę? Może pomóc? Często ktoś podchodził, by ze mną pożartować. Ojciec odpowiadał ze śmiechem, ale rzadko się zatrzymywał. Ofiarowywano mu też własnoręcznie zrobione na drutach szaliki i swetry: czerwone, niebieskie, granatowe. Przyjmował je, a następnie chował do szafy, wraz z kulkami przeciw molom. W młodości był ponoć dość zapalczywy, ale po ślubie się zmienił, dla matki był dobry i bardzo rzadko się z nią kłócił. Wolał zmilczeć, niż sprawić jej przykrość. Po jej śmierci schudł o połowę, ale później znów się poprawił, a nawet nauczył się sam gotować. W zakładzie szybko awansował na kierownika brygady i miał pod sobą dwóch czeladników. Nie wymagał od nich parzenia sobie herbaty czy prania odzieży roboczej, ale za to nauczył ich wszystkiego, co sam potrafił. A potrafił za pomocą trzech kluczy francuskich w dwie minuty i czterdzieści pięć sekund złożyć cały silnik. Gdy po skończonym obiedzie widziano, że – zamiast przyglądać się robotnikom grającym w karty – z marsową miną idzie do przedszkola zajrzeć do mnie podczas poobiedniej drzemki, to znaczyło, że któryś z czeladników nie przyłożył się do pracy.
Miałam sześć lat, gdy po raz pierwszy wdałam się w pogawędkę z Małym Shu. Widywaliśmy się oczywiście już wcześniej. Byłam od niego rok starsza, ukończyłam przedszkole i chodziłam do zerówki. Za rok miałam iść do szkoły. Shu chodził do grupy starszaków i był znanym w sąsiedztwie łobuziakiem. Pewnego razu dzieciaki grały w piłkę. Rzucały ją sobie i łapały, on zaś kopnął ją tak mocno, że z miejsca stłukł zawieszoną na suficie świetlówkę. Opadł z niej fluorescencyjny pył i osiadł dzieciakom na głowach. Opiekunki nie zbiły Shu – zamiast tego wszyscy razem udali się do działu zaopatrzenia i marketingu poszukać jego ojca. Ten popatrzył, zamienił z paniami kilka słów, obejrzał głowy przerażonych maluchów, po czym poszedł kupić dwie nowe jarzeniówki i torbę cukierków Biały Królik. Następnie wdrapał się na stołek i wymienił lampę. Panie z przedszkola najpierw asekurowały go podczas całej operacji, a później zatrzymały, żeby posiedział z nimi chwilę, pogawędził i poskubał słonecznik. W końcu w atmosferze rozmów i śmiechów ojciec Shu wrócił do biura.
Był osobą niezmiernie aktywną, miał rozmaite koneksje, zawsze się dobrze ubierał i potrafił załatwić sprawy, zdawałoby się, niezałatwialne.
Pierwszą rozmowę z Shu nawiązałam tamtego letniego wieczoru, gdy uparłam się, żeby wymienić trzymanego w ręku loda na jego pudełko zapałek.
Później wielokrotnie nocami wyświetlałam sobie w głowie ten wieczór. Początkowo jako zwykłe wspomnienie, potem jako rodzaj ćwiczenia zapobiegającego temu, by moja własna pamięć nie dokonała w nim zmian albo by – tak jak wiele innych wieczorów – kompletnie się w niej nie rozpłynął.
Kochałam bawić się zapałkami. Podkradałam je ojcu i podpalałam wszystko, co się dało. Prawdę mówiąc, na co dzień byłam dość posłusznym dzieckiem, raczej małomównym, potrafiłam wstrzymać siusiu, gdy pani w przedszkolu nie pozwalała iść do toalety. Pewnego razu wstrzymywałam je tak długo, że aż zaczęłam szczękać zębami, a w końcu zemdlałam. Ale kochałam ogień, a na widok zapałek stawałam jak zaczarowana. Raz podpaliłam list matki do ojca i to był jeden z niewielu przypadków, gdy ojciec spuścił mi lanie. Od tamtej pory zapałki zniknęły z naszego domu.
Tamtego wieczoru praktycznie wyrwałam pudełko z rąk Shu i błyskawicznie zamieniłam je w kulę ognia. Zbyt długo się przed tym powstrzymywałam i nie mogłam już wytrzymać. Nie zwracając uwagi na przypalone palce, patrzyłam, jak wyrzucona w powietrze płonąca kula spada i gaśnie. Wówczas znienacka wybuchnęłam płaczem. Nie dlatego, że się wystraszyłam, ale dlatego, że uświadomiłam sobie, jak rozrzutna byłam, bawiąc się w ten sposób.
Ojciec się rozgniewał, ale powstrzymał się od uderzenia mnie. – Co za dzieciak – powiedział. – Mała Fu, zobacz, co ja z nią mam. – Lubisz bawić się zapałkami? – spytała mnie Fu Dongxin. Ze spuszczoną głową skubałam skórkę poparzonego palca i nie odpowiadałam. – Dlaczego?– spytała znowu. Nadal milczałam. Ojciec szturchnął mnie w ramię. – Ciocia Fu zadała Ci pytanie! – Są ładne – odpowiedziałam. – Co jest ładne? – Płomienie. Płomienie są ładne. – Podejdź do mnie – poprosiła. Zbliżyłam się, a ona przytrzymała mnie za ręce i przyjrzała mi się. – To dziecko może w przyszłości do czegoś dojść – powiedziała. – Do czego? – spytał ojciec. – Nie wiem. Ale ma w sobie ciekawość. Shu jest jeszcze mały, nie usiedzi w miejscu, czego by go nie uczyć, z miejsca zapomina. – Ma tylko cztery lata– odparł ojciec – niech się jeszcze bawi. – Jeśli mi ufasz – powiedziała Fu Dongxin – przyślij ją do mnie wieczorem, po kolacji. W niedzielę może być w ciągu dnia. Mam tu sporo książek. Sama lubiłam się bawić ogniem, gdy byłam mała. – Gdzież tam, jak mógłbym sprawić wam tyle kłopotu – odparł ojciec. – Jakiego kłopotu?– zaprotestował Zhuang Dezeng. – Teraz, kiedy wolno mieć tylko jedno dziecko, tym lepiej, że przyjdzie. Będą się mogli razem pobawić. A i ty odsapniesz chwilę. Z kim niby Dongxin ma omawiać te wszystkie książki, może ze mną? – Chyba należałoby podziękować cioci i wujkowi? – upomniał mnie ojciec. – Dziękuję, ciociu. Dziękuję, wujku. Tymczasem Shu, kucając na ziemi, zajęty był przyglądaniem się resztkom loda, wówczas już kompletnie pokrytego mrówkami, które – utknąwszy w słodkiej mazi – nie potrafiły się uwolnić.
Następnego dnia wypadał zwykły dzień roboczy, nie mogłam się więc doczekać wieczoru. Gdy nadszedł, ojciec w ogóle nie podjął tematu, ale jak zwykle rozpalił w piecu, przygotował posiłek, po czym rozstawił na kangu niewielki stolik i oboje w milczeniu zasiedliśmy do kolacji. Przed snem rozpłakałam się po cichu z żalu i – leżąc w posłaniu – paznokciami zdrapywałam fragmenty pokrycia ze ściany i wsuwałam je do ust. Aż w końcu usnęłam.
Nadszedł niedzielny ranek. Obudziłam się i odkryłam, że ojca nie ma, a drzwi są zaryglowane. Zazwyczaj gdy miał coś do załatwienia, w ten sposób zamykał mnie w domu. Nie zawracałam sobie głowy odsłanianiem zasłon, przemyłam tylko twarz, umyłam zęby i poszukałam na kuchence czegoś do zjedzenia. Ojciec wrócił spocony, dźwigając mnóstwo rzeczy: żeberka, dwie torby jabłek i pudełko słodyczy marki Czurin. Przebrał mnie w czyste ubrania, odsłonił zasłony, wpuszczając do pokoju ostre promienie słońca. Włożył sprany komplet odzieży roboczej i zielone gumiaki, które niedawno im przydzielono. Później wziął zakupione rzeczy i ręka w rękę udaliśmy się do domu Shu.
Jego tata pastował właśnie skórzane buty, a chłopiec bawił się obok w puszczanie baniek mydlanych. Fu Dongxin siedziała na kangu i szkicowała coś na białej kartce papieru. Ojciec Shu podniósł głowę i spojrzał na nas: – O, przyszliście! – Jesteś zajęty? – spytał mój ojciec, po czym wszedł do środka, położył zakupy na szafce i pouczył mnie: – Zwracaj się do cioci „Nauczycielko Fu”.
Dwunastego grudnia 1995 roku Shu na czele bandy chłopaków brał udział w bójce. Ucznia pobliskiego gimnazjum pobili tak, że miał złamany nos i lekkie wstrząśnienie mózgu. To było wieczorem, ale dowiedziałam się o tym dopiero następnego dnia rano, podczas lekcji z Fei. Przerabiałyśmy akurat starotestamentową Księgę Wyjścia: „Pan rzekł do Mojżesza: «Czemu głośno wołasz do Mnie? Powiedz Izraelitom, niech ruszają w drogę. Ty zaś podnieś swą laskę i wyciągnij rękę nad morze i rozdziel je na dwoje, a wejdą Izraelici w środek na suchą ziemię»”5, gdy wychowawca Shu wszedł na podwórze i opowiedział mi o całym zajściu. Shu nie było wtedy w domu, poleciał grać w piłkę. – Zostań tutaj, Fei – powiedziałam – i czytaj dalej. Nie musisz być wierząca, żeby docenić moc zawartą w tych słowach. Jeśli Shu wróci, powiedz, żeby już nigdzie nie wychodził i czekał tu na mnie. Po czym wzięłam książeczkę oszczędnościową i udałam się do banku. Podjęłam tysiąc pięćset juanów. Dwieście chciałam dać nauczycielowi, ale ich nie przyjął. Wzbraniał się, mówiąc, że ojciec Shu pamięta o nim przy okazji każdego święta, że to normalne, chłopcy w tym wieku się biją, na przyszłość należy jednak unikać takich zorganizowanych, grupowych bijatyk. Takie wyrostki nie zdają sobie sprawy z własnej siły, jeszcze doprowadzą do jakiejś tragedii. Już teraz Shu nie waha się rzucić na starszego od siebie ucznia, a co będzie potem?
Wraz z nauczycielem udałam się do domu pobitego ucznia. Dopiero co wypuszczono go ze szpitala. Wręczyłam jego rodzicom owoce i wsunęłam do ręki pieniądze, a potem chwilę z nimi pogawędziłam. Sprzedawali jedwabne apaszki na targowisku Wu’ai i nie najgorzej im się wiodło. Doszliśmy do względnego porozumienia, a na odchodnym, jeszcze przy drzwiach, powiedzieli mi: – Taka kulturalna kobieta z ciebie, jakim cudem twój syn wdał się w takie towarzystwo? Nic nie odpowiedziałam. Do domu wróciłam autobusem.
W domu zastałam Shu, który zmuszał Fei, by grała z nim w piłkę. Ustawił na podwórzu dwa kamienie wyznaczające bramkę i kazał jej stanąć między nimi. Po czym posłał tak mocne uderzenie, że piłka trafiła ją prosto w twarz, zostawiając na niej wyraźny ślad. Oszołomiona uderzeniem dziewczyna pobiegła po piłkę, którą odrzuciła Shu. – Natychmiast do domu – ryknęłam. Shu kopnął piłkę w stronę Li Fei. – Masz, poćwicz trochę, żebyś nie grała jak niepełnosprawna. Z piłką w objęciach weszła za nim do pomieszczenia.
Usiadłam na drewnianym stołku, ale jemu poleciłam stać. – Jutro wróci ojciec. Dzwoniłam po niego– powiedziałam. – Nie strasz mnie, mamo, dobrze wiem, że ojciec tak szybko nie wróci, dopiero co wyjechał. – Stój porządnie, jak do ciebie mówię! Co powiedziałeś przed chwilą do Fei? – Nic takiego nie mówiłem. Widać, że głupia, to co, nie można nawet skomentować? – Przeproś ją. Nadal z piłką w rękach wtrąciła się Li Fei: – Nauczycielko Fu, on nie mówił tego specjalnie. Faktycznie, jestem trochę głupawa. – Sama widzisz – powiedział Shu. – PRZEPROŚ JĄ. –Mowy nie ma. Sama mnie uczyłaś, że należy być szczerym. Jeśli ją przeproszę, to nie będzie szczere. – Chcę, żebyś ją szczerze przeprosił. – To niemożliwe. – Shu, pogramy jeszcze? – spytała Li Fei. Nie zaszczycając jej jednym spojrzeniem, odparł: – Nie, nie pogramy. Nigdy już się w nic nie pobawimy. – Fei – powiedziałam – od dziecka towarzyszysz mu w zabawach. Przecież jesteś starsza. Nie masz już dość? Nie odpowiedziała. – Zhuang Shu – zwróciłam się do syna – jutro wróci ojciec, to się z tobą rozmówi. Ja nie mam do ciebie siły.
Godzinę wcześniej z budki telefonicznej zadzwoniłam do Dezenga, żeby mu powiedzieć o kłopotach, jakie zgotował nam Shu. Tym razem to nie przelewki, chodziło o zorganizowaną grupę, która napadła na pojedynczego ucznia. Dezeng bardzo się zdenerwował. – Jutro wracam z Yunnanu – oznajmił. – Rób, co masz do załatwienia – odpowiedziałam. – Sprawę tutaj mamy już omówioną i domkniętą. Pokazałem im próbki opakowań, bardzo się spodobały. – Naprawdę uważają, że się nadadzą? – spytałam. – Powiedzieli, że nigdy wcześniej nie widzieli tak udanych rysunków. – W takim razie trzeba kuć żelazo, póki gorące. Co do Shu, sama z nim porozmawiam.– Bo niby to nie znam naszego syna? To na nic. I tak muszę wrócić, obejmujemy część udziałów w tutejszym zakładzie, naszym wkładem ma być technologia. Teraz i tak wszyscy zlecają outsourcing, chcę pogadać z fabryką w Shenyangu, czy nie moglibyśmy przejąć drukarni i prowadzić jej sami. Mielibyśmy własny zakład.
Widząc, że nie żartuję, Shu zaczął się denerwować. –Mamo, to nie tak, to tamten najpierw napadł na mnie, bili mnie w kilku, dopiero później my poszliśmy mu przylać. – Czy wiesz, że grzechem jest bić innych? – spytałam, czując, że drżą mi ręce. – Co?! – Nieważne, z jakiego powodu. Grzechem jest uderzyć kogoś. – Czyli jak ktoś mnie bije, to mnie nie wolno mu oddać, tak? To na przyszłość każdy będzie mógł mi wtłuc?! Patrzyłam na niego, na tę jego okrągłą twarz, zupełnie jak twarz Dezenga, i krótkie, niesforne włosy. Było nas troje w tej rodzinie, a jednak to oni podobni byli do siebie jak dwie krople wody.
Przytrzymałam dłonie, by uspokoić ich drżenie, i odparłam: – Mniejsza o to. Pomówmy o tym, co powiedziałeś Fei. Jak możesz się tak do kogoś odzywać, tak bez szacunku? Shu zwrócił się do Li Fei: – Starsza siostro, mój błąd. – Co to ma być?! – uniosłam się. – Masz mnie za głupią? – Mamo, no przecież przyznałem się do winy! – Ty to nazywasz przeprosinami? Wiesz, że Fei jest nieśmiała, powinieneś ją chronić, a ty jej jeszcze dokuczasz? Kim ty właściwie jesteś?! Gdyby nadal trwała rewolucja kulturalna, pewnie własną matkę też byś pobił?!– Co za rewolucja kulturalna? – zdziwił się. – Nie musisz wiedzieć nic więcej. Proszę ją porządnie przeprosić! Shu zwrócił się do dziewczyny i powiedział: – Siostro Fei, to moja wina, nie chciałem tego. Następnym razem ja stanę na bramce, a ty będziesz kopać we mnie. A w przyszłości jeśli ktokolwiek się odważy zrobić ci przykrość, to go zabiję!– Przyjmuję twoje dobre intencje. Musisz tylko popracować nad słownictwem – powiedziałam. – Będę o tym pamiętać – odparła Li Fei. – Idź na dwór – zwróciłam się do syna – nie skończyłam jeszcze lekcji z Fei. – Mamo, czy mogłabyś nie mówić wszystkiego ojcu? Może ja też zostanę i posłucham lekcji? – Idź na dwór się bawić – powiedziałam.
Zasiadłyśmy z Fei na kangu i przeczytałyśmy Exodus. Po czym wyjaśniłam jej kilka miejsc, których zrozumienie – jak sądziłam – mogłoby jej sprawić trudność. W końcu spytałam: – Mała Fei, jak długo już chodzisz do mnie na lekcje? – Sześć, siedem lat – odparła. – Czy sądzisz, że miały sens? – Oczywiście! Codziennie z niecierpliwością czekam na wieczór. – Odkąd cię pierwszy raz zobaczyłam, wiedziałam, że masz potencjał. Nie pomyliłam się. Jesteś teraz na wyższym poziomie niż przeciętny gimnazjalista. – Nie jestem pewna. – Nieważne, co będzie, musisz w swoim rytmie, w swoim stylu pisać, czytać, przerabiać jak najwięcej książek. – Dobrze. – Przed tobą niebawem egzamin do gimnazjum. Na pewno pójdzie ci jak z płatka. – Nawet gdybym się dostała, to i tak nie mamy dziewięciu tysięcy juanów. Ojciec każe mi do niego przystąpić, ale nie zrobię tego. – To nic. Przyślij ojca do mnie, pomogę wam wyłożyć pieniądze. Wiem, że po zwolnieniu z fabryki twój ojciec nie ma stałej pracy. Teraz macie nieco gorszy okres, ale w przyszłości na pewno się wam poprawi! Wtedy mi zwrócicie. Pamiętaj, kto ma wiedzę, fach, ten nie ma się czego bać. Teraz jest dobry czas na naukę. Kiedy ja chciałam się uczyć, nie było takiej możliwości. – Nie mogę przyjąć waszych pieniędzy. – Nie sądzę, żebyśmy miały przed sobą więcej niż kilka lekcji. – Dlaczego?! – podniosła głowę Fei. – Wkrótce wszystkie te domy zostaną wyburzone,wszyscy będziemy się musieli wyprowadzić, poszukać nowego miejsca do zamieszkania. Więc nie będziemy już sąsiadami. Wiesz, dlaczego wybrałam na dzisiaj fragment Księgi Wyjścia? – Więc już więcej nie zobaczę Shu...? – Wybrałam go, żebyś zapamiętała, że jeśli tylko masz w sercu prawdziwą, szczerą wiarę, góry i morza ustąpią ci drogi, a ludzie, którzy ci dokuczali, którym twoja obecność przeszkadzała, zostaną ukarani. Zapamiętaj to sobie na zawsze, pamiętaj o tym nawet wtedy, gdy będziesz już dorosła, nawet wtedy, gdy będziesz stara. Li Fei nie odpowiedziała. Siedziała ze wzrokiem utkwionym gdzieś za oknem. Nie byłam pewna, czy mnie zrozumiała.