Miranda w retrogradacji - Lauren Layne - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Miranda w retrogradacji ebook i audiobook

Layne Lauren

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

90 osób interesuje się tą książką

Opis

Ani nauka, ani astrologia nie znają wszystkich odpowiedzi. Czasem trzeba zaufać sercu.

Miranda Reed, najmłodsza profesorka fizyki Uniwersytetu Nova, prowadzi swoje życie według precyzyjnego planu. Wszystko zmienia się jednak, gdy nie dostaje awansu, który uważała za pewnik. Nagle jej uporządkowana rzeczywistość zamienia się w chaos.

Zrozpaczona utratą pracy, Miranda decyduje się na chwilę wytchnienia i zaczyna patrzeć w gwiazdy — ale tym razem nie w poszukiwaniu czarnych dziur. Zaczyna interesować się astrologią, którą wcześniej ignorowała.

Postanawia przez rok kierować się wskazaniami swojego horoskopu, by dowiedzieć się, dlaczego jej życie się tak skomplikowało. Unika przeprowadzki, bo Merkury jest w retrogradacji, a wizję zacieśnienia więzi z tajemniczym artystą z sąsiedztwa odrzuca, twierdząc, że jego energia Barana jest dla niej nieodpowiednia. Zamiast tego, przyciąga ją czarujący ojciec nowej uczennicy — w końcu to Strzelec, więc wydaje się dla niej idealny… prawda?

Czy wskazówki gwiazd pomogą jej odzyskać kontrolę, czy może odkryje, że czasami, by zrozumieć siebie, trzeba po prostu zaufać sercu?

Ta historia jest naprawdę SWEET. Sugerowany wiek 16+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 59 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kinga Miśkiewicz

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dominiczque

Nie oderwiesz się od lektury

Prosta i oklepana ale bardzo urocza historia.
00


Podobne


TYTUŁ ORYGINAŁU:

Miranda in Retrograde

Wydawczyni: Maria Mazurowska, Agata Ługowska

Redakcja: Ida Świerkocka

Korekta: Katarzyna Kusojć

Projekt okładki: Agata Łuksza

Copyright © 2024 by Lauren Layne

Copyright © Gallery Books, an Imprint of Simon & Schuster, LCC

Copyright © 2025 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Fabianowska, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-099-1

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska

KWIECIEŃ

Kiedy w wieku dziewięciu lat postanowiłam, że chcę zostać astrofizyczką, myślałam, że to oznacza, iż pewnego dnia będę badać gwiazdy.

A nie że sama zostanę gwiazdą.

Teraz bądźmy szczerzy. Nie jestem gwiazdą w znaczeniu Aniston, Clooneya czy Streep. Nikt nie zaczepia mnie na ulicy i nie prosi o zdjęcie.

Mówiąc językiem nerdów: jeśli przyjmiemy, że tłum Clooneyów zalicza się do błękitnych superolbrzymów wszechświata, to doktor Miranda Reed (czyli ja) jest raczej gwiazdą na poziomie czerwonego karła.

Mówiąc językiem innym niż nerdów: mało prawdopodobne, że paparazzi kiedykolwiek wyskoczą zza krzaka, aby sfotografować mnie niosącą zakupy.

Nie można powiedzieć, że jestem powszechnie znana.

Ale w inteligenckich kręgach towarzyskich?

Cóż, powiem tak: może nie jestem Człowiekiem Roku magazynu „People”, ale zostałam Naukowcem Roku magazynu „Citizen”. Trafiałam też regularnie na listy „30 przed 30” – wpływowych osób przed trzydziestką magazynu „Forbes”, dopóki zeszłoroczne urodziny nie pozbawiły mnie szansy na wygraną.

Ponadto siedem razy uczestniczyłam w programie Va banque, cztery razy go wygrałam. I dwukrotnie byłam gościem specjalnym teleturnieju. A jeśli kiedykolwiek oglądaliście poranny program w czasie Niebieskiego Księżyca lub w trakcie deszczu meteorytów, bardzo prawdopodobne, że tam mnie widzieliście.

Z dumą mogę powiedzieć, że często bywam pierwszym wyborem głównych sieci, gdy potrzebują kogoś, kto wyjaśni coś „naukowego” ich widzom.

W tym momencie, przedstawiając wam moją nie do końca skromną osobę, muszę powiedzieć, że taka pseudosława jest wyczerpująca i że po prostu chcę być zwykłą naukowczynią.

Lubię jednak przybliżać naukę masom. I dzielić się nią, zwłaszcza z dziewczynami i kobietami, którym świat matematyki, nauk ścisłych, inżynierii i technologii może wydawać się niezrozumiały i niedostępny. Ale co najważniejsze – świadomość własnej sławy, nawet skromnej, pomaga mi przetrwać oczekiwanie.

Na ten dzień, ten moment, na który my, akademicy, pracujemy przez całe nasze naukowe życie.

Dzień, w którym decyzja o krótkim „tak” lub „nie” może zadecydować o wzlocie lub upadku naszej kariery.

Etat naukowy.

– Dziękuję bardzo, doktor Reed – mówi blondynka, studentka studiów licencjackich, stojąc w moim biurze i powiększając selfie, które właśnie sobie zrobiłyśmy jej telefonem komórkowym.

Jennifer Müller, studentka mojego obecnego kursu Astronomia 101, dziewczyna o bystrym, dociekliwym umyśle oraz skłonności do spóźniania się na każde zajęcia, mruży oczy i patrzy w ekran.

– Czy mogłabym nałożyć filtr, zanim to opublikuję? Oświetlenie tutaj jest trochę nijakie.

– Jasne. Ale żadnego Photoshopa, żeby powiększyć mi oczy lub zwęzić talię ani innych bzdur – zastrzegam. – Nienawidzę tego syfu.

– Ależ skąd! Jest pani tak naturalnie ładna! Chciałabym móc obejść się bez makijażu.

Mrugam zaskoczona.

Bo ja mam makijaż. Tyle że nie użyłam tony kosmetyków. Jedynie korektor, aby ukryć fakt, że mój harmonogram nie pozwala na zbyt wiele snu, oraz żel, aby utrzymać w ryzach moje gęste, charakterystyczne brwi – no i oczywiście tusz do rzęs i kreski, ale która kobieta nie upiększa sobie oczu? Najwyraźniej jednak coś, co uważałam za subtelne, okazuje się… niewidoczne dla innych.

Zapisuję sobie w myślach, żeby dodać trochę szminki do mojego makijażowego miksu.

– Jeszcze raz dzięki za zdjęcie – mówi Jennifer. – Normalnie nie proszę o takie fotki, ale mój tata jest pani wielkim fanem. Oszaleje ze szczęścia.

– To dla mnie przyjemność. I założę się, że tata byłby jeszcze bardziej zachwycony, gdyby usłyszał, że któregoś dnia udało ci się dotrzeć na zajęcia na czas – dodaję, łagodząc upomnienie uśmiechem.

Jennifer się krzywi.

– Jasne. Strasznie. Przepraszam. Po prostu nie jestem rannym ptaszkiem. Nie mogę uwierzyć, że wydział wstawił panią w grafik na ósmą rano, kiedy tylu ludzi stara się dostać na te zajęcia. Powinna mieć pani pierwszeństwo w wyborze godzin!

Ponieważ dziewczyna już wychodzi, nie zawracam jej głowy tłumaczeniem, że sama wybrałam ósmą rano, właśnie ze względu na popularność moich zajęć. Poprosiłam kierownika o najwcześniejszy możliwy termin. Niepopularna godzina sprawia, przychodzą głównie ci, którym naprawdę zależy na nauce, a nie ci, którzy chcą tylko zobaczyć „profesorkę Va banque” na żywo.

Jennifer wychodzi z mojego gabinetu, obiecując, że jutro rano stawi się jako pierwsza na zajęciach.

Zanim zdążę wrócić do oceniania najnowszej partii prac na temat cyklu życia gwiazd, znowu ktoś mi przerywa – tym razem kolega, profesor.

– O mój Boże, to doktor Miranda Reed! – mówi Elijah dramatycznym szeptem i udaje, że trzaska foty z szybkością karabinu maszynowego jak paparazzi.

A potem udaje, że rozpina koszulę.

– Podpiszesz mi stanik?

Przewracam oczami, gdy Elijah Singh, profesor fizyki komputerowej, przysuwa sobie krzesło i siada po drugiej stronie biurka. W przeciwieństwie do moich zajęć na te prowadzone przez Elijaha nie ma listy oczekujących.

Jednak w przeciwieństwie do większości moich kolegów on, jak się wydaje, nie ma mi tego za złe.

Elijah jest najbliższy definicji mojego przyjaciela w bezwzględnym świecie, jakim jest Wydział Fizyki Uniwersytetu Nova. Jest też w podobnym wieku, co zapewne sprawiło, że kiedyś podjęliśmy nierozsądną próbę umawiania się na randki. Na szczęście podczas trzeciej randki równocześnie doszliśmy do wniosku, że najbardziej wybuchowe namiętności budzą w nas nasze dyskusje o procesach syntezy jądrowej. Teraz Elijah jest szczęśliwie żonaty z uroczą geolożką o imieniu Sadie, a my nawiązaliśmy serdeczną przyjaźń.

Pokazuje na niedawno dostarczone białe róże na moim biurku i uśmiecha się wyczekująco.

– Ten efektowny bukiet oznacza, że mogę ci już pogratulować?

– Poczekaj z tymi gratulacjami – odpowiadam, wypuszczając nerwowy oddech. – Jeszcze nic nie wiem.

Ruchem głowy pokazuję na bukiet.

– Kwiaty są od mojej rodziny. Trochę się pospieszyli z tymi gratulacjami.

– Cóż, mogą z dużą pewnością zakładać, że będzie czego gratulować – stwierdza Elijah. – Co prawda jesteś najmłodsza na naszym wydziale, ale jesteś też jego twarzą. Zarząd nie zaryzykuje utraty kury znoszącej złote jajka.

Niedostrzegalnie zaciskam usta, usiłując zignorować szpilę w jego słowach. Doceniam wiarę Elijaha w moje możliwości, ale denerwuje mnie, że nawet najbliższy kolega z pracy myśli, że dostanę stałą posadę ze względu na status celebrytki. Że jestem pewniakiem w jednym z najlepszych instytutów naukowo-technicznych w kraju tylko dlatego, że lepiej niż inni wypadam przed kamerą i czuję się swobodnie przed mikrofonem. I że będę dobrodziejstwem dla wydziału nie dlatego, że jestem niezwykłą naukowczynią, lecz dlatego, że kontynuuję dziedzictwo Carla Sagana i Neila deGrasse’a Tysona w popularyzowaniu nauki.

To mnie irytuje.

Nie chcę zostać pełnoprawną profesorką tylko dlatego, że występowałam w programach telewizyjnych.

Chcę zdobyć stanowisko z takimi samymi zasługami jak moi koledzy i z tych samych powodów – ponieważ jestem doskonałą wykładowczynią, ponieważ moje prace naukowe i teorie są najwyższej klasy i ponieważ jestem naprawdę zdolna.

Stała posada jest ostatecznym znakiem uznania akademickiego. A zostanie profesorem zwyczajnym na prestiżowym uniwersytecie na Manhattanie, takim jak Nova, jest celem najwyższym. Przynajmniej dla córki matematyczki z Harvardu i fizyka cząstek elementarnych z MIT oraz siostry profesora chemii z Yale i mikrobiologa z Boston College.

W środowisku akademickim, nawet bardziej niż w samej nauce, chodzi nie tylko o to, co robimy – ale też o to, kim jesteśmy, od pokoleń. Nie pamiętam ani jednego Dnia Niepodległości, podczas którego mój tata nie opowiadałby każdemu, kto zechciał słuchać, że w roku tysiąc siedemset pięćdziesiątym jego przodek uczył na Harvardzie Johna Adamsa, jednego z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych. Podczas kolejnych rodzinnych kolacji powraca dyskusja, kto z nas – z rodu Reedsów – jako następny będzie uczył przyszłego prezydenta.

Jak dotąd najdalej zaszła moja matka. Była sekretarz stanu uczęszczała kiedyś na jej zajęcia i ponoć z trudem je zaliczyła.

– To nie jest dobry znak, że czekają do końca dnia, aby mnie powiadomić o swojej decyzji – mówię do Elijaha, nie potrafiąc ukryć zdenerwowania w głosie. – Coś może być na rzeczy, nie uważasz? Awansujesz kogoś na początku dnia, a zwalniasz pod koniec?

Elijah wywraca oczami.

– Nie zwolnią cię.

Unoszę głowę i patrzę na niego.

– W tym świecie odmowa stałego zatrudnienia jest w zasadzie równoznaczna ze zwolnieniem.

– To akurat prawda – przyznaje. – Jeśli ktoś zostanie zwolniony, ludzie mogą przynajmniej spekulować na temat jakiegoś efektownego, skandalicznego powodu. Jednak odmowa stałego etatu oznacza…

– Że po prostu nie jesteś wystarczająco dobry – kończę za niego.

– Zgoda. Ale ty – celuje we mnie palcem – jesteś wystarczająco dobra. Jesteś praktycznie…

– Przepraszam, że przerywam. Doktor Reed, masz chwilę? – Elijah i ja patrzymy w stronę drzwi, które wypełnia sobą doktor Brenda Kowalski.

Owszem, wypełnia, choć ta błyskotliwa uczona ma wzrost siedzącego psa. Jednak jej intensywna osobowość emanuje ekspansywną, wręcz porażającą obecnością, przed którą drży większość studentów i przynajmniej połowa kadry.

Nigdy nie zaliczałam siebie do tej przerażonej połowy.

Właściwie uważam Brendę niemal za przyjaciółkę. Może nie w tej kategorii przyjaźni, jaka łączy mnie z Elijahem, ale kiedy dołączyłam do Nova University jako najmłodszy profesor w historii Wydziału Fizyki, doktor Kowalski wzięła mnie pod swoje skrzydła. Przyznaję, że chwilami czułam się trochę jak pod pieczą smoka, ale z czasem stała się dla mnie mentorką i powierniczką.

I może właśnie dlatego, że znam ją tak dobrze, czuję ucisk w żołądku na widok jej miny. Zdecydowanie nie wygląda na kogoś, kto przynosi dobre wieści.

Wydaje się, że Elijah nie wyczuwa ukrytego napięcia Brendy. Wymyśla jakąś bezsensowną wymówkę, żeby wyjść, i pokazuje mi podekscytowany gest uniesionego kciuka za plecami Kowalski, po czym ta delikatnie zamyka za nim drzwi.

Brenda poprawia okulary i odchrząkuje.

I już wiem. Wiem.

Dzieje się coś nie do pomyślenia.

Och.

Mój Boże.

Nie mam dużego doświadczenia z porażkami, ale na pewno potrafię je rozpoznać, kiedy we mnie uderzają.

– Odrzucili moją kandydaturę na stanowisko – mówię chrypliwym szeptem.

Brenda kiwa głową z miną pełną szczerego żalu.

– Poprosiłam, żeby pozwolono mi powiedzieć ci to prywatnie zamiast standardowej praktyki ogłaszania decyzji przed całą radą.

Udaje mi się skinąć głową w geście wdzięczności za jej troskę, ale trudno mi poczuć coś więcej niż odrobinę wdzięczności.

Złagodzone odrzucenie nadal jest odrzuceniem.

I boli tak bardzo, że nie mogę oddychać.

W zamęcie dezorientacji i niedowierzania mam mglistą świadomość, że Brenda mówi dalej. Wyjaśnia. Więc próbuję się skupić, gdy ona bez przerwy gada o błędnych priorytetach i mojej publicznej personie, która odwraca uwagę od naukowych celów wydziału. I coś o tym, że otrzymałam specjalne pozwolenie na urlop sabatyczny. Ale to wszystko brzmi jak szum. Stek bzdur, niewiarygodnych, nie do pomyślenia. Szum.

– Miranda? – mówi, kiedy milczę. – Wszystko w porządku?

W tym momencie jestem z siebie dumna, ponieważ zamiast poddać się imperatywowi płaczu, po prostu unoszę brwi.

– A co ty o tym myślisz, Brendo?

Zaciska dłonie i jestem choć trochę usatysfakcjonowana, widząc, że po raz pierwszy, odkąd ją znam, ma zakłopotaną minę.

– Nie muszę dodawać, że mamy nadzieję, iż rozważysz naszą ofertę pójścia na ten urlop, niezależnie od tego, czy będzie on regeneracyjny, czy naukowy, a potem wrócisz jako wykładowczyni. Dydaktyka jest twoją bardzo mocną stroną, Mirando. Tego nikt nie kwestionuje.

W końcu odnajduję swój głos. Uspokaja mnie fakt, że jest silniejszy niż kilka minut temu, kiedy usłyszałam ten skandaliczny wyrok.

Odrzucają moje podanie o stałe zatrudnienie.

– Doceniam to. Przemyślę sobie wszystko.

Momentalnie coś we mnie się buntuje na samą myśl o rozważeniu mało atrakcyjnej oferty wykładowczyni, a tym bardziej jej zaakceptowaniu, ale powtarzam sobie, że dobre decyzje rzadko zapadają szybko.

Brenda przygląda mi się przez moment, a potem na szczęście wyczuwa, że chcę zostać sama, bo kiwa głową i wychodzi, cicho zamykając za sobą drzwi.

Tracę poczucie czasu i nie wiem, jak długo siedzę, usiłując pozbierać myśli, których nie da się uporządkować.

W końcu sięgam po wizytówkę, dołączoną do kwiatów od mojej rodziny, wyjmuję ją z malutkiej koperty i firmowym długopisem uczelni wykreślam słowo „Gratulacje”.

Zamiast tego piszę „Kondolencje”.

Po czym bardzo starannie umieszczam wizytówkę z powrotem w kopercie.

A następnie gestem zarazem niedbałym i pełnym satysfakcji…

Ciskam firmowy długopis do kosza.

KWIECIEŃ

Nie twierdzę, że migoczące światełka i wino potrafią naprawić wszystkie problemy świata, ale ich połączenie z pewnością może odrobinę pomóc.

Cztery dni po tym, jak moja kariera legła w gruzach, oddaję się ukochanemu rytuałowi: piątkowemu wieczorowi z winem i serami, w towarzystwie mojej ciotki oraz najlepszej przyjaciółki. Staramy się spotykać we trzy przynajmniej raz w miesiącu. Zawsze czekam na te spotkania, ale dziś wieczorem czuję się wyjątkowo wdzięczna, że jestem w jednym z moich ulubionych miejsc na świecie i siedzę z podkulonymi nogami w jednym z ogrodowych foteli ciotki, pośród morza białych migoczących światełek, które Lillian pali przez cały rok, aby dodać, jak to nazywa, „blasku” bluszczowi, obrastającemu pergolę.

Dodajmy, że ciotka ma mieszkanie na terenie zamku, więc trudno nie poczuć, że właśnie zostałam przeniesiona w jakieś zupełnie magiczne miejsce.

Oczywiście gdybym wierzyła w magię.

Do czego – jako fizyczka – nie jestem zdolna.

Tak zwany Zamek Paterno – apartamentowiec w formie neogotyckiego, europejskiego zamku z przyległościami – znajduje się w Hudson Heights, tuż nad rzeką Hudson po stronie Jersey. Domek Lillian, uroczo nazywany Cottage One (jest ich w sumie cztery w południowej części osiedla), mieści się w odległości niezbyt długiej jazdy taksówką od mojej kwatery na kampusie.

– Okej, zaczynamy – mówi moja przyjaciółka Daphne, wreszcie znajdując w komórce aplikację, której szukała. Kładzie przede mną włączony telefon. – Kiedy będziesz gotowa, po prostu naciśnij nagrywanie i powtórz słowo po słowie, co ci dokładnie powiedzieli idioci z twojej uczelni.

– Dobra, chwila – mruczę do wina w swoim kieliszku. – Nie mogę się doczekać, aż udostępnię najgorszy moment mojego życia, nie pomijając bolesnych szczegółów.

– Zrozum, potrzebuję tych szczegółów, aby rzucić zaklęcie zemsty – wyjaśnia Daphne z kamienną twarzą.

Unoszę brwi.

– Nadal masz fazę wiedźmy?

– Bycie czarownicą to nie faza – tłumaczy cierpliwie. – To powołanie.

Lillian kiwa uroczyście głową na znak zgody, co mnie nie dziwi. W październiku zeszłego roku poszłyśmy na tematyczną imprezę i ciotka, zebrawszy pochwały za kostium czarownicy, skomentowała, że czarna peleryna jest przebraniem tylko dla dziecka, a u starszej kobiety stanowi wyraz ostentacji.

– Zaraz, czekaj – mówi Daphne, marszcząc brwi i bębniąc palcami, jakby na moment chciała cofnąć rozmowę. – Twierdzisz, że to był twój najgorszy moment w życiu?

– No… Tak – odpowiadam szczerze.

– Gorszy niż rozstanie z Danem?

– Zdecydowanie. – Nie jestem pewna, co ta odpowiedź mówi o historii związków, ale nawet się nie zastanawiam. Pewnie nic dobrego.

Związek z Danielem Dixonem zalicza się do najdłuższych – i jak dotąd najpoważniejszych w moim życiu. Dana, miłego i błyskotliwego inżyniera komputerowego, poznałam, kiedy robiłam swój drugi doktorat. Związek był stabilny i bezproblemowy. Dan reprezentował rzadki typ faceta, któremu nie przeszkadza, kiedy musisz zostać dłużej w pracy albo że w każdą niedzielę serwujesz zbyt suchego pieczonego kurczaka. Typ, który zawsze ci dziękuje, gdy co poniedziałek wręczasz mu plastikowy pojemnik z resztkami z niedzieli.

Innymi słowy: Daniel i ja rozumieliśmy, że płomienna namiętność jest przereklamowana w porównaniu z cichą zgodnością. Właściwie byliśmy tak zgodni, że w nasze ostatnie wspólne Boże Narodzenie poszliśmy kupić obrączki. Ale żadne się nam nie podobały. I dobrze się stało.

Ponieważ okazało się, że Daniel nie jest tym jedynym, na którego czekałam.

Tuż przed Nowym Rokiem zaoferowano mu pracę w siedzibie głównej Google w Mountain View w Kalifornii.

I przyjął tę pracę, nie mówiąc mi ani słowa.

To mnie zabolało. Daniel może nie wprawiał mnie w drżenie, ale myślałam, że jesteśmy partnerami. A partnerzy nie podejmują decyzji, które zmuszają ich do wyjazdu na drugi koniec kraju bez powiedzenia o tym drugiej osobie.

W lutym Daniel wyprowadził się z naszego mieszkania, uścisnąwszy mi dłoń na pożegnanie. Tylko tyle.

I wiecie co? Świat się nie zawalił. Wszystko było w porządku. Spędziłam walentynki z Daphne tak jak zawsze, nie tęskniąc w najmniejszym stopniu za Danielem. Jadłyśmy lody z polewą czekoladową – takie, których małe pudełko kosztuje chyba z dziesięć dolców. Po lodach były bułki z homarami, bo rozumiecie – samotna, dorosła kobieta może jeść w dowolnej kolejności, oglądając Ragnarok.

(W sumie nie jestem wielką fanką filmów. I zdecydowanie nie jestem fanką superbohaterów. Ale nie mogę się oprzeć filmowi, w którym Natalie Portman gra astrofizyczkę).

Chodzi o to, że chłodne odrzucenie naszego związku przez Daniela trochę mnie zabolało, ale czym ono było w porównaniu z tym, co spotkało mnie teraz?

Kiedy cała moja kariera legła w gruzach?

Mówię to mojej cioci i najlepszej przyjaciółce.

– Cóż, ten Daniel nie był ciebie wart – stwierdza Lillian, po czym znika w głębi mieszkania, aby za chwilę wrócić na patio z bardziej wystawną niż zwykle deską serów.

– Zaprosiłaś jeszcze sąsiadów? – pytam, pokazując na tę obfitość.

Lillian klepie mnie w kolano, siada obok i zapala cygaretkę.

– Nie, jesteśmy tylko my, dziewczyny. Nazywam to przekąską pocieszenia. Przejście przez różne rodzaje serów pomaga przyspieszyć etapy żałoby. Przynajmniej tak wyglądało to u mnie, gdy straciłam Harolda. – Na przykład – kontynuuje, wskazując na miękki ser w rogu. – Wciąż się dręczysz? Spróbuj wybornego triple crème.

– Nie, jestem w fazie wkurwu – tłumaczę, ale i tak nakładam trochę triple crème na krakersa.

– Zrozumiałe. Wycięli cię, bo byłaś lepsza od nich. – Ciotka prycha z pogardą.

– Cóż, nie ujęli tego w ten sposób – odpowiadam, uśmiechając się z wdzięcznością do Daphne, która dolewa mi sauvignon blanc.

– A jak to ujęli? – pyta moja druga przyjaciółka, dyskretnie próbując jeszcze raz aktywować ikonkę nagrywania w swoim telefonie. Najwyraźniej jest bardzo zdeterminowana w tym zaklęciu zemsty.

– Cóż. – Przełykam ser i krakersy. – Generalnie byłam w szoku, więc wychwytywałam tylko najważniejsze momenty, ale ogólny sens jest taki, że moja „fiksacja na punkcie popkultury naukowej – to ich słowa – nie jest zgodna z celami uniwersytetu i wydziału”.

– Nie zdawałam sobie sprawy, że istnieje coś takiego jak popkultura naukowa – stwierdza Lillian.

– Nie istnieje! – zaprzeczam z irytacją. – Oni najwyraźniej zapomnieli, że sama uczelnia mnie namawiała, abym przyjmowała zaproszenia do telewizji śniadaniowej, i że szef rady do spraw zatrudnienia postanowił umieścić zdjęcie, na którym prowadzę Va banque, na stronie internetowej wydziału fizyki. Szef, który teraz twierdzi, że to wszystko „odciąga uwagę od świętości nauki”.

Robię gest cudzysłowu, żeby zasygnalizować obrzydzenie.

Daphne wydaje wściekły, syczący dźwięk.

– Czyli, mówiąc ludzkim językiem, wyrosłaś na cudowne dziecko, a oni nie mogą znieść, że są w twoim cieniu.

Lillian kiwa głową, celując cygaretką w Daphne.

– Dokładnie tak. – Marszczy czoło, patrząc na pusty kieliszek. – Czy któraś z was byłaby tak miła i przyniosła mi nową butelkę sherry? Z tej już chyba wyparował alkohol.

– Ja się tym zajmę – mówi Daphne, wstając. – Miranda, może potrzebujesz czegoś?

– Etatu – podsuwam z nadzieją.

– Chyba naszego etatowego wina – odpowiada z łobuzerskim uśmiechem. – Zaraz będziesz miała – obiecuje, znikając w głębi małego patio.

Jak na kwiecień jest chłodno, ale wolimy odbywać nasze piątkowe spotkania na świeżym powietrzu tak często, jak to tylko możliwe. Kiedy słońce zachodzi, ściągam koc z oparcia krzesła cioci i otulam nim jej nogi.

Gdy pochylam się nad nią, Lillian obejmuje dłońmi moje policzki, a jej liczne, masywne pierścionki przyjemnie uciskają mi twarz.

– Tak mi przykro, kochanie – mówi ze smutną miną. – Fakt, że ich argumenty były gówniane, jest mało pocieszający.

– Wszystko w porządku – zapewniam kłamliwie. – Cudownie, że tu jestem. Zawsze czuję się tu… taka spokojna.

Lillian szerokim gestem pokazuje na swój ogródek.

– To te małe wróżki. Odpędzają mszyce od moich róż i rozsiewają dobre wibracje.

– Czy wróżki noszą czerwień? – pytam, biorąc łyk wina.

– Niektóre tak – odpowiada Lillian całkiem poważnie.

– To nie są wróżki, tylko Coccinellidae – prostuję.

– Kochanie, nazwij je po prostu biedronkami – dorzuca Daphne, wracająca z butelką sherry w jednej ręce i butelką białego wina w drugiej.

Ponownie nałożyła swoją charakterystyczną pomarańczowoczerwoną szminkę i jak zwykle rozmazała ją na wargach w sposób daleki od ideału. To cała Daphne – ciemnoblond włosy ma zawsze lekko potargane, a grzywka jest odrobinę za długa. A jednak jej styl uwodzi. Jest fajną francuską dziewczyną, plażową surferką i psotną czarownicą, połączonymi w jedną wysoką, smukłą postać. Wygląda, jakby w ciągu jednego dnia była zdolna ukraść ci faceta, zostać twoją najlepszą przyjaciółką i rzucić na ciebie zaklęcie.

Oczywiście, Daphne nigdy nie ukradłaby faceta żadnej kobiecie.

Ale najlepsza przyjaciółka? Zawsze.

A może też czarownica.

Lillian nazywa nas dziwną parą i ma rację. Dla porównania: ja jestem niższa, cichsza, prawie zawsze ubieram się w dopasowane czarne golfy i mam tylko jedną osobowość, która wyróżnia się wyłącznie jednym: jestem łebska.

Na doktor Mirandę Reed nie patrzy się, myśląc: „Och, co za wieloaspektowa kobieta z aurą tajemniczości!”.

Nie, myśli się: „Oto ktoś, kto mógłby pomóc mojej córce w pracy domowej z rachunku różniczkowego i całkowego”.

Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam pracę naukową. Uwielbiam naukę. Jednak bywają chwile, kiedy zazdroszczę Daphne, że wydaje się taka wszechstronna. I są dni, kiedy stojąc przed grupą i tłumacząc studentom niezaprzeczalny fakt, że pewnego dnia, za miliardy lat, nasze Słońce umrze, a nasz układ słoneczny przestanie istnieć, zastanawiam się, czy czegoś nie przeoczyłam.

Albo, co gorsza, zastanawiam się, czy nie robię moim uczniom krzywdy, redukując nasz niesamowity wszechświat do kupki suchych faktów.

Może dlatego jestem „zafiksowana na naukowej popkulturze”, jak uważa rada do sprawa zatrudnienia. Może to moja próba nadania temu wszystkiemu jakiegoś sensu, nawet jeśli wciąż nie wiem, jaki ten sens mógłby być.

– Boże krówki! – wykrzykuje nagle Lillian, najwyraźniej wciąż myśląca o swoich czerwonych ogrodowych wróżkach, i strzela artretycznymi palcami, przypominając sobie nazwę. – Tak je nazywał.

– Kto i co tak nazywał? – dopytuje się Daphne, ponieważ meandry myślowe mojej cioci mogą być trudne do prześledzenia, nawet nim zacznie pić sherry.

– Mój kochany Harold. Miał przodków w Anglii i nazywał biedronki bożymi krówkami.

– Widzisz? – Zerkam triumfalnie na Daphne, gestem wskazując na ciotkę. – To jeden z powodów, dla których używam naukowej nazwy.

Daf opiera brodę na dłoni i patrzy na mnie.

– Być może to także jeden z powodów, dla których nadal jesteś singielką, kochanie.

Lillian prycha, a ja rzucam im udawane, gniewne spojrzenie.

– Okej, przepraszam – kaja się Daphne. – Wracajmy do interesów.

– Do jakich interesów? – pytam. – Do serów?

– To też – odpowiada Lillian. – Oraz do wymyślania kolejnych kroków.

Uśmiecham się, słysząc, jak mówi „wracajmy”. Moja totalnie nienaukowa ciotka niewiele może mi pomóc w wędrówce po niebezpiecznych rozdrożach kariery, ale właśnie dlatego, że jest tak daleko od akademickiego świata, jej wsparcie znaczy tak wiele.

Powiedzenie, że Lillian jest czarną owcą rodu Reedów, byłoby jak oznajmienie, że słońce jest gorące. Jest starszą siostrą mojego ojca i sama obwołała się czarną owcą. Podejrzewam, że nie znam całej historii jej życia; w każdym razie wersja, którą lubi rozpowszechniać, głosi, że w wieku dwudziestu kilku lat wyrwała się z duszących „bostońskich szponów” swojej rodziny i znalazła się na Manhattanie. Tam poznała bogatego nowojorczyka – ukochanego Harolda – i poślubiła go w ciągu tygodnia.

Małżonek zmarł nagle, tuż przed moim urodzeniem, ale wolna duchem Lillian postanowiła zostać w Cottage, zamiast wracać do sztywniackich Reedsów w Nowej Anglii.

– No dobra, i co dalej? – rzuca Daphne. – A może jest za wcześnie, żeby o tym mówić?

– Szczerze mówiąc, nie mam zbyt wielu możliwości – wzdycham, wzruszając ramionami.

– Nie możesz zgłosić sprzeciwu? Nie ma procedury odwoławczej? – drąży Daphne.

– Teoretycznie jest, ale nikt nie bierze jej poważnie. Oni nigdy nie zmieniają zdania. A co, gdybym została odrzucona po raz drugi? – Gestem ręki z krakersem pokazuję na deskę. – Potrzebowałabym dużo więcej serów.

– Więc czy ty… czy ty… – Lillian i Daphne wymieniają zaniepokojone spojrzenia i żadna nie chce tego powiedzieć.

– Zostałam zwolniona? – podsuwam. – Nie. To raczej… odmowa awansu. Po prostu wracasz do pracy, którą miałaś wcześniej. Tyle że w moim świecie taka decyzja jest ostateczna. Nadal mogę być wykładowczynią na Uniwersytecie Nova. Nadal mnie tam chcą. Ale już bez gwarancji, że nigdy mnie nie zwolnią. I bez naukowego prestiżu.

– Co za stek bzdur – prycha Lillian.

– Dokładnie tak – przytakuje jej Daphne. – A nie możesz dostać stałego etatu na innej uczelni?

– Teoretycznie tak, ale w praktyce? Żadna uczelnia, w której chciałabym pracować, nie zgodzi się dać mi katedry, gdy rozejdzie się wieść o moim odrzuceniu.

Daphne marszczy czoło w namyśle.

– Może twoi rodzice mogliby…

– Nie, nie! – przerywa jej ciotka z gwałtownym gestem, widząc, jak wciągam oddech. – Ona nie może żebrać o wsparcie u tych sztywnych erudytów.

Nie jestem w stanie jej powiedzieć, że nawet gdybym chciała poprosić o taką przysługę, byłoby to niewykonalne. Moi rodzice i bracia milczeli uparcie, odkąd cztery dni temu wysłałam im wiadomość. Nie spodziewałam się, że pobiegną do miasta po produkty, aby mi upiec ciasteczka na pocieszenie, czy coś w tym stylu. Nie jesteśmy takim typem rodziny. Nie okazujemy sobie ciepłych i serdecznych gestów; trzymamy się faktów i idziemy dalej.

Oto przykład – w zeszłym roku, na moje urodziny, kupili mi wspólnie prezent w postaci irygatora do zębów, ponieważ nieopatrznie przyznałam się, że w jednym z nich zrobiła mi się próchnica.

Taką rodziną jesteśmy.

Mimo to myślałam, że dostanę choć szczątkowy odzew. Wystarczyłoby symboliczne „to przykre”.

Na ich obronę powiem jednak, że wpłynęłam na wody zupełnie nieznane familii Reedów, a przede wszystkim mnie samej. Począwszy od trzeciej klasy, kiedy moja nauczycielka zasugerowała, żebym przeskoczyła o rok do przodu, nie byłam tak po prostu kolejnym członkiem Reedów osiągającym spodziewane sukcesy. Byłam jej gwiazdą.

Jedyną dziewczyną, najmłodszą, najmądrzejszą…

Daphne wyciąga rękę i ujmuje moją dłoń w swoją.

– Wszystko w porządku?

Nie. Zmuszam się do uśmiechu.

– Tak. I jest w tym wszystkim jedna mała dobra wiadomość. Mojemu mentorowi udało się uzyskać dla mnie zgodę na roczny urlop, jeśli tego zechcę.

– A zechcesz? – pyta Daphne. – Rok wolnego bardzo by ci się przydał, prawda?

Kiwam tylko głową, gdyż jestem pewna, że zaproponowali mi to głównie dla dobra uczelni, gdyż wydział chciałby mnie na jakiś czas usunąć z blasku fleszy i wyciszyć sprawę.

– Zgódź się. Weź ten wolny rok – namawia Lillian, strząsając cygaretkę. – Pożyj sobie na całego, kochanie. Podróżuj. Weź lekcje tańca. Zrób pasemka. Potrzebujesz pieniędzy? Mam ich aż za dużo.

– Dzięki, ale finansowo stoję dobrze – zapewniam.

Nie jestem bogata, lecz stać mnie na dobre życie. Wygodne. Mam służbowe mieszkanie na terenie kampusu, co znacznie obniża koszty, a do tego sporo zarobiłam na występach w telewizji i wykładach popularyzatorskich.

– Więc skąd wahanie?

– Ja nie… – Milknę. – Szczerze mówiąc, nie wiem, co mogłabym zrobić z roczną przerwą, nawet jeśli byłby to tylko dziewięciomiesięczny rok akademicki.

Nie miałabym kogo uczyć. Nie miałabym się też czego uczyć, pozbawiona dostępu do laboratoriów.

– Jedz, módl się, kochaj – rzuca Daphne, z ożywieniem bębniąc palcami w stół. – To masz robić.

– No… tak. Mogłabym robić te rzeczy…

– Nie mówię, że dosłownie, tu chodzi o nastawienie. Dobre wibracje. Nie pamiętasz? Jedz, módl się i kochaj?

Przekrzywiam głowę w namyśle i wreszcie kojarzę.

– Ta książka o kobiecie, która jedzie do Włoch i w różne inne miejsca, żeby się odnaleźć?

– O, tak! – wykrzykuje entuzjastycznie ciotka Lillian, zagryzając sherry goudą i unosząc kieliszek, żeby Daphne jej dolała. – Uwielbiam ten film.

– Idea jest na pewno wspaniała – mówię – ale pomysł podróżowania przez cały rok do mnie nie przemawia.

– I znów, nie chodzi o zwykłą podróż, tylko o podróż emocjonalną – tłumaczy cierpliwie Daphne. – O to, żeby walczyć, kiedy życie ci się wali, i wymyślić sobie nowe życie, z nowymi zasadami.

– Moje życie się nie wali. – Marszczę brwi i sięgam po kolejny kawałek zbawczego sera.

Lillian pokazuje na moją rękę.

– Zauważ, że mówiąc to, sięgnęłaś po ser pocieszenia – wytyka mi.

– No dobra, a który to ser akceptacji? – pytam cierpliwie. – Przejdźmy do niego.

– Nie możesz się zmusić do akceptacji, musisz w jakiś sposób… w niej się rozpłynąć – odpowiada Daphne.

Prycham sceptycznie.

– Nigdy się w niczym nie rozpływałam.

– I może to jest problem, kochanie – sugeruje ciotka Lillian, wycierając figową konfiturę z brody. – Zawsze robiłaś różne rzeczy w określony sposób, myślałaś o nich w określony sposób i doświadczałaś ich w określony sposób.

– Zgoda – przyznaję, ponieważ jej słowa odzwierciedlają myśli, jakie towarzyszą mi ostatnio – mam wrażenie, że brakuje mi istotnej części siebie; jakiejś kluczowej części ludzkiego doświadczenia. – Jednak nie sądzę, że objadanie się spaghetti to naprawi.

– Nigdy nie lekceważ mocy węglowodanów – zaznacza Daphne. – Ale tak naprawdę miałam na myśli inną rzecz. Mogę ci coś pokazać?

Ku mojemu zdziwieniu widzę, że nie jest to pytanie retoryczne. Przyjaciółka wyraźnie czeka na moją odpowiedź, co raczej nie jest w jej stylu.

Jest jasne, że jakikolwiek ma pomysł, traktuje go bardzo poważnie. Niechętnie stwierdzam, że mnie to intryguje, kiwam więc głową.

– Okej – mówi Daphne, unosząc telefon. – Pamiętasz, że jedyną rzeczą, którą zażyczyłam sobie na urodziny kilka lat temu, były twoja data i godzina urodzenia, żebym mogła odczytać twój horoskop? Dla wprawy?

Udaje mi się nie wznieść oczu do nieba.

– Tak, pamiętam.

W owym czasie Daphne znajdowała się w szczytowym momencie fazy astrologicznej i dopiero później weszła w fazę kryształów (faza czarownic jest stosunkowo nowa).

– Dobra, czy nadal pamiętasz swoje znaki zodiaku: słoneczny, księżycowy i wschodzący?

– Myślisz, że wiem, co to znaczy?

– Okej, do wielkiej zodiakalnej trójki dojdziemy później – mówi podekscytowana Daphne. – Na razie przeczytaj to. Tylko pierwsze zdanie.

Podaje mi komórkę. Przejmuję ją i czytam na głos na użytek ciotki Lillian.

– Dziś czeka cię dramatyczna niespodzianka, która zniszczy coś, czego pragniesz, i sprawi, że wybita z toru, popędzisz – być może gwałtownie – w nowym kierunku.

Unoszę głowę.

– Co to jest?

– Strefa Zodiaku.

Kręcę głową, nic nie rozumiejąc.

– Aplikacja horoskopowa. Właśnie przeczytałaś swój horoskop. – Daphne robi dramatyczną pauzę. – Z poniedziałku.

– Powracam spojrzeniem do ekranu.

– Dzień, w którym…

– Dzień, w którym dramatyczna niespodzianka odebrała ci coś, czego pragnęłaś? – podsuwa Lillian łagodnym głosem.

Przymykam oczy.

– Nie myślałam, że tego pragnę. Chciałam po prostu stałego zatrudnienia. I nadal chcę.

Moja ciocia i najlepsza przyjaciółka wymieniają się spojrzenia, co mi się bardzo nie podoba – głównie dlatego, że nie mam pojęcia, co to znaczy, a ja nienawidzę rzeczy, których nie rozumiem.

– Poczekaj, jeszcze jedno – mówi Daphne, odbierając mi komórkę. Przesuwa palcem po ekranie, po czym znów mi ją oddaje. – Czytaj dalej.

Wzdycham, ale znów czytam na głos:

– Dzisiejszy układ gwiazd sugeruje dramatyczną i zaskakującą zmianę w twojej romantycznej sferze. Przyjmij tę zmianę na luzie i bez żalu. Uwierz, że ta osoba ma uwolnić cię od swojej obecności.

– To horoskop z dnia, w którym Daniel powiedział ci, że przyjął pracę w Google – wyjaśnia Daphne.

– Okej – mówię powoli. – Rozumiem. Zabawny zbieg okoliczności. Ale przecież nie powiesz mi, że każda Panna w tamtych dniach została zwolniona z pracy i porzucona przez chłopa. Ktokolwiek pisze takie rzeczy, ma szansę trafić z nimi raz na jakiś czas. Ale to się nazywa statystyka, a nie przeznaczenie.

Ciocia mruży oczy, wpatrując się w deskę serów, po czym odcina solidny kawałek czegoś niebieskiego i dziwnie wyglądającego.

– Co to jest? – pytam, wciągając zapach kolejnego sera.

– Stilton. Ser transakcyjny.

Na moment zaciskam powieki.

– Uważasz, że wchodzę w jakiś układ?

Lillian tylko się uśmiecha i mocno zaciąga się cygaretką.

Daphne uśmiecha się do mnie uspokajająco.

– Sugeruję tylko, żebyś wzięła ten urlop i poświęciła go na zgłębianie zupełnie nowej dziedziny nauki.

– Astrologii – mówię głosem ociekającym sceptycyzmem. – Chcesz, żebym poświęciła urlop sabatyczny na studiowanie swoich horoskopów i… czego jeszcze?

– Nie chodzi tylko o studiowanie horoskopów – mówi Daphne, momentalnie się ożywiając. – Masz żyć według ich zaleceń. Jeśli powiedzą, żebyś poszła potańczyć, tańcz. Jeśli masz flirtować z przystojnym nieznajomym, postaw latte przystojniakowi w Starbucksie, rozumiesz?

Oddaję telefon Daphne, nie chcąc przyznać, że czuję się odrobinę zaniepokojona trafnością tych przepowiedni.

– Ale jaka miałaby być moja hipoteza badawcza? – pytam, patrząc to na jedną, to na drugą. – Nawet gdybym zaczęła z hipotezą zerową, nie ma żadnych danych empirycznych, z którymi można by pracować. Sama natura astrologii jest całkowicie subiektywna. Więc jaki byłby sens poświęcenia urlopu na jakieś ezoteryczne sprawy?

– Sens jest taki, moja droga… – Ciocia Lillian czule klepie mnie po dłoni – że życie nie jest po to, aby snuć naukowe hipotezy.

Marszczę brwi. Ani trochę mi się to nie podoba.

– Więc po co jest życie?

Ciocia Lillian się uśmiecha.

– Po to, żeby je przeżyć, kochanie.

SIERPIEŃ

Dostępne w wersji pełnej

WRZESIEŃ

Dostępne w wersji pełnej

SEZON PANNY

Dostępne w wersji pełnej

SEZON PANNY

Dostępne w wersji pełnej

SEZON PANNY

Dostępne w wersji pełnej

SEZON PANNY

Dostępne w wersji pełnej

SEZON WAGI

Dostępne w wersji pełnej

SEZON WAGI

Dostępne w wersji pełnej

SEZON WAGI

Dostępne w wersji pełnej

SEZON WAGI

Dostępne w wersji pełnej

SEZON WAGI

Dostępne w wersji pełnej

SEZON WAGI

Dostępne w wersji pełnej

SEZON SKORPIONA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON STRZELECA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON KOZIOROŻCA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON KOZIOROŻCA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON KOZIOROŻCA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON KOZIOROŻCA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON KOZIOROŻCA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON KOZIOROŻCA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON WODNIKA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON WODNIKA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON WODNIKA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON WODNIKA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON BARANA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON BARANA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON BYKA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON BYKA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON BYKA

Dostępne w wersji pełnej

SEZON BLIŹNIĄT

Dostępne w wersji pełnej

 

SŁOWO OD AUTORKI I PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej