Miłość na później - Mhairi McFarlane - ebook + książka

Miłość na później ebook

Mhairi McFarlane

4,1
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Jeśli udawanie miłości jest aż tak łatwe... skąd wiadomo, kiedy jest ta prawdziwa?

Gdy jej partner od ponad dekady nagle z nią zrywa, Laurie jest wstrząśnięta – nie tylko dlatego, że pracują w tej samej kancelarii prawniczej, więc musi codziennie go widywać. Jej dotychczas idealne życie rozsypuje się na kawałki, a myśl o powrocie do randkowania w epoce Tindera napawa Laurie autentycznym przerażeniem. Kiedy wiadomość o ciąży nowej partnerki jej byłego lotem błyskawicy rozchodzi się po kancelarii, dziewczyna stwierdza, że tego już za wiele; nie pozwoli się tak upokarzać. I wtedy przypadkowe spotkanie w zepsutej windzie ze słynnym na całą kancelarię playboyem otwiera przed nią nowe możliwości.

Jamie Carter nie wierzy w miłość, ale potrzebuje uczciwej, poważnej dziewczyny, żeby zrobić wrażenie na szefostwie. Laurie pragnie, by nowy seksowny mężczyzna dostarczył innego tematu do plotek w kancelarii. Propozycja idealna: rozgrywany w mediach społecznościowych romans na niby, ze strategicznie zaplanowanymi zdjęciami i ustaloną konkretną datą zakończenia.

Zemsta będzie słodka...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 521

Data ważności licencji: 11/24/2026

Oceny
4,1 (2533 oceny)
1077
882
417
128
29
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WeronikaTrz

Nie oderwiesz się od lektury

Czasami osoby nam najbliższe ranią najbardziej. Laurie wiedzie stabilne, uporządkowane życie. Praca, w której spełnia się zawodowo, ukochany mężczyzna, u którego boku spędziła ponad dekadę, wymarzony dom, który urządziła według własnego gustu. Wszystko to jednak rozsypuje się niczym domek z kart, gdy nagle miłość jej życia postanawia szukać szczęścia gdzie indziej. Szczęścia, o które teraz będzie musiała zawalczyć również ona. Ponad pół tysiąca stron. Wydawać by się mogło, że to aż nadto jak na romans, którego zakończenie można przewidzieć po samym opisie. Nawet nie wiecie, jak bardzo się myliłam! Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak mocno zżyłam się z główną bohaterką, to wraz z nią przeżywałam ból porzucenia i próby akceptacji nowej rzeczywistości. Szczerze mówiąc to chyba właśnie ten początek wzbudził we mnie najwięcej skrajnych uczuć. Emocji, które niczym rollercoaster zmieniły się wraz z pojawieniem się Jamiego. Mężczyzny, który choć miał być jedynie epizodem w życiu Laurie, ofiar...
Tamtamo
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana. Nietypowa okładka- o dziwo bez męskiego torsu sprawiła, ze nie spodziewałam się romansu z nutą erotyki. Bohaterowie, których się lubi. Starannie oddane tło powieści przesądziło o tym,ze ksiazka wciągała a wszystko stawało się bardziej realne. Dodatkowym walorem było ukazanie walki kobiety o pozycje w korporacji. Gorąco polecam.
101
Carolab87

Dobrze spędzony czas

Bardzo wciągająca książka, chociaż mogłaby być miejscami krótsza, takie rozciąganie fabuły na siłę. Ale historia bardzo fajna.
70
AgnieszkaZz122

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna 😆 tyle wystarczy!
71
dagizpragi

Dobrze spędzony czas

Rom-kom, po którym nie masz ciarek wstydu? Jak to, to możliwe? Tak, otóż trzeba: - zbudować bohaterów z krwi i kości (1. nie wycinać ich z szablonu gotowych osób z lekkich lektur 2. połączyć ich charaktery z odpowiadającym im zachowaniem) - pokazać jak przeżywają prawdziwe, dorosłe życie (wiecie, nie skupiać się na wątku romantycznym w stu procentach, jakby w momencie zakochania całe życie podporządkowywało się rozterkom sercowym) - nakreślić realne życie zawodowe (Tak, zazwyczaj ludzie pracują i jest to integralna część ich życia, nie wystarczy opisać "Ania była lekarką/prawniczką/księgową" po czym nie wspominać o tym przez całą opowieść). Dobra robota Mhairi Mcfarlane. Chociaż końcówka głupiutka, no ale wiadomo wymogi kanonu.
50



Tytuł oryginału: If I Never Met You

Projekt okładki: Katarzyna Konior/bluemango.pl

Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz/Chat Blanc

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Chat Blanc, Beata Kozieł

Ilustracje wykorzystane na okładce:

© Anuisme/Shutterstock

© Marinan/Shutterstock

© Mhairi McFarlane 2020

Originally published in the English language by HarperCollins Publishers Ltd. under the title If I Never Met You Mhairi McFarlane asserts the moral right to be acknowledged as the author of this work

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021

© for the Polish translation by Nina Dzierżawska

ISBN 978-83-287-1767-1

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Mojej siostrze Laurze,

która jest ucieleśnieniem Lisy Simpson

1

Dan

Jak myślisz, o której dziś wrócisz? Mniej więcej.

Laurie

Nie wiem. MAM NADZIEJĘ, ŻE NIEDŁUGO.

Dan

Masz nadzieję?

Laurie

Wszyscy tu piją prosecco z maliną na dnie kieliszka.

Dan

Myślałem, że lubisz prosecco. I maliny.

Laurie

Lubię! Też to wzięłam. Ale taki drink sugeruje Dziewczyńskie Wyjście, które jest nie za bardzo w moim stylu. Mówią na niego „niegrzeczne bąbelki”.

Dan

Czyli przeszkadza Ci, że reszta dziewczyn też go lubi? Nie mogę sobie wyobrazić, żebym ja miał do jakiegoś wyjścia zastrzeżenia pod tytułem „inni zamówili tego samego drinka”.

Laurie

…Nie licząc tego, kiedy powiedziałeś, że nie znosisz wieczorów kawalerskich, które „zaczynają się od wyżłopania dziesięciu kufli stelli artois o siódmej rano w Gatwick Spoons”.

Dan

Nie możesz chociaż na moment przestać się zachowywać jak typowa prawniczka?

Laurie

HA. Chyba chciałeś napisać: „i tu mnie masz, Loz”.

Dan pisze

Dan pisze

Ostatnio widziany dziś o 21.18

Najwyraźniej Dan stwierdził, że nie ma nic do dodania. Laurie wyłączyła telefon i schowała go w torebce.

Właściwie nie przeszkadzała jej banalność tego drinka, w końcu alkohol to alkohol. Tak naprawdę próbowała się nie dać, broniąc się zgryźliwym dowcipem. To był sygnał, że czuje się niepewnie. Laurie znajdowała się na morzu, a telefon stanowił jedyną formę łączności ze stałym lądem. Ten wieczór nieprzyjemnie kojarzył jej się z emocjami towarzyszącymi podczas przerw na lunch w liceum osobie wychowywanej przez samotną matkę; osobie, która nie miała pieniędzy ani niczego, czym mogłaby zaimponować rówieśnikom.

Jak dotąd dziewczyny zdążyły omówić zalety micro­bladingu brwi („Ashley ze Stag Communications wygląda jak wilkołak”) oraz to, czy Marcus Fairbright-Page z KPMG to drań, który łamie serca i ramy od łóżek (z tego, co słyszała Laurie, zdecydowanie tak, ale miała wrażenie, że nikt raczej nie chce tego wiedzieć). A także liczbę krokodylków, które da się zrobić podczas treningu interwałowego w klubie Virgin Active (tu nie miała najbledszego pojęcia).

One wszystkie były takie wytworne i kobiece, atrakcyjne, zadbane i efektowne. Laurie czuła się jak gołąb z piórami w kolorze pomyj, zamknięty w wolierze pełnej rozćwierkanego egzotycznego ptactwa.

Emily miała u niej dług. Ten wieczór był wynikiem czegoś, co zdarzało się mniej więcej raz na kwartał – jej najlepsza przyjaciółka, a przy tym właścicielka firmy piarowskiej, błagała Laurie, żeby dołączyła do ich wspólnego wyjścia, tak by było „chociaż minimalnie mniej nudne, bo inaczej przez cały czas będziemy rozmawiać o nowych klientach”. Emily, jako dyrektorka i gospodyni, prezydowała u szczytu stołu, brała wszystko na rachunek firmy i częstowała zebranych oliwkami Nocellara oraz prażonymi w soli migdałami. Laurie, która dotarła trochę po czasie, zajęła miejsce na przeciwległym końcu.

– No i kto to był? – spytała siedząca po jej prawej stronie Suzanne. Kobieta miała lśniące, długie do ramion włosy w kolorze miodu i spojrzenie dociekliwej celniczki.

Laurie odwróciła się do niej, kryjąc irytację za mało przekonującym uśmiechem.

– Nie wiem, o kogo pytasz.

– O tego, z którym pisałaś! Wyglądałaś na bardzo zaabsorbowaną. – Suzanne przewróciła swoimi sarnimi oczami, po czym zaprezentowała stan dziwnego transu, jak u jakiegoś szympansa, poruszając dłońmi po nieistniejącej klawiaturze. Wybuchnęła dziewczęcym chichotem podlanym alkoholem. Zadźwięczała w nim nutka okrucieństwa.

– Mój chłopak – odparła Laurie.

Określenie „mój chłopak” zaczęło chyba brzmieć trochę niepoważnie, ale „partner” było takie oschłe i sztywne… A Laurie miała wrażenie, że dziewczyny przy stoliku i bez tego postrzegają ją w ten sposób.

– Ooo… niedawno się zeszliście? – Suzanne przeczesała palcami swoje włosy królewny z bajki i przyłożyła kieliszek do ust.

– Ha, ha! Nic z tych rzeczy. Jesteśmy ze sobą, odkąd skończyliśmy osiemnaście lat. Poznaliśmy się na studiach.

– O mój BOŻE – powiedziała Suzanne. – To ile ty masz lat?

Laurie napięła mięśnie brzucha i odrzekła:

– Trzydzieści sześć.

– O mój BOŻE! – zapiszczała znów Suzanne na tyle głośno, że kilka głów zwróciło się w ich stronę. – I przez cały ten czas jesteście razem? Nie robiliście sobie żadnych przerw, nie było po drodze nikogo innego? To jest twój pierwszy chłopak?

­– Tak.

– W życiu bym tak nie mogła. Rany. Wow. I to z nim – zniżyła głos – pierwszy raz… no wiesz?

Laurie skuliła się na krześle z zażenowania.

– Dwa drinki to chyba trochę za mało na takie pytania, co?

Jednak Suzanne nie dała się zniechęcić.

– Ja pitolę! Poważnie? Je-zu! – wykrzyknęła beztrosko, jakby jej zachowanie było urocze, a nie protekcjonalne, wścibskie i ogólnie koszmarne. – Ale nie jesteście małżeństwem?

– Nie.

– A chciałabyś?

– Sama nie wiem. – Laurie wzruszyła ramionami. – Nie jestem ani jakoś bardzo za braniem ślubu, ani przeciwko temu.

– Może jak będziecie mieli dzieci? – podsunęła Suzanne.

Szczyt subtelności, naprawdę. Błagam, odczep się wreszcie.

– A ty jesteś mężatką? – zapytała Laurie.

– Nie! – Suzanne pokręciła głową, aż jej piękne włosy zafalowały. – Chociaż oczywiście chcę wyjść za mąż przed trzydziestką. Mam cztery lata na znalezienie odpowiedniego faceta.

– Czemu przed trzydziestką?

– No, myślę sobie, że nie chciałabym się czuć jak towar z przeceny, wiesz – urwała. – Bez urazy.

– Jasne.

Laurie przez chwilę miała ochotę zapytać: Zdajesz sobie sprawę, że to jest naprawdę chamskie? To znaczy, wiesz, że nie można dodać na końcu „bez urazy” i udawać, że nie powiedziało się nic niewłaściwego? To tak nie działa. Potem jednak – jak typowa Brytyjka – przekalkulowała szybko, że dziesięć sekund triumfu nie jest warte całych godzin zakłopotania i wrogości, które musiałyby po nich nastąpić.

– Jesteś fantastycznie opalona! Gdzie chodzisz na solarium? – spytała Carly w błyszczącym topie, siedząca po drugiej stronie Suzanne, a Laurie z niedowierzania omal nie wybuchnęła śmiechem.

Czy one za chwilę będą chciały wiedzieć, u kogo robiła sobie trwałą?

Chociaż właściwie nie powinna być zdziwiona. Gdyby dostawała funta za każdym razem, gdy ktoś otwarcie komentował kolor jej skóry, już dawno spłaciłaby kredyt za mieszkanie w Chorlton. Ci, którzy funkcjonują w społeczeństwie, mając białą skórę, przeciętny wzrost i wszystkie kończyny na miejscu, nie zdają sobie sprawy, jak zdumiewająco bezpośredni potrafią być ludzie na widok czegokolwiek, co odbiega od tej normy, pomyślała Laurie.

­– Moja mama pochodzi z Martyniki – wyjaśniła, spodziewając się wyrazu zakłopotania na twarzy Carly, kiedy ta zda sobie sprawę ze swojej gafy.

Nic z tych rzeczy.

– Że co?

– Martynika! Moja mama jest z Martyniki! – zawołała Laurie, przekrzykując muzykę i wskazując na swoją twarz. Czy naprawdę tak trudno przy świetle świec zauważyć, że ktoś nie jest biały?

­– Twoja mama ma na imię Martynika?

No nie.

– Idę sobie kupić Old Fashioned – oznajmiła Laurie, gwałtownie wstając z miejsca. Myślcie sobie, co chcecie.

I w tym momencie ich zobaczyła, mignęli jej zupełnie przypadkiem w kłębiącym się tłumie. Laurie mimo woli się uśmiechnęła, czując mało szlachetny dreszczyk ekscytacji na widok osób, których zdecydowanie nie powinna widzieć razem, siedzących tuż obok siebie na ławeczce jakieś pięć metrów od niej.

Kolega z kancelarii, Jamie Carter, w towarzystwie olśniewającej młodej kobiety. Jak dotąd nic zaskakującego. Jednak Laurie była na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewna, że jego towarzyszka to nie po prostu jakaś tam ślicznotka, tylko siostrzenica szefa, Eve. Na dzień przed jej przyjazdem Jamie został ostrzeżony, że ma się do niej nie zbliżać. Prawdziwa bomba w kategorii biurowych ploteczek. A nawet bomba, która może doprowadzić do rozwiązania umowy, o ile pan Salter na serio poczuwa się do chronienia siostrzenicy przed nieodpowiednimi znajomościami.

Ostrzeżenie wywołało w biurze sporą wesołość: Jamie rzeczywiście stanowił zagrożenie dla szanujących się młodych panien.

– Z tego, co słyszałam, powinni zainstalować Carterowi kamerkę GoPro – parsknęła wtedy. – Sekretne życie lokalnego lowelasa.

Laurie akurat skubała kiść czerwonych winogron bez pestek, a nowa pracowniczka kancelarii, Jasmine, mimowolnie zdradziła się jako kolejna wielbicielka Jamiego, oblewając się rumieńcem w kolorze owoców.

No cóż, cokolwiek Jamie usłyszał od przełożonych, najwyraźniej zrobiło na nim kolosalne wrażenie. W ciągu tygodnia udało mu się wyciągnąć po godzinach dwudziestoczteroletnią studentkę prawa do lokalu i namówić ją na drinka.

Laurie musiała przyznać, że gość ma jaja. Bez wątpienia nie tylko ona będzie miała okazję dziś je podziwiać.

Pomijając ryzykowny wybór towarzyszki, klub The Refuge był dokładnie takim miejscem, w jakim spodziewałaby się zastać mężczyznę w rodzaju Jamiego w piątkowy wieczór. Good Times zespołu Chic grało na cały regulator, a ponad głowami tamtych dwojga widniał ułożony z czarnych i białych kafelków fabryczny krajobraz z napisem CZAR MANCHESTERU. Jamie i Eve idealnie wpisywali się w otoczenie.

Zlokalizowany wewnątrz dziewiętnastowiecznego hotelu lśniący bar rozmiarów katedry dzieliło od ich kancelarii przy Deansgate raptem piętnaście minut spaceru. Jamie nawet się specjalnie nie krył. Po co tak ryzykować?

Może po prostu liczył na to, że nie przyłapie go tutaj nikt ze starszego koleżeństwa ani mieszkających na przedmieściach pracowników kancelarii. Pewnie tak. Laurie nie wiedziała o Jamiem za wiele, ale wyglądało na to, że facet lubi ryzyko. Mało prawdopodobne, żeby zwrócił na nią uwagę – z kilku powodów – akurat w tym kącie po drugiej stronie pomieszczenia, gdzie siedziała otoczona przez grupkę rozgadanych kobiet.

Widziała, że Jamie jest w swoim żywiole – na jego przystojnej twarzy malowało się ożywienie, gdy relacjonował coś swojej towarzyszce. W pewnym momencie teatralnym gestem plasnął dłonią w czoło, akcentując konsternację albo zażenowanie. Eve najwyraźniej z każdą chwilą była nim coraz bardziej zauroczona: oczy miała praktycznie w kształcie gwiazdek, jak na emotce. (Zaraz, czy on nie nosi na co dzień okularów? Co za próżność).

Jamie ewidentnie doskonale wiedział, co robi – doświadczony myśliwy w swoim naturalnym środowisku. Czy Eve zdawała sobie sprawę, że jest antylopą wy­typowaną na ten weekend, to była już osobna kwestia.

Jego krótkie ciemne włosy lekko falowały, a kości policzkowe miały linię wyrzeźbioną tak wyraźnie jak prawidła do butów. Przyszli tu prosto z pracy, Jamie wciąż miał na sobie białą koszulę. A Eve… hmm, Eve musiała wiedzieć, że się tu wybiorą, bo była w spodniach od garnituru w granatowe prążki, ale już bez marynarki, i miała na sobie czerwony jedwabny top bez rękawów, długie kolczyki i pasujące do bluzki szpilki w kolorze keczupu. Praktyczne biurowe pantofle na płaskiej podeszwie na pewno wcisnęła do tej przepastnej torby (Czyżby to była birkin od Hermèsa? Ach, mieć takiego bogatego wuja).

Laurie poczuła dreszcz podziwu na widok tego, jak doskonale Jamie i Eve pasowali do tego otoczenia, do gwaru i tłumu pięknych młodych istot z ich rytuałami godowymi, umięśnionymi brzuchami i pewnością siebie graniczącą z arogancją.

Wyobraź sobie, że jesteś sama, pomyślała. Wyobraź sobie, że masz wrócić do domu i rozebrać się przed kimś, kogo dopiero co poznałaś. Zgroza. Robienie tego dla zabawy, tak jak Jamie Carter, było czymś kompletnie jej obcym. Bogu niech będą dzięki za Dana. I za to, że ona wraca do kogoś, kto jest jej domem.

Czekając na swoją kolej w tłumie ludzi oblegających bar, Laurie zamyśliła się nad fenomenem Jamiego Cartera.

Jego pojawienie się wywołało w kancelarii ekscytację, jak to zazwyczaj bywa w przypadku ewidentnie przystojnych mężczyzn, a właściwie każdej nowej osoby w biurze, gdzie ludzie spędzają mnóstwo czasu uwięzieni jak zwierzęta w zoo i każda nowość to dla nich rozrywka. W dzisiejszych czasach miejsce przerwy na papierosa, zauważyła Laurie, zajęło pilne przeglądanie mediów społecznościowych w poszukiwaniu materiału do rozmów. Ona sama była nieustannie wdzięczna za to, że jej życie jest zbyt nudne, by stanowić atrakcję dla osób trzecich.

Na początku przy automatach z wodą u Saltera i Rowsona szeptano sobie z przejęciem, jak to możliwe, że ktoś tak interesujący jak Jamie jest sam, i zastanawiano się, czy stanowi odpowiednią partię, jakby wszystko działo się na kartach powieści Jane Austen. W dodatku, jak ujęła to Diana, Jamie „nie miał żadnego bagażu”, co wydało się Laurie dość obcesowym określeniem na dzieci i byłe żony.

Po jakimś czasie tematem szeptów stał się fakt, że mężczyzna najwyraźniej nie jest zainteresowany związkiem z nikim konkretnym, za to widziano go późnym wieczorem w towarzystwie X czy Y. (X czy Y zazwyczaj były, podobnie jak Eve, pięknymi stażystkami albo znajomymi kogoś z pracowników). Zdaniem Laurie taki rozwój wypadków mógł być zaskakujący tylko dla kogoś, kto nigdy wcześniej nie poznał faceta, który może przebierać w kandydatkach i nic go nie ogranicza.

Ile on mógł mieć lat, trzydzieści? Oraz apetyt nie tylko na kobiety, ale i na awans zawodowy, o ile wierzyć kolejnym plotkom na jego temat.

Jedynym niezwykłym aspektem reputacji Jamiego jako skrytego donżuana było to, że roztropnie wybierał kolejne damy serca. Stażystki zawsze miały już ukończony staż, znajome znajomych nigdy nie okazywały się bliskimi przyjaciółkami, a kompromitujące materiały na jego temat praktycznie nie istniały. Dlatego – choć każdy wiedział, że Jamie to kobieciarz – nigdy nie oskarżono go o bycie niecnym uwodzicielem, a żadna kobieta, z którą zerwał, nie zarzuciła mu braku sprawności seksualnej. Jamie Carter nigdy nie pakował się w kłopoty. Kto wie, może właśnie do tej pory?

2

– Cześć! – odezwał się męski głos w okolicach jej łokcia.

– Hej – odparła zaskoczona Laurie, widząc nagle obiekt swoich rozmyślań, jakby go tu nieświadomie ściągnęła. Poczuła irracjonalne wyrzuty sumienia, że myślała o Jamiem, że go podglądała.

– Wieczór na mieście? – zagadnął Jamie.

Dobrze się maskował, ale Laurie widziała, że jest zaniepokojony. W pracy nigdy ze sobą nie rozmawiali, znali się tylko z widzenia. Nie miał pojęcia, czego się po niej spodziewać.

Oboje byli prawnikami: Laurie mogła prześledzić proces myślowy, który doprowadził go do nawiązania z nią kontaktu. Zobaczył ją, czyli istniało spore ryzyko, że ona także go widziała, i to z Eve. Lepiej stawić czoła tej sytuacji i zachować się tak, jakby nie robił nic złego, niż zostawić Laurie samą z materiałem do plotek.

– Tak. Podłączyłam się do firmowego wyjścia przyjaciółki. A ty?

– Wyskoczyłem sobie na drinka po pracy.

He, he, co ty powiesz? Przez chwilę igrała z pomysłem spytania go: „A z kim?”, ale była ciutkę zbyt wstawiona, żeby ocenić, czy nie byłoby to przesadą.

– Co pijesz? Na wypadek gdyby obsłużyli mnie pierwszego – dodał Jamie.

Aha, próba przekupstwa.

– Old Fashioned.

– I tyle? Stoisz w tej kolejce po jednego drinka? A gdzie siedzisz?

Laurie wskazała na restauracyjną część sali.

– Ale wiesz, że tam możesz go zamówić do stolika?

– Chciałam trochę zmienić otoczenie – wyjaśniła Laurie. – A ty gdzie siedzisz?

Tak, ona też potrafi grać w tę grę. I co ty na to, kolego?

– Ja tak samo – odparł Jamie. – Ostatnim razem kelnerki strasznie długo nie było. No ale w sumie trudno się dziwić, to jest jakaś masakra.

Hmm. Czyli ją zauważył, spanikował i wymyślił pretekst, żeby tu za nią przyjść.

Gdy do niej mówił, Laurie zwróciła uwagę, że jego siekacze są leciutko nachylone do wewnątrz, jak u niezdecydowanego wampira. Podejrzewała, że to jest prawdziwy sekret niewiarygodnej atrakcyjności Jamiego, niczym celowa skaza na tradycyjnym kilimie Nawahów. Gdyby nie to, byłby nieco zbyt otwarcie, jednoznacznie przystojny. Te zęby w jakiś sposób prowokowały do nieprzyzwoitych myśli.

Zawiesili rozmowę, żeby przecisnąć się do baru i zwrócić na siebie uwagę obsługi. Laurie udało się jako pierwszej, więc zaproponowała, że kupi też drinka Jamiemu, on jednak nie chciał się na to zgodzić.

Przypuszczała, że wynika to raczej nie z wrodzonej rycerskości, lecz z niechęci Jamiego do tego, by odkryła, że mężczyzna bierze duże piwo i kieliszek prosecco z maliną – niedwuznaczny sygnał, że jest na randce. I tak zresztą usłyszała, jak je zamawia. Przygotowanie jej drinka trwało na tyle długo, że wracali na swoje miejsca w tym samym czasie, wymieniwszy wcześniej niezręcznie kilka wykrzyczanych uwag o tym, jakie tu dzisiaj tłumy. Gdy zbliżyli się do stolika Laurie, Jamie zatrzymał się i nachylił, żeby coś do niej powiedzieć, przebijając się przez muzykę.

– Mogę cię o coś poprosić?

Laurie poczuła leciutką woń męskiego potu przemieszaną z dobrą wodą kolońską. Z trudem udało jej się utrzymać pokerową twarz, jakby nie miała pojęcia, co zaraz usłyszy.

– Tak?

– Czy mogłabyś nie wspominać w pracy o… tym? To znaczy, z kim tu jestem? – Wskazał na siedzącą przy ich stoliku Eve, która przyglądała się sobie w kompaktowym lusterku. Miała kocią urodę i długie włosy ściągnięte w kucyk na czubku głowy. Jak u seksownej płatnej zabójczyni.

Laurie zmrużyła oczy, udając, że dopiero do niej dotarło, kto to taki.

– Ale dlaczego? – spytała niewinnie.

– Bo Statler i Waldorf byliby bardzo niezadowoleni.

Statler i Waldorf – tak od lat mówiło się w kancelarii na panów Saltera i Rowsona. Laurie dobrze wiedziała, dlaczego Jamie zdecydował się użyć tego nieformalnego przezwiska, sugerującego sztamę między szeregowymi pracownikami firmy.

– Czemu?

– Nie wydaje mi się, by Salter sobie życzył, żeby jego siostrzenica zadawała się z kimkolwiek z nas.

Laurie się uśmiechnęła. Gdyby nie była wykończona rozmową z Suzanne, nie marzyła o opóźnieniu chwili powrotu do stolika najbardziej, jak to możliwe, i nie miała na koncie kilku drinków, może by się z nim nie drażniła. Ale w obecnej sytuacji…

– Mówiąc „zadawała się”, masz na myśli „spała”, a „z kimkolwiek z nas”, to znaczy „z tobą”?

– Cóż. – Jamie wzruszył ramionami, nieco zaskoczony i przez chwilę zbity z tropu. – Kto tam wie, co staremu chodzi po głowie. Jego musiałabyś zapytać.

– W porządku – rzekła Laurie.

– Dzięki. – Jamie odetchnął z ulgą.

– …zapytam!

Zaczekała, aż puenta do niego dotrze, i z satysfakcją zobaczyła wyraz przerażenia na jego twarzy.

– Ha, ha, ha!

– Ja pie… – Mina Jamiego wskazywała jednocześnie na zdenerwowanie i zawstydzenie. Zachowywał się ujmująco i bezbronnie, bo w tym momencie Laurie mogła mu zaszkodzić, nie miała co do tego wątpliwości.

– Nie przepadam za plotkowaniem w pracy – oznajmiła. – Nic nie powiem. Tylko nie narozrabiaj, okej?

– To nic takiego, słowo – odparł Jamie. – Rozmawiamy o ścieżkach rozwoju w branży.

– Ta, jasne – mruknęła Laurie, zerkając na Eve, która przechylała głowę, wydymając wargi do swojego odbicia w lusterku.

Laurie z obawą wróciła na miejsce i ku swojej radości zobaczyła, że siedzi na nim Emily, a wszyscy inni skupili się przy drugim końcu stołu, piszcząc na widok czegoś na ekranie telefonu jednej z dziewczyn. Boże, jak dobrze. Zważywszy na głośność muzyki i dzielącą je odległość, równie dobrze mogły być w Iranie.

– Przybyłam tu z misją humanitarną. Suzanne dała ci popalić? – zapytała Emily, gdy Laurie usiadła obok niej, tam gdzie wcześniej siedziała Suzanne.

– Zgadza się.

– Jaka to jest totalna cipa.

Drink Laurie trafił nie tam gdzie trzeba, więc rozkaszlała się ze zdumienia i zachwytu, a Emily z rozmachem klepnęła ją po plecach.

Odzyskawszy głos, Laurie wyjaśniła:

– Dała mi do zrozumienia, że jestem starą panną i jakąś dziwną zakonnicą, skoro tak wygląda moje życie uczuciowe.

– Co za żałosna małpa. Z tego, co wiem, ostatnio bzykała się z Marcusem z KPMG, a jego fiut należy do środków wspólnotowych, więc nikt nie bierze sobie do serca jej rad.

Laurie znów zakrztusiła się drinkiem.

– Należy do czego?

– Środki wspólnotowe, no wiesz. Każdy może z niego swobodnie korzystać. Wolny dostęp.

Laurie udało się na moment przestać śmiać tylko po to, by dodać:

– Carly z kolei zapytała, gdzie chodzę do solarium. – Przesunęła dłonią w górę i w dół po ramieniu i powachlowała sobie twarz.

– Co?! Czy ona niedowidzi, czy jest rasistką? A może jest ślepą rasistką? Och, Loz, bardzo cię przepraszam. Klienci je kochają, jakie to jest wkurzające. Jak to jest, że źli ludzie muszą dobrze wykonywać swoją pracę?

Laurie znów się roześmiała, przypominając sobie, dlaczego tak często zgadza się na propozycje Emily. Pomyślała, że dużo prawdy jest w teorii o tym, że naj­bliższe przyjaźnie to nieskonsumowane romanse. Emily była ambitną dyrektorką, poszukiwaczką przygód na Tinderze i królową przelotnych romansów, a Laurie poważną, solidną i stateczną osobą, lecz różnice między nimi były tylko źródłem niekończącej się wzajemnej fascynacji.

W każdym razie łączyło je poczucie humoru, niechęć do wciskania kitu i te same priorytety.

Przyjaciółka wyciągnęła bibułkę, rozłożyła ją na stoliku i filigranowymi palcami zaczęła usypywać na niej wąską ścieżkę z tytoniu. Emily paliła skręty od czasu, kiedy się poznały, kiedy miała zwyczaj wywieszać się przez okno pokoju Laurie w akademiku, w drugiej ręce trzymając butelkę wódki Smirnoff z piwem imbirowym i limonką.

– Spytała, kto mi robił twarz – powiedziała Emily.

– Robił ci twarz? – nie zrozumiała Laurie.

­– No. – Emily odłożyła papierosa i naciągnęła sobie policzki, wydymając jednocześnie wargi i upodabniając się do glonojada.

– Chyba żar… W ogóle nie wyglądasz, jakbyś była po operacji plastycznej!

Mówiła szczerze, choć uroda Emily zawsze wydawała jej się czymś niezwykłym. Przyjaciółka była drobniutka, jej skóra miała złocisty odcień (to akurat zawdzięczała profesjonalistom), a twarz przypominała bohaterkę mangi: ogromne oczy, malutki nosek i duże, pełne usta. Wszystko to mogło człowieka zmylić, więc jej piracki apetyt i język pijanego marynarza wprawiały wszystkich w zdumienie. Praktycznie co tydzień ktoś zakochiwał się w niej beznadziejnie i po uszy.

– A jednak. Jakiś miesiąc po tym, jak przyszła do nas do pracy. Kusiło mnie, żeby zwolnić ją na miejscu. Tyle że wtedy chodziłaby od agencji do agencji, opowiadając, jak to Emily Clarke wyrzuciła ją z pracy za to, że zwróciła uwagę na efekty zabiegów na jej twarzy, a fakt, że ją zwolniłam, zdawałby się to potwierdzać. No kurwa, jestem zbyt próżna, żeby dać jej tę satysfakcję.

– Co za suka!

– Co nie? Tłumaczyła się oczywiście, że „ależ skąd, chodziło mi o to, że to wyszło bardzo dyskretnie, naprawdę z klasą”. Z początku myślałam, że to brak wyczucia, ale zaczynam podejrzewać, że po prostu jest socjopatką.

– Socjopaci są wśród nas – przytaknęła Laurie, zerkając na ekran telefonu.

Dan do tej pory nic nie odpowiedział. To przecież on stale jej powtarzał, żeby częściej wychodziła, a teraz nagle zaczął się dopytywać, kiedy wróci? Wśród par z długim stażem był to szyfr, który oznaczał „nie wracaj nawalona w środku nocy” i pozwalał uniknąć kłótni, którą mogłoby wywołać powiedzenie tego wprost.

– No tak, z twoją pracą pewnie wiesz o tym naj­lepiej.

– Ech, a może i ona ma rację i rzeczywiście coś mnie ominęło. Skąd miałabym wiedzieć? Tak to jest, kiedy coś człowieka ominie – zauważyła Laurie, którą po kilku drinkach ogarnął filozoficzny nastrój.

– Nic podobnego, wierz mi. Ja robię sobie przerwę od aplikacji randkowych – odezwała się Emily, szarpiąc za brzeg spódnicy w miejscu, w którym wrzynał się w jej uda. – Za dużo chybionych inwestycji. Ostatni facet, z którym się spotkałam, na zdjęciach wyglądał jak Jason Statham, a kiedy przyszłam na randkę, zobaczyłam kogoś w stylu Shakespeare’a z Upstart Crow.

Laurie ryknęła śmiechem.

– Nadal nazywasz się tam Tilda? Czy ktoś cię przejrzał? Naprawdę nigdy nie podajesz im prawdziwego imienia?

– Nigdy. I pilnuję, żeby żadne rachunki nie leżały na wierzchu, kiedy idziemy do mnie. Chyba żadna kobieta nie chce, żeby Clive, lat trzydzieści siedem, trener personalny z Loughborough, którego pasją jest kreatywna zabawa korkiem analnym, odszukał ją na LinkedIn.

– O fuuuj.

– Nie zwracaj uwagi na Suzanne. Każda osoba tutaj – Emily objęła gestem wnętrze baru razem z częścią restauracyjną – chciałaby tego, co ty masz. Absolutnie każda.

Ha, pomyślała Laurie. Była prawie pewna, że zna tu co najmniej jedną osobę, która by tego nie chciała, niemniej doceniała intencje.

– Ty nie! – zauważyła.

Użytkowe podejście przyjaciółki do seksu nie przestawało zadziwiać Laurie. Może Emily powinna poznać Jamiego Cartera i okazałoby się, że są mieszanką wybuchową.

– Właśnie że tak. Jestem po prostu realistką i podejrzewam, że raczej nie jest mi to pisane, a jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Wiesz, to, co was łączy, wcale nie jest takie częste. Nie każda Laurie trafia na swojego Dana, i vice versa – stwierdziła Emily. – Tamtej nocy w barze CaVa jednocześnie trafiła was strzała amora.

– No widzisz, a ja myślałam, że to przez tę tequilę o smaku fasolki po bretońsku.

Wychodząc, Laurie zwróciła uwagę na pusty stolik, przy którym wcześniej siedzieli Jamie i Eve. Facet musiał przemknąć ukradkiem obok niej, kiedy była pogrążona w rozmowie z Emily, tak żeby nie zobaczyła, że wychodzą razem.

Ścieżki rozwoju w branży, jasne. Tak jakby był gotów zaryzykować zwolnienie z pracy, żeby opowiedzieć Eve o tym, jak robił aplikację w Chester. Albo jakby w ogóle był zainteresowany czymkolwiek innym niż spędzenie z nią tej nocy.

Widać myśli, że Laurie jest naiwna lub zwyczajnie głupia. Problem z kłamcami, jak stwierdziła na podstawie licznych obserwacji na gruncie zawodowym, polega na tym, że zawsze uważają wszystkich dookoła za mniej bystrych od siebie.

3

Laurie wygramoliła się z taksówki. Przywitały ją przesycone smogiem letnie powietrze i cisza dobrej dzielnicy. Zdawała sobie sprawę, że choć jej zmysły są stępione przez alkohol, leżący w łóżkach sąsiedzi z rodzinami na pewno przeklinają kakofonię wywołaną przez pasażerkę opuszczającą auto.

Warkot silnika, odgłosy rozmowy, trzaśnięcie ciężkich drzwi, stukot przeznaczonych na eleganckie wyjścia butów na chodniku.

Dwa tygodnie wcześniej mieszkające po sąsiedzku siostry wdały się w trwającą dziesięć minut sprzeczkę na temat tego, kto narzygał w taksówce, i dyskutowały z takim zaangażowaniem, że Laurie miała ochotę wyjść przed dom w piżamie i sama zapłacić za czyszczenie tapicerki.

No cóż, uroki wieku średniego. A zresztą Dan od dawna przezywał ją „panią Mrugalską”. To ona była w akademiku tą dziewczyną, która dbała, żeby krzaczki bazylii we wspólnej kuchni nie uschły.

Szepnęła głośno do kierowcy: „Reszty nie trzeba”, zanurkowała pod gęsty baldachim klematisu zwisający nad gankiem i po omacku szukając kluczy w czeluściach torebki, pomyślała po raz kolejny: przydałoby się tu światło.

Od pierwszego wejrzenia zakochała się w tym solidnym edwardiańskim bliźniaku z oknem wykuszowym od frontu i zrujnowała ich szanse na wynegocjowanie lepszej ceny, chodząc za agentką nieruchomości i w kółko nadając o tym, jaka jest zachwycona. Kupili go za najwyższą cenę, na jaką było ich wówczas stać – i Laurie do tej pory nie miała wątpliwości, że dom był wart każdego pensa.

Ich salon, jak chętnie podkreślała, był identyczny z tym na okładce płyty Definitely Maybe Oasis, razem z witrażami w oknach, donicą z palmą i porozstawianymi kieliszkami z niedopitym czerwonym winem.

W szparze pod zasłonami widać było miodowożółty pasek światła, czyli albo Dan zostawił dla niej zapaloną lampkę, albo znowu nie mógł zasnąć w łóżku, więc odpłynął na sofie przed telewizorem z wyciszonymi BBC News 24 i leżał tam do tej pory, a stopy drgały mu przez sen.

Laurie poczuła nagły przypływ czułości i nadziei, że Dan jeszcze nie śpi. Było to autentyczne, choć zarazem w pewnym stopniu wynikało z tego, że spędziła niełatwy wieczór otoczona przez obcych ludzi, tęskniąc za domem i czując, że jest nie na swoim miejscu. Nie przystaje.

Jako osoba, która dorastała w Hebden Bridge, nie będąc białą, wyjątkowo nie lubiła tego uczucia. Nawet w kosmopolitycznych miastach Laurie zdarzało się słyszeć żarty z jej północnego akcentu. Pewien prostolinijny klient powiedział jej kiedyś: „Rzadko zdarza się usłyszeć czarną babeczkę, która by mówiła tak po północnemu, poza tamtą ze Spice Girls”.

Laurie myślała, że może Dan na nią czeka, ale gdy tylko go zobaczyła, zorientowała się, że coś jest mocno nie tak. Był wciąż ubrany i siedział na sofie z rozsuniętymi stopami, pochyloną głową i splecionymi dłońmi. Ekran telewizora był czarny, nie grała żadna muzyka, na stoliku nie było widać żadnych resztek do sprzątnięcia.

– Cześć – odezwał się Dan nienaturalnym głosem, kiedy weszła do pokoju.

Laurie była empatyczną osobą. W dzieciństwie zwierzyła się raz mamie, że chyba ma zdolności telepatyczne, na co ta z rozbawieniem wyjaśniła małej, że ma po prostu rozwiniętą intuicję, jeśli chodzi o emocje. Jak mawiał jej tata, Laurie przyszła na świat jako czterdziestolatka. Lepsze to niż urodzić się dziewiętnastolatkiem i przez całe życie nie dorosnąć, nie odpowiedziała mu nigdy.

Powietrze było gęste od Niewypowiedzianego, a jej czułki zarejestrowały to z taką łatwością, że momentalnie zrobiło jej się słabo.

Laurie przycisnęła do piersi brzęczący pęk kluczy z głupim breloczkiem w kształcie kotka z dobranocki i zapytała:

– O Boże, co się stało? Chodzi o któreś z naszych rodziców? Powiedz od razu. Po prostu mi powiedz.

– Co?

– Wiem, że masz złe wiadomości. Proszę cię, nie rób żadnych wstępów.

Laurie miała na koncie sześć–siedem drinków, ale pod wpływem adrenaliny w jednej chwili wytrzeźwiała.

Na twarzy Dana odbił się niepokój.

– Nikomu nic się nie stało…

– Tak? O rany! Kurde, ale mnie przestraszyłeś.

Laurie z ulgą opadła na sofę, jak dziecko rozrzucając ręce na boki.

Jej serce powoli się uspokajało, spojrzała na Dana. Patrzył na nią z dziwną miną.

Nie pierwszy raz poczuła uznanie, radość dumnej właścicielki podziwiającej, jak świetnie pasuje mu wczesny wiek średni. Kiedy byli młodzi, Dan był wesołym pucołowatym chłopakiem, uroczym niczym szczeniaczek, ale raczej nie przystojnym, jak życzliwie zauważyła babcia Laurie. Lekko seplenił, czego u siebie nie znosił, choć o dziwo kobiety zawsze to urzekało. Laurie to uwielbiała, od momentu gdy odezwał się do niej po raz pierwszy. Teraz miał parę zmarszczek i srebrne nitki w jasnobrązowych włosach, rysy mu się wyostrzyły i zmężniał. Dziewczyny w pracy nazywały ten typ Niezłym Tatkiem. Może jeszcze nie teraz, ale już niedługo…

– Znowu nie mogłeś spać? – zapytała.

Bezsenność to było dla Dana coś nowego. Zaczęła się, odkąd mianowano go kierownikiem wydziału. Budził się o trzeciej nad ranem przerażony i zlany potem.

– Nie – odparł, a ona nie była pewna, czy to znaczy, że nie mógł spać, czy że nie w tym rzecz.

Przyjrzała mu się.

– Wszystko w porządku?

– W przyszłym miesiącu miałaś odstawić pigułki. Zastanawiałem się nad tym. No i w ogóle zacząłem myśleć o różnych rzeczach.

– Tak? – Laurie powstrzymała znaczący uśmiech. Czyli napięta atmosfera się wyjaśniła. No to zaczynamy, pomyślała. To było nie do uniknięcia między ludźmi, którzy wkrótce planowali zostać rodzicami. Ten moment musiał prędzej czy później przyjść. Najczęściej przychodził niedługo po tym, jak para zobaczyła na teście dwie niebieskie kreski.

Czy powinien zmienić samochód na coś większego? Czy będzie dobrym ojcem? Czy między nimi nic się nie zmieni?

1. Nie. Zresztą i tak nie byłoby gdzie zaparkować minivana.

2. No jasne! Ewentualnie mógłby się postarać być mniej markotny, ale to właściwie tyle. Z tego, co Laurie widziała, dzieci potrafiły automatycznie leczyć ludzi z przesadnego użalania się nad sobą. Przynajmniej przez pierwszych pięć lat.

3. Nic. A właściwie tak, na lepsze! (W gruncie rzeczy nie miała pojęcia. Jeśli się rozmnożą, to blisko dwie dekady miną, zanim znowu będą mieli dom tylko dla siebie, a zaproszenie bezradnego małego tyrana, żeby zakłócił ich prywatność i przyjemne status quo, tak naprawdę było dość przerażającą perspektywą).

Ale przyjęty sposób postępowania w parach polegał na tym, że udawało się pewność w kwestii imponderabiliów, ilekroć druga osoba wymagała pocieszenia. W razie potrzeby należało się uciec do jawnego kłamstwa. Dan odpłaci się jej, gdy Laurie wróci z nieudanych zakupów i ze łzami w oczach zacznie się dopytywać, czy jej ciało kiedykolwiek będzie wyglądać tak jak wcześniej.

– Nie wiem, jak to w ogóle powiedzieć. Siedzę tutaj od chwili, gdy wyszłaś, próbuję znaleźć odpowiednie słowa, i wciąż nie mogę.

To była przesada, bo kiedy Laurie wychodziła, Dan brał prysznic i słuchał przenośnego radia, w którym nadawali transmisję z meczu, ale zdecydowała się o tym nie wspominać.

– Posłuchaj – odezwał się Dan. – Dotarło do mnie. Że nie chcę mieć dzieci. W ogóle. Nigdy.

Zapadła cisza.

Laurie usiadła prosto z pewnym wysiłkiem, bo jej niedorzeczne buty – srebrne sandałki bez pięty, w których zakochała się w Selfridgesie, „świetnie pasujące do śliwkowych paznokci” według sprzedawczyni – nie stanowiły zbyt pewnego oparcia.

– Dan – powiedziała łagodnie – te wątpliwości są czymś zupełnie normalnym, wiesz. Ja czuję to samo. Kiedy coś ma się nagle urzeczywistnić, to jest przerażające. Ale damy radę. Na pewno się uda. Z dziećmi to jest tak, że po prostu trzymamy się za ręce i skaczemy.

Uśmiechnęła się do niego z nadzieją, że wkrótce mu przejdzie. Było tak, jakby się zamienili rolami: on domagał się poważnej rozmowy, a ona chciała zrobić tak, żeby Dan poczuł się potraktowany na serio i żeby mogli pójść spać. Siedział na kanapie, nie patrząc na nią, i wyłamywał sobie palce.

– Poza tym to ja będę musiała je z siebie wypchnąć – dodała Laurie. – Nie myśl sobie, że nie googlowałam „pęknięcia krocza”.

Nie będzie tak łatwo odwrócić jego uwagi żartami, uświadomiła sobie, patrząc na pochmurną minę Dana i głębokie zmarszczki na jego czole.

Czuła, że nadają na innych częstotliwościach – ona przyniosła ze sobą zgiełk i błahostki, z których składał się wieczór w mieście, niczym rój pszczół, a Dan najwyraźniej miał za sobą godziny rozmyślań, wpatrywania się w mroczny obraz Edwarda Hoppera, który powiesili nad kominkiem, i martwienia się o przyszłość.

– Nie chodzi tylko o dzieci. Nie chcę niczego z rzeczy, których ty chcesz. Nie chcę… tego.

Rozejrzał się po pokoju oskarżycielskim wzrokiem.

Podłogi z desek?

– Co masz na myśli?

Dan zaczerpnął powietrza, po czym wypuścił je z płuc, jakby szykował się do jakiegoś wysiłku. Jednak nie nastąpiły po tym żadne słowa.

– …Chcesz to odłożyć na kilka lat? Już o tym rozmawialiśmy. Ja mam trzydzieści sześć lat, więc to wszystko może trochę potrwać. Nie chcemy chyba potem zawracać sobie głowy jakimiś zabiegami i myśleć, że trzeba było wziąć się do tego wcześniej… zresztą wiesz, co mówi Claire. Że gdyby wiedziała, jakie to jest wspaniałe, to zaczęłaby jako dwudziestolatka.

Przywołanie akurat tej osoby z ich towarzystwa było głupim posunięciem i Laurie natychmiast go pożałowała.

Claire zanudzała wszystkich opowieściami o swoim potomstwie i w ogóle była męcząca. O ironio, gdyby nie musieli jej znosić, być może sami mieliby już dzieci. Spotkania z nią często kończyły się tym, że jedno z nich mruczało do drugiego: „Powiedziałabyś mi, gdybym kiedyś zaczął zachowywać się tak jak ona, prawda?”.

– Przecież wiesz, co się mówi. Nigdy nie ma właściwego momentu na dziecko – dodała Laurie. – Gdybyś…

– Laurie – przerwał jej Dan. – Próbuję ci powiedzieć, że chcemy różnych rzeczy i dlatego nie możemy być razem.

Gwałtownie wciągnęła powietrze. A więc on jest w stanie powiedzieć coś tak okropnego i niedorzecznego, żeby postawić na swoim? Zaśmiała się krótko, kiedy do niej dotarło: mężczyźni mogą do tego stopnia bać się dorosnąć. Właściwie nie powinno jej to dziwić, zważywszy na jej tatę, a jednak była gorzko rozczarowana Danem.

– Serio zamierzasz zrobić z tego taką aferę i zmusić mnie do postawienia ultimatum, że albo zakładamy rodzinę, albo do widzenia? Żeby potem wszystko było na mnie, kiedy dziecko obudzi nas pięć razy z rzędu?

Dan spojrzał na nią.

– Nie wiem, jak mam to inaczej powiedzieć. Laurie, nie jestem szczęśliwy.

Wdech i wydech: czyli Dan nie blefuje, naprawdę chce od niej usłyszeć, że nie odstawi pigułek. Będzie musiała liczyć na to, że za rok wrócą do tematu. Miała świadomość, iż może to oznaczać, że odpowiedni moment dla niej minie nieodwracalnie. I że skończy się na tym, że będzie miała żal do Dana. Nie było mowy o żadnych sztuczkach, o udawaniu, że bierze tabletki, a potem nagle: ojejku, jak to? W ten sposób Laurie została poczęta, wiedziała więc, że konsekwencje czegoś takiego mogą się za człowiekiem ciągnąć przez całe życie.

– Chodzi ci tylko o to, że ja chcę mieć dzieci?

Zrezygnuje z tego, żeby z nim zostać. Wiedziała to po konsultacji z samą sobą, która potrwała ułamek sekundy. Jakakolwiek inna decyzja była nie do pomyślenia. Nie sposób stracić kogoś, kogo się kocha, z powodu hipotetycznej miłości do kogoś, kto jeszcze nie istnieje. I może nigdy nie powstanie.

– O to, ale też o inne rzeczy. Ja nie… nie czuję, żebym dłużej chciał być w tym miejscu.

– Okej – odparła, pocierając zmęczoną twarz, przerażona tym, do czego Dan jest gotów się posunąć, żeby osiągnąć swój cel.

Poczuła, że za chwilę może się rozpłakać. Owszem, zdarzały im się wcześniej kłótnie, w których (rzadko) jedno lub drugie dawało do zrozumienia, że jest gotowe odejść, zazwyczaj po pijanemu i za czasów, kiedy mieli po dwadzieścia kilka lat. Następnego dnia osoba, która to powiedziała, miała potworne wyrzuty sumienia.

Robienie tego teraz, w ich wieku, było żałosnym zagraniem, choćby Dan nie wiem jak bał się odpowiedzialności związanej z ojcostwem. To było naprawdę nie w porządku.

– …Okej, wygrałeś. Na razie będę dalej brała pigułki. Jezu, Dan.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem, a Laurie zamarła, bo nagle pojęła, co to znaczy.

On nie był zdumiony, że się zgodziła. Nie pogrywał sobie z nią. Naprawdę chciał się rozstać.

W końcu do niej dotarło. Zrozumiała, że Dan mówi poważnie, że to koniec.

Absolutnie wszystko poza tym było dla niej nie do pojęcia.

4

Wyglądało na to, że kiedy ktoś robi człowiekowi coś monumentalnie strasznego, nie ma nawet tyle przyzwoitości, żeby zachować się oryginalnie, zadać jakąś wyjątkową ranę bitewną, zostawić bliznę w kształcie błyskawicy. Powody były prozaiczne, nudne. Pasowały do mnóstwa ludzi wokół, ale przecież nie do Dana i Laurie. Oni mieli być na zawsze razem. Uzgodnili to jako zakochani bez pamięci nastolatkowie, a każda decyzja, którą podjęli od tamtego czasu, tylko to potwierdzała. Zaangażowanie nie wymagało upewniania się czy zastanowienia, było czymś oczywistym. Ty jesteś mój, a ja twoja.

– Ale przecież nic się nie zmieniło – powiedziała Laurie. – Między nami jest tak jak zawsze.

– Myślę, że między innymi na tym polega problem.

Umysł Laurie znajdował się jednocześnie w dwóch strefach czasowych: w tym surrealistycznym koszmarze, w którym jej partner od osiemnastu lat, pierwsza i jedyna miłość, jej „druga połowa”, najlepszy przyjaciel, siedział przed nią i mówił, że na razie będzie spał w pokoju gościnnym, a kiedy tylko będzie mógł, wyprowadzi się do osobnego mieszkania. Musiała mu przytakiwać, bo wydawał się zupełnie przekonany. Jakby towarzyszyła komuś, kto ma zwidy. Trzeba było podążać za królikiem.

Poza tym była jeszcze druga strefa czasowa, w której Laurie desperacko próbowała zrozumieć tę sytuację, opanować ją i załagodzić. W końcu Dan używał tylko słów – nie wydarzyła się żadna uchwytna, nieodwracalna zmiana. Słowa mogły zatem odmienić wszystko z powrotem.

Zawsze miała nad Danem szczególną władzę, a on nad nią, dlatego się w sobie zakochali. Skoro chce ściągnąć go z krawędzi, na której balansuje, to musi jej się udać. Trzeba tylko wystarczająco się postarać, znaleźć sposób, żeby go przekonać.

Żeby to wszystko naprawić, Laurie musiała jednak najpierw zrozumieć, co się dzieje. Zawsze szczyciła się tym, że potrafi przejrzeć ludzi, tak jakby była iluzjonistką, lecz teraz najbliższa jej osoba brzmiała dla niej jak ktoś obcy.

– Od jak dawna masz takie poczucie? – zapytała.

– Od dłuższego czasu – odparł Dan i choć ułożenie jego ciała zdradzało napięcie, to Laurie widziała, że już się trochę odprężył. Powiedział, co miał do powiedzenia, najgorsze miał za sobą.

Przez moment go nienawidziła.

– Chyba na weselu Toma i Pri byłem już pewny.

– Ach, więc to dlatego wściekałeś się cały wieczór? – rzuciła Laurie. I natychmiast zdała sobie sprawę, jak bezsensowną czynnością jest wytykanie mu tego teraz, skoro to wszystko już się nie liczyło. Ale przecież on tak naprawdę wcale tak nie myśli. To niemożliwe.

Serce jej zamarło. Branie Dana na poważnie było absurdalne, ale niebranie z kolei bardzo lekkomyślne.

Dan syknął i pokręcił głową. Trudno było stwierdzić, czy jest załamany sobą, czy Laurie.

– Wiedziałem, że całe to ślubne zamieszanie nie jest dla mnie. Zrozumiałem, że mentalnie jestem w zupełnie innym miejscu.

Do Laurie wróciło bolesne wspomnienie; okazuje się, że zmysły jednak zupełnie jej nie zawiodły.

Przypomniała sobie, jak DJ zaprosił obecne na sali pary na „pierwszy taniec po pierwszym tańcu”. Ona i podpity, naburmuszony Dan zostali zmuszeni do odtańczenia walca do piosenki Adele. Laurie nagle poczuła całkowity brak czegokolwiek między nimi, choćby naturalności i swobody wzajemnego dotyku, nie mówiąc już o dawnej iskrze. Było tak, jakby ich akumulator padł i przy naciśnięciu gazu wydawał z siebie tylko jałowe rzężenie. Niezgrabnie szurali stopami po podłodze, jakby byli bratem i siostrą, unikając patrzenia na siebie. Gdy tylko piosenka się skończyła, Laurie zapomniała o sytuacji, zrzuciwszy ją na karb tego, że Dan pewnie nie lubi Someone Like You ani spełniania czyichś poleceń.

W drodze powrotnej urządził bierno-agresywną scenę na temat zasypiania w taksówce. Laurie przez cały dzień czuła się tak, jakby popełniła jakieś niesprecyzowane przestępstwo, jednak kiedy spytała: „Co ci się stało?”, w odpowiedzi usłyszała wojownicze: „…NIC”.

Ale kiepskie dni były czymś nie do uniknięcia w długim związku. Człowiek się nie zastanawiał, czy czasem nie zapowiadają końca, tak samo jak nie dopatrywał się raka w każdym przeziębieniu.

– Masz kogoś? – zapytała Laurie, nie żeby wydawało jej się to możliwe, lecz dlatego, że w tej sytuacji należało zadać takie pytanie. W tym dziwnym teatrzyku, który odgrywali na życzenie Dana. W końcu pracowali razem – tego typu przypuszczenie było nieprawdopodobne choćby z praktycznego punktu widzenia.

­– Skąd! Oczywiście, że nie – odparł Dan ze szczerą urazą.

­– Nie sądzę, żebyś miał prawo odpowiadać: „OCZYWIŚCIE, ŻE NIE” – warknęła Laurie z rosnącą złością, aż Dan się wzdrygnął. – Wydaje mi się, że „OCZYWIŚCIE, ŻE NIE” jest w tej chwili poza twoim, kurwa, zasięgiem, nie sądzisz? Z tego, co widzę, przestaliśmy mieć jakąkolwiek wspólną rzeczywistość, więc możesz spierdalać z tym swoim oburzonym „OCZYWIŚCIE, ŻE NIE”.

Dan był zupełnie nieprzyzwyczajony do widoku tak rozgniewanej Laurie. Właściwie ostatni raz była na niego do tego stopnia wściekła, kiedy mieli po dwadzieścia pięć lat i on zgubił kluczyki do samochodu Laurie na festiwalu w Glastonbury. Tyle że później umieli się z tego śmiać, przekuć całą sytuację w anegdotę. Komedia równa się tragedia plus czas, tylko tym razem nie istniał taki dystans, który mógłby sprawić, żeby ta sytuacja stała się zabawna.

– Przepraszam – szepnął. – Ale nie. Tak jak zawsze mówiliśmy. Żadnych skoków w bok, nigdy.

– Nigdy? – powtórzyła Laurie znacząco.

– Wiesz, jak się umawialiśmy. Powiedziałbym ci.

Laurie kipiała ze złości, cała była usztywniona, choć starała się normalnie oddychać. Co za brak taktu i wyczucia ze strony Dana, powoływanie się na rzeczy, które szczerze przyrzekali sobie w innym życiu. W tej chwili niszczył to wspomnienie, i przy okazji każde inne, a jednocześnie oczekiwał od Laurie, że będzie je traktować jak święte przymierze. Co za złamas.

Czy on naprawdę był złamasem? Czy w którymś momencie się w niego zmienił, a ona się nie zorientowała? Przyjrzała się uważnie Danowi, który wpatrywał się posępnie w swoje włochate kolana w szortach, a twarz miał jak złowieszczy Muminek.

Jakie to miało znaczenie? Kochała go. Już dawno przekroczyli punkt, w którym jej miłość była kwestią do negocjacji, kiedy zależała od tego, czy Dan jest złamasem, czy nie. Był jej złamasem.

A w każdym razie Laurie przekroczyła ten punkt. Dan dotarł do równoległego, w którym był w stanie ją opuścić. Tak właśnie się czuła: bezradna i opuszczona. Czyli od tej pory on nie będzie już dbał o Laurie? Nie, nie, przecież mu na niej zależy. W głębi serca wiedziała, że tak jest, i dlatego trzeba było położyć temu kres, zanim on narobi więcej szkód.

– Ale przecież zostajemy w tej samej firmie! Jak ty sobie to wyobrażasz?

Danowi i Laurie udało się do pewnego stopnia oddzielić od siebie w kancelarii Saltera & Rowsona, pracując w różnych działach, jednak gdyby się rozstali, to z pewnością by nie wystarczyło.

– Mogę zacząć szukać innej pracy. Może zwolnię się z kancelarii. Jeszcze nie wiem.

– Dan, szczerze mówiąc, dalej brzmi to tak, jakbyś był przerażony wizją zostania ojcem i postanowił zrównać wszystko z ziemią, żeby tylko rozwiązać ten problem – powiedziała Laurie, próbując nim potrząsnąć, tak by w końcu wrócili do jako takiej normalności. – Przecież ty nie chcesz podróżować, do cholery. Zresztą i tak nie pozwoliliby ci zostać kierownikiem wydziału. A w zeszłym roku ledwie wytrzymałeś tydzień na Santorynie.

Mówiąc to, Laurie zaczęła się zastanawiać, czy czasem brakującym elementem w tej analizie nie jest fakt, że nie czuł się tam dobrze akurat w jej towarzystwie.

– Dzieci to tylko jeden z tematów. Ale zmobilizował mnie do zrobienia czegoś w tej sprawie, bo decyzji o dziecku nie da się cofnąć, potem już nie ma się nad czym zastanawiać. Więc postanowiłem. Laurie, ja nie chcę takiego życia. Przykro mi. Wiem, że po tylu latach razem to musi być dla ciebie szok. Dla mnie zresztą też jest. Dlatego tak długo to trwało, zanim spojrzałem prawdzie w oczy. Ale nie. Nie chcę tego.

– Nie chcesz mnie?

Chwila ciężkiego milczenia, podczas którego Laurie poczuła, jak Dan przygotowuje się do wypowiedzenia tego na głos.

– Nie w ten sposób.

– To w jaki?

Dan wzruszył ramionami i zamrugał, powstrzymując łzy.

– Słowo, którego szukasz, brzmi „nie” – podsunęła Laurie.

Teraz po jej twarzy popłynęły łzy. Dan chciał wstać, ale ona powstrzymała go gorączkowym gestem, mówiącym: nie zbliżaj się do mnie.

– Tylko… wiesz, jedna drobna uwaga – odezwała się niskim głosem, zniekształconym przez płacz. Próba przybrania sarkastycznego tonu okazała się zbyt ambitna. – Dan, jak ja miałabym teraz zajść z kimś w ciążę? Mam trzydzieści sześć lat.

– Ależ spokojnie możesz! – odparł błagalnym tonem. – W dzisiejszych czasach to wcale nie jest dużo.

– Z kim? Kiedy? Myślisz, że poznam kogoś w przyszłym tygodniu? I po kilku miesiącach weźmiemy się do płodzenia dzieci?

– Daj spokój. Przecież mówimy o tobie. Jesteś fantastyczną partią, zawsze tak było. Chętnych na pewno nie zabraknie. Będą się do ciebie ustawiać kolejki.

W tym momencie Laurie w końcu przyjęła do wiadomości, że to się dzieje naprawdę, że między nimi rzeczywiście wszystko skończone.

Dan zawsze miał w sobie zdrową, normalną dawkę męskiej zazdrości. Może nawet ciut powyżej średniej: od samego początku był pewien, że jeśli któreś z nich zostanie odbite drugiemu, to na pewno Laurie. Znajomi, którzy komplementowali ją przy nim, regularnie słyszeli od Dana „wolnego, stary…”, co było oczywiście tylko żartem, ale jednak nie do końca. Nowo zatrudnieni w kancelarii koledzy byli ostrzegani, że może i Laurie nie ma obrączki, lecz nie jest singielką, a w dodatku jej facet też tu pracuje, więc „za dużo sobie nie pozwalaj”. Laurie przypuszczała, że te ostrzeżenia pochodzą od Dana albo kogoś z jego środowiska. (Zresztą nigdy nie musiała nikomu mówić, że jest zajęta; zawsze słyszała: „A, to ty jesteś dziewczyną Dana Price’a”. W sumie to śmieszne określenie. Co to znaczy, że ktoś ją sobie zajął?)

Skoro pomysł, że miałaby zostać matką dzieci innego człowieka spotykał się z taką obojętną reakcją, właściwie z automatyczną odpowiedzią, to coś ewidentnie dobiegło końca.

– Taka ze mnie fantastyczna partia, że podziękujesz?

– Laurie, byliśmy ze sobą przez całe życie, jesteś moją jedyną poważną dziewczyną. To nie jest tak, że beztrosko sobie odchodzę czy że nigdy mi na tobie nie zależało.

Czuła, że jest na straconej pozycji. On to sobie zaplanował. Jak polityk, który ma ze wszystkiego notatki. Laurie wpadła w zasadzkę.

Wciąż nie mogła uwierzyć, że Dan nie przesadza, ale miała przed sobą koszmarną alternatywę: gdyby on był w stanie powiedzieć coś takiego bez pełnego przekonania i nie z głębi serca, to właściwie byłoby jeszcze gorzej.

To wszystko miało w sobie jakąś ogromną, ziejącą lukę, która wprawiała Laurie w osłupienie. Zagadką było to, jak Dan przeszedł od rozpakowywania zamówionych przez internet zakupów i narzekania na to, że zamiast delicji dostali herbatniki owsiane, i to bez czekolady, od picia zwietrzałego piwa w lokalnym pubie i śmiania się z psów z przodozgryzem w parku Beech Road w niedzielne poranki do tego ostatecznego, nieodwołalnego rozstania. To, że nie było nic pomiędzy.

Czuła się tak, jakby w jednej chwili biegła na autobus, a w następnej obudziła się w szpitalnym łóżku, z kołdrą leżącą płasko w miejscu, gdzie kiedyś były jej nogi, i usłyszała, jak lekarka tłumaczy, że jest jej ogromnie przykro, ale nie dało się ich uratować.

– Dobrze wiedzieć, że kiedyś ci zależało – rozległ się płaczliwy, rozgoryczony głos Laurie w salonie, w którym zrobiło się ciemno. – Drobna uprzejmość? A może to miała być wielka uprzejmość?

– Zależy mi.

– Tylko nie na tyle, żeby zostać.

Dan popatrzył na nią bez wyrazu.

– Powiedz to na głos – zażądała Laurie.

– Nie.

To było logiczne zwieńczenie wszystkiego, co wcześniej powiedział, a jednak ta twarda monosylaba tak zaskoczyła Laurie, że równie dobrze mógłby uderzyć ją w twarz.

5

O trzeciej nad ranem, po godzinach leżenia z otwartymi oczami, Laurie wstała, wmaszerowała do pokoju gościnnego i nadepnęła na przycisk, włączając dużą stojącą lampę.

– Dan? Obudź się.

Leżący pod kołdrą parówkowaty kształt wielkości człowieka poruszył się i spod przykrycia wyłoniła się głowa Dana z rozczochranymi włosami.

Na początku zmarszczył czoło, zaspany i zdezorientowany. Kiedy wreszcie skupił wzrok Laurie i przypomniał sobie, kim jest, miał taki wyraz twarzy jak człowiek obudzony latarką przez agenta FBI, który dokładnie wie, co ukrył pod podłogą.

– Muszę wiedzieć dlaczego.

– Co?

– Potrzebuję wiedzieć, czemu to się dzieje. Pewnie wydaje ci się, że podałeś mi powody, lecz tak naprawdę wcale nie. Tylko jakieś dyrdymały o tym, że pragniemy różnych rzeczy. Wcześniej nieraz chcieliśmy różnych rzeczy, ale nigdy nie musieliśmy się z tego powodu rozstawać. Rozmawialiśmy o tym. Ja proponowałam, że mogę poczekać z dziećmi albo nawet z nich zrezygnować, tak samo ze ślubem. Więc nie chodzi o to, że pragniemy różnych rzeczy. To jest jakiś tekst, który usłyszałeś w telewizji. – Laurie urwała. – Powiedz mi całą prawdę, choćby była nie wiem jak bolesna. Dan, nie wiedzieć jest gorzej. Spójrz, co nam robisz po tym, jak spędziliśmy razem całe życie. Jesteś mi to winien.

Dan wlepił w nią wzrok i podniósł się na łokciach. Zapadła między nimi przedłużająca się cisza. Laurie czuła, że mężczyzna zbiera się do szczerej odpowiedzi. Tym razem to on wpadł w jej zasadzkę, nie miał czasu na przygotowania.

Dan odchrząknął. Laurie czuła, jak ze zdenerwowania oblewa się potem, a mimo to nie żałowała, że zadała to pytanie.

– …Zacząłem się budzić nad ranem. Kiedy ty jeszcze spałaś – odezwał się Dan. – …I życie jawiło mi się jako tunel. Mogłem odhaczyć wszystko, co czeka mnie po drodze. Ślub w ratuszu. Miesiąc miodowy we Włoszech. Dziecko numer jeden, dziecko numer dwa. Grill w niedziele, majsterkowanie w garażu, oszczędzanie na rozbudowę domu. Dalej nie znosiłbym pracy, ale musiałbym awansować na partnera, żeby wykarmić dzieci. – Jego głos był ochrypły od snu i brzmiał obco. – Miałem poczucie, że scenariusz obejmuje wszystko, od chwili obecnej do mojej śmierci. Każdy krok był zaplanowany. Tak miałem postępować. I raz po raz zadawałem sobie pytanie, takim szeptem, który robił się coraz głośniejszy: czy ja chcę to wszystko robić?

Laurie mogła wtrącić, że oczywiście nikt nie oczekuje od niego zrobienia wielu rzeczy z tej listy. Powstrzymała się.

– …Czułem się uwięziony. Zbudowałem pudełko, w którym nie umiałem już żyć, ale nie wolno mi było go opuścić. Nie chciałem go opuścić, bo wiedziałem, jak bardzo cię tym zranię. Zacząłem się do ciebie paskudnie odnosić, bo byłem nieszczęśliwy, jednak nie potrafiłem się do tego przyznać. – Nabrał powietrza. – W tym właśnie rzecz. Ciągle myślałem, że muszę zostać, bo w ten sposób będę dla ciebie dobry, ale wcale cię dobrze nie traktowałem, więc jaki to miało sens?

– Prawdę mówiąc, zawsze byłeś trochę zrzędą – zauważyła Laurie z lekkim uśmiechem.

Dan zdawał się jej nie słyszeć.

– Pamiętasz, że ludzie ciągle nas pytali, jak to możliwe, że mogliśmy się tak młodo „ustatkować”?

– Tak – odparła Laurie ze ściśniętym gardłem.

– Oboje odpowiadaliśmy, że to była najprostsza rzecz na świecie, że nigdy w ten sposób o tym nie myśleliśmy. I ja zawsze mówiłem to szczerze, Laurie, zawsze. Ale może teraz, gdy mam trzydzieści sześć lat, w końcu mnie to dopadło. Nie mam poczucia, że udało mi się naprawdę pożyć.

Laurie odetchnęła głęboko, usiłując odsunąć od siebie ból. Osaczyła go, uniemożliwiła mu wyprawy w towarzystwie jego fascynującego penisa. No cóż, w końcu prosiła o szczerą odpowiedź.

– Czy gdybym cię nie poznała, gdybyś na studiach sypiał z kim popadnie i gdybyśmy zeszli się w wieku dwudziestu pięciu albo trzydziestu lat, to teraz byśmy przez to nie przechodzili? – Laurie celowo nie powiedziała tego oskarżycielskim tonem, naprawdę chciała wiedzieć.

– Nie mam pojęcia. Nie mogę cofnąć się w czasie i żyć równoległym życiem, dopóki znów nie dojdę do tego punktu, a zresztą wierz mi, nie chciałbym tego. I nie chodzi o seks. Tylko o… Boże, nie chcę powiedzieć „odnalezienie siebie”. Ale największe decyzje w życiu podejmuje się instynktownie, prawda? Tak samo jak wtedy, na studiach, oboje po prostu wiedzieliśmy. A teraz ja wiem, że to już nie jest dla mnie. Pogubiłem się.

– Chodzi o mnie? Czegoś mi brakuje? Albo czegoś jest za dużo? Patrzysz na inne kobiety albo… naszych znajomych, albo ich żony, albo na koleżanki z pracy i myślisz sobie: „chciałbym, żeby Laurie była bardziej taka”? – Gardło miała ściśnięte i czuła się tak, jakby stała przed nim zupełnie naga. Zadanie tych pytań było najtrudniejszą rzeczą na świecie, odsłonięciem się całkowicie. – Powiedz mi, jak się we mnie odkochałeś. Opisz, jak to było.

– Nie! Absolutnie nie. Nie chodzi o ciebie. Wiem, że to brzmi obraźliwie, ale wcale takie nie jest.

Chwila milczenia.

– Okej. Dzięki za szczerość – powiedziała Laurie bezbarwnym tonem.

Mówiła bez ironii. Sytuacja nie przestała przez to być dla niej mniej koszmarna, ale stała się bardziej zrozumiała. Ta otwartość Dana przypomniała jej czasy, kiedy potrafili ze sobą rozmawiać, a ból brzucha znów uderzył Laurie z namacalną siłą. Już nigdy nie zapomni, jak łatwo można utracić czyjąś miłość. Nie zauważyła, jak jej się wymyka.

– Nie będzie ci mnie brakować? – spytała.

To było właśnie to, najważniejsze pytanie. Takie, po którego zadaniu czuła się śmieszna, a nawet godna politowania, ale wiedziała, że nie ma wyboru. Myśl o tym, że Dan nie będzie już wpisany w jej paszporcie w rubryce „w razie wypadku skontaktować się z…”, była nie do zniesienia. Potrzebowała, żeby jej wytłumaczył, jak może zrobić coś takiego i nie czuć się tak, jak ona by się czuła, gdyby była na jego miejscu.

– Laurie, sama myśl jest potworna. Jakbym miał stracić nogę albo rękę – odrzekł Dan przez łzy. – Kocham cię. Ale nie kocham już naszego związku.

– Moglibyśmy zostać razem i odmienić nasz związek – rzekła Laurie, czując, że łzy napływają jej do oczu.

Oboje zaczęli szlochać ze spuszczonymi głowami, bo Dan nie chciał tego powiedzieć, a ona nie chciała usłyszeć. Ich płacz brzmiał dziwnie obco w półmroku pokoju.

– Dlaczego mnie tak zostawiasz? Czemu nam to robisz? – zapytała Laurie, nie poznając siebie. Kim była ta żałosna, lamentująca kobieta? I kim ten bezlitosny człowiek, który zajął miejsce Dana? Jak osiemnaście lat mogło się skończyć w ciągu zaledwie kilku godzin?

– Przepraszam cię… Tak strasznie mi przykro… – wyszlochał Dan.

– Gdyby ci było przykro, tobyś tego nie robił – odparła Laurie ochryple, nie dbając o to, jak to brzmi, niemal błagalnie. Czuła się tak, jakby ktoś nagle przeniósł ją w czasy dziecięcej bezsilności i niedowierzania, jak dorośli mogą robić te wszystkie absurdalne, okrutne rzeczy.

– Nie mogę tego nie zrobić. – Wyglądało na to, że chciał powiedzieć coś jeszcze, ale potem zmienił zdanie. Tak jak kiedy kazali klientom odpowiadać „bez komentarza”. Im więcej powiesz, tym bardziej się pogrążysz.

Laurie przypuszczała, że to, czego nie powiedział, brzmiałoby mnie więcej tak: przyszedł czas, kiedy uczuć nie da się już wskrzesić, bo umarły bezpowrotnie. Tamten taniec na weselu. Wtedy to zauważyła. Brak jakiejkolwiek iskry.

– Poza tym chcę, żebyś była szczęśliwa. Zasługujesz na kogoś, kto nie…

­– Okej. Oszczędź mi tego, Dan – odparła Laurie ostro, ocierając oczy i mocniej splatając ramiona na piersi. – Jesteś jak wspinacz, który nie może nieść rannego kolegi, więc zostawia go na śmierć. Rób to, co musisz, ale nie udawaj, że chodzi o cokolwiek innego poza twoim przetrwaniem.

– Ha! – Dan ze znużeniem potarł twarz dłońmi. – Ależ z ciebie mądra babka.

Ton jego głosu brzmiał tak, że nie była pewna, czy to komplement. Miała wręcz wrażenie, że może to wskazywać na coś więcej, coś jeszcze niewypowiedzianego. Lecz Laurie była zbyt zmęczona i obolała, żeby to stwierdzić.

– Nie wiem, komu albo czemu mam teraz ufać – odezwała się drżącym głosem. – Spędzamy razem całe życie i któregoś dnia nagle słyszę: niee, to w sumie nie dla mnie? Co mam z tym zrobić? Jaką lekcję z tego wyciągnąć?

– Nie ma tu dla ciebie żadnej lekcji, nie zrobiłaś nic złego.

Teraz już to czuła, smutek i ogrom tego, co jej tak nagle odebrano. Przyszłość. Resztę wspólnego życia. Złamane przyrzeczenie.

– W takim razie jak mam jeszcze kiedykolwiek uwierzyć, że to się nie powtórzy?

– Nie wiem, co powiedzieć. Tyle czasu… zbierałem się na odwagę, bo…

– Rany, czyli mówisz, że tyle czasu nie byłeś ze mną szczęśliwy?

– Nie! To znaczy, nie na poważnie. Po prostu gdzieś czaiły się wątpliwości. Kurwa, Laurie. Wymyślenie, jak to przeprowadzić, żeby nie zranić cię jeszcze bardziej… to jakiś koszmar. To jest mój chaos i moje zagubienie, ale nie dało się nic zrobić, żeby nie odbiły się na tobie.

Siedział na łóżku z miną winowajcy, bez koszulki, a Laurie nie potrafiła powstrzymać się przed zastanawianiem się, kim będzie następna osoba, która zobaczy go takiego, z kim Dan będzie chciał czegoś więcej. Kto nie upodobni jego życia do tunelu.

– W porządku. Nie ma już o czym rozmawiać. Dzieje się tak, bo tak się dzieje. Czyli chyba dzięki za wszystko.

– Laurie…

– Mówię serio. Dziękuję. Fakt, że odchodzisz, nie znaczy, że wszystko, co było wcześniej, jest nic niewarte. To, że nie chcesz dłużej z kimś być i się do tego przyznajesz, to nic złego.

Dan wyglądał na zdumionego, a Laurie zaskoczyła samą siebie tym chrześcijańskim wybaczeniem, którego się po sobie nie spodziewała aż do tej chwili. Dało jej to nieoczekiwane poczucie mocy. Czy to jakiś fortel? Sama nie wiedziała. Co chwilę czuła coś innego. Może znów odezwała się jej wewnętrzna prawniczka. Zostało jej tylko to, żeby wpłynąć na zmianę jego zdania. „Przypomnij sobie kobietę, w której się zakochałeś. A właściwie dziewczynę”.

Laurie się zawahała, bo nie chciała stawiać ultimatum ani blefować, to nie miało sensu. A jednak musiała to powiedzieć.

– Jeszcze jedno, Dan. Jeśli myślisz, że możesz zrobić coś takiego, po czym spędzić trzy samotne miesiące w jakimś mieszkaniu w Ancoats na sofie z Gumtree, oglądając sobie Sky Sports, a potem wrócić do mnie i oznajmić, że to był potężny kryzys wieku średniego, to… wiesz, że nie ma takiej opcji, prawda? Ta szkoda, którą teraz wyrządzasz, jest trwała. Jeżeli odejdziesz, to koniec.

Dan skinął głową.

– Tak. W życiu nie przyszłoby mi do głowy, żeby prosić cię o coś podobnego.

Laurie wyszła z pokoju, wiedząc, że skłamała, i on prawdopodobnie też.

6

Tata

Witaj, Księżniczko. Jak tam moja piękna, mądra córka? Wyobraź sobie, że ja i Nic się pobraliśmy!!! Ze względu na podatki, wizy itd. Ślub był tutaj, na Beefie, tylko z dwójką świadków, ale za jakiś miesiąc robimy w Manchesterze prawdziwą balangę. Szczegóły podam Ci, jak już będę coś wiedział. Wydamy na to trochę kasy, chcę, żeby lokal był na poziomie, nie żadna nora. Kup sobie jakąś ładną sukienkę i wyślij mi rachunek, w końcu jesteś druhną, można powiedzieć. Kocham Cię, Skarbie. Austin xxx

Była niedziela rano, Laurie zamrugała, patrząc na wiadomość na WhatsAppie i próbując odgonić senną mgłę: to, co widniało na ekranie telefonu, można by poddać analizie w laboratorium jako idealny obraz jej stosunków z ojcem. Cały on mieścił się w tych paru zdaniach, niczym w jądrze komórkowym zawierającym DNA.

1. Szczodre pochwały, pochlebstwa.

2. Zaskakujące nowiny takiego rodzaju, że widać jak na dłoni, iż jego życie nie ma praktycznie nic wspólnego z nią.

3. Materialne prezenty, łapówki.

4. Więcej zapewnień o tym, jak jest dla niego ważna. Druhna, „można powiedzieć”. Innymi słowy: chcę, żebyś poczuła się kimś dla mnie istotnym, ale bez fatygowania się, żeby faktycznie potraktować cię w ten sposób.

5. Pomimo pozornie ojcowskiego tonu nie nazywa siebie tatą. W nieczęstych przypadkach, kiedy Laurie widywała go, będąc dzieckiem, była zachwycona niezwykłą możliwością zwracania się do kogoś per „tato”, lecz on zawsze ją poprawiał: „Nie mów tak, przez ciebie czuję się staro”. Wprawiało ją to w konsternację: przecież miał trzydzieści lat, więc był stary, a poza tym faktycznie był jej tatą.

No i, oczywiście, numer 6. Jak zwykle w najgorszym możliwym momencie.

Laurie

Cześć, gratulacje dla Ciebie i Nic! Przyjdę na przyjęcie, daj tylko znać gdzie i kiedy. Ja mam gorsze wiadomości, rozstaliśmy się z Danem. Zostaję w naszym domu, on się wyprowadza. Dan podjął taką decyzję, nikt poza tym nie jest w to zamieszany. No cóż. Może poznam kogoś na Waszej balandze. xx

Dwa niebieskie ptaszki, od razu. Czyli przeczytał. Bez odpowiedzi. Znowu klasyka Austina Watkinsona.

A do tego wszystkiego – i za to nie mogła mieć do ojca pretensji, choć miała poczucie, że powinna móc – teraz mimowolnie sprawił, że będzie musiała zadzwonić do mamy i powiedzieć jej o rozstaniu z Danem, co było jeszcze bardziej uciążliwe. Rodzice nie rozmawiali ze sobą, więc jeśli mama miała zostać poinformowana – a w gruncie rzeczy powinna – to spadało to na Laurie. Wiedziała, że jeśli będzie to odkładać, to ostatecznie wcale tego nie zrobi. Nie chciała utrzymywać ślubu ojca w tajemnicy. Niemniej mama na pewno jej nie podziękuje, a Laurie będzie się czuła tak, jakby to była jej wina.

Laurie i Dan spędzili całą sobotę, powoli i boleśnie omawiając wszystko od początku. Teraz Dan wyszedł pobiegać, a Laurie w sumie czuła ulgę, że przez parę godzin nie musi na niego patrzeć i zastanawiać się w kółko, czy mogła powiedzieć albo zrobić coś inaczej, żeby ich związek nie zakończył się w ten sposób.

Skoro napisała już o tym jednej osobie, sytuacja zaczynała powoli nabierać realnych kształtów. Teraz Laurie mogła zadzwonić do mamy i poćwiczyć mówienie o wszystkim na głos – na pewno lepiej zrobić to teraz, kiedy nie ma Dana, niż później. Usiadła na trzecim stopniu schodów, stawiając sobie na kolanach plastikowy niebiesko-czerwony telefon z tarczą. Kiedy rok temu kupiła go przez stronę internetową specjalizującą się w „przedmiotach vintage z nutką nowoczesności”, Dan skomentował:

– Kolejna durnostojka. Oto i nasza sterta chłamu dla zamożnej klasy średniej powyżej trzydziestki!

Czy jemu nie podobały się te wszystkie rzeczy? W tym domu, który razem stworzyli? Czy ona nie potrafiła spojrzeć w ten sam sposób nawet na cholerny hipsterski telefon stacjonarny? Dobytek Dana piętrzył się teraz w tragicznych workach na śmieci w jadalni. Zanim Laurie wstała, usłyszała, jak jej były chłopak dzwoni po cichu do pobliskiej restauracji, żeby odwołać ich rezerwację. Tego popołudnia mieli zjeść niedzielny lunch w pretensjonalnym nowym lokalu pełnym ozdobnych żarówek z żarnikami retro i „niewielkich dań inspirowanych kuchnią skandynawską”.

– Popatrz tylko – powiedział Dan zaledwie tydzień wcześniej, w innej czasoprzestrzeni, machając telefonem z otwartą stroną internetową na ekranie. – To miejsce to nie restauracja, to przestrzeń kulinarna, w której priorytetem jest świadomie skomponowane menu z akcentem na sprawdzone pochodzenie produktów i starannie dobrany repertuar naturalnych win. Ja pitolę.

– Przecież sam chciałeś zobaczyć, jak tam jest! – zauważyła Laurie, na co Dan przewrócił oczami, a potem wzruszył ramionami. Wtedy jeszcze jego „odrzucenie rzeczy, na które zdecydował się z własnej nieprzymuszonej woli” ograniczało się do lokali gastronomicznych.

W zimnym świetle poranka Laurie nie mogła uwierzyć, że on ciągnie tę komedię; że za chwilę nie będzie stał z jakimś śliskim agentem w nieumeblowanym i niekochanym mieszkaniu o zapachu elektrycznego odświeżacza powietrza i myślał: „Co ja wyprawiam, do cholery?”.

Na miłość czy szczęście nie składały się oczywiście rzeczy, jednak Laurie stworzyła im wspaniały dom, i to nie wystarczyło. Albo to jej czegoś brakowało. Ależ z niej idiotka: przez cały ten czas on coraz bardziej się odsuwał, czuł się przytłoczony, zamknięty tu jak w klatce i wyobcowany. Było to niewątpliwie płytkie, lecz Laurie miała poczucie, że fakt, iż satysfakcjonuje ją życie, które nie odpowiadało Danowi, świadczy o niej jak najgorzej; pokazuje, jaka jest żałosna.

Posłuchała dzwonienia w słuchawce, odłożyła ją i spróbowała jeszcze raz. Mama pewnie jest gdzieś w ogrodzie. Sądziła, że pierwszy telefon służy tylko do zwrócenia uwagi na fakt, że ktoś próbuje się z nią skontaktować. Rzadko odbierała przed drugim, a niekiedy trzecim podejściem. Było to dziwactwo, które doprowadzało do szału nastoletnią Laurie; kłóciły się do upadłego o to, czemu to zawsze ona musi odbierać.

Jej mama była „trochę teges”, jak to określił pewien hydraulik, przyglądając się celowo kiczowatemu kolażowi ze zdjęć Elvisa na ścianie ich różowej łazienki w latach dziewięćdziesiątych.

Jeśli człowiek chciał mieć matkę, która zupełnie nie przejmowała się tym, o której jej dziecko wraca do domu, i nie zwracała uwagi, gdy któremuś z jego nastoletnich znajomych wymknęło się niecenzuralne słowo, pani Peggy Watkinson z Cannock Road była spełnieniem marzeń. Do tego wyglądała i ubierała się jak Diana Ross z czasów The Supremes. Zarówno zwyczajni, jak i niekonwencjonalni ojcowie z sąsiedztwa byli jej fanami. Zresztą tak naprawdę wcale nie nazywała się „pani Watkinson”, bo ojciec Laurie nigdy się z nią nie ożenił. Laurie wybrała to nazwisko, ponieważ jej mama w owym czasie posługiwała się pseudonimem scenicznym Peggy Sunshine. A Laurie nie zamierzała mieć głupkowatego nazwiska, wystarczało jej, że jest jedyną czarną dziewczyną w swoim roczniku w szkole.

Kiedy jakiś nastolatek zwracał się do mamy Laurie per „pani Watkinson”, ta uśmiechała się i machała ręką w charakterystyczny sposób.

– Może w poprzednim życiu. – Po czym wspominała, że w kuchni jest otwarte wino.

„Twoja mama jest super”, mówili jej znajomi, wchodząc po schodach z kieliszkiem w ręce po tym, jak już obiecali – zmuszeni przez Laurie – że nic nie powiedzą swoim matkom.

Laurie niekiedy żałowała, że nie ma takiej mamy jak wszyscy inni – która zastępowałaby nowym zgubiony strój na wuef, robiła na obiad kurczaka w panierce z frytkami i fasolką, a nie curry z bakłażanem i ananasem, i nie miała wystawionych w salonie egipskich stołków porodowych.

Laurie ponownie spróbowała się dodzwonić do mamy, ale znowu bez powodzenia. Jeszcze jedna, ostatnia próba, a potem rezygnuje.

Ilekroć dzieje się coś okropnego, nikt nie bierze pod uwagę trudności piętrzących się przed administratorem, pomyślała Laurie. Ktoś musi podać wiadomość dalej, jakoś zarządzić tym kryzysem. Jak to możliwe, że we współczesnym społeczeństwie jest tyle usług, a tej akurat nie ma? „Niespodziewane rozstanie? Przygotujemy dla Ciebie okólnik!”

Wymyślenie, jak powiadomić wszystkich, było częścią jej rozstania z Danem, która jawiła się Laurie jako coś niemal równie koszmarnego jak sama wizja bycia porzuconą. Miała poczucie, że to naprawdę zbędne okrucieństwo – nie dość, że człowiek musi przez to przechodzić, to w dodatku musi przeprowadzić co najmniej dziesięć rozmów z ludźmi o różnym stopniu zażyłości, żeby im powiedzieć, że przez to przechodzi.