Kim jest ta dziewczyna? - Mhairi McFarlane - ebook + książka

Kim jest ta dziewczyna? ebook

Mhairi McFarlane

4,1

Opis

Gdy Edie zostaje przyłapana w kompromitującej sytuacji z panem młodym na jego własnym weselu, wybucha skandal. Powszechne oburzenie przenosi się do sieci, a przez profile społecznościowe Edie przetacza się fala hejtu. Nazwana złodziejką mężów i skazana na towarzyski ostracyzm, pragnie zapaść się pod ziemię. Ponieważ atmosfera w biurze jest gęsta od plotek i komentarzy, szef wysyła ją do Nottingham na coś w rodzaju przymusowego urlopu, gdzie jako ghostwriterka ma napisać autobiografię wschodzącej gwiazdy filmowej, Elliota Owena. Idealny plan? Niekoniecznie... Hejt wciąż boli, współpraca z Elliotem od początku układa się fatalnie, a życie pod jednym dachem z ojcem i wiecznie niezadowoloną młodszą siostrą staje się źródłem kolejnych frustracji. Gdy wydaje się, że cały świat sprzysiągł się przeciw niej, Edie musi udowodnić sobie i innym, że wie, kim jest, i potrafi żyć po swojemu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 586

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (250 ocen)
102
88
48
11
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2573c90e-99bf-4729-8a64-c19e6fab0fb9

Dobrze spędzony czas

Wszystko super, serio! poza zakończeniem, które jest brakiem pomysłu na zakończenie.
20
bachabak54

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajnie napisana historia, snuje się powoli, ale nie miałam wrażenia,że za dużo tego pomiędzy. Szkoda, że zakończenie takie niedokończone, dla mnie za mało, ja bym chciała jeszcze jednego rozdziału
20
kasiak1

Całkiem niezła

Byłoby to całkiem przyjemne czytadelko gdyby skrócić je o jakieś 100 stron.
20
patrycja866

Dobrze spędzony czas

To już kolejna książka tej autorki od której nie mogłam się oderwać. Świetnie opisane postacie, cięty humor i romans… czego chcieć więcej.
10
impregnata

Dobrze spędzony czas

Fajnie się czytało, choć pierwszych stu stron mogłoby nie być :)
00

Popularność




Mhairi McFarlane

Kim jest ta dziewczyna?

Tłumaczenie:

Rozdział 1

Fotografia w telefonie komórkowym nie ma wiele wspólnego z prawdziwym życiem. Edie przypomniała sobie rysunek z książki do fizyki, podobny do tego, który zdobi okładkę albumu Pink Floydów – wiązka białego światła załamuje się, przechodząc przez pryzmat, a jej odpryski tworzą tęczę.

Konkretnie chodziło jej o to, ile sprytu trzeba było użyć, by to zdjęcie wypadło tak zniewalająco powabnie. Stojąc w kolejce przy hotelowym barze, chłonęła wzrokiem jego zwodniczą fikcję na wyświetlaczu telefonu trzymanego w ciepłej, lekko spoconej dłoni.

Wokół niej w rytm przeboju The Supremes „Where Did Our Love Go” tętniło życie – rozedrgany duszny harmider. Tylko w piosence wszystko jest zawsze takie doskonałe, a obraz odpowiada rzeczywistości.

Nieprawda numer jeden: ona i Louis na zdjęciu wyglądają, jakby uwielbiali przebywać razem. Aby zmieścić się w kadrze, Edie oparła głowę na jego ramieniu. Uśmiechała się kokieteryjnie i tajemniczo. On natomiast przybrał ten charakterystyczny, zapożyczony od agenta 007 grymas ust zdający się mówić: hej, życie jest cudowne, nic się nie stało. Faktycznie, nic się nie stało.

Spędzili razem pięć godzin jako czysto platoniczny związek „osób towarzyszących” – konsultantka ślubna zażyczyła sobie, by na wesele, jak na Arkę Noego, wszyscy przybyli parami – i teraz ocierali się o siebie rozgrzani, nabuzowani, w dopasowanych odświętnych ciuchach, które z biegiem czasu robiły się coraz ciaśniejsze, wywołując wrażenie wzrastającego ciśnienia krwi.

Szpilki na nogach Edie, takie na specjalne okazje, czyli wysokie, początkowo chybotliwe i uwierające, ale do zniesienia, stopniowo powodowały ból o wymiarze wręcz mitycznym. Gdyby była syrenką, zrzekłaby się w tym momencie swojego ogona, a wraz z nim miłości księcia, by tylko dostać na nogi coś w rozmiarze co najmniej trzydzieści siedem i pół.

Oszukaństwo numer dwa: kompozycja obrazu. Rozanielona imprezowiczka Edie spogląda na świat zza zasłony sztucznych rzęs długości włosia szczotki w zamiatarce ulic. W kadrze mieści się też góra jej czerwonej sukienki równie troskliwie eksponującej kremowy dekolt, co ukrywającej brzuch. A kości policzkowe Louisa są nawet bardziej zabójcze niż u bohaterów twórczości Breta Eastona Ellisa. Tak to jest, gdy pod odpowiednim kątem ujmie się podbródek…

A wszystko dlatego, że aparat był trzymany nad głowami, na wyciągnięcie ręki. No i usunęli, po dłuższej wymianie zdań, pięć mniej pochlebnych dla siebie zdjęć. Na jednym Edie miała worki pod oczami, na innym Louis wyglądał jego zdaniem na zbyt wymizerowanego, tam robili zbyt wystudiowane miny, ówdzie cień padał niekorzystnie. Okej, następne, następne. Poza, kliknięcie, migawka. Dopiero szóste zdjęcie miało jakiś wdzięk: oboje wyglądali nieźle i było to względnie niewymuszone.

(„Dlaczego teraz wszyscy robią do zdjęcia taką minę, jakby ssali cierpką śliwkę?” – zapytał tata Edie, gdy ostatnio odwiedziła dom rodzinny. „Pewnie żeby wyglądać szczupło i kapryśnie. Chociaż to dziwne, bo w rzeczywistości, gdy się ściągnie twarz, wcale tak się nie wygląda”).

Louis, biegły w obsłudze Instagrama miłośnik bardzo cierpkich śliwek, namiętnie dłubał w ustawieniach jasności i kontrastu.

– Zafiltrujemy się na amen.

Wybrał opcję Amaro, dzięki czemu skąpał całość w baśniowej poświacie lemoniadowej mgiełki znakomicie podkreślającej karnację i budującej filmowy, marzycielski nastrój. Można by pomyśleć, że udało się uchwycić wspaniały moment. Ty też chciałbyś tam być. A może nie?

No i jeszcze podpis. Największe rozczarowanie. Louis wystukał: „Gratulacje, Jack i Charlotte! Cudowny dzień! Ludziska, cieszymy się waszym szczęściem <3[1] #dobranapara ma przed sobą #wspanialezycie”.

Był to głównie ukłon w stronę pozostałych pracowników agencji Ad Hoc, którzy w elegancki sposób wymówili się od jazdy z Londynu do Harrogate. Nie ma lepszego testu popularności niż kilkaset kilometrów jazdy autostradą.

No i posypały się pełne uwielbienia lajki. Jeden za drugim. „Ojojoj. Z was też nieźle #dobranapara!”. „W takim razie szkoda, bo jestem homo!” – odpisał na to Louis. To jeszcze byłby najmniejszy problem, pomyślała Edie. Teraz już wszyscy zaczną kojarzyć ją z Louisem i wszystkie jego opinie będą przypisywane także jej.

A Louis oczywiście cały czas pod nosem psioczył na całe to „cudowne” wesele ile wlezie. Edie pomyślała, że krytykowanie czyjegoś wielkiego dnia, wyśmiewanie się z tego, jak goście jedzą albo wyglądają, jest nie fair. Dobrzy ludzie powinni instynktownie to wyczuwać.

Myślałem, że Charlotte wybierze coś prostszego, minimalistycznego. Jak na przykład Carolyn Bessette, gdy wychodziła za JFK juniora. Te kryształowe paciorki naszyte na suknię trącą Pronuptią[2], nie? Jak to możliwe, że obdarzona gustem kobieta w salonie sukien ślubnych traci głowę i zmierza w kierunku katastrofy rodem z Disneya? Nie mam już siły patrzeć na te bukiety róż z perełkami i łodyżkami owiniętymi białą wstążką, jakby je ktoś obandażował. Skoro taki bukiet miała narzeczona któregoś z piłkarzy… I nic na to nie poradzę, ale uważam, że panna młoda z opalenizną wygląda wulgarnie. Uff, pociągnąłem dwa łyki tego koktajlu, a resztą podlałem kwiatki. Nie znoszę, jak sok pomarańczowy ma zamaskować najtańszego szampana. Popatrz na tego didżeja, ma chyba z pięćdziesiątkę. Skąd wytrzasnął tę skórzaną marynarę? Musiał ją chyba kupić w 1983 roku. Z takim wyglądem powinien wystąpić w „Top Gear”. Pewnie będzie w kółko puszczał „Sex On Fire” grupy Kings Of Leon albo piosenki Toni Braxton dla wzmożenia erekcji. Czy wesela nie można zorganizować w sposób NOWOCZESNY?”.

Zajazd Old Swan[3] w Harrogate w istocie nie był, co zresztą sugerowała nazwa, nowoczesny. Przywodził raczej na myśl ekscytujące skojarzenie z miejscem, gdzie mogła się ukrywać Agatha Christie, gdy w latach dwudziestych w tajemniczy sposób na jakiś czas zniknęła. Choć pewnie nie ma nic ekscytującego w stanie zagubienia i nieświadomości.

Edie bardzo się tu podobało. Nie miałaby nic przeciwko temu, aby po ucieczce z własnego życia zaszyć się w jednym z tutejszych pokoi wyposażonych w łoża z baldachimem i narożnymi słupkami. Fronton porośnięty bluszczem, solidny wejściowy portyk. Wszystko tu pachniało świeżo przygotowanym śniadaniem i zmysłowym zbytkiem.

Był upalny dzień pełni lata. „Pogoda im dopisała”; w ten sposób najczęściej zaczynano zdawkowe rozmowy o niczym. Wielkie przeszklone drzwi baru otwierały widok na skąpane w miodowym świetle falujące ogrody. Przepełnione coca-colą i euforią, że wolno im jeszcze nie iść spać, dzieci w błyszczących kamizelkach biegały z rozpostartymi ramionami, udając samoloty.

A mimo to było to dla Edie najgorsze wesele spośród tych, w których uczestniczyła. I bynajmniej nie z powodów, o których bez przerwy gadał Louis.

Zamawiając coś dla siebie przy barze, znalazła się obok grupki siedemdziesięcio-, a może i osiemdziesięcioletnich kobiet ubranych jak podlotki. Domyśliła się, że przyjechały tu na weekend zagadek kryminalnych; wcześniej widziała przed hotelem jakiś autokar ze Scarborough.

Beznoga „podejrzana” siedziała na wózku. Miała na głowie opaskę z piór, owijał ją długi sznur korali i boa z białych piór. Przez słomkę sączyła z maleńkiej butelki prosecco. Edie miała ochotę ją przytulić i jakoś rozweselić.

– Ślicznie wyglądasz – odezwała się do Edie jedna z członkiń grupy, a ta uśmiechnęła się i powiedziała:

– Dziękuję! Ty też.

– Kogoś mi przypominasz. Norma! Do kogo jest podobna ta śliczna młoda dama?

Edie uśmiechnęła się z zakłopotaniem, jak pewnie każdy, kogo stado podchmielonych seniorek poddałoby uważnej obserwacji z bliska.

– Clara Bow! – zawołała jedna z kobiet.

– Jasne! – rozległ się istny chór. – Ach! Clara Bow[4].

Edie nie po raz pierwszy słyszała podobny komplement. Tata mówił jej, że ma staromodną twarz. „Z tym swoim wyglądem powinnaś grać w starym filmie. Rzecz jasna mówionym. Stałabyś na stacji kolejowej w takim kapelutku i w rękawiczkach – zwykł mawiać. – W sam raz byś pasowała”.

(Edie nie uważała się za aż tak gadatliwą, po prostu jej ojciec i siostra byli bardziej niż ona małomówni).

Miała kruczoczarne włosy do ramion i mocno zarysowane ciemne brwi. Utrzymanie ich w ryzach wymagało dość agresywnej depilacji, stąd częściej przypominały atrybut gwiazdki filmowej niż bujne krzaczory. Umiejscowione w twarzy o kształcie serca i o drobnych ustach, dominowały nad dużymi smutnymi oczami.

Okrutny acz wygadany chłopak na jakiejś prywatce powiedział jej, że wygląda jak „wiktoriańska lalka ożywiona przez okultystę”. Wtedy złożyła to na karb gotyckiej fascynacji, jaką przechodziła w wieku nastu lat, ale teraz wiedziała, że nadal można tak ją określić. Zwłaszcza gdy jest niewyspana albo z jakichś powodów patrzy wilkiem.

Louis raz powiedział, pozornie nie odnosząc tego do niej, choć oboje znali prawdę: „Dziecinne twarze źle się starzeją. Szkoda, że zastrzelono Lennona zamiast McCartneya, tragiczna pomyłka”.

– Jesteś tu z mężem? – spytała któraś z kobiet, gdy Edie odbierała od barmana białe wino, a także wódkę z tonikiem.

– Nie, nie mam męża. Jestem singielką – odparła Edie, wywołując lawinę ciekawskich spojrzeń oraz zachwyconych ochów i achów.

– Masz jeszcze na to czas. Trzeba się najpierw zabawić, nie? – powiedziała inna z podstarzałych podlotków, a Edie uśmiechnęła się i omal nie przyznała na głos, że ma już trzydzieści pięć lat i wcale nie jest w nastroju do zabawy. Zamiast tego wydała z siebie coś w rodzaju:

– Jasne, ha, ha, ha!

– Jesteś z Yorkshire? – spytała kolejna.

– Nie, mieszkam w Londynie. Panna młoda pochodzi z…

Z sali restauracyjnej wyłonił się Louis, gestem dłoni przywołując ją do siebie i sycząc:

– Edie!

– Edie! Jakie piękne imię! – zawołały chórem starsze panie, spoglądając na nią z rozpalonym na nowo uwielbieniem.

Poczuła się wzruszona i lekko skonsternowana swym nagłym awansem na celebrytkę. Zawdzięczała go niewątpliwie powszechnie sączonemu wokół przez słomki prosecco.

– Jesteś partnerem tej młodej damy? – spytały Louisa, gdy ten się zbliżył.

– Nie, moje kochane, ja preferuję ptaszki – odparł, biorąc swojego drinka od Edie, która aż się wzdrygnęła.

– Kogo on preferuje? – spytała jedna z kobiet. – Jakie znów ptaszki?

– No, takie raczej koguty. – Louis wykonał gest napinania bicepsa, co według Edie niczego nie wyjaśniało.

– Och, on woli mężczyzn, Norma. To taki wesoły wróbelek – skomentowała któraś beztrosko.

Cała uwaga skupiła się na Louisie, czyli nie-tak-znów-bardzo-wesołym wróbelku.

– Ja tam już teraz wolę pograć w scrabble’a i wziąć ciepłą kąpiel – odezwała się inna. – Choć Barbara, o ile wiem, ciągle lubi zabawy z ptaszkiem.

– Więc która z was to zrobiła? – spytał Louis, omiatając wzrokiem ich przebrania. – Gdzie jest pierwsza podejrzana?

– Jeszcze nie doszło do zbrodni – wyjaśniła jedna z pań. – Podobno na drugim piętrze mają zostać odnalezione jakieś zwłoki.

– No cóż, ją chyba możecie wykluczyć – stwierdził Louis, dotykając nosa i wskazując kobietę na wózku.

– Louis! – syknęła Edie.

Na szczęście jej głos utonął w powodzi gdakania i chichotu.

– Sheila ma zwyczaj usuwania sobie nagniotków za pomocą agrafki. Nie radzę ci zadzierać z Sheilą.

– Tu już przesadziłaś.

Edie sapnęła po raz drugi, a starsze panie tarzały się i wyły ze śmiechu. Nie do wiary: Louis znalazł grono słuchaczy.

– Fajnie było was poznać, dziewczyny – powiedział, wywołując aplauz.

Edie stała z boku, zapomniana niczym siekana wątróbka.

– Wracaj do stołu, w głównym namiocie właśnie wszystko się zaczyna – zachęcał ją Louis. – Przemowy i te rzeczy, wszystko w niepowtarzalnym stylu.

Z ciężkim serce Edie przeprosiła panie. Przez chwilę czuła lęk.

Czeka ją Audiencja U Ich Wysokości Hasztag Dobranej Pary, Żyjącej Swoim Hasztag Wspaniałym Życiem.

Rozdział 2

– To za darmo? – warknął mężczyzna po sześćdziesiątce z aparatem słuchowym o wyglądzie ziemianina, ze wzrokiem utkwionym w trzymany przez Edie kieliszek.

Edie i Louisowi przydzielono miejsce przy stole, gdzie zasiadała zbieranina ludzi wyglądających na takich, co to nie muszą ciężko pracować. Większość z nich już rozeszła się po kątach, chcąc jakoś zagospodarować dłużący się czas między posiłkiem a tańcami, ale ten facet został. Towarzyszyła mu nieśmiała, ubrana z równie charakterystyczną elegancją żona.

– Niezupełnie. Ale mogę coś panu przynieść.

– Nie, proszę sobie nie przeszkadzać. Przychodzisz tu, impreza ciągnie się w nieskończoność i strzygą cię jak jakąś owcę. Sama ta lista prezentów to już bezczelność. Czterysta funtów za jakąś cholernie brzydką trzepaczkę do ciasta, głupie barany. Cicho, Deirdre, dobrze wiesz, że mam rację.

Edie opadła na swoje krzesło, starając się nie roześmiać. Ona też uważała, że produkty gospodarstwa domowego marki Kitchen Aid służą głównie do drenażu kieszeni.

Wychyliła swoje kwaskowate wino i podziękowała Bogu, że stworzył alkohol, dzięki któremu można przeżyć podobne okazje. Przy głównym stole podsunięto mikrofon panu młodemu, Jackowi. Ten postukał widelcem o kieliszek i odchrząknął, przykładając sobie do ust zwiniętą pięść. Świeżej daty teściowa ciągnęła go za rękaw. Podniósł w górę otwartą dłoń, jakby chciał powiedzieć: „Kochani, przepraszam na chwileczkę”.

– Co to za nowomodne wariactwo, brązowe buty do niebieskiego garnituru i jeszcze różowy krawat – człowiek z aparatem słuchowym skomentował strój pana młodego. – Można by pomyśleć, że to lawendowy związek.

Edie uważała, że wysoki i szczupły Jack odziany od stóp do głów w ubiór z wiosennoletniej kolekcji Paula Smitha wygląda doskonale, ale nie miała ochoty wdawać się w dyskusję.

– Co to jest lawendowy związek? – zapytał Louis.

– Taki ślub na niby, żeby ukryć prawdziwą naturę kogoś, kto kocha inaczej.

– Och, rozumiem. To tak jak u nas. – Louis wyszczerzył zęby w uśmiechu, przyciągając Edie do siebie.

– Proszę mi wybaczyć, ale nie jestem zszokowany – odrzekł facet, przyglądając się wymuskanej fryzurze Louisa. – Od razu poznałem, że pan należy do tych, co to lubią wąchać kwiatki.

Edie nie oczekiwała, że tego wieczoru usłyszy aż tyle różnych eufemizmów na określenie osoby homoseksualnej.

– Ciągle masz zamiar starać się o więzy małżeńskie? – mruknął Louis pod nosem.

– Powinnam się raczej martwić, czy takie więzy będą się starać o mnie – odparła Edie.

– Skarbie, tabuny ludzi chętnie by się z tobą ożeniły. Jesteś taka „żonkowata”. Ja na ciebie patrzę i myślę: Ożeń się ze mną.

Edie roześmiała się głucho.

– Ciekawe, dlaczego te tabuny nic mi o tym nie mówią.

– Bo ty, wiesz, jesteś taka… enigmatyczna – odparł Louis, stukając o dno swojej szklanki plastikowym mieszadełkiem.

Edie poczuła ucisk w żołądku. Dziwaczne meandry, którymi postępował tok myślenia Louisa, nieodmiennie prowadziły do stacji końcowej o nazwie „Nie mogę uwierzyć, że coś takiego powiedziałeś”.

– Ha, ha. Doprawdy?

– Chciałem powiedzieć, że masz dużo wielbicieli. Prawdziwa dusza towarzystwa. Ale zawsze jesteś taka… oddzielna, sama.

– Myślę, że bycie wielbicielem nie jest tożsame z dążeniem do związku – stwierdziła obojętnym tonem, omiatając wzrokiem zgiełkliwą salę w nadziei znalezienia pretekstu do zmiany tematu rozmowy.

– Może jesteś związkofobką? A może inni są związkofobami? – zagadnął Louis, odkładając mieszadełko na bok.

– Och, myślę, że ja wszystkich odpycham. Mam jakąś siłę odśrodkową – odrzekła. – A może dośrodkową?

– Nie żartujesz? Bo ja mówiłem całkiem poważnie.

Edie westchnęła.

– Lubię ludzi i oni mnie lubią, ale nigdy nie zdarzyło mi się lubić kogoś, kto jednocześnie lubiłby mnie. To proste.

– A może taki ktoś nie wie, że się nim interesujesz? Jesteś dość skryta.

– Być może – zgodziła się w nadziei, że to szybciej zakończy dyskusję.

– A więc nikt nigdy nie obiecywał ci szczęśliwego życia do samej śmierci? Nie złamałaś niczyjego serca?

– Ha, ani jednego.

– W takim razie stanowisz paradoks, piękna Edie Thompson. Dziewczyna, której każdy pożąda, a na którą nikt się nie decyduje.

Edie prychnęła ze złością, a Louisowi tylko o to chodziło.

– Nikt się nie decyduje! Pięknie, Louis, wielkie dzięki!

– Skarbie, nie o to mi chodziło! Ze mną zresztą jest tak samo, nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie poślubi w najbliższym czasie, a mam już trzydzieści cztery lata. Dla geja to koniec.

Bzdury plecie, to jasne. Louis wolałby zapaść na inwazyjnego raka niż wziąć ślub. Cały swój wolny czas spędzał na gejowskim portalu Grindr, szukając nic nieznaczących przygód. Ostatnio przeżywał taką z bogatym, straszliwie owłosionym facetem, którego nazywał Chewbaccą, a ten odwzajemniał mu się mianem Księżniczki Louis. Cóż, chce się z nią tylko podroczyć.

– Przecież powiedziałem, że jesteś piękna, boska – ciągnął z nadąsaną miną, jakby to on musiał się bronić przed napaścią ze strony Edie. Okrucieństwo Louisa posiada bowiem swoją wewnętrzną, podziwu godną choreografię: kilka starannie opracowanych, wysoce zwinnych i bezbłędnie wykonanych kroków.

– Panie i panowie, przepraszamy za opóźnienie – powiedział w końcu do mikrofonu pan młody.

Z lekka anemiczna przemowa Jacka stanowiła, zgodnie z podpowiedziami znalezionymi zapewne na internetowych forach, wyliczankę kilku oczywistych w tych okolicznościach kwestii. Oznajmił, że panna młoda pięknie wygląda i podziękował wszystkim za przybycie. Odczytał życzenia od nieobecnych krewnych. Podziękował hotelowi za gościnność i obu rodzicielskim parom za wsparcie.

Gdy zakończył z emfazą: – Nie wiem, czym sobie na ciebie zasłużyłem, Charlotte. Do końca życia będę robił wszystko, żebyś nie żałowała podjętej dziś decyzji – Edie gwałtownym ruchem wlała sobie do gardła kieliszek szampana, którym wznoszono toast.

Toast drużby Craiga był w równym stopniu zabawny, co potwornie nietaktowny. Dość drobiazgowo opisywał bowiem seksualne podboje Jacka z czasów studenckich. Mówca najwyraźniej uważał, że te dykteryjki są na miejscu, gdyż „wszyscy to widzieli”, a w ogóle to oni są „cholernie fajną bandą kumpli”. (Jack studiował w Durham). Przy wzmiance o meczu rugby nazywanego przez nich Świńską Rozgrywką Jack wtrącił:

– Może to pominiesz, co?

Więc Craig przeszedł bezpośrednio do zakończenia:

– Za Jacka i Charlotte! Wszyscy!

Panna młoda miała przylepiony do twarzy nerwowy uśmieszek, a jej mama wyglądała, jakby jakiś chirurg kroił jej w tym momencie tyłek.

Mikrofon podsunięto naczelnej druhnie, Lucie.

Edie słyszała już co nieco o legendarnej Lucie Maguire. Charlotte często i z podziwem opowiadała w biurze o tej odnoszącej niesamowite sukcesy agentce nieruchomości („Potrafiłaby ci sprzedać nawet sławojkę!”), matce stanowiących spore wyzwanie bliźniaków, których relegowano z przedszkola („są niezwykle żywi”) i mistrzyni gry w quidditcha.

– To gra z książki dla dzieci – wyjaśnił Edie Jack. – W co jeszcze zagra? W misie-patysie z Kubusia Puchatka?”.

Ona zawsze „mówi to, co myśli” (czytaj: jest chamką); „nie cierpi głupków” (czytaj: jest okropną chamką) i „nie znosi bzdur” (czytaj: jest straszliwą chamką).

Edie myślała, że z Lucie nie sposób się zaprzyjaźnić. No, chyba że jakaś pandemia wybije resztę ludności świata. Chociaż nawet wtedy byłoby trudno.

– Cześć wszystkim – zaczęła pewnym siebie głosem w tonacji rżniętego szkła. Rękę oparła na opiętym łososiowym jedwabiem biodrze. – Mam na imię Lucie. Jestem naczelną druhną i najlepszą przyjaciółką Charlotte ze studiów w St Andrews.

Edie prawie na serio spodziewała się, że na koniec tej prezentacji Lucie wymieni swoje tytuły i osiągnięcia naukowe oraz wspomni o certyfikacie Narodowego Stowarzyszenia Agentów Nieruchomości.

– Mam teraz dla naszych szczęśliwych nowożeńców drobną, lekko bezczelną niespodziankę.

Doprawdy? – pomyślała Edie, prostując się na krześle. Weselna niespodzianka bez prawa weta? Uff…

– Chciałam dziś zrobić dla mojej najlepszej przyjaciółki coś naprawdę wyjątkowego i zdecydowałam się właśnie na to. Gratulacje, Jack i Charlotte. To dla was. Aha, pisząc tę piosenkę, nadałam wam wspólne imię. Charlack, tak jak Brangelina[5]. Mam nadzieję, że to dla was okej, ludziska.

Piosenka? Wszyscy w sali gwałtownie ścisnęli pośladki.

– No to zaczynamy. Raz, dwa, trzy…

Dwie pozostałe – czerwone dosłownie jak buraki – druhny jednocześnie wzięły do rąk dzwoneczki i zaczęły nimi rytmicznie potrząsać. Ich twarze wyrażały rozpacz ludzi, których doprowadzono do ostateczności właśnie teraz, w najmniej odpowiednim momencie.

Lucie zaczęła śpiewać. Miała dość mocny głos, żeby śpiewać bez akompaniamentu, ale to jej a cappella wprawiło słuchaczy w typowo angielskie zażenowanie. Wszyscy siedzieli sztywno, z zastygłymi na ustach uśmiechami i wybałuszonymi oczami. A ona darła się do melodii przeboju Julie Andrews „My Favourite Things”:

Bassety pieski, wysokie kalosze

Filmy z Clooneyem włącz, bardzo cię proszę

Land rover błotem pokryty dość grubo

To są te rzeczy, co Charlacki lubią!

Edie nie mogła zrozumieć, jak można było uznać coś takiego za dobry pomysł i nie wykazać się nawet cieniem wątpliwości. Samo słowo Charlack brzmiało przecież jak nazwisko negatywnego bohatera z „Doktora Who”. Tego przykrótkiego.

Pagórki Cotswolds, śniadania na trawie

Formuła Jeden, tak dobrze się bawię!

Wimbledon straszny, gdzie wszyscy się gubią

To są te rzeczy, co Charlacki lubią!

Edie nie mogła spojrzeć na Louisa, bo niechybnie straciłaby powagę. Mogła jedynie sobie wyobrażać jego zachwyt. Główny stolik zastygł, zasłuchany.

Gdy praca męczy, brzęczą telefony

Gdy ona i on czuje się zgubiony

Niech sobie zaraz przypomną te rzeczy

A nic nigdy nie będzie od rzeczy.

Edie udało się zachować kamienną twarz. Gdy głos przypominający portowy buczek przeciwmgielny dośpiewał ostatnią linijkę, myślała, że ten koszmar nareszcie dobiegł końca. Ale nic z tego. Lucie szykowała się do następnej zwrotki.

W krótkiej chwili ciszy dało się usłyszeć, jak człowiek z aparatem słuchowym mówi do swojej żony:

– Co to miało być? Kto wmówił tej kobiecie, że potrafi śpiewać? Boże, co za przerażający jazgot.

Lucie miała zamiar kontynuować, ale komentarz przygłuchego mężczyzny, który najprawdopodobniej nie zdawał sobie sprawy, jak głośno mówi, sparaliżował publiczność. Wszyscy słyszeli, jak żona rozpaczliwie próbuje go uciszyć.

– Na miłość boską, przestań. Przyszedłem na wesele, a nie na amatorską rewię. Czuję się jak książę Filip, gdy go się zmusza do oglądania gołych tyłków rozmaitych tubylców. Nonsens, Deirdre, to jest po prostu w złym guście.

Histeryczne i lekko zaślinione „ciiii…!” jego małżonki spowodowało wybuchy nerwowego śmiechu w kilku kątach sali.

Edie poczuła, że Louis nie wytrzymał. Całym jego ciałem wstrząsały konwulsje.

Odległe kraje i chińskie jedzenie

A w odrzutowcu dość długie siedzenie

Od Tiffany’ego paczuszki tip-top

Charlacki lubią, a także hip-hop.

– Czy ta gehenna nie ma końca? Ten kraj jest skazany na zagładę, skoro tak wulgarne demonstracje własnych niedostatków mogą być tu uznawane za przyzwoitą rozrywkę. Co? Na pewno nikt mnie nie słyszy. Ta kobieta ma chyba żelazne płuca. Jodłuje jak, nie przymierzając, Kiri Te Canary[6]. To jedna z tych historii, w których zakończeniu czytamy: „I zanim zwrócił lufę ku sobie…”.

Edie wbiła wzrok w podłogę. Sam fakt siedzenia obok tego krzykacza powodował, że czuła się współodpowiedzialna. A przecież nie może odebrać mu głosu ani odłączyć zasilania.

Jej oczy nieuchronnie powędrowały w kierunku Jacka, który też na nią patrzył, zatykając sobie usta dłonią. Jego wzrok zdawał się mówić: co tu jest grane? To jakieś szaleństwo!

Powinna się domyślić – on nie tylko uważa, że to jest śmieszne, ale w dodatku to właśnie ją, Edie, wybrał na powierniczkę i spiskowca. Omal się nie uśmiechnęła w odpowiedzi, ale szybko wzięła się w garść i spojrzała w dal. Nie, nie rób tego. Przynajmniej nie dziś.

– Idę do klopa – mruknęła.

Rozdział 3

Gdy myła ręce, ogarniało ją coraz silniejsze przekonanie, że nie powinna uczestniczyć w dzisiejszej imprezie. Owszem, rozważyła wszelkie za i przeciw, ale zapomniała o najważniejszym: że tutaj będzie czuła się fatalnie.

Zaczęła się bić z myślami zaraz po otrzymaniu mejla z zaproszeniem. Wzięcie dnia wolnego nie przedstawiało dla niej problemu. Powinna odpowiedzieć względnie szybko, z drugiej zaś strony zbytnia gorliwość mogłaby wydać się podejrzana.

Jak każdy człowiek po uszy tkwiący w czymś, w czym tkwić nie powinien, miała trudności z oceną konsekwencji swojej decyzji. Być może nikt w ogóle nie zauważy jej nieobecności, a może wręcz przeciwnie: nad jej pustym krzesłem będzie świecić olbrzymia strzała z napisem: HMMM, NIE MA TU EDIE, CIEKAWE DLACZEGO?

Tak więc dzieliła włos na czworo, dopóki Charlotte nie zagadnęła jej przy baniaku z ciepławą wodą:

– Edie, przychodzisz, prawda? No, na ślub. Bo nie odpowiedziałaś na zaproszenie.

W tle mignęła głowa Jacka.

Edie uśmiechnęła się i powiedziała:

– Nojasnejużsięniemogędoczekaćdzięki.

Tą głupią gadką przypieczętowała swój los. Natychmiast obiecała sobie, że jej obecność nie będzie jedynie wyrazem rozsądku i sprytu, że naprawdę będzie jej tam fajnie. Tak jakby nie pamiętała, że swojego udziału w imprezach towarzyskich, będących częścią pakietu pracowniczego, a przypominających morderczy wyścig Tough Mudder, nigdy dobrze nie oceniała.

Gdy szczęśliwa para młoda wygłosiła przysięgi i wymieniła się obrączkami, Edie powtarzała sobie, że nic jej to nie obchodzi. Jej uczucia poszybowały hen daleko, niczym jakiś balon, i nie miały nic wspólnego z przykrym zakłopotaniem. Cóż, gdyby ciocia miała wąsy…

Bo tak naprawdę była spięta, odrętwiała i czuła się nie na miejscu. A alkohol utwierdzał ją jedynie w poczuciu, że jest kupką nieszczęścia.

Wyjęła dłonie spod suszarki. Sztuczne rzęsy w jednym oku zaczęły się jej odklejać, musiała więc uchwycić je kciukiem i palcem wskazującym i umieścić z powrotem na miejscu.

Gdyby miałaby być wobec siebie uczciwa, musiałaby przyznać, że głównym powodem jej obecności w tym miejscu jest duma. Nieprzyjście byłoby równoznaczne z wywieszeniem wielkiej flagi z napisem: Nie radzę sobie. Sygnał dla niej i dla innych.

Takie patrzenie na siebie w łazienkowym lustrze to ciekawe doświadczenie. Nie ma już magicznego filtru Amaro, makijaż się rozmazał, alkohol nałożył na biel gałek ocznych maleńkie żyłki koloru malinowego. Obraz zaiste wart kontemplacji. Co z nią jest nie tak? Co ją tu przywiodło? Poważny człowiek nie powinien się doprowadzać do takiego stanu.

Wzięła głęboki oddech, gwałtownym szarpnięciem otworzyła drzwi łazienki i powiedziała sobie, że zaledwie za kilka godzin spokojnie położy się spać. Przy odrobinie szczęścia może się okazać, że Lucie już zakończyła występ.

Gdy przechodziła przez bar, poczuła płynące z ogrodu ciepłe świeże powietrze i usłyszała jakieś odgłosy.

Edie nieźle znosiła samotność, ale teraz zdawała sobie sprawę, że melancholijna izolacja i snucie się w pojedynkę po ogrodzie nie złożą się na taki wizerunek jej osoby, jakiego by sobie życzyła.

Aha, ma przecież telefon, który może posłużyć za rekwizyt. Pod pretekstem robienia zdjęć hotelu można trochę pokręcić się po okolicy. Człowiek grzebiący w smartfonie nigdy nie robi wrażenia samotnego.

W uprzykrzonym obuwiu zaczęła ostrożny spacer po trawie. Lucie najwyraźniej zakończyła swoją dżihadystyczną misję, przez otwarte drzwi sali restauracyjno-tanecznej płynęły dźwięki „By Your Side” w wykonaniu Sade.

Kilka emerytek uczestniczących w zagadce kryminalnej ukradkiem przysiadło na ławkach celem wypalenia papierosa. To był bardzo miły widok, Edie chciałaby móc się nim cieszyć. Życzyła sobie, by szczęście innych nie było dziś czymś, co ją uwiera. Samą tę świadomość uznała za znak, że wszystko może idzie ku lepszemu.

Oddaliła się od hotelu na tyle, by poczuć się kimś z zewnątrz, widzem, beznamiętnym świadkiem wesela. Odległość pozwoliła jej odzyskać spokój. Zwróciła telefon obiektywem w stronę hotelu, by zrobić mu zdjęcie o zmroku. Gdy bawiła się ustawieniami i przyglądała rezultatowi swojej pracy, przeklinając trzęsące się ręce i przygotowując do powtórzenia ujęcia, ujrzała zmierzającą przez trawnik w jej kierunku postać. Opuściła telefon niżej.

To Jack. Powinna była wcześniej się zorientować, że to on. Czyżby pana młodego obarczono zadaniem zapędzenia wszystkich do środka, by koniecznie zobaczyli pierwszy taniec? Edie miała nadzieję, że jakimś trafem ta przyjemność ją ominie.

Zbliżając się, Jack włożył ręce do kieszeni.

– Cześć, Edie.

– Cześć?

– Co tu robisz? W środku są toalety, jeśli masz taką potrzebę.

Edie miała ochotę się roześmiać, ale się powstrzymała.

– Fotografuję hotel. Ładnie wygląda, taki rozświetlony.

Jack obejrzał się przez ramię, jakby chciał to sprawdzić.

– Chciałem się przywitać, a nigdzie nie mogłem cię znaleźć. Pomyślałem, że może się z kimś wymknęłaś.

– Z kim?

– Nie wiem. A ty czaisz się w pobliżu. Robisz się dziwna.

Uśmiechnął się tym swoim pełnym uwielbienia uśmiechem. Zanim Edie go poznała, była przekonana, że wyrażenie „być jedyną osobą w tłumie” jest tylko figurą stylistyczną.

– Nie robię się dziwna! – zaprzeczyła gwałtownie. Czuła, że gotuje się w niej krew.

– Musimy omówić sprawę słonia w składzie porcelany – powiedział Jack, a Edie odniosła wrażenie, że serce jej zamiera.

– Czego…?

– Okropności wielkiej jak Pearl Harbor.

Otrząsnęła się z chwilowego szoku, poczuła ulgę i mimowolnie roześmiała. Wyczuł ją.

– Opuściłaś salę, zanim solistka nakazała druhnom akompaniament w postaci improwizacji jazzowej! Mój Boże, to było najgorsze wydarzenie w dziejach świata, Edie. A przecież kiedyś zdarzyło mi się przyłapać własnego ojca z „Playboyem” w ręku.

Edie ponownie stłumiła śmiech.

– A co na to Charlotte?

– To zdumiewające, ale bardziej boli ją, że jej wuj Morris rozzłościł Lucie swoimi komentarzami, kiedy śpiewała. Podobno są one oznaką „redukcji zahamowań”, co świadczy o zaawansowanej demencji. Chociaż szczerze mówiąc, nie powiedział nic, co nie byłoby słuszne. Widać nie tylko on ma demencję.

– O nie. Biedny wujek Morris. I biedna Charlotte.

– Nie musisz jej aż tak współczuć. Wujek Morris jest tolerowany z powodu bogactwa, które wylewa mu się nosem i uszami. Każdy tylko czyha na swój kawałek tortu po jego śmierci.

– Aha – wyrwało się Edie. Pomyślała nie po raz pierwszy tego wieczoru, że nie jest tu między swymi. No, może znajduje się tu jeden jedyny „jej” człowiek, ale teraz on jest już bardziej „ich”. Na zawsze.

– To wszystko jest bardzo dziwne – ciągnął Jack, machając ręką w stronę, skąd z budynku skąpanego w żółtej poświacie dochodził charakterystyczny harmider. – Jestem żonaty. Ja.

Edie rozzłościło jego oczekiwanie, że dołączy do jego wypowiedzi jakiś tęskny czy żałościwy komentarz. Jack już od dawna nie zwierzał się jej z rozterek. Zresztą chyba nigdy nie brał pod uwagę jej zdania przy podejmowaniu decyzji.

– Właśnie dlatego tu dziś jesteś, Jack. A co myślałeś? Że przyjechałeś na grilla? Na urodziny kota? Na obrzezanie?

– Ha, ha. Ty nigdy nie stracisz umiejętności szokującej riposty, E.T.

To też było denerwujące. Nieżonaty Jack nigdy nie uważał jej za szokującą. Interesującą, zabawną, owszem. A teraz ona jest dla niego jakąś lepką kreaturą, nienadającą się do poślubienia ekscentryczką. Której na dodatek nikt nie chce.

– Tak czy owak – odezwała się słodkim, a jednocześnie dziarskim głosem – powinniśmy już wracać. Nie może cię nie być na najdroższym przyjęciu życia.

– Och, Edie, daj spokój.

– Bo co?

Znów była spięta. Dlaczego stoją we dwoje w półmroku, o co tu chodzi? Zaplotła ręce.

– Tak się cieszę, że dziś przyszłaś. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Twój widok ucieszył mnie bardziej niż czyjkolwiek.

Chyba nie bardziej niż narzeczonej? – pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos.

– Cóż… dzięki.

Co innego mogła powiedzieć?

– Proszę cię, nie zachowuj się, jakbyśmy nie mogli się nadal kolegować. Nic się nie zmieniło.

Nie miała pojęcia, co Jack chce przez to powiedzieć. Gdyby zawsze byli tylko dobrymi kolegami, jego ślub rzeczywiście niczego by nie zmieniał. Nagle uświadomiła sobie, że nigdy tak do końca nie rozumiała Jacka i w tym właśnie tkwił ich problem.

Gdy zastanawiała się nad odpowiedzią, odezwał się:

– Wiesz, ja to rozumiem. Uważasz mnie za tchórza.

– Co takiego?

– Pakuję się w coś, w co chyba nie powinienem.

– Co przez to rozumiesz?

Wiedziała, że to może nie najbardziej odpowiedni czas na takie pytania. To nie jest uczciwa rozmowa. Wszystko tu jest żałosne. Jack poślubił inną i nie powinien teraz, w jakichś krzakach, zdradzać koleżance z pracy swych sekretów. O nic ani o nikogo nie warto tu walczyć. Sprawa jest nie do uratowania. Od pewnego czasu wiedziała już, że Jack nie jest dobrym człowiekiem. No, przynajmniej nie jest silny. I jego dzisiejsze zachowanie jest tego dowodem.

Ale nęcił możliwością poruszenia spraw, o których od dawna chciała z nim porozmawiać.

– Wiesz, czasem nie wiadomo, jak się zachować. – Pokręcił głową, westchnął i czubkiem półbuta od Paula Smitha zaczął rysować coś na trawie.

– Nie zawsze. Zawarcie małżeństwa to akurat prosta rzecz. Mówisz tak albo nie. To jest zawarte w formule przysięgi.

– Nie chodziło mi… o to, właśnie. Charlie jest wspaniała, oczywiście. Miałem na myśli… to wszystko. Kompletny zamęt. Och, sam już nie wiem.

Poczuła, że Jack jest bardziej pijany, niż jej się z początku wydawało.

– Czego oczekujesz ode mnie? – zapytała tak beznamiętnie, jak tylko potrafiła.

– Edie, nie bądź taka. Usiłuję ci powiedzieć, że dużo dla mnie znaczysz. Bo chyba o tym nie wiesz.

Nie potrafiła na to odpowiedzieć. A skoro tak, to Jack wymamrotał „O Boże”, podszedł i ją pocałował.

Rozdział 4

Gdy poczuła delikatne muśnięcie jego świeżo ogolonej szczęki i dotyk ciepłych, wilgotnych od piwa warg na ustach, aż się zachwiała z wrażenia. Informacja o tym, że Jack ją całuje, była tak niesamowita, że nie mogła od razu dotrzeć do jej kory mózgowej. Pełne zrozumienie jej wymagało kilku etapów.

1. Jack cię całuje. W dzień swojego ślubu. Niemożliwe? Ależ wszystko wskazuje, że TO SIĘ WŁAŚNIE DZIEJE.

2. To trwa dłużej niż zwykłe cmoknięcie? A może to pomyłka? Może celował w policzek i nie trafił?

3. Okej, nic z tych rzeczy. To jest zdecydowanie POCAŁUNEK marki pocałunek. Co jest, do cholery? Co on wyprawia?

4. A co, do cholery, TY wyprawiasz? Zdaje się, że właśnie oddajesz mu pocałunek. Czy na pewno tego chcesz? Ratunku!

5. RATUNKU! Pilne.

Chwila ta trwała w nieskończoność. Wciąż się całowali. Edie w końcu zrozumiała wagę sytuacji i swojego w niej udziału. Cofnęła się.

Po jej prawej stronie coś się poruszyło. Dostrzegła, że stoi za nimi Charlotte. Jej biała suknia jaśniała w narastającym mroku niczym odsłonięta kość. Jack odwrócił się i też ją zobaczył. Przez ułamek sekundy patrzyli na siebie, zastygli niczym przedziwny żywy obraz. Jakby za moment na niebie miała się ukazać błyskawica, a tuż za nią rozlec grzmot.

– Charlotte… – zaczął Jack. Przerwał mu skowyt czy też raczej wycie, jakie wydała z siebie świeżo upieczona pani Marshall. – Och, Charlotte, my nie…

– Ty cholerny draniu! Ty pieprzony łobuzie! – wrzeszczała Charlotte. – Jak mogłeś mi to zrobić?! Jak mogłeś, do jasnej cholery, zrobić mi coś takiego?! Nienawidzę cię! Ty pieprzony… – Rzuciła się na niego i zaczęła go okładać, a Jack próbował powstrzymać jej zaciśnięte pięści.

Edie przyglądała się temu w osłupieniu, czując nagłą chęć, by zwymiotować.

Wcześniej tego dnia Louis z charakterystyczną dla siebie odrazą opowiadał, jak powinna zachowywać się panna młoda w ten najpiękniejszy dzień swojego życia. Otóż powinna ona unosić się w poświacie gwiezdnego pyłu, unikając za wszelką cenę pokazania, że jej też dotyczy proza i brzydota życia. Ilustrował to przykładem z baletu: nikt nigdy nie powinien spostrzec, że tancerka też się poci. Edie pomyślała wtedy, że Louis połknął chyba egzemplarz „The Lady”[7].

A jednak widok osoby w wytwornym kobiecym stroju, która wdała się w regularną bójkę, robił wrażenie. Charlotte z włosami upiętymi w wymuskany francuski kok, błyszczącymi policzkami, w szeleszczącej niczym krepina mocno rozkloszowanej sukni, urządziła sobie nocne polowanie na swojego ledwo opierzonego męża. I to z użyciem wymanikiurowanych dłoni, na których lśnił gigantyczny pierścień zaręczynowy i nowiutka obrączka ślubna z białego złota.

– To nie to, co myślisz! – krzyknęła Edie, której własny głos wydał się w tym momencie obcy. Przecież było widać, co tu jest grane.

Charlotte momentalnie uwolniła Jacka z morderczego uścisku. Jej ładną, podkreśloną subtelnym makijażem twarz wykrzywił wściekły grymas.

– Niech cię cholerne piekło pochłonie ty pieprzona suko.

Ton tej wypowiedzi był tak zdecydowany, że nie wymagała ona żadnych znaków przestankowych.

Edie była prawie pewna, że nigdy przedtem nie słyszała, by Charlotte przeklinała. Nie ruszyła się z miejsca w imię dziwnego przekonania, że to by tylko potwierdzało jej winę i że powinna zostać i wszystko wytłumaczyć.

Gdy dotarło do niej, jak obłąkana jest ta myśl, w końcu odeszła. Gdy zbliżyła się do hotelu, dostrzegła, że całej scenie przyglądała się – z ciekawością i zakłopotaniem – grupka gapiów. Przez łąkę niosły się ich głosy.

Okej, po kolei. Edie poczuła, że robi jej się niedobrze. Nie, nie pójdzie do ogólnej toalety, za bardzo rzucałoby się to w oczy. Musi się dostać do pokoju.

Drżącymi rękami wydobyła z torebki klucz z metalową przywieszką i szybko skręciła w kierunku głównego wejścia. Tam przechadzało się mniej ludzi.

Jej jedyną troską było teraz pozbycie się posiłku złożonego głównie z kurczaka, który najwyraźniej wyrywał się na światło dzienne, do odpowiedniego pojemnika. Wiedziała, że po tym ponurym akcie otworzą się przed nią nowe horyzonty. Ale wszystko w swoim czasie.

Gdy piorunem pokonywała schody, a potem ciche hotelowe korytarze, wydawało jej się nie do zniesienia, że czas jest tak uparcie linearny i że to, co wydaje się światem alternatywnym, jest w istocie nieubłaganą rzeczywistością. Że nie istnieje żaden magiczny stoper, który dałoby się ręcznie nakręcić tak, żeby ta upiorna historia się nie wydarzyła.

Żeby mogła anulować swoją decyzję odbycia przechadzki po ogrodach. Teraz nie mogła tego cofnąć, taśmę można przesunąć do tyłu tylko w starym magnetowidzie. Nie da się już powiedzieć Jackowi czegoś innego i oddalić się, gdy tylko zaczął te swoje wieloznaczne gadki. Albo po prostu stanąć tak, by wcześniej ujrzeć zbliżającą się Charlotte, jej ślubną szatę i zaciekawienie, o czym też Jack może plotkować z Edie. Poprosiłaby ich wtedy zapewne do środka, oświadczając, że pora pokroić weselny tort.

Ale nie. Edie całowała się z panem młodym na jego weselu i tego już w żaden sposób nie można zmienić. Tak jak urządzenie Tardis z „Doktora Who” nie było w stanie zabić Hitlera u początku jego zbrodniczej drogi.

Wpadła do swojego pustego hotelowego pokoju. Panujący w nim rozgardiasz przypomniał jej, jak jeszcze niedawno całkiem niewinnie prostowała tu sobie włosy, starannie przeglądała się w dużym lustrze i raczyła się herbatą z mlekiem UHT. Zamknęła za sobą drzwi i sprawdziła, czy jest bezpieczna, energicznie pociągając za klamkę i ją szarpiąc. Zrzuciła ze stóp buty.

Wtargnęła do toalety, odsunęła z twarzy włosy i zwymiotowała. Raz, drugi, trzeci. Po czym przemyła usta wodą. Była teraz sam na sam ze swoimi przemyśleniami. Rękami obejmowała umywalkę, chwiała się na nogach, nie mając odwagi spojrzeć na swoje odbicie.

Zaczęły się dywagacje.

Charlotte wiedziała, że Jack poszedł za nią, za Edie, prawda? Że ją całował. Ale to przecież nie jej, Edie, wina. To Jack powinien się tłumaczyć.

Zastanawiała się, co teraz będzie się mówić. Musi wyjechać. Natychmiast. Opanowała się i spojrzała na zegarek. Dwudziesta pierwsza czternaście. Pewnie za późno na pociąg? A może weźmie taksówkę? Do Londynu? Na żądanie? To będzie kosztować majątek. Trudno, zapłaci. Pomyślała tylko, że kiedy taksówka przyjedzie, ona przedefiluje z walizką obok recepcji i że będzie to istny marsz hańby, jak powrót do domu nad ranem po nic nieznaczącym seksie.

Właściwie pozostaje jedno wyjście – zabarykadować się na poddaszu.

Znaczenie tego, co się wydarzyło, docierało do niej kolejnymi falami z narastającą siłą. Jak na ironię w sali na dole didżej puścił właśnie „Hung Up” Madonny. Time goes by, so slowly. Tak, czas płynie powoli…

Jak w horrorze, tyle że tu na odgłosy krwawej jatki i okrzyki bólu przewrotnie nakłada się „śmiechowa” ścieżka dźwiękowa sitcomu czy innego show oglądanego przez nieświadomą niczego ofiarę.

Zaciskając pięści i zgrzytając zębami, zaczęła przemierzać pokój niezdecydowana, czy jednak nie zejść na dół, nie stanąć przed ludźmi i nie wykrzyczeć: „To on!”. Wiedziała jednak, że już została napiętnowana i nosi na ręce Mroczny Znak.

Odważyła się wyjrzeć przez okno, ale ogród był upiornie pusty.

Nie mogła nie zajrzeć do sieci, choć całym swym jestestwem bardzo tego nie chciała. Usiadła na łóżku z czterema narożnymi słupkami i ponuro wpatrywała się w jarzący się wyświetlacz smartfona. Kliknęła kilkakrotnie, za każdym razem obawiając się zobaczyć coś takiego, że znów ją zemdli. Ale na razie nic nie znalazła.

Cisza przed burzą. Otagowane zdjęcia, jak idą do ołtarza, uśmiechają się, podpisują akt ślubu oraz post Charlotte: „Szampana na moje stargane nerwy!” ze sporą liczbą lajków. Co ludzie powiedzą? Co teraz dzieje się na dole?

– Edie? Edie! – Gwałtowne walenie pięścią w drzwi spowodowało, że jej zalęknione serce o mało nie wyskoczyło z piersi, jak w rysunkowych „Zwariowanych melodiach” wytwórni Warner Bros.

– Edie, to ja, Louis. Lepiej mnie wpuść.

I dopiero w tym momencie zorientowała się, że muzyka już nie gra.

Rozdział 5

Widoczne podenerwowanie Louisa nie pomogło Edie w opanowaniu ogarniającej ją paniki. A już przez chwilę łudziła się, że Louis wpadnie do niej, by powiedzieć: Wszystko się uspokoiło, co ty tu jeszcze robisz?

Podeszła do drzwi na chwiejnych, wiotkich niczym wycior do fajki nogach i wpuściła go, zamykając za nim drzwi na klucz, jakby rzeczywiście po tym starym hotelu mógł się pałętać jakiś morderca. Louis przyglądał się jej, jakby miał przed sobą znanego recydywistę. Wziął się pod boki.

– No dobrze – mruknął. – Powiesz, co się właściwie, DO CHOLERY, stało?

– Boże, a co ludzie mówią? – jęknęła.

– Jack i Charlotte… – Louis zrobił przerwę; nigdy nie potrafił sobie odmówić teatralnych sztuczek w rodzaju zawieszenia głosu przed oznajmieniem, kto jest zwycięzcą pokazu talentów – …właśnie się rozstali.

Zadyszana Edie siadła na brzegu łóżka, usiłując się uspokoić. Drżała, prawie się trzęsła. Wiedziała, że zepsuła im ślub, ale żeby aż zrywać? To nie brzmi prawdopodobnie, takie rzeczy się nie zdarzają.

– To nie może być prawda – wymamrotała.

– Charlotte pojechała do domu rodziców – mówił Louis, teraz już z pewną satysfakcją – a Jack musi gdzieś tu być, w towarzystwie butelki whisky i kumpli z wieczoru kawalerskiego. Odbył się istny festiwal wrzasków, totalna histeria i chaos. Charlotte rzuciła w niego obrączką.

Edie zamknęła oczy, spoconą dłonią przytrzymała się słupka przy łóżku. Miała wrażenie, że wszystko wokół kręci się i kołysze.

– Mówili coś o mnie?

– Że Charlotte przyłapała was razem. Że macie romans.

– Nie mamy romansu!

– To co się w takim razie stało? – spytał Louis.

Po raz pierwszy miała to głośno opowiedzieć, nie mogło więc obyć się bez wahania.

– Poszłam do ogrodu i… on mnie pocałował. Trwało to tylko chwilę.

– Zaraz, zaraz, chcesz mi powiedzieć, że cię nie bzyknął?

Otworzyła usta.

– Bzyknął? Skąd?! Jasne, że nie! Jak byśmy mogli… Wkręcasz mnie, tak?

– Wiesz, niektórzy twierdzą, że do tego doszło. Albo że było blisko.

Edie znała skłonność Louisa do przesady i do dramatyzowania, ale nie była pewna, czy tym razem też dał jej upust. Być może był to efekt niekontrolowanego głuchego telefonu, jakby prawda sama w sobie nie była wystarczająco okropna.

– Byliśmy zaledwie kilka kroków od hotelu!

– Taaa, ja raczej podejrzewałem ten rodzaj kontaktu, do którego dochodzi po północy, na masce samochodu. No i najczęściej jednak nie dotyczy pana młodego, rozumiesz. A więc cię pocałował?

Kiwnęła głową.

– Ale romans i tak macie, co?

– Nie!

Boże, co za udręka. Każdy myśli to, czego ona akurat najmniej by sobie życzyła. Gdyby dano jej wybór, wolałaby pokazać się nago w miejscu publicznym, niż być w ten sposób obmawiana po kątach.

– Hm, okej, cóż… Więc Jack znienacka zapytał najpierw, czy podoba ci się na jego weselu, a potem, czy podoba ci się, jak ci wsadza język w usta?

– Zaczął, jak mi się wydawało, przyjacielską pogawędkę, ale był chyba nieźle nawalony. A w następnej minucie mnie pocałował.

– A ty nie oddałaś mu pocałunku?

– Nie! To znaczy… prawie. Byłam w szoku.

– Hm. Dziwne, że tak sobie spacerowałaś samotnie. Jak on cię znalazł? Na pewno nie wysłałaś mu esemesa?

– Poszłam do ogrodu, żeby zrobić zdjęcie. Mogę ci je nawet pokazać! – Pomachała mu przed nosem telefonem. – Zobacz! Nie ma tu też żadnych esemesów!

Zachowywała się, jakby sąd nakazał jej okazać i złożyć do depozytu dowody rzeczowe. Bo po prawdzie to był sąd. Sąd opinii publicznej. Chyba wolałaby tradycyjną formę procesu.

– Louis, pomyśl tylko – błagała. – Dlaczego miałabym chcieć obłapiać się z nim akurat dziś?

– A dlaczego jemu przyszło coś takiego do głowy, nie wiadomo skąd? Chyba nie mówisz mi wszystkiego, Edie.

– W pracy oczywiście się kontaktujemy. Przesyłamy sobie wiadomości, gawędzimy czasem. To wszystko. Przyjaźnimy się, nic więcej.

– Flirtowaliście kiedyś?

– Chyba tak. Troszeczkę.

Wiedziała, że aby pozyskać Louisa, musi mu coś dać. Zagryzł dolną wargę i najwyraźniej coś rozważał.

– Wierzę ci, ale uważam, że będziesz miała problem, żeby jeszcze ktoś ci uwierzył. Plotki już obiegły całe Harrogate, a prawda bywa nierychliwa. A też…

Przerwał, a Edie wybałuszyła oczy.

– Co takiego?

Ściszył głos.

– Tylko do dwóch osób można mieć w tej sprawie pretensje: do ciebie i do Jacka. On jest typem kolesia, który może po uszy wpaść w gówno, nic mu nie będzie i jeszcze znajdzie na dnie złoty zegarek. Nie chciałbym zabrzmieć jak zimny drań, ale ty potrzebujesz strategii piarowskiej. Ludzie muszą wiedzieć, że to jego sprawka, nie twoja.

– Jak mam to zrobić?

– Zrobię, co tylko będę mógł – oświadczył Louis wielkodusznie – ale ty też o tym pomyśl. W końcu pracujemy w reklamie. Twoja marka doznała uszczerbku, trzeba uruchomić zarządzanie kryzysowe.

Przytaknęła ruchem głowy. Musi odłożyć na bok wszystkie swoje uprzedzenia wobec Louisa i zaufać mu. Prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie i nie możemy sobie wtedy pozwolić na luksus wątpliwości.

– Myślisz, że między Jackiem a Charlotte naprawdę wszystko skończone? – spytała drżącym głosem.

Louis wzruszył ramionami.

– Mnie trudno byłoby wybaczyć coś takiego w dzień ślubu, taki wstyd. A tobie?

Bezradnie pokręciła głową. Dotychczas się nad tym nie zastanawiała. Skupiła się na tym, by samej jakoś to przeżyć. Nie myślała, z czym musi się zmierzyć Charlotte i że wszyscy wokół wiedzą, co ją spotkało.

Rozległ się łomot do drzwi tak potężny, jakby dobijało się do nich rozjuszone dzikie zwierzę. Oboje z Louisem poderwali się na równe nogi.

– EVIE THOMPSON! Tu Lucie Maguire! Jestem naczelną druhną! Otwieraj drzwi! NATYCHMIAST!

Edie i Louis spojrzeli na siebie w osłupieniu.

– EVIE! WIEM, ŻE TAM JESTEŚ, TY NĘDZNA KROWO! Nawarzyłaś piwa, to je teraz wypij!

– Powiedz, że to twój pokój – syknęła Edie do Louisa.

– Co? A jeśli ona wtedy pójdzie do mojego pokoju?

– Ale ciebie tam nie ma.

– Później będę.

– To jej też powiesz, że to twój pokój.

– Dowie się, że kłamałem.

– Louis! – błagała Edie w dzikiej rozpaczy. – Powiedz jej.

Skrzywił się i zawołał:

– Cześć, Lucie, tu Louis. Nie Edie.

– To gdzie jest Evie? Przecież to jej pokój! Nie żartuj sobie ze mnie, jestem w bardzo AGRESYWNYM NASTROJU.

Louis obiema rękami zrobił znany gest unoszenia środkowego palca i zaśpiewał:

– Nie, to mój pokój. Tu jest mały Louis.

– Wpuść mnie. Znasz tę dziewczynę? Gdzie ją mam znaleźć?

– Raczej cię nie wpuszczę. Jestem na golasa.

– To coś na siebie zarzuć.

– Ale jest ze mną ktoś, kto też jest na golasa. Rozumiesz?

– Czy to ona?

– Nie, to facet, mężczyzna. A teraz, jeśli nam pozwolisz, chcielibyśmy zająć się sobą.

Chwila ciszy.

– Nie wiesz, gdzie jest ta zdzira?

– Nie. Wydaje mi się, że już ustaliliśmy, że mam inne zainteresowania.

– Dobra, ale jak ją spotkasz, powiedz, że ja z jej cycków zrobię sobie nauszniki.

– Powiem!

Edie wzdrygnęła się.

Cisza.

– Ale pozwól też sobie powiedzieć, że uprawianie seksu w momencie, kiedy kobiecie życie wali się w gruzy, uważam za coś w bardzo złym guście. My wszyscy próbujemy jej pomóc, a wy sobie tu siedzicie na golasa.

– Taki już jestem. Kiedy nadciąga kryzys, rozbieram się. Wtedy najlepiej mi wychodzi.

Rozległo się zniesmaczone cmoknięcie i Lucie wycofała się, zamaszyście dudniąc butami. Mimo że znaleźli się na dnie rozpaczy, Edie i Louis nie potrafili powstrzymać się od zduszonego wybuchu śmiechu.

– Czy ja stąd wyjdę w jednym kawałku?

– Faktycznie, to wiedźma. Lepiej się przygotować.

Edie miała już plan. Recepcja pracuje całą dobę, można więc wymknąć się o świcie. Rozumowała w ten sposób: o wpół do piątej rano nawet największa furiatka nie ma już sił na złość i musi gdzieś odpocząć. Chociaż co do Lucie, to kto wie…

– Spójrz na to od dobrej strony. Nie gra już muzyka. Lucie nie może ci wyrządzić większej krzywdy niż jej śpiew, który przecież jakoś przeżyłaś.

Edie roześmiała się bez przekonania i z rozrzewnieniem pomyślała o chwili, kiedy to ktoś inny, a nie ona, znajdował się w centrum zainteresowania. To było chyba wieki temu…

– Ja już chyba mogę się bezpiecznie oddalić – stwierdził Louis.

Posmutniała na myśl, że teraz znów zostanie sama.

– Louis – powiedziała łamiącym się głosem. – Wiem, że źle zrobiłam, ale naprawdę tego nie chciałam. Czuję się okropnie. Wszyscy będą mnie nienawidzić.

– Nie będą – odrzekł bez przekonania. – Musisz tylko ich przekonać, że to Jack cię dopadł, a nie ty jego.

Oboje wiedzieli, że a) nie będzie możliwe przekonanie o tym każdego i b) nikt tak łatwo nie rozgrzeszy Edie, bo straciłby możliwość przekazywania plotek typu „Nigdy nie zgadniesz, co się stało”. Taka opowieść potrzebuje zołzy jako bohaterki. Inaczej traci smaczek.

– Ciągle jesteśmy przyjaciółmi? Chyba już nie będę miała innych przyjaciół.

– Skarbie. – Louis objął ją i szybko, dość szorstko przytulił. – Jasne, że jesteśmy.

Starannie zamknęła za nim drzwi i opadła na łóżko. Każdy odgłos z hotelowego korytarza ją przerażał. Wyobrażała sobie ciągnące pod jej drzwi procesje pod przewodem Lucie Maguire, która znów będzie na nią wrzeszczeć, ciskać gromy i zrobi coś okropnego z jej cyckami.

Gdy trochę się uspokoiła, zajrzała do internetu. Znów nic, chłód i spokój. Żadnych komentarzy dotyczących ostatnich wydarzeń, nikt nie usunął jej z listy znajomych na fejsie (choć musi się liczyć z tym, że to nastąpi).

Chociaż… po chwili, spanikowana, nagle uległa nieprzyjemnemu wrażeniu, że może… Nie, musi z tym walczyć, nie może ulec paranoi. Nie będzie sprawdzać. Na pewno się myli.

Okej, spojrzy tylko. Po to jedynie, by się upewnić, że to była paranoja. Rozgrzanym palcem stuknęła w dotykowy wyświetlacz.

Boże. Nie. Mrugnęła, by odgonić łzy, odświeżyła ekran raz i jeszcze raz. Tak bardzo chciałaby się mylić. Ale się nie myliła.

Louis usunął ich wspólną fotografię.

Rozdział 6

Nigdy tego nie chciała. Być tą drugą. Zresztą kto by chciał? Komu mogłaby przypaść do gustu ta niesympatyczna, żałosna, przyprawiająca o wieczny ból serca rola? Każdy scenarzysta dobrze wie, że nikt nie chce być w swoim mniemaniu, we własnym scenariuszu, czarnym charakterem.

Od jakiegoś czasu Edie miała wrażenie, że jej życie fatalnie zboczyło z kursu. Teraz musiała zmierzyć się także z przekonaniem, że już na dobre.

A nie zawsze tak było. Po romantycznej i nieco chaotycznej młodości, gdy tuż po studiach głównie szwendała się po stolicy, po ukończeniu dwudziestu pięciu lat ustatkowała się u boku, wypisz, wymaluj, ideału towarzysza życia. Był nim Matt, niełatwy, mocno emocjonalny poeta z północy o złożonej osobowości i urodzie Alaina Delona.

Nastąpiła wówczas chwalebna przemiana bałaganiarskiej Edith w Edie – ładną i dowcipną dziewczynę pisarza, która bierze życie za kark, a Londyn ma u stóp.

Dokładała starań, by ich związek był naprawdę tak wspaniały, na jaki wyglądał. Pasowali do siebie. Ludzie im zazdrościli. Marzyła o ślubie, nawet o dzieciach, ale im częściej musiała stawiać czoło humorom Matta, tym bardziej dochodziła do wniosku, że niech to już zostanie w sferze marzeń.

Po trzech latach zmagań poczuła się kompletnie wykończona wysiłkiem zrozumienia Matta i wiecznymi staraniami o jego dobry nastrój.

Rozstali się, a ona spostrzegła, że jest smutną i do tego dwudziestodziewięcioletnią kobietą. Wokół nie brakowało mężczyzn po przejściach, którzy byliby skłonni pomóc jej zebrać się do kupy. Założyła więc, że któryś z kolejnych flirtów, być może tuż po przekroczeniu magicznej trzydziestki, przyniesie jej Pana Właściwego, który czeka gdzieś tam na nią z wielkim bukietem w dłoni.

Ale jakoś nic takiego się nie stało. Chwilowa singielka stała się singielką na stałe. Nie spotkała nikogo, w kim warto byłoby się zakochać. Z wyjątkiem Jacka. Choć akurat w nim nie powinna była się zakochiwać.

Ale czy zawsze mamy wybór? Spędziła wystarczająco dużo samotnych wieczorów, mając za towarzysza jedynie filmy z Netflix, by się nad tym zastanowić.

Często wracała myślą do pierwszego spotkania z Jackiem w agencji reklamowej, gdzie pracowała jako copywriterka. Charlotte, jako ambitnej opiekunce klienta, udało się przekonać ich szefa Richarda, by zatrudnił Jacka, mimo że w firmie panowała zasada „żadnych par”.

Początkowo Edie nie poświęcała Jackowi Marshallowi zbyt wiele uwagi. Ot, pomyślała, to jeszcze jeden z tych kolesiów, co to przed pracą zaliczają siłownię i są nastawieni na sukces. Jak Charlotte.

– Edie, to jest mój chłopak! – zawołała do niej Charlotte z drugiego końca stołu we włoskiej winiarni, do której chodzili całą paczką w piątek po pracy. Było późne lato zeszłego roku. – Polubisz Edie, to taki nasz firmowy klaun.

Komplement raczej wątpliwy, ale Edie zrobiła dobrą minę do złej gry i uśmiechnęła się.

Podniosła się z krzesła i przez stół, którego połowa znajdowała się w sali, a połowa była wysunięta na chodnik, uścisnęła końce palców Jacka, bo całej dłoni nie była w stanie dosięgnąć. Później nie mogła się nadziwić swojej ówczesnej obojętności. Na pierwszy rzut oka Jack – jasne włosy, szczupła sylwetka w dopasowanym garniturze – wyglądał jak typowy, pasujący do Charlotte człowiek interesu, więc Edie szybko wróciła do prowadzonej przed prezentacją rozmowy.

W ciągu tygodni, które po tym nastąpiły, kilkakrotnie przyłapała Jacka, jak wędruje wzrokiem w jej rejony, ale pomyślała po prostu, że facet lustruje swoje nowe miejsce pracy. Charlotte miała wdzięk smukłej bogini południowych hrabstw, nie wydawało się więc prawdopodobne, że jej chłopakowi może podobać się dziewczyna ze środkowej Anglii, która pokrywa pierwszą siwiznę kosmetykami L’Oréala i ubiera się jak Velma ze „Scooby Doo”.

Pewnego dnia w przerwie na lunch siedziała przy biurku, jadła jabłko i czytała książkę Jona Ronsona. Zauważyła, że Jack jej się przygląda. Nie zaczerwieniłaby się, gdyby nie powiedział szybko:

– Strasznie marszczysz czoło, kiedy czytasz, wiesz o tym?

– Elvis policzkował Priscillę, kiedy się marszczyła – odparła.

– Poważnie?

– Taaak. Nie chciał, żeby dostała zmarszczek.

– No, no, co za dupek. Już wyrzucam moje „Live in Las Vegas”. Ale ty nie masz się czym przejmować.

– Nie dasz mi po buzi? – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

– Ha, ha, ha! Nie. Nie masz zmarszczek.

Skinęła głową, wymamrotała pod nosem „dziękuję” i wróciła do lektury. Czy to miała być próba flirtu? Raczej nie. Ale niedługo po tym Olly, klient handlujący winami, rozmawiał z Edie w sposób świadczący o dużym zainteresowaniu i znów poczuła na sobie wzrok Jacka.

– Moja mała Edie! Jak się miewasz?! – zawołał Olly, który wyraźnie coś sobie łyknął do lunchu. – Jaka cudowna bluzeczka. Jesteś bardzo podobna do mojej córki. Prawda, Richard? Wykapana Vanessa.

Jej szef Richard mruknął pod nosem coś, co można było wziąć za rodzaj wymuszonej przez konieczność zarobkowania zgody.

Edie podziękowała uprzejmie w nadziei, że wszyscy w biurze dobrze wiedzą, że nie robi nic, by wzbudzić zainteresowanie tego wiecznie woniejącego whisky faceta.

Gdy Richard odciągnął gościa od jej biurka, na jej ekranie wyskoczyła wiadomość z komunikatora G-chat. Jack.

„Młoda damo, pozwól, że ci oświadczę, w sposób zupełnie zresztą platoniczny, że bardzo chciałbym uprawiać z tobą seks”.

Edie oniemiała, dopiero bowiem po chwili dostrzegła znaki cudzysłowu. Omal się głośno nie roześmiała. Po czym, uspokojona i uradowana, odpisała:

Hm, Olly to bardzo cenny klient. Należy do rodziny… „wymiotująca buzia”.

No i zanim się zorientowała, wciągnęło ją. Przejęła od Jacka pałeczkę. Droga do zatracenia zawsze zaczyna się od jednego kroczku.

Jack:

Jedyną rzeczą gorszą od jego gadki są wina, które sprzedaje. Próbowałaś na przykład pinot grigio? Błeee.

Edie:

Pewnie znajdziesz gdzieś mój tekst, w którym opisuję je jako posiadające lekki nerw zielonej śliwki i długi melonowy finisz. Znakomite na popołudnie w ogrodzie, które może przeciągnąć się do wieczora.

Jack:

Czytaj: wińsko do obalenia na ławce w parku o aromacie płynu Listerine zmiksowanego z sikami po szparagach.

Edie:

Tak, jego bukiet można określić mianem „natarczywy”.

Jack:

Ja takie rzeczy czytam wyłącznie dla jaj. „Obiecujące połączenie dojrzałych owoców, energetycznych zapachów gwarantuje, że przeniesiesz się do włoskich winnic”. Już prędzej do izby przyjęć.

Gdyby podobną zażyłość zainicjował którykolwiek z męskich kolegów z pracy, Edie uznałaby to za oczywistą próbę podrywu. Ale Jack był przecież chłopakiem Charlotte, siedział tuż obok, a więc to nie flirt. Zwykła gadka przez internetowy komunikator, bez wartości dodanej.

Stali się czatowymi kumplami. Prawie każdy ranek Jack zaczynał od przesłania jej jakiegoś dowcipnego komentarza. Na kogoś, kto miał takie poczucie humoru jak Edie, działało to jak magnes. Wyglądało na to, że i jego ta sytuacja urzekła. Miał dużo pewności siebie owocującej mnóstwem cierpkich uwag i pochłanianiem olbrzymich ilości kawy w stylu amerykańskim.

W nudzie biurowego życia brzdęknięcie zwiastujące pojawienie się na jej ekranie komunikatu od Jacka szybko skojarzyło się z uczuciem przyjemności i nagrodą. Edie stała się jak laboratoryjny szczur w naukowym eksperymencie, który naciska tę dźwignię, której naciśnięcie obdaruje go orzeszkiem. Idąc dalej za tym porównaniem, powinna prędzej czy później spodziewać się elektrycznego szoku i wtedy zacząć naciskać inną dźwignię. Tak działa uzależnienie.

To wszystko razem było lekko zabawne.

Nawet wówczas, gdy rozmowa zaczęła zbaczać na nieco poważniejsze, bardziej osobiste tematy, Edie zorientowała się, że pomiędzy anegdotkami, zdawkowymi wyrazami zażyłości czy zwykłymi głupotami zaczyna przemycać treści, z którymi nie dzieliła się z żadnym innym mieszkańcem Londynu.

Zauważyła też, że gdy w piątek wraca do domu, łapie doła. To śmieszne, zupełnie na odwrót niż inni ludzie. Bo wie, że aż do poniedziałku będzie trwała przerwa w błyskotliwych, opartych na szczególnego rodzaju chemii internetowych pogaduszkach.

Po jakimś czasie w weekendy zaczęły nadchodzić od Jacka żartobliwe esemesy – znak, że o niej myśli. Zauważyła też przychylne posty pod swoimi tweetami, a raz nawet całkiem przypadkowo uderzyło ją, że dał lajka jakiemuś jej staremu zdjęciu, skrytemu głęboko w fejsbukowych archiwach. Widomy ślad buszowania w mediach społecznościowych.

Kiedyś, w czasie wspólnego piątkowego wyjścia po pracy, Jack mówił w obecności Charlotte, że karygodnie rozprasza Edie i przeszkadza jej w pracy. Charlotte wówczas wydała pomruk niezadowolenia, zbeształa Jacka i przeprosiła Edie. A Edie poczuła się winna.

Ale niby dlaczego? Z powodu rozmówek, których Jack nie ukrywał przed swoją dziewczyną i które sam zainicjował? Gdyby było w nich coś niestosownego, nie mówiłby o tym, prawda?

W razie czego zawsze przecież można zaprzeczyć.

Rozdział 7

Ale czego nie wiedziała Charlotte, a do czego Edie nie chciała się przed sobą przyznać, diabeł tkwi w szczegółach.

Charlotte z pewnością nie zachowałaby zimnej krwi, gdyby wiedziała, że Jack zazdrością, udawaną czy też nie, reagował na każdą randkę Edie. „Boże, musisz się pewnie okropnie stresować byciem czyjąś dziewczyną…”, pisał. „Jak idziesz poznać jego rodziców, powściągnij trochę swoją niewyparzoną gębę. I daj im jakiś prezent. Najlepiej kaszankę czy coś w tym rodzaju”.

Oboje wyobrażali sobie tę sytuację, śmiali się i przesyłali wesołe buźki. Edie udawała, że jest urażona drwinami z jej domniemanego pochodzenia z północy kraju, ale w gruncie rzeczy ekscytowało ją, że Jack traktuje ją jak kogoś bliskiego. Było w tym mnóstwo czułości.

Przyjął na siebie rolę najlepszego kumpla, powiernika i – no cóż – kogoś w rodzaju chłopaka. Chciałaby, by tak było.

W końcu spostrzegła, że chcąc nie chcąc, naruszyła pewną niewidzialną granicę. I to nie za sprawą jednej decyzji o zasadniczym znaczeniu, ale w drodze kolejnych, małych, nie do końca świadomych wyborów.

Dopóki był z Charlotte, nie zamierzała jednak niczego zmieniać. Co więc to komu szkodzi? To jest jak mała iskierka rozświetlająca szary dzień. Nie zawiera kalorii, nie powoduje raka. Darmowa porcja czystej radości.

O tym, że jednak będą pewne koszty, przekonała się jakieś cztery miesiące po tym, gdy po raz pierwszy odezwał się do niej na czacie.

Jack nie wyglądał jej na takiego, dla którego szczytem marzeń jest mieszkanie za miastem nabyte na kredyt hipoteczny. Jednak pewnego razu w czasie przerwy na lunch Charlotte wydobyła skądś butelkę moëta i rozdała wszystkim napełnione bąbelkującym płynem plastikowe kubki.

– Właśnie sfinalizowaliśmy kupno domu!

Co takiego? Jack nic nie mówił! A jej się wydawało, że mówią sobie prawie wszystko.

Poczuła się zdradzona. Jej obraz świata dostał właśnie – jak mawiała jej przyjaciółka Hannah – kurewsko mocno po twarzy od rzeczywistości.

Gdy tylko Jack wrócił na miejsce, przesłała mu komunikat:

Nie wiedziałeś o tym?

Potwierdzam, wiedziałem. Przewalczyła to i sama wszystko doprowadziła do końca. Podtrzymaj mnie na duchu i powiedz, że wszystko będzie OK, E.T. x[8]

I to wszystko? Nic więcej nie ma jej do powiedzenia?

Była zdumiona, jak bardzo wstrząsnął nią taki rozwój sytuacji. Mogła to sobie z Jackiem wyjaśnić do końca, zmusić go, by wyjawił jej, dlaczego nie wspomniał o czymś tak istotnym, ale uznała, że to nie jej broszka. Nie będzie się wtrącać w jego życie z Charlotte, rościć sobie praw do ściśle prywatnych informacji. To byłoby zdecydowanie niefajne. Prowadziła nawet wewnętrzny dialog: No dobra, ty się umawiasz z chłopakami? To on może kupować nieruchomości ze swoimi dziewczynami, nie?

Cała ta sprawa zmusiła ją do spojrzenia prawdzie w oczy – że mianowicie powoli, spokojnie, w sposób nieoczywisty także dla niej samej, zbudowała sobie pewne nadzieje.

Postanowiła unikać teraz żartobliwych utarczek i on też trzymał się od nich z dala. Ale już po niedługim czasie w komunikatorze ponownie pojawiły się jego pełne wigoru, jak zawsze, wpisy. Zrozumiała, że trudno będzie bezkolizyjnie zmienić bieg rzeczy. Musi albo grać dalej, albo ostatecznie się wycofać. A życie i tak pójdzie naprzód.

Coś, co zaczęło się lekko i przyjemnie, stało się teraz dla Edie przyczyną zgryzoty. Całymi wieczorami przeglądała mejle i esemesy od Jacka, dopatrując się w nich dowodów odwzajemniania jej uczucia. Zaznaczała je sobie wyimaginowanym krzyżykiem.

Jack zdradził się pewnego razu, że Charlotte pragnie rzeczy, na których jemu nie zależy: ślubu, dzieci, opalanego drewnem kominka i samochodu z napędem na cztery koła.

Edie unikała teraz rozmów na takie tematy, ale również starała się ignorować, co on w ten sposób chce jej dać do zrozumienia. Nie chciała widzieć wielkiego znaku ostrzegawczego głoszącego: WSTĘP WZBRONIONY. NIEBEZPIECZNE MATERIAŁY. KIEROWNICTWO NIE PONOSI ODPOWIEDZIALNOŚCI.

Dotarło do niej, że nie wtajemniczała Charlotte w ich pogaduszki, bo uważała je za niewinne. A on powiedział o wszystkim Charlotte, gdyż jest skończonym kłamcą. A tacy wiedzą, że najciemniej jest pod latarnią.

Istnieje tylko jedna osoba, którą można by tą sprawą zainteresować. To jej najlepsza koleżanka, Hannah, która – co nie jest bez znaczenia – mieszka w Edynburgu.

Edie wyrzuciła z siebie wszystko, składając jednocześnie ostatnie zamówienia w staroświeckim pubie przy Royal Mile przy okazji wycieczki, jaką w pewien długi weekend odbyła w kierunku północnym.

– Wiesz – mówiła do przyjaciółki, starając się nadać głosowi jak najlżejszy ton – czułabym się lepiej, gdybym potrafiła zrozumieć, dlaczego on jest z Charlotte. Oni tak bardzo się od siebie różnią.

Hannah lekceważąco pokręciła głową.

– Egoistyczny żartowniś lubi mieć kobietę, która wszystkim pokieruje. Ceni pieniądze i skuteczność działania, a wierność niekoniecznie.

Zabrzmiało to nieprzyjemnie, acz prawdziwie.

– Uznaj raczej, że nie znasz go tak dobrze, jak ci się wydaje, a nie że ona do niego nie pasuje – zaznaczyła Hannah, poprawiając proste ciemne włosy zawiązane w kok na czubku głowy.

Edie niespecjalnie oczekiwała teraz głosu zdrowego rozsądku. Wolałaby usłyszeć, że Jack kocha się w niej na zabój, tylko nie ma odwagi jej tego wyznać.