Milczenie jest srebrem - Ryszard Ćwirlej - ebook + audiobook + książka

Milczenie jest srebrem ebook i audiobook

Ryszard Ćwirlej

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jest 19 marca 1986. Proboszcz parafii archikatedralnej w Gnieźnie dokonuje dramatycznego odkrycia. Ktoś ukradł srebrną figurę św. Wojciecha z sarkofagu za ołtarzem głównym katedry. W katedrze trwa właśnie remont, wewnątrz są rusztowania, dlatego sprawcy, którzy weszli do środka przez okno, mogli bez przeszkód zejść na dół i dostać się do posągu. Śledztwo przejmuje zespół majora Marcinkowskiego. Oficerowie z Poznania jadą do Gniezna. Teofil Olkiewicz natychmiast rozpoczyna obserwację miejscowego półświatka. Wraz z Mirosławem Brodziakiem rozpracowują też grupę studentów, którzy zajmują się przemytem srebra legalnie kupowanego w Polsce i sprzedawanego pięć razy drożej w NRD. Tymczasem śledztwo utkwiło w martwym punkcie, a władze milicyjne i co gorsza także partyjne oczekują jak najszybszych efektów. W tej sytuacji Brodziak zwraca się o pomoc do Grubego Rycha. Ten rozpuszcza wici w półświatku. Na efekty nie trzeba długo czekać. Sygnał przychodzi od zaprzyjaźnionego cinkciarza z Gdańska. Ktoś przetapia srebro w garażu przy ulicy Dąbrowszczaków. Ekipa Marcinkowskiego natychmiast rusza nad morze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 571

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 56 min

Lektor: Ryszard Ćwirlej

Oceny
4,4 (276 ocen)
158
90
23
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GabrielaV

Nie oderwiesz się od lektury

Nawet niezła.
00
MaciejPaterek1985

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
SlawekRrr

Nie oderwiesz się od lektury

Niech żyje Teoś. Mogę czytać tom za tomem. Nie mogę się więcej książek Pana Ćwirleja. Poprostu rewelacyjnie Lektor także na 5 gwiazd Dziękuję bardzo
00
Siwab

Nie oderwiesz się od lektury

dobra książka
00
Kristopa54

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka i wspaniały lektor , polecam.
00

Popularność




Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja:Beata Mes

Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta:Ewa Rudnicka

Zdjęcie wykorzystane na okładce:

© Ollyy/Shutterstock

© by Ryszard Ćwirlej

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2017

ISBN 978-83-287-0729-0

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2017

Prolog

PoznańWtorek, 11 marca 1986 r.Godzina 3.44

– Niech no tylko ta zdzira wpadnie mi w łapy, to rozedrę ją na kawałki – powiedziała Marlena, robiąc przy tym taką minę, jakby za chwilę miała się rzucić z pazurami na kompletnie niewinnego pana Wiecha, który siedział za swoim szatniarskim kontuarem z papierosem Caro w ustach.

– A bo to się co stało? – zapytał szatniarz obojętnym, wypranym z energii i emocji tonem. Kto by się tam ekscytował problemami jakiejś kurwy o czwartej nad ranem. O tej porze to człowiek chce już zamknąć interes i iść spać do domu, a ta tu, zamiast mielić ozorem, mogłaby dać człowiekowi pracy spokój.

– Podprowadziła mi, szmata, dewizowego gościa. Wyszłam się tylko podmalować do kibla, a jak wróciłam, to ani jej, ani jego już przy stoliku nie było.

– No, będzie z pięć minut, jak wychodzili – rzucił obojętnie Wiechu i wypuścił kulturalnie dym nosem, a nie gębą jak byle robol.

– Zapierdolę, jak ją dopadnę. Pół nocy w dupie. I gdzie ja teraz kogo znajdę?

– A na sali to ile jeszcze gości? – zainteresował się szatniarz, chociaż wiedział, że niezbyt dużo, bo na haczykach wisiało ledwie sześć płaszczy.

– Sami szmaciarze i gołodupcy! – Machnęła ręką ze złością. Wszystko miejscowi frajerzy. Żadnego dewizowca.

– No to możesz mnie obsłużyć, jak ci się nic lepszego nie trafi, he, he, he! – zarechotał zadowolony z żartu. Ona spojrzała na niego jak na mielonego kotleta w barze PKP. Nie musiała mu nawet wyjaśniać, bo i tak dobrze wiedział, że to nie ta liga. Mimo że szatniarz w takiej knajpie z dancingiem jak Adria to był ktoś. Tu każdy człowiek z obsługi zarabiał grubą forsę na zagraniczniakach, a w szatni dodatkowo goście mogli nielegalnie, za to całkiem bezpiecznie, wymienić swoje dolary albo zachodnie marki na złotówki po bardzo korzystnym kursie. Dlatego ajent szatni w tym lokalu był człowiekiem ponadprzeciętnie majętnym. Szatniarz, ale nie teść szatniarza, który przychodził zastępować go dwie godziny przed zamknięciem lokalu, gdy zięć wracał do domu swoim nowiutkim małym fiatem z kieszenią wypchaną poważnym walutowym utargiem. Pan Wiechu, emerytowany pracownik ZNTK, dorabiał sobie w ten sposób do skromnej emerytury, zgarniając do swojej kieszeni cały utarg z numerków, które oddawali wychodzący z knajpy goście w trakcie jego krótkiego dyżuru, i z opłaty za ubikację. Ale dziś nie za dużo zarobił. W poniedziałki zawsze był tu kiepski ruch. Dotąd wyszło zaledwie kilkanaście osób i jeszcze sześć miało wyjść. Jednak szansa, że ktoś pójdzie się wysikać, malała z każdą minutą, bo za kwadrans restaurację zamykano. Z tego dzisiejszego utargu nie miałby nawet na taksówkę, a co dopiero na zapłacenie takiej luksusowej kurwie jak Marlena.

– Goń się pan – warknęła, a potem się roześmiała, ale nie z pogardą, a raczej doceniając dobry żart. – Jak pan będziesz mieć sto baksów na zbyciu, to czemu nie – powiedziała z uśmiechem i ruszyła w kierunku ubikacji.

A niech sika na zdrowie, pomyślał szatniarz, który już doliczał do swojego dzisiejszego urobku kolejne dziesięć złotych. Spojrzał na zgrabne nogi w szpilkach i smakowicie wyglądający tyłek w obcisłej, krótkiej, czarnej spódniczce. Lubił takie filigranowe blondyneczki. Lubił w sensie patrzenia, bo nie w jakimkolwiek innym. Jego żona też kiedyś taka była, choć z gęby znacznie brzydsza, przypomniał sobie dawne czasy. To było jakieś czterdzieści lat temu, ale jak zaczęła żreć zaraz po ślubie, to w kilka lat miał już w domu babę dwa razy cięższą od tej, którą brał za żonę. Tak zostało do dziś, więc tyle jego, że tu choć napatrzy się na te zgrabne kurewki.

Marlena weszła do damskiej ubikacji i stanęła przed lustrem. Spojrzała na swoją twarz i dotknęła niewielkich, ledwo widocznych worków pod oczyma. Zauważyła całkiem niedawno, że gdy za długo jest na nogach, robi się jej taka opuchlizna, ale na szczęście za dnia, gdy była wyspana i odświeżona, po workach nie było śladu. To pewnie znak, że czas zacząć się rozglądać za czymś innym, pomyślała, wcierając delikatnie krem Nivea w skórę pod oczyma. Dobrze wiedziała, że w tym fachu długo już nie pociągnie. Pracowała na dancingach od dziesięciu lat. Zaczęła na piątym roku anglistyki. Nigdy nie myślała, że będzie kiedyś robić w takim biznesie. Początek był taki, że jakiś Szwed ze stoiska na targach, na którym pracowała jako tłumaczka, zaprosił ją na dancing. Było bardzo miło i sympatycznie, bo gość, mimo że już grubo po czterdziestce, był przystojny i elegancki. Na koniec zaproponował, by poszła z nim do hotelu. Mało nie dała mu wtedy w pysk, ale on, widząc jej minę, sięgnął do portfela i wydobył dwa studolarowe banknoty. To były ogromne pieniądze. Jej rodzice, którzy byli nauczycielami, przez miesiąc nie zarabiali nawet jednej trzeciej tego. Poszła z nim. A później już jakoś samo się potoczyło.

Niczego nie żałowała. Robiła przecież to, co chciała. Nie miała nad sobą żadnego szefa, pracowała wtedy, gdy miała na to ochotę, a jeszcze na dodatek zarabiała ogromne pieniądze. Po dwóch latach kupiła sobie za dolary trzypokojowe mieszkanie na Ratajach. Rodzicom wyjaśniła, że pracuje w firmie obsługującej gości targowych, i niewiele minęła się z prawdą. Obsługiwała najlepiej, jak potrafiła, obiecując sobie, że skończy z tym wtedy, gdy odłoży pieniądze na rozpoczęcie własnego biznesu. Miała już na ten cel zebranych ponad dwadzieścia tysięcy dolarów. Dlatego już niedługo będzie mogła zająć się własnym biznesem. A czas zdawał się ku temu coraz bardziej sprzyjający, bo władze pozwalały na tworzenie różnego rodzaju prywatnych inicjatyw. Ona myślała o profesjonalnej agencji modelek, która wynajmowałaby dziewczyny do obsługi targów. Miała w końcu doświadczenie.

Wyciągnęła z torebki chustkę i zaczęła powoli ścierać z policzków nadmiar pudru. Nie musiała już wyglądać szałowo. Nikogo raczej dziś nie oczaruje swoim wyglądem. Trzeba zamawiać taksówkę i jechać do domu odespać noc. Jutro, a właściwie dziś, jest wtorek. Wtorkowe dancingi były zazwyczaj lepsze od tych poniedziałkowych. W poniedziałki zawsze pozwalała sobie na przerwę po sobocie i niedzieli, ale dziś zrobiła wyjątek, bo miała ustawionego klienta. I wszystko poszłoby gładko, gdyby nie ten mały kurwiszon. Już ona wpadnie w jej ręce…

Drzwi do łazienki otworzyły się. Usłyszała za sobą jakiś ruch, ale nie zwróciła na to specjalnej uwagi. Pewnie jedna z tych pijanych lasek, które się zasiedziały w knajpie, przyszła się załatwić albo – nie daj Boże – się wyrzygać. Byle tylko trafiła do kibla, bo pan Wiechu będzie miał dodatkową robotę przed wyjściem.

Przemyła oczy wodą i znów spojrzała w lustro. Za nią stał jakiś mężczyzna.

– To jest toaleta damska – powiedziała ostro. Nie zareagował. Odwróciła się więc szybko, by wskazać mu drogę do wyjścia. Natychmiast obrzuciła go taksującym spojrzeniem. Ubrany był w elegancki garnitur, a pod szyją miał zawiązany modny wąski, niebieski krawat. Uśmiechnął się do niej.

– Drzwi do męskiej są obok. – Wskazała ręką kierunek.

– I’m so sorry, I would like…

– Where are you come from? – zapytała, odwzajemniając uśmiech. Pomyślała, że może jednak ten wieczór nie będzie całkiem stracony.

– From Germany. I’m looking for a nice woman.

– What for?

– For my…

– Two hundred dollars – rzuciła, zauważywszy, że spogląda na nią, oblizując przy tym wargi. Ciekawe jak to się stało, że przez cały wieczór nie zauważyła go na sali? Musiał siedzieć gdzieś w kącie, podczas gdy ona zajmowała się gnojkiem, który zniknął z tą głupią szmatą Elwirą…

Podszedł do niej i chwycił wpół. Poczuła zapach dobrej wody toaletowej. Nie jakiegoś old spice’a, ale markowych perfum o przyjemnym morskim aromacie.

– Do you like me? – zapytała, uśmiechając się profesjonalnie.

– Yes…

Poczuła, że gładzi ją lekko opuszkami palców po szyi.

– I need you now.

– In toilet? – rzuciła zalotnie, ale on widać nie zrozumiał żartu.

Nawet nie odpowiedział. Odwrócił ją, a potem poczuła, jak wkłada jej rękę pod suknię. To jakiś napalony wariat, pomyślała i już chciała mu się wyrwać, ale on najwidoczniej pojął, w czym rzecz. Wydobył z kieszeni plik banknotów i wyciągnął dwie studolarówki. Spojrzała na pieniądze, potem na niego…

Włożyła banknoty do torebki, oparła ręce o umywalkę i wypięła tyłek. Poczuła, jak szybko zdejmuje z niej rajstopy i majtki. Przez chwilę nic się nie działo, tak jakby Niemiec, przypatrując się, oceniał zawartość rozpakowanego towaru. W końcu poczuła, jak w nią wchodzi, ostrożnie i delikatnie, można by nawet powiedzieć – nieśmiało.

Uśmiechnęła się zadowolona. Łatwe dwie stówy jej się trafiły. Dwieście dolarów zarabiała za noc w hotelu, a ten dał jej tyle kasy za szybki numerek w kiblu. Trzeba mu dostarczyć więcej satysfakcji. Zaczęła więc jęczeć z rozkoszy, a on słysząc to, przyśpieszył. Poczuła jego dłonie najpierw na piersiach, a chwilę potem na szyi. Krzyknęła, udając, że wpada w ekstazę. Wtedy uderzył ją w twarz. Krzyknęła znowu, teraz już niczego nie udając. Potężny cios spadł na jej skroń. Mało nie upadła ogłuszona, on jednak wyczuł, że wiotczeje, i chwycił ją mocno wpół. Nim zrozumiała, co się dzieje, uderzył ją po raz trzeci i czwarty. Próbowała krzyczeć, ale lewą ręką złapał ją za twarz, zamykając usta. Był od niej znacznie wyższy i potężniejszy. Bez trudu obrócił ją i przycisnął plecami do ściany, by w końcu unieść w górę, dusząc prawą dłonią jak stalowym imadłem. Czuła, że ogromy ból rozrywa jej szyję i spływa do płuc, które bezskutecznie próbują nabrać powietrza. Nim zapadła się w ciemność, zdążyła jeszcze spojrzeć mu w oczy. Niebieskie oczy, w których widać było dziką satysfakcję.

Pan Wiechu spojrzał w lewo, usłyszawszy jakiś ruch od strony ubikacji. Pomyślał, że to Marlena wreszcie wyszła, załatwiwszy konkretną potrzebę, bo długo jej nie było. Zamiast Marleny zobaczył faceta w garniturze. Gość szedł jakoś dziwnie bokiem i ze spuszczoną głową, ale szatniarz przez moment widział jego twarz, gdy ten przechodził koło kinkietu, którego światło wydobyło jego rysy z korytarzowego półmroku. Dziwne, pomyślał szatniarz, bo nie zauważył, jak mężczyzna wchodził do toalety. Ale mógł tam przecież wejść nawet i dwie godziny wcześniej, gdy przy szatni był większy ruch, i zasnąć na kiblu, jak to się dość często napranym gościom zdarzało.

– Panie, dycha się należy! – zawołał do niego, ale facet, zamiast kulturalnie podejść i zapłacić, chwiejnym krokiem ruszył w kierunku drzwi i po chwili zniknął za nimi.

– Ażeby cię cholera przenajświętsza skręciła od środka! – krzyknął, choć wiedział, że to i tak nic nie da. Nie będzie przecież biegł za szmaciarzem, tym bardziej że z sali nadchodziła już grupka gości. Co tam, na nich odbije sobie stratę. Policzy im podwójnie, za karę za tego gnoja, co nie uiścił opłaty.

– Panie, a do hotelu Merkury to gdzie się idzie? – zapytał bełkotliwie blondyn ze zrudziałym od tytoniu wąsem.

Szatniarz zmierzył go niezbyt przychylnym spojrzeniem. Facet nietutejszy i śpi w Merkurym, to znaczy, że musi robić jakieś lewe interesy, bo normalny człowiek by sobie nie pozwolił na takie luksusy. Przez chwilę nawet pomyślał, żeby mu wskazać kierunek na prawo od wyjścia, czyli przeciwny, ale nie zdążył. Naraz usłyszał głośne przekleństwa dochodzące z ubikacji. Dwaj koledzy blondyna poszli się jeszcze wysikać przed wyjściem, gdy ten odbierał ich płaszcze, i teraz musieli chyba się tam pokłócić, pomyślał Wiechu, podnosząc klapę kontuaru.

– Już ja im dam, cholernikom jednym, wydzierać mordę po nocy! – warknął w stronę blondyna. Ten wzruszył tylko ramionami, robiąc przy tym minę niewiniątka.

– Oni, panie, są spokojni jak Żwirek i Muchomorek…

– Jeszcze lepiej. Znaczy się pedryle – mamrotał Wiechu, idąc w kierunku toalet. W drodze zderzył się z tymi dwoma.

– Panie – krzyknął niższy o okrągłej twarzy i w okularach. – Panie, tam jest … kobieta!

– W męskim? – zdziwił się szatniarz.

– Nie, w damskim.

– A co żeś pan robił w damskim?

– No, ja pomyłkowo…

– To się ciesz, baranie jeden, żeś po pysku od niej nie zainkasował. – Wiechu uśmiechnął się do tej myśli, wyobraziwszy sobie, jak Marlena wali po łbie tego grubasa.

– Ale ona tam leży i nie oddycha. Chyba… nie oddycha – stwierdził niepewnie ten drugi, szczupły i kościsty, w pasiastej marynarce i krawacie w grochy.

Szatniarz spojrzał na niego, a potem na tego drugiego, jakby nie mógł zrozumieć, o czym mówią. Jak to nie oddycha, kiedy jeszcze przed chwilą z nią rozmawiał i ostatnią rzeczą, o jaką można by ją posądzić, było nieoddychanie. Minął gości i wszedł do damskiej toalety. Leżała na podłodze jak szmaciana lalka. Pierwsze, co dostrzegł, to gołe pośladki i opuszczone do kolan majtki i rajstopy. Podszedł i uklęknął przy niej. Chciał sprawdzić, czy oddycha, więc odwrócił leżącą na bok. Wtedy dostrzegł ślady na szyi. Nie było wątpliwości, dziewczyna była martwa, ale na wszelki wypadek jeszcze spróbował nią potrząsnąć. Nie przyniosło to żadnego efektu. I wtedy przypomniał sobie o tych trzech facetach. Wstał więc szybko i ruszył do drzwi. Trzeba ich zatrzymać w knajpie, żeby milicja mogła ich przemaglować. Bo przecież to oni musieli skrzywdzić dziewczynę. Wybiegł do holu, ale po klientach nie było już śladu. Podszedł więc do aparatu telefonicznego wiszącego na ścianie i wykręcił numer 997. Po chwili usłyszał głos dyżurnego oficera…

Rozdział I

PoznańPoniedziałek, 17 marcaGodzina 4.35

Gienas Pietrzak dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że sika na podłogę, a nie do kibla. Poczuł, że ma mokrą stopę, mimo że przed chwilą była całkiem sucha. Spojrzał w dół, ale niewiele mógł dostrzec, bo w pomieszczeniu było ciemno. Ktoś pewnie podpieprzył żarówkę, pomyślał, przeklinając zły los. Ale zaraz zaczął złorzeczyć głośno, gdy zorientował się, że mokra jest też nogawka jego spodni. Cofnął się więc szybko, żeby uniknąć kompletnego przemoczenia. Za późno. Wilgoć w bucie zaczynała być nieprzyjemnie chłodna.

– Kurwa mać! – krzyknął, jakby to mogło w jakiś sposób pomóc. Nic nie mogło pomóc, bo Gienas wpadł po uszy w ciemną i mokrą pułapkę i nie wiedział, jak się z niej wydostać. Co gorsza, nawet się nie orientował, gdzie jest. Bo tak naprawdę do przytomności doprowadziło go dopiero sikanie. A skoro sikał, to musiał być w jakimś kiblu. Bo kulturalny człowiek sika tylko w kiblu, a on przecież był człowiekiem bardzo na poziomie. Chodził codziennie w marynarce i w spodniach zaprasowanych w kant oraz w trzewikach zakupionych na Rynku Łazarskim, przywiezionych z Zachodu. Do tego wszystkiego nie brał do ust jaboli, tak jak większość jego znajomych, ale z win pił tylko półsłodką albo półwytrawną bułgarską sophię. To oczywiście w towarzystwie, bo w chacie, gdy nikt nie widział, chlał już wszystko, co popadło. U siebie w końcu mógł robić, co mu się żywnie podobało… U siebie? – pomyślał Gienas i obrócił się wokół własnej osi. Wyciągnięte do przodu ręce nie natrafiły na żaden opór, za to obrót sprawił, że poczuł zawroty głowy.

– A może ja już nie żyję i umarłem całkowicie? – przyszło mu nagle do głowy. – Jestem w jakiejś ciemności jak między życiem a śmiercią. Może to jest czyściec? Bo jakby to było niebo, tobym leżał na jakiejś chmurce w cieple i patrzył na ludzi z góry. A jakby to było piekło, tobym siedział w jakimś kotle ze smołą i parzył się z każdej strony. Ale tu ani ciepło, ani gorąco, tylko nijak. No, tylko mokro… Uniósł lekko jedną stopę i zaraz znów ją postawił. Coś chlupnęło.

I co ja teraz mam robić? – pomyślał, coraz bardziej zirytowany tą dziwną sytuacją. Jak się jest w czyśćcu, to należy się modlić, żeby duszę wzięli do nieba, przypomniał sobie słowa księdza, do którego chodził na lekcje religii dawno temu, jeszcze w szkole podstawowej. W tej sytuacji to właściwie na wszelki wypadek trzeba by odmówić pacierz, ale jak tu w to mokre klękać. Zaraz by sobie portki pomoczył… Zaraz, portki? Czy człowieka biorą do czyśćca czy do piekła w portkach? Człowiek tam idzie nago. To znaczy dusza musi być naga. A on jest w spodniach i swetrze, i podkoszulku. Dotknął brzucha. Sweter był na miejscu. Zjechał ręką niżej i spodnie też były, tyle że nieprzyjemnie mokre w kroku. To znaczy, że ja jednakowoż żyję, odetchnął z ulgą. No, a skoro żyję, to trzeba by się wydostać z tej cholernej ciemnicy.

– Ludzie! Ludzie, pomocy! – zawołał najgłośniej, jak potrafił, jednak odpowiedziała mu tylko cisza. Ale Gienas nie był z tych, co zbyt łatwo się poddają. – Ludzie, ratunku, ludzieee!

Naraz usłyszał jakiś ruch gdzieś na górze nad swoją głową. Nasłuchiwał przez moment. Tak, było słychać kroki.

– Ludzie, tutaj jestem, na dole! – zawołał, żeby dać znać tym, którzy mogli przyjść mu z pomocą.

Kroki ucichły.

– Kto tam? – zawołał jakiś zachrypnięty głos.

– To ja.

– Jaki, kurwa, ja?

– Gienas.

Nastąpiła chwila ciszy, tak jakby właściciel zachrypniętego głosu musiał zebrać myśli.

– Jaki, kurwa, Gienas?

– Gienas Pietrzak z Łazarza.

Znów cisza.

– Gienas Pietrzak z Łazarza? Z ulicy Kanałowej?

– Łe no, pewnie, że z Kanałowej.

– A co ty robisz pod podłogą?

– Nie wiem.

– Aha. A jak żeś tam wlazł?

– Nie mam, do cholery, pojęcia.

– To ja zaraz poszukam jakiegoś wejścia do piwnicy.

– A ty kto żeś jest? – zapytał Gienas.

– Jak, kurwa, kto? Twój szwagier rodzony, Roman Walczak z Kanałowej na Łazarzu.

– Roman, to ty?

– Ja, kurwa.

– Roman, a gdzie my są, do cholery?

– Nie wiem, ale tak jakby w kościele. A ty jak żeś tam wlazł pod podłogę?

– A skąd ja to mam wiedzieć?

Jak to w kościele? Zaczął się intensywnie zastanawiać. Może przez to wino, które wczoraj wypili. Jakieś mocne było. Właśnie, nic nie pamiętał oprócz wina. Przypomniał sobie, że pił je ze szwagrem. Tylko gdzie? W kościele? Jaki kościół, do cholery? Nie chodził tam od lat, ale nie żeby był niewierzący. Co to, to nie. Jak najbardziej był wierzący, tylko niepraktykujący z powodu braku czasu oraz słabej oferty kulturalnej i małej atrakcyjności niedzielnych nabożeństw. Już dawno doszedł bowiem do wniosku, że na mszy nie dzieje się nic ciekawego, a skoro ciągle jest to samo, więc przedstawienie do dupy. No, a poza tym nie będzie za swoje pieniądze, rzucane na tacę, słuchał, jak co tydzień ksiądz wymyśla mu i tym wszystkim, którzy przyszli na mszę, od grzeszników. Jako człowiek świadomy przemian społeczno-gospodarczych, jakie następują w ludowej ojczyźnie, nie mógł przecież pochylać się przed ołtarzem, uderzać w pierś i brać na siebie jakieś winy, podczas gdy przez całe swoje dorosłe życie udowadniał, że jest całkowicie bez skazy. Nawet nie dalej jak tydzień temu był na przesłuchaniu w samej komendzie miejskiej w związku z serią skoków na sklepy spożywcze na Łazarzu. Tam już od samych drzwi oświadczył oficerowi prowadzącemu śledztwo, że jest całkowicie niewinny i nie da się wrobić w kradzieże słoików musztardy, bo to nie jego asortyment. Milicjant przyznał, że doskonale wie, że Gienas jest z wyższej klasy złodziejskiej i gówien do ręki nie bierze, ale przesłuchanie ma charakter rutynowy, mający zawęzić krąg osób podejrzanych, i on nic na to nie może poradzić, bo przepytuje cały element z półświatka.

Więc Gienas się wkurzył, bo tracił tu swój niezwykle cenny czas na jakieś pierdoły, podczas gdy tyle wyzwań czekało. Jak choćby to najnowsze, i ponoć wielce opłacalne, w kościele. Zaraz, zaraz – kościół, przypomniał sobie nagle i wtedy doznał olśnienia.

Jakieś dwa tygodnie temu przyszedł do niego pewien człowiek. Facet był elegancko ubrany w czarną lotniczą kurtkę ze skóry i do tego miał jeszcze czerwony szalik. Przysłał go Antek Trybała, z którym Gienas spędził dwa lata pod celą we Wronkach, wsadzony tam całkowicie niewinnie i przez przypadek. Ten gość właśnie zaproponował mu niesłychanie prosty i łatwy do przeprowadzenia interes. Facet zajmował się skupem srebra. Ale nie interesowały go jakieś duperele w postaci łańcuszków czy pierścionków. Widać było, że nie jest detalistą. Skupował srebro na kilogramy. I dlatego szukał kogoś, kto by mu mógł załatwić większą partię w miarę szybko i bez większych kłopotów. Gienas oczywiście mógł, choć na razie nie wiedział skąd. Ale to nie był problem dla tego faceta. Widząc intensywny proces myślowy na twarzy Gienasa, natychmiast mu podpowiedział:

– Kościół, bracie, kościół to prawdziwa kopalnia srebra.

I Gienas natychmiast zrozumiał, w czym rzecz. Kościoły to miejsca, w których srebra jest pod dostatkiem, trzeba tylko wejść i zabrać. Bo te budynki miały jedną niewątpliwą zaletę: w nocy nikt ich nie pilnował.

Na pierwszy ogień poszedł kościół na Żydowskiej niedaleko Starego Rynku. Był niewielki i jak się Gienasowi zdawało, łatwo dostępny. Tydzień temu poszedł tam na niedzielną mszę razem ze swoim szwagrem. Nie usiedli jednak obok siebie. Każdy zajął miejsce w innej ławce, jeden z przodu, drugi z tyłu, tak aby mieć lepszy ogląd sytuacji. Po mszy poszli na piwo do baru na Wrocławską, żeby podzielić się spokojnie swoimi obserwacjami. Zauważyli od razu, że w kościele wiszą dwie grube ramy ze srebrnymi sercami, nogami i rękami, takie, jakie wdzięczni kalecy oddawali kościołowi za cudowne uleczenie. Gienas policzył wszystkie te przedmioty i wyszło mu, że z jednego skoku mogą wynieść co najmniej kilo srebra. Zdziwił się, że wcześniej sam na to nie wpadł. Prawdziwy majątek miał zawsze na wyciągnięcie ręki i tego nie dostrzegał. Teraz w końcu bielmo spadło mu z oczu.

W poniedziałek weszli do kościoła koło południa z drabiną i w roboczych ubraniach. Nikt się nimi nie zainteresował, choć wewnątrz modliło się kilka staruszek. Najpierw zdjęli jeden obraz, potem drugi, zanieśli je za ołtarz i tam wydobyli zza szkła całe srebro. Ta operacja zajęła im najwyżej dziesięć minut, a efekt okazał się nadspodziewany. Nie kilogram, ale prawie dwa kilo srebra wynieśli w roboczych torbach.

Rozochoceni łatwością pierwszego skoku, postanowili powtórzyć sukces. Tym razem zakradli się wieczorem do kościoła na Matejki. Tuż przed zamknięciem ukryli się za drzwiami prowadzącymi na dzwonnicę. Gdy wejście do świątyni zostało zamknięte, wyszli z ukrycia i zaczęli przetrząsać wnętrze. Szybko uporali się ze srebrem z wotywnych obrazów, pakując je do swoich toreb. Dodatkowo zabrali jeszcze cztery srebrne lichtarze i dwa kielichy mszalne. I pewnie odnieśliby kolejny sukces, bo trasę odwrotu mieli dobrze opracowaną i przygotowaną – chcieli wydostać się przez niewielkie okienko w zakrystii – gdyby nie przypadek. Gienas otworzył jeszcze na koniec kilka szafek. Tak po prostu, bo liczył, że może coś się tam znajdzie. Znalazło się. Piętnaście butelek wina mszalnego, stojących w trzech równych rządkach. I jak tu było nie skorzystać z takiej okazji. Najpierw szybko wypili jedno wino i już chcieli wychodzić, ale szkoda im się zrobiło pozostałych. No to otworzyli drugie, później trzecie… I wtedy Gienas obudził się, sikając sobie po własnej nogawce.

W ciemność wbił się snop światła z latarki.

– Jest tam kto? – zapytał jakiś głos.

– No, ja jestem – powiedział Gienas, mrużąc oczy. – Pomóż mi, Roman, stąd wyleźć.

– Ja ci, kurwa, zaraz pomogę – odpowiedział głos, który wcale nie należał do szwagra. – O, przepraszam księdza, ale…

– Nic nie szkodzi, synu, nic nie szkodzi.

– Wyłaź, gnoju, ale już!

Gienas milczał przez chwilę, nie wiedząc, co ma zrobić. Jednak głos nie dał mu większego wyboru.

– Wyłaź, szczurze piwniczny, bo jak nie, to zaraz wrzucę tam granat dymny i już po tobie. Zadusisz się własnymi rzygami.

– Ależ panowie, tak nie można, przecież to dom boży.

– To niech mu ksiądz sam przemówi do rozsądku.

– Wyjdźże, człowieku! – zawołał ksiądz. – Bo jak nie, to milicja cię zagazuje. Matko Przenajświętsza módl się za tym nieszczęśnikiem i odpuść mu jego winy…

– Nie gazujcie, wyłażę! – krzyknął zrezygnowany Gienas. – Ino mi tu poświećcie, bo nic nie widzę.

Poświecili i wylazł. Wyszedłszy z podziemnej krypty, rozejrzał się wokół. Był w tej samej zakrystii, w której ze szwagrem pili wino mszalne. Rząd pustych butelek stojących na stole mówił sam za siebie. Wypili wszystko, co się dało wypić. Co tam, pomyślał Gienas, wyciągając obie dłonie, na których wąsaty sierżant milicji natychmiast zacisnął mu obręcze kajdanek. Przynajmniej człowiek się przekonał, jak smakuje to wino mszalne. Całkiem niezłe, ino sucho po nim w gardle i łeb boli jak cholera, pomyślał. Spojrzał ze współczuciem na księdza, który stał przy stole z dłońmi złożonymi jak do modlitwy. On przecież musiał to pić codziennie.

– Ciężką ma ksiądz robotę – powiedział, wskazując na puste flaszki. Siedzący na krześle pod ścianą szwagier, z kajdankami na rękach, pokiwał głową. On dobrze rozumiał, o czym mówi Gienas.

Godz. 9.15

Chorąży Teofil Olkiewicz, okrągłolicy brunet, który łysinę na głowie przykrywał zaczeską na pożyczkę, siedział wygodnie w głębokim fotelu obitym gustownym brązowym materiałem z tworzywa sztucznego imitującym naturalną skórę. Obok niego stała szklanka prawdziwej kawy, którą przed chwilą zaparzyła specjalnie dla Teosia pani Krysia, sekretarka komendanta wojewódzkiego. Szklanka stała na ławie przykrytej szklaną taflą, która przyciskała do blatu wzorzysty kilim łowicki z Cepelii. W ten sposób serweta nie brudziła się, a i rozlaną kawę łatwiej było zetrzeć ze szkła niż z obrusu. Po drugiej stronie ławy był identyczny fotel. Na nim siedział Alfred Marcinkowski, szczupły trzydziestoletni blondyn z równo przyciętym wąsem, który mimo młodego wieku już dosłużył się stopnia majora. Obok niego nie było kawy, ale szklanka wody mineralnej z gazem. Fred wypił już dzisiaj dwie kawy i dlatego odmówił pani Krysi, gdy ta zaproponowała, że i jemu zaparzy. A Teofil nie odmówił, choć w ogóle nie pił kawy. Czuł się onieśmielony tą wizytą i głupio mu było wybrzydzać. Co tam, jak nie ma nic innego, to się wypije, chciał powiedzieć, ale na szczęście w ostatniej chwili ugryzł się w język. Bo diabli wiedzą, co taka baba by sobie mogła pomyśleć? Może, że z niego jest jakiś pijak i jeszcze nakablowałaby komendantowi. Całe szczęście, że człowiek obyty i kulturalny potrafi się zachować, pochwalił samego siebie Olkiewicz.

Z radia stojącego na parapecie płynęły spokojne takty piosenki Kocham cię,kochanie moje i Teosiowi wydało się przez chwilę, że piosenkarka Kora śpiewa specjalnie dla niego. Czuł się dziś taki ważny. Sam komendant wojewódzki chciał go widzieć. Dlatego rano założył swój najlepszy granatowy garnitur, który udało się zakupić jeszcze w siedemdziesiątym drugim roku w domu handlowym Alfa przy ulicy Czerwonej Armii. Właściwie to wybrała i kupiła żona, a jego rola ograniczyła się tylko do przymierzenia i pomarudzenia na temat trochę zbyt awangardowego kroju. Nawet i dzisiaj, po tylu latach, te szerokie nogawki u spodni wydawały mu się jakby za nowoczesne, ale w końcu trzeba iść z duchem czasu. No i okazało się, że Jadwiga miała rację, bo teraz garnitur, choć odrobinę zbyt ekstrawagancki, był jak znalazł na tę specjalną okazję. Nie mógł przecież iść do komendanta jak zwykły łachmyta w tym, w czym chodził do roboty na co dzień. Buty też miał porządne – włoskie z pierwszorzędnej skóry, a nie z jakiegoś skóropodobnego paskudztwa. Kupił je na Łazarzu w tym samym czasie co garnitur i dotąd miał je na nogach może ze trzy razy. Nie były wcale zniszczone, a dzisiaj specjalnie na tę służbową okazję elegancko odpastowane. Czyścił je wczoraj prawie godzinę, tak że na upartego można się było w nich nawet przejrzeć. Zdziwił się tylko, że choć nienoszone, to jednak trochę go uwierały w pięty, a pamiętał doskonale, że gdy ostatnim razem, jakieś sześć lat temu, je zakładał, na ślub bratanka żony, pasowały jak ulał. Przesiedział w nich przez całą noc przy weselnym stole i wcale go nie obtarły. A dziś ledwie przyszedł do komendy, poczuł, że go cisną. No, ale pal licho obtarte giry, myślał Teofil, w końcu nie co dzień dostaje się nagrodę pieniężną za wzorową służbę i wniosek o awans na podporucznika. Że będzie jakaś nagroda za śledztwo, które właśnie się zakończyło schwytaniem przestępcy i mordercy, to Olkiewicz nawet się spodziewał, bo w końcu sprawę poprowadził w sposób koncertowy, ale o awansie nawet nie pomyślał. Dziś rano zdradził mu to w sekrecie jego szef Fred Marcinkowski, który dowiedział się o tym w tajemnicy od ich pułkownika Żyto.

Choć gdyby tak się dobrze zastanowić, myślał Teofil, przyglądając się czubkom swoich eleganckich butów, to od początku śledztwo prowadzone było przez niego w jakiś niepojęty sposób. Niby wszystko toczyło się normalnie, a jednak… Kierowało nim coś dziwnego, jakaś siła, coś jakby opatrzność, a może milicyjny instynkt. Bo jak inaczej nazwać to, że zupełnie przypadkowe zdarzenia, które – wydawać by się mogło – nie mają ze sobą nic wspólnego, nagle ułożyły się w całość, której nawet on nie potrafił zrozumieć. Ale efekt był taki, że złapał mordercę kolejarzy, albo właściwie to jego złapał morderca, a on dzięki swojemu sprytowi potrafił wyjść z opresji zwycięsko. Zresztą szczegóły nie miały już większego znaczenia. Najważniejsze, że sprawa była zamknięta, facet siedział w pierdlu, a reszta roboty spadła na Marcinkowskiego. On będzie musiał zająć się przesłuchaniami i sporządzić akta sprawy do przedstawienia prokuratorowi. A Teofil może sobie iść spokojnie na wódkę. W sumie to dobrze być kryminalnym. Przynajmniej człowiek nie musiał babrać się tyle w papierach, co śledczy. Teofil niczym się tak bardzo nie brzydził jak pisaniem właśnie. No może tylko jeszcze ajerkoniakiem i kawą.

Właśnie wziął do ręki szklankę i chciał już wypić pierwszy łyk brązowej lury, mimo że wszystko w środku w nim się przewracało na samą myśl o przełknięciu czegoś takiego. No, ale co było robić. Nie takie rzeczy w końcu się piło. Przypomniał sobie butelkę przemysławki, którą wypił kiedyś w akcie desperacji, gdy nad ranem po całonocnym pijaństwie w domu nie zostało już nic do wypicia. Odbijało mu się po tym chyba przez tydzień kwiatowym zapachem. W porównaniu z przemysławką kawa jeszcze nie jest taka najgorsza, pomyślał, tyle że nie ma żadnych procentów. Już miał się napić, gdy na szczęście drzwi prowadzące z korytarza do sekretariatu otworzyły się i do środka raźnym krokiem wszedł pułkownik Żyto. Okrągła głowa ze sporą łysiną, wielki nos, a na nim okulary w rogowej oprawce, zawsze starannie wygolone policzki i sporych rozmiarów podwójny podbródek sprawiały, że na pierwszy rzut oka pułkownik wyglądał jak kasjer z gminnej spółdzielni tuż przed emeryturą. Jednak mundur milicyjny z dystynkcjami mówił sam za siebie i rozwiewał wszelkie wątpliwości co do profesji jego właściciela.

Olkiewicz i Marcinkowski poderwali się z foteli i stanęli na baczność. Pułkownik tylko machnął na nich ręką i ruszył do biurka, za którym siedziała pani Krysia. Z gracją ucałował podaną mu dłoń i dopiero wtedy podszedł do swoich podwładnych.

– No jak tam, proszę ja ciebie, samopoczucie wasze – zagadnął, ściskając każdemu rękę.

– Melduję, że wszystko jak najlepiej, obywatelu pułkowniku – wyrwało się Olkiewiczowi. Powinien był poczekać i pozwolić odpowiedzieć Marcinkowskiemu, ale nikt ze starszych stopniem nie zwrócił uwagi na ten mały akt niesubordynacji.

– No tak, proszę ja ciebie, to idziemy – zarządził Żyto i ruszył pierwszy w stronę gabinetu szefa.

Po chwili wszyscy trzej stali wyprostowani przed biurkiem komendanta, solidnie zbudowanego mężczyzny z wielkim brzuchem, na którym z trudem dopinała się mundurowa bluza. Szef przyjął suchy meldunek od pułkownika, w którym Żyto informował go o zakończeniu śledztwa w sprawie morderstwa kolejarza i strzelaniny na ulicy Strusia. Komendant podziękował wyraźnie zadowolony i kazał wszystkim usiąść przy konferencyjnym stole. Sam zajął miejsce na jego szczycie.

– No to, Olkiewicz, powiedzcie, jak to było z tym śledztwem i morderstwem, bo akta ja, co prawda, dostał, ale czytać nie było kiedy – zaczął generał Szawełło, który mimo że przez długie lata mieszkał w Poznaniu, to jednak nie wyzbył się swojej rodzimej wileńskiej intonacji. – Mówcie wszystko po kolei, mamy czas – dodał z uśmiechem komendant.

Teofil poczuł, że nagle ze zdenerwowania zaschło mu w gardle. Chciał coś powiedzieć, ale nie udało mu się wykrztusić słowa. Komendant zauważył to momentalnie i klepnął dłonią w stół.

– Toż to ja nie pomyślał, żeby odrobinkę czegoś na przepłukanie gardła podać – powiedział, mrugając przy tym do Olkiewicza. Szybko podszedł do segmentu biurowego ze Swarzędza, otworzył podświetlony barek i wydobył z niego butelkę starki wraz z czterema kieliszkami. Postawił je przed sobą na stole, polał, a potem podsunął gościom.

– No to za pomyślność – powiedział, wznosząc toast. Wszyscy wypili. Teoś poczuł natychmiast, że wraca do życia. Dziś od rana nic nie wypił, bo bał się, że komendant może coś poczuć. A tu, proszę, sam generał mu nalewa kielicha. Krew zaczęła mu żywiej krążyć w żyłach, a suchość w ustach zniknęła jak ręką odjął.

– Po prawdzie to było tak, że ja tego, tego, co zabił kolejarza w pociągu z Berlina i wcześniej z Wiednia, to już dawno miałem na oku – zaczął swoją opowieść Teofil.

– No proszę – ucieszył się komendant. – Ha, ha! Takich to mamy oficerów, że oni od początku potrafią przeprowadzić odpowiednią analizę, prawda, pułkowniku?

Żyto pokiwał głową, bo jak tu się nie zgodzić z samym szefem.

– Oczywiście, proszę ja…

– No dobrze, pożartowaliśmy, pogadaliśmy, a teraz, jak to mówią, do roboty, koledzy, bo czasu jak zwykle mało. A jak tam, Olkiewicz, u was w kwestiach rodzinnych niby wszystko w porządku, bo wiecie, ważne jest dla nas, żeby funkcjonariuszowi wszystko szło dobrze dwutorowo, znaczy na odcinku domowym i służbowym jednocześnie. I dlatego, żeby rozwiązać wasze problemy, jeśli je macie w kwestiach odcinka domowego, to za wzorowe przeprowadzenie sprawy otrzymujecie nagrodę pieniężną.

Komendant wstał od stołu, podszedł do biurka i chwycił leżące na nim koperty.

– Oczywiście, nie tylko wy, towarzyszu Olkiewicz, otrzymujecie nagrodę pieniężną, ale również wasz szef, który nadzorował śledztwo, znaczy major Marcinkowski, i pułkownik Żyto również, bo jak to mówią, bez jego światłych rad śledztwo mogłoby utknąć w jakimś ślepym zaułku albo martwym punkcie, czy gdzieś indziej. Ale to nie wszystko. Chorąży Olkiewicz jeszcze otrzymuje mój podpis pod wnioskiem pułkownika Żyto o awans na podporucznika ze starszeństwem od pierwszego maja – powiedziawszy to, spojrzał na Olkiewicza. Ten wyglądał tak, jakby się miał zaraz rozpłakać. Komendant uśmiechnął się zadowolony, dostrzegłszy, jakie wrażenie zrobiła na chorążym informacja o awansie. Nie wiedział, bo i skąd miałby wiedzieć, że łza w oku Teofila pojawiła się dlatego, że lewy but uwierał go niemiłosiernie, tak że Olkiewicz już dawno przestał słuchać, co szef ma do powiedzenia, i myślami przeniósł się do swojego pokoju i do biurka, za którym usiądzie za chwilę, pozbywszy się trzewików.

Trzej funkcjonariusze wstali, gdy generał podszedł do stołu. Każdemu wręczył kopertę, uścisnął dłoń i w ten sposób zakończył część oficjalną i nieoficjalną zarazem. Spojrzał na zegarek, a potem na swoich podkomendnych.

– No to, towarzysze, żeby czasu nie marnować, to my już zakończymy, a ja poproszę jeszcze, żeby pułkownik Żyto został u mnie na chwilkę, bo my tu mamy do obgadania jeszcze kilka kwestii, jak to mówią, dość istotnych kwestii.

Gdy dwaj oficerowie wyszli, podszedł do barku, sięgnął po szklanki i nalał do nich wódki. Wrócił do stołu i postawił jedną przed pułkownikiem.

– No to co, Gieniu, jak za dawnych frontowych czasów wypijemy? – Trącił brzegiem swojej szklanki szklankę podwładnego.

Ten pokiwał głową i uśmiechnął się zadowolony. Żyto nigdy nie był na froncie, bo był za młody. Za to generał owszem. Przeszedł cały szlak bojowy od Lenino do Berlina, o czym dobitnie świadczyła brązowa tarcza z dwoma mieczami, którą nosił przypiętą do kieszeni swojej bluzy. Doskonale wiedział, że jego podwładny nie służył w wojsku w czasie wojny, ale nie przeszkadzało mu to przecież we frontowym piciu wódki. W końcu lata całe Żyto służył w milicji, więc musiał się nauczyć pić z naczynia większego niż zwykły kieliszek. Zwłaszcza przy takim szefie.

Wypili po pół szklanki bez zmrużenia oka. Generał otarł usta wierzchem dłoni i uśmiechnął się do pułkownika.

– To jak z tym Olkiewiczem jest, bo to powiadają, że głupi jak but? – zapytał generał.

– No, wulkanem intelektu to on nie jest, proszę ja ciebie – zgodził się z szefem Żyto – ale sumienny i uczciwy, a do tego ma szczęście nieprawdopodobne.

– Takich nam trzeba więcej, sumiennych i uczciwych funkcjonariuszy, co się specjalnie nie wychylają i robią swoje. A on swoje zrobił w tym śledztwie i to się liczy. Więc ja sobie tak myślę, że jak on już jest prawie podporucznik, to jemu trzeba dać się wykazać, żeby w aktach u niego było więcej osiągnięć. I ja tak sobie myślę, Gieniu, że trzeba by jemu dać coś samodzielnego, żeby sprawdzić, czy temu podoła. Tak na początek coś prostego i nieskomplikowanego, żeby sobie łatwo poradził.

– Pewnie, że, proszę ja ciebie…

– To dobrze, Geniu, że ty się ze mną zgadzasz. Trzeba stawiać na młodych i uczciwych funkcjonariuszy. I dlatego ja mam taką sprawę w sam raz dla niego, co ją już od tygodnia męczą chłopcy z miejskiej, ale jakoś im nie idzie, więc ja bym nadzór nad nią dał Olkiewiczowi właśnie.

– A co to za sprawa? – zainteresował się Żyto.

– Nic wielkiego. – Generał machnął ręką, wstał od stołu, podszedł do swojego biurka i sięgnął po jakąś teczkę. – Nic wielkiego – powtórzył, wracając. – Ot, jakąś prostytutkę ktoś zadusił w Adrii. Prosta sprawa. Jak się wgryzie w akta, to w trymiga rozwiąże.

Powiedziawszy to, generał przesunął teczkę w stronę pułkownika, a potem chwycił swoją szklankę. – No to za pierwszą, całkowicie samodzielną sprawę Olkiewicza.

Wypili do dna. Żyto wziął do ręki teczkę i wstał od stołu. Nie musiał przeglądać akt. To śledztwo nic go nie obchodziło. Niech się tym martwi Teofil. I niech rozwiąże… w trymiga.

Godzina 9.35

– Jak przyszłam do pracy, to te drzwi były otwarte, a one normalnie są przecież zamknięte. To się zdziwiłam, że są otwarte, bo przecież klucze to dopiero ja pobrałam na dole, jak wchodziłam do szpitala, i tymi kluczami można je otworzyć – wyjaśniła drobna szatynka ubrana w biały szpitalny fartuch, wskazując na pęk kluczy przypiętych do breloczka.

– Tak właśnie było, panie oficerze – potwierdziła blondynka, wyższa o głowę od swojej koleżanki i znacznie od niej grubsza. – My obie to zobaczyły i ja zaraz powiadam, że trzeba zawiadomić doktora Oracza, żeby przyszedł sprawdzić, co tu się porobiło, bo całe archiwum to podlega pod niego, znaczy się pod pracownię RTG, a doktor Oracz jest kierownikiem rentgena. No to ja poleciałam po niego, ale jego jeszcze nie było.

– To znaczy, że na razie nie wiadomo, czy coś zginęło? – zapytał kapral Blaszkowski, który wcale nie wyglądał na kaprala. Nie wyglądał nawet na milicjanta. Ubrany w peweksowskie dżinsy i kurtkę na misiu z takiego samego materiału przypominał raczej cinkciarza. Zaczął się tak ubierać, bo porucznik Brodziak kazał mu zdjąć mundur, w którym przychodził do pracy.

– Ty, Blacha, zdejmij te łachy i zacznij ubierać się jak człowiek. Tu w naszym wydziale wszyscy chodzą w cywilkach, więc i ty też możesz.

Skoro nakazał mu to przełożony, nie miał innego wyjścia. Wszystkie pieniądze zaoszczędzone na książeczce PKO przeznaczył na zakupy na Łazarzu i teraz wyglądał jak młodsza kopia Brodziaka, bo to on zawsze chodził do pracy w dżinsowym mundurku. Blaszkowski nigdy nie krył, że Brodziak mu imponuje. Mariusz chciał być właśnie takim milicjantem jak porucznik. Zresztą to właśnie dzięki niemu trafił do wydziału wprost z ZOMO. Było to w ubiegłym roku, gdy wraz z grupą zomowców zabezpieczał miejsce, w którym z Warty wyłowiono bezgłowe zwłoki kobiety. Bladego jak ściana szeregowca dostrzegł prowadzący śledztwo porucznik Brodziak. Musiał chyba zauważyć jakiś szczególny błysk w jego oczach, bo przydzielił go do pomocy dzielnicowemu, który szedł na pobliskie osiedle rozpytywać ludzi, czy ktoś przypadkiem czegoś nie zauważył. No i od tego momentu służący w ZOMO Mariusz został na stałe oddelegowany do wydziału, którym kierował wtedy jeszcze kapitan, a dziś już major Marcinkowski.

I jak okazało się wkrótce, Brodziak miał nosa, bo Mariusz przydał się w tym śledztwie i jeszcze w kilku innych.

Dziś już od rana miał pełne ręce roboty, bo gdy tylko przyszedł do biura, natychmiast odebrał telefon od oficera dyżurnego z poleceniem, żeby ktoś z ich wydziału podskoczył do szpitala Raszei, dwa kroki od komendy wojewódzkiej, bo tam najprawdopodobniej doszło do jakiegoś włamania. – Pewnie nic wielkiego – tłumaczył dyżurny – ale trzeba to sprawdzić, a sprawdzić nie ma kto, bo ludzie z miejskiej są zajęci jakimś włamaniem do peweksu na Półwiejskiej.

Nie miał więc wyjścia, musiał pójść. Tam okazało się, że rzeczywiście było włamanie. Tyle że jakieś dziwne. Najpierw sprawdził zamek w drzwiach. Był uszkodzony, tak jakby ktoś próbował otworzyć go przy użyciu śrubokrętu. Pchnął drzwi i wszedł do niewielkiego pomieszczenia zastawionego szafkami z szufladami. Większość była otwarta.

– Co tu jest w tych szufladach? – Odwrócił się do dwóch kobiet, które zostały na korytarzu.

– Nic nie ma – powiedziała ta niższa. – Znaczy się nic ciekawego, co by mogło jakiegoś złodzieja zainteresować. Tu się przechowuje tylko zdjęcia rentgenowskie. Znaczy się klisze ze zdjęciami.

Blaszkowski spojrzał zdziwiony na kobietę. Pierwszy raz słyszał, żeby ktoś włamywał się do kartoteki zdjęć. Podszedł do pierwszej szuflady. Była pusta. Podobnie następna i następna. Sprawdził jeszcze kilka kolejnych. Też zostały opróżnione.

– To tu były te zdjęcia? – Wskazał na szuflady.

– No, we wszystkich były, a teraz nie ma – odpowiedziała ta większa.

– Co tu się dzieje? – zapytał jakiś męski głos.

– O, panie doktorze, było włamanie.

– A ten młody człowiek co tam robi?

– To milicjant – wyjaśniła szatynka.

– Pan doktor Oracz, jak się domyślam? – Blaszkowski zmierzył spojrzeniem wysokiego chudzielca o wystającej grdyce i w okularach na wydatnym nosie.

– Tak, ja…

– Niech pan pozwoli do środka.

Lekarz minął dwie kobiety i podszedł do Blaszkowskiego.

– Mój Boże – jęknął na widok opróżnionych szuflad. – Ukradli klisze.

– No właśnie. – Milicjant pokiwał głową. – Komu potrzebne są stare rentgenowskie klisze?

Oracz z niedowierzaniem patrzył na szuflady, by po chwili ruszyć w kierunku szaf. Blaszkowski złapał go za rękaw.

– Nie może pan tam wchodzić.

– Dlaczego?

– Ślady. Złodzieje zapewne zostawili odciski palców. Musimy spróbować je zdjąć. Zaraz będę dzwonił po naszą ekipę techniczną. Trzeba to wszystko zabezpieczyć.

– Ale po co komu potrzebne te stare klisze? – Lekarz cały czas nie mógł pogodzić się z tym, co widzi. – Przecież na nich nie da się drugi raz zrobić zdjęcia…

– A co można z nimi zrobić, panie doktorze?

– Nic. Wyrzucić… albo…

– Albo można wrzucić do miski z proszkiem IXI – wtrąciła się blondynka. Blaszkowski spojrzał na nią zdziwiony, ale ona szybko wyjaśniła:

– Jak się takie klisze włoży do miski z ciepłą wodą i proszkiem, to ta emulsja schodzi i klisze się robią całkiem czyste. Potem wystarczy je pociąć w paski i można z nich robić zakładki do książek.

– Jakie, do cholery, zakładki? – zapytał zdumiony lekarz.

– No takie, jakie dzieci robią w szkole na lekcjach ZPT. Między dwa paski wsadza się kolorowe papierki albo zaschnięte kwiatki i się je ze sobą zszywa, i jest zakładka.

– Z tego, co tu ukradli, dzieci w całym Poznaniu mogłyby robić zakładki przez rok – stwierdził doktor Oracz. Blaszkowski zaś doszedł do wniosku, że musi na temat klisz fotograficznych pogadać z kimś, kto zna się na fotografii. Bo przecież musiał być jakiś powód, dla którego złodzieje ukradli klisze. Chyba nie po to, by je przerabiać na zakładki do książek. Tym bardziej że u nas mało kto czyta książki.

Godzina 10.20

Teofil Olkiewicz, jeszcze chorąży, a wkrótce już podporucznik, stał na chodniku i przyglądał się swojemu odbiciu w pomarańczowej tafli szyby. Miał wrażenie, że to odbicie było trochę zdeformowane. W tym oknie był jakby nieco grubszy niż w rzeczywistości, no i poza tym na twarzy bardziej pomarańczowy niż zazwyczaj na kacu. Ciekawe, czy w środku, jak przez ten kolor wpada do wnętrza światło, jest też pomarańczowo? – zastanawiał się, bo z natury był człowiekiem dociekliwym. Nie mogli to zrobić normalnych szyb, tylko takie kolorowe wstawili? Te, co były dawniej, wyglądały przecież całkiem przyzwoicie. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego ktoś wpadł na tak ekstrawagancki pomysł, żeby ozdobić cały przeszklony front Adrii tym sprowadzanym z zagranicy wynalazkiem. Jedyne wytłumaczenie, jakie mu przychodziło do głowy, było takie, że być może na Międzynarodowych Targach Poznańskich jakieś japońskie albo amerykańskie stoisko zbudowali z takich sprowadzonych specjalnie na tę okazję barwionych szyb, a potem, gdy wystawcy już pojechali, to szkło po nich zostało i trzeba je było jakoś wykorzystać. No i wykorzystali, upiększając lokal gastronomiczny. Teofil nigdy nie był w tej knajpie. Nie miał najmniejszych powodów, żeby chodzić do Adrii. Wiedział, że było tu drogo, a do tego jeszcze puszczali głośną muzykę, a Teoś za tym nowoczesnym wyjstwem nie przepadał. Jak już miał się napić, to wolał w ciszy i spokoju w jakiejś knajpie dla ludzi, takiej jak choćby piwiarnia na Wrocławskiej koło Starego Rynku. Dziś nawet zamierzał tam pójść, żeby opić swój sukces i awans, ale los zdecydował inaczej. Zaraz po wyjściu od komendanta poszli z Marcinkowskim do pokoju, który Teofil dzielił z Brodziakiem i Blaszkowskim. Kiedyś biurko, przy którym siedział młody milicjant, należało do Marcinkowskiego, ale od pewnego czasu Fred, który został zastępcą szefa wydziału dochodzeniowo-śledczego, miał do dyspozycji własny gabinet. Jednak teraz odprowadził Teofila do swojego dawnego pokoju i usiadł za swoim starym biurkiem. Olkiewicz tymczasem otworzył szafkę i wydobył z niej do połowy opróżnioną butelkę wyborowej.

– Awans trzeba opić chyba. – Spojrzał na swojego szefa i mrugnął okiem.

– Są takie chwile, obywatelu podporuczniku, że niewypicie jednego kielicha byłoby nietaktem – zgodził się z nim Marcinkowski, który rzadko pił w pracy. Takie przyjemności zostawiał sobie na czas po służbie. No, ale dziś sytuacja była wyjątkowa, więc jak tu nie wypić odrobinki.

Olkiewicz nie miał kieliszków. Miał za to musztardówki. Rozlał więc zawartość butelki do szklanek i jedną podał koledze. Sam usiadł na fotelu za swoim biurkiem, ale nie wzniósł toastu.

– Najpierw se muszę trzewiki zezuć, bo mnie ten lewy tak obetarł, że ledwo łażę.

Pochylił się i zdjął oba buty.

– Teraz będziesz mógł nowe buty sobie kupić – stwierdził Fred.

– Że niby jak? – zdziwił się Teofil, który nie planował obuwniczych zakupów w najbliższym czasie.

– Ano tak, że musisz sobie mundur nowy kupić. Z okazji awansu masz prawo do nowych sortów mundurowych, do butów również.

Olkiewicz wzruszył ramionami i zmarszczył nos z niechęcią. O tym, że z awansem wiązał się zakup nowego munduru, zupełnie nie pomyślał. Nigdy nie chodził w mundurze, a ten, który wisiał w jego szafie, miał już chyba ze dwadzieścia lat. Na pagonach były jeszcze krokiewki starszego sierżanta. Na tym stopniu skończył swoją karierę mundurowego milicjanta dzielnicowego z Chwaliszewa. Nie zakończył jednak pracy w organach. Do dzisiaj nie wiedział, jak to się stało, ale zwrócił na niego uwagę ktoś z bezpieki i Olkiewicz, niepytany nawet o zgodę, został przeniesiony do SB. Jak mu wyjaśniono, miał stworzyć sobie siatkę agentów wśród znanych mu ludzi z chwaliszewskiego półświatka i w ten sposób kontrolować i nadzorować całą przestępczą dzielnicę. No i co było robić? Nie miał wyjścia. Kilku znajomych meliniarzy i alfonsów zmusił do współpracy szantażem, a z kilku kolejnych zrobił agentów, nie informując ich nawet o tym. Praca w resorcie byłaby całkiem przyjemna, gdyby nie to, że wszystko, co robił, a więc każdy kontakt ze swoimi informatorami, musiał opisać ze szczegółami. A Teofil niczego tak bardzo nie nienawidził jak papierkowej roboty. Męczył się więc i pocił, układając mozolnie zdania w jakąś w miarę logiczną całość. Musiał pokazać, że jest przydatny, bo w przeciwnym wypadku mogliby go wyrzucić na zbity pysk. A praca w resorcie to było całe jego życie. Nic innego nie potrafił robić. Jednak przez te lata spędzone w SB cały czas miał nadzieję, że jeszcze uda mu się wrócić do milicji. I w końcu dopiął swego. Trzynastego grudnia osiemdziesiątego pierwszego roku oddelegowano go do wzmocnienia sił wydziału dochodzeniowo-śledczego w komendzie wojewódzkiej. Miał tam zostać na krótko, miesiąc, może dwa, aż to całe wojenne zamieszanie się skończy. Wyjaśniono mu, że ma zająć się nie pracą operacyjną, a przede wszystkim kontrolowaniem działań pracujących tam funkcjonariuszy. Ale Teofil we właściwy sobie sposób zinterpretował to polecenie. Wziął czynny udział w śledztwie dotyczącym zaginionych pieniędzy Solidarności i podwójnego morderstwa działaczy, którzy je przechowywali. I już w trakcie tego dochodzenia udało mu się wynegocjować ze swoim szefostwem z SB stałe przeniesienie do kryminalnych. Jednak coś za coś. Musiał pisać raporty o kolegach i ich poglądach. No więc pisał, ale o tym, że musi to robić, powiedział Fredowi Marcinkowskiemu. Na początku tworzył takie meldunki raz na kwartał, a później jeszcze rzadziej, gdy zorientował się, że nikt na raporty nie czeka i nie przeprowadza ich analizy. Wtedy, mniej więcej dwa lata po swoim przeniesieniu, żeby nie tracić niepotrzebnie czasu i energii, zaczął przepisywać swoje stare sprawozdania, opatrując je nową datą. Nikt się nie zorientował.

– No nie wiem, czy to jest taka potrzeba, żebym ja se nowy mundur zamawiał. Lepiej już nowy garnitur – stwierdził, wypijając kolejny łyk wódki z musztardówki. Wypiwszy, sięgnął do kieszeni po paczkę ekstra mocnych bez filtra i podpalił papierosa.

Drzwi do pokoju otworzyły się i w progu stanął pułkownik Żyto. Spojrzał na obu swoich podwładnych, a potem jego wzrok zatrzymał się na szklankach.

– To co, proszę ja ciebie, awans opijacie? – zapytał, wchodząc do pomieszczenia.

– Jakby obywatel pułkownik chciał, to ja mogę jeszcze jaką butelczynę załatwić – stwierdził uśmiechnięty od ucha do ucha Olkiewicz.

– Nie, ja już musiałem z generałem… Ale wy się nie krępujcie. Od czasu do czasu przy szczególnej okazji nawet trzeba wypić. A tak w ogóle, proszę ja ciebie, generał dał mi akta sprawy, co jej nie rozwiązali jeszcze chłopaki z miejskiej…

– Przyjrzymy się. – Marcinkowski wyciągnął rękę po teczkę, ale Żyto pokręcił głową.

– Teofilowi mam ją dać. Tak generał powiedział, proszę ja ciebie. Niech się sprawdzi w swojej samodzielnej sprawie.

– Ja? – zdziwił się Olkiewicz, który nigdy dotąd sam niczego nie prowadził. – Może obywatel generał się pomylił? – zapytał z nadzieją w głosie, bo natychmiast sobie uświadomił, że samodzielnie prowadzona sprawa oznacza jedno – wszystko to będzie musiał dokładnie opisać. Każdą czynność, każde przesłuchanie, każdy dowód trzeba będzie odnotować w aktach. Toż to przecież istna katorga dla człowieka czynu. I w tym momencie przypomniał sobie o Blaszkowskim. Młody chłopak, który od niedawna był w ich zespole, aż się palił do roboty. Także tej idiotycznej bazgraniny. Zaangażuje się go i będzie miał tę kwestię z głowy.

– Nie pomylił się, proszę ja ciebie. Kazał, żebyś ty, Olkiewicz, się tym zajął.

– To może ja do pomocy bym se wziął młodego Blaszkowskiego? – zapytał Teoś, spoglądając na Marcinkowskiego, który uśmiechał się pod wąsem, bo zapewne przejrzał na wylot swojego podwładnego.

– A bierz sobie, kogo chcesz, proszę ja ciebie – rzucił pułkownik, kładąc akta na stół i wychodząc z pokoju.

Olkiewicz początkowo nawet do nich nie zajrzał. Gdy i Marcinkowski poszedł do siebie, on, siedząc przy swoim biurku, spojrzał z niechęcią na szarą teczkę. Nie miał ochoty na jej studiowanie. Doszedł do wniosku, że i tak dziś nic już nie zdąży zrobić w tej sprawie. Gdy tylko przyjdzie Blaszkowski, przekaże mu akta, żeby je przeanalizował i jutro rano powiedział, co o tym wszystkim sądzi. Bo dziś Teoś zamierzał już tylko pójść na piwo, może do tego jeszcze na jakąś wódeczkę, a potem do domu. Nie miał ochoty na żadną robotę. Tym bardziej na czytanie dokumentów. Jednak Blaszkowski nie nadchodził, a czas mijał. No trudno, pomyślał Teofil, zostawi się teczkę młodemu na jego biurku, na samym wierzchu, to weźmie ją w ręce, a jak już weźmie, to przeczyta. On tak już ma, że czyta wszystko, co mu wpadnie w łapy. Zupełnie nie wiadomo, po co?

Olkiewicz chwycił teczkę w dwa palce i ostrożnie uniósł w górę, tak jakby trzymał zasmarkaną chusteczkę do nosa. Wstał i ruszył w kierunku biurka należącego do Blaszkowskiego. Gdy rzucił akta na blat, ze środka wysypało się kilka zdjęć. Spojrzał na nie. Przedstawiały zwłoki młodej kobiety leżące na wykafelkowanej podłodze. To go zaciekawiło. Szybko przejrzał cały plik fotografii. Większość przedstawiała zwłoki, ale było też kilka z miejsca zdarzenia. Natychmiast rozpoznał restaurację Adria, tę położoną przy samych Targach Poznańskich.

– Morderstwo w knajpie – powiedział sam do siebie. – To może być coś interesującego.

Wziął teczkę do ręki i wrócił do swojego biurka. Otworzył szufladę i wyciągnął z niej okulary. Od pewnego czasu do czytania, czyli niezwykle rzadko, musiał używać okularów, bo mu się wzrok nieco męczył i litery się rozpływały. Wstydził się tej słabości i dlatego jeszcze nikt nie widział go z okularami na nosie. Teraz na szczęście był sam w pokoju, więc mógł sobie pozwolić na ich założenie.

Otworzył pierwszą stronę akt i zaczął czytać powoli i dokładnie, poruszając przy tym ustami, bo tak mu było łatwiej. Natychmiast przeniósł się myślami do knajpy i poczuł, że to sprawa w sam raz dla niego. Dobra kuchnia, bar z zagranicznymi alkoholami, panienki na dancingu… Po dziesięciu minutach już miał w głowie cały obraz sytuacji. Prosta sprawa, którą będzie można w tym lokalu prowadzić przez jakieś dwa, trzy tygodnie, najlepiej w porze obiadowej.

Zamknął teczkę, wstał i zaniósł ją na biurko Blaszkowskiego. Niech czyta i wyciąga wnioski, a ja idę od razu do Adrii rozejrzeć się trochę, postanowił.

Spojrzał na swoje stopy w skarpetkach i stojące obok buty. Daleko w nich nie zajdzie. Podszedł więc do szafy i otworzył drzwi. W środku wisiał jego mundur polowy moro, a na dnie stały trzewiki z opinaczami. Mundur trzymał tu jeszcze od czasów stanu wojennego, bo wtedy wszyscy musieli chodzić w takich ciuchach, żeby od razu było wiadomo, kto jest z milicji.

Najpierw pomyślał, że włoży tylko buty, ale gdy wziął je do ręki i spojrzał na swoje spodnie zaprasowane w kant, doszedł do wniosku, że raczej nie będą pasować. Co było robić. Szybko więc się przebrał i jeszcze szybciej wyszedł z budynku komendy, zadowolony, że nie spotkał nikogo znajomego.

Teraz stał przed Adrią, przyglądając się sobie w mundurze w pomarańczowych szybach, i musiał przyznać, że wygląda wcale nie najgorzej. Coś było chyba w tym porzekadle, że za mundurem panny sznurem, bo kiedy szedł tutaj z komendy, zauważył, że kilka badawczo mu się przyglądało.

Poprawił nieco przekrzywioną rogatywkę i pchnął drzwi do restauracji. Ani drgnęły.

– Co jest, do cholery? – warknął, ale niewiele to pomogło. Drzwi nadal były zamknięte na głucho. Dopiero wtedy dostrzegł tabliczkę, na której wypisano godziny otwarcia. Lokal otwierano o trzynastej. Zaklął pod nosem, bo jego plan, by rozejrzeć się na miejscu zbrodni, a przy tym sprawdzić, czym dysponuje restauracyjny barek, właśnie legł w gruzach. I wtedy spojrzał w lewo. Zupełnie zapomniał o tym miejscu. Był tu może ze dwa razy w życiu, więc miał prawo nie pamiętać, że do Adrii przylega niewielka przybudówka, która wypełnia przestrzeń pomiędzy pawilonem restauracji a starym budynkiem biur targowych. W tej przybudówce mieściła się piwiarnia. Lokal w sam raz dla niego na tę chwilę. Zadowolony ruszył tam dziarskim krokiem. Więc jednak nie wszystko stracone. Dzień zapowiadał się całkiem sympatycznie, mimo że zanosiło się na deszcz.

Godzina 10.30

Porucznik Mirek Brodziak nie śpieszył się do pracy. Zadzwonił wczoraj wieczorem do Freda Marcinkowskiego z informacją, że przyjedzie dopiero koło południa. Teraz leżał w łóżku i przyglądał się śpiącej obok dziewczynie. Oddychała spokojnie, a na jej ustach malował się lekki uśmiech.

Nie widzieli się od kilkunastu dni, po tym, jak wyrzuciła go z domu, gdy wrócił kolejny raz kompletnie pijany. Wtedy obraził się śmiertelnie i przyrzekł sobie, że jego noga więcej nie postanie w jej mieszkaniu. Jednak już kilka godzin później zauważył, że dotrzymanie tej obietnicy nie będzie wcale łatwe. Normalnie w końcu by się przemógł i poszedł ją przeprosić za swoje zachowanie, ale sytuacja wcale nie była normalna, bo jego najbliższy przyjaciel Ryszard Grubiński, zwany Grubym Rychem, wpakował się w nieliche kłopoty. Mirek musiał zacząć działać, żeby pomóc mu się z nich wygrzebać. Nie miał innego wyjścia. W końcu przyjaźń zobowiązuje.

Z Rychem znali się od zawsze. Podobnie zresztą jak z Marzeną. Wszyscy troje byli rówieśnikami i chodzili do jednej klasy w szkole podstawowej. Marzena, mimo że była dziewczyną, idealnie pasowała do tej dwójki rozrabiaków. Razem z nimi grała w piłkę, przechodziła przez płoty i kradła niedojrzałe jabłka na działkach. Mniej więcej w ósmej klasie z dnia na dzień z ulicznego wywijasa z wiecznie podrapanymi kolanami przeistoczyła się w dziewczynę. I Rychu, i Miras nagle zauważyli, że ich kumpel ma piersi i całkiem zgrabne nogi. Rychu chyba nawet zauważył to szybciej niż Mirek, bo ni stąd, ni zowąd zaprosił ją do kina. Brodziak nie mógł nie zareagować. Następnego dnia zaprosił ją do tego samego kina na ten sam film. Poszła także z nim. Ta rywalizacja trwała do samego końca podstawówki. Marzena umawiała się to z jednym, to z drugim, ale żaden z nich nie mógł powiedzieć, że jest jej chłopakiem.

Potem przyszedł czas wyboru szkoły średniej. Marzena poszła do technikum gastronomicznego, Rychu do zawodówki, ze specjalnością mechanik kierowca. Mirek też chciał tam iść, ale nie pozwoliła na to siostra. Wybrała dla brata ogólniak imienia Karola Marcinkowskiego, popularnie nazywany Marcinkiem. Zabrała jego świadectwo i sama złożyła papiery. I początkujący złodziej dostał się do klasy, w której wszyscy uczniowie już na początku swojej licealnej kariery wiedzieli, że w przyszłości zostaną adwokatami, naukowcami albo w najgorszym wypadku nauczycielami. Ale Brodziak nie miał zielonego pojęcia, kim chce być po skończeniu szkoły. Chciał z Rychem grać w karty, pić piwo i obrabiać piwnice. Do czasu. Nie był głupi, nie mógł więc odstawać od reszty klasy. Zaczął palić w szkolnym kiblu carmeny, a nie jak dawniej z Rychem popularne w bramach, pić bułgarskie wino na imprezach, a nie jabole w parku, i umawiać się z dziewczynami z klasy francuskojęzycznej, a nie z Marzeną. Z nią spotykał się Rychu, który zamiast studiować budowę silnika małego fiata, analizował, zresztą bardzo pilnie, kursy zachodnioeuropejskich walut. Wkrótce poznał je tak dokładnie, że został pomocnikiem Krzywego Felicjana, cinkciarza, który obstawiał pewex na Półwiejskiej. Ze szkoły wylali go w drugiej klasie, bo jego nieobecności nie dało się w żaden racjonalny sposób usprawiedliwić. Ale Rychu miał to głęboko w nosie. Wtedy zarabiał już w ciągu tygodnia więcej niż dyrektor jego szkoły przez miesiąc. Gdy przyszła kelnerka z tytułem technik gastronomii broniła dyplomu, Mirek Brodziak był już szeregowym milicjantem, a cinkciarz Rychu Grubiński kupował swoje pierwsze mieszkanie w willi na Sołaczu. Meble do niego wybierała Marzena. Miała nawet tam zamieszkać, ale coś między nią a Rychem się popsuło. Mirek już wtedy właściwie przestał dla nich istnieć. On żył w zupełnie innym świecie, wśród ludzi planujących studia i swoją zawodową przyszłość. Postanowił iść na prawo, ale się nie dostał. Miał więc do wyboru albo jakąkolwiek szkołę pomaturalną i doczekanie do egzaminów w następnym roku, albo wojsko. Na komisji poborowej dowiedział się, że ma jeszcze inną możliwość. Jako człowiek, który zdawał na prawo, mógł te plany odłożyć na przyszłość i dostać skierowanie bez egzaminów na uczelnię. Trzeba było tylko zgłosić się do służby w milicji, odsłużyć tam rok i wtedy zadeklarować chęć dalszej nauki w szkole oficerskiej MO. A prawo można było robić już po szkole, w trakcie służby. I Brodziak wybrał. Został milicjantem. Tymczasem Marzena pracowała jako kelnerka w restauracji Turystyczna na Starym Rynku, a Rychu był cinkciarzem pod peweksem.

W osiemdziesiątym roku dziewczyna wyjechała do Niemiec Zachodnich. Dostała tam pracę w knajpie i wtedy jej się wydawało, że Polska to dla niej już całkowicie zamknięty rozdział. Nie przypuszczała nawet, że jej koledzy z czasów młodości mogą mieć jakikolwiek wpływ na jej życie. Do momentu, gdy w Aschafenburgu, w którym mieszkała, pojawił się Rychu. Nie mogła go nie wpuścić. W końcu był jak brat. Miał się szybko rozejrzeć za jakimś lokum. Został przez kilka miesięcy, do czasu aż odnalazł się w niemieckiej rzeczywistości na tyle, że mógł wynająć mieszkanie, a nie jakiś marny pokój. Chciał, żeby Marzena przeprowadziła się do niego. Odmówiła. Sama nie wiedziała dlaczego. On jak zwykle robił interesy na niewyobrażalną skalę w branży elektronicznej, ona była dobrze opłacaną kelnerką. Jej to wystarczało, a Rychu jak zawsze chciał czegoś więcej. Została sama w dwupokojowym mieszkaniu. List od matki, która pisała o swojej chorobie, przyjęła jak zrządzenie losu. Spakowała się błyskawicznie i wróciła do Polski. Mirek w tym czasie pracował już w poznańskiej milicji. Dwa miesiące później zamieszkali razem. Teraz wrócili do siebie po dwutygodniowej przerwie, gdy Brodziakowi udało się wreszcie odkręcić wszystko, co działo się wokół Rycha.

– O czym myślisz? – zapytała Marzena, spoglądając na Mirka swoimi wielkimi, czarnymi oczyma.

– Mało brakowało, a Rychu zakończyłby swoją cinkciarską karierę z dożywotnim wyrokiem.

– Ale przecież on nikogo nie zabił.

– Nie zabił i właśnie to trzeba było udowodnić.

– Udało ci się.

– Udało.

– Ma wobec ciebie dług wdzięczności.

– Daj spokój, Marzena. Jaki dług? Kumplowi trzeba było pomóc i tyle.

– Gdzie masz swoje rzeczy? – Wróciła do rzeczywistości. Cały jego dobytek to była jedna walizka. Gdy mu ją wystawiła, poszedł do Rycha. Miał co prawda swoje mieszkanie na Szewskiej, ale tam nie mógł się zatrzymać, bo wynajmował je studentom. Musiałby czekać do wakacji. Dlatego ten czas, gdy byli w „separacji”, spędził u przyjaciela.

– Walizka jest u Rycha.

– To przynieś ją dzisiaj, dobrze?

Spojrzał na nią. Uśmiechała się zachęcająco. Pochylił się i pocałował ją w czubek nosa.

– Dobrze się zastanów.

– Już się zastanowiłam. Dziękuję.

– Za co? – zdziwił się.

– Za to, że pomogłeś Grubemu.

Wzruszył ramionami, a ona opowiedziała mu o swoim wczorajszym spotkaniu z Rychem. Przyszedł do niej do restauracji i zamówił obiad. Gdy podała mu schabowego, poprosił, by usiadła na chwilę przy jego stoliku. Wtedy opowiedział jej, co Mirek dla niego zrobił. Że narażając swoją reputację, wyciągnął go z więzienia i pomógł oczyścić z zarzutów. Gdyby się nie udało, mógł wylądować w pudle razem z kumplem.

I jak tu nie ratować takiego skurczybyka, pomyślał Brodziak, patrząc na starą fotografię w ramce, stojącą na szafonierce pod ścianą, na lewo od okna. Chudy jak szczapa rudzielec z lewej, zgrabna czarnowłosa dziewczyna o semickich rysach w środku i pucułowaty grubas z prawej. Obaj chłopcy obejmują dziewczynę, a ich dłonie znikają gdzieś za jej plecami. Ona rozkłada szczupłe ramiona i wspiera się na ich barkach. Chłopcy są w kąpielówkach, a dziewczyna w jednoczęściowym stroju kąpielowym. Cała trójka radośnie uśmiecha się, wpatrzona w obiektyw ruskiego aparatu Smiena, którym robi zdjęcie siostra Mirka. Stoją na plaży nad Rusałką. Za ich plecami kąpiące się dzieci, w oddali na wodzie facet ze śmiesznymi bokobrodami, w kajaku, z wiosłem w rękach. Właśnie skończyli szkołę podstawową. Wszyscy mają po piętnaście lat.

Godzina 11.00

Major Alfred Marcinkowski przez otwarte okno swojego gabinetu spoglądał na ulicę. Po przeciwległej stronie, tuż przy krawężniku, stało kilka niebieskich milicyjnych nysek i cztery stary z budami przystosowanymi do przewozu ludzi, z metalowymi siatkami na oknach. Auta były w ten sposób zabezpieczone przed kamieniami, które mogli rzucać w ich kierunku demonstranci podczas walk ulicznych. Wokół samochodów uwijali się milicjanci. Część aut pełna już była funkcjonariuszy, do pozostałych dopiero wsiadali zomowcy. Wszyscy wyposażeni w sprzęt bojowy: hełmy z plastikowymi przyłbicami, długie pały „koncertowe”, nakolanniki ochronne i potężne, przezroczyste tarcze z napisem MILICJA. Transport zmierzał na Wybrzeże. Podobno szykowały się tam jakieś demonstracje, dlatego poznański garnizon jechał wzmocnić siły Trójmiasta.

Major zamknął okno i odwrócił się do Blaszkowskiego, który przyniósł mu przed chwilą raport opisujący jego poszukiwania w Katowicach.

– Widzisz, młody, ile ty masz szczęścia? Gdybyśmy cię nie wzięli do siebie w zeszłym roku, teraz jechałbyś z tymi tam na dole rozpędzać demonstracje w Gdańsku. Siadaj. – Major wskazał krzesło po przeciwnej stronie biurka, a sam usiadł na swoim fotelu.

Pokój, w którym urzędował Marcinkowski, był wielkością zbliżony do tego, jaki należał do Brodziaka i Olkiewicza, i od pewnego czasu do Blaszkowskiego. Tyle że tutaj szafka na akta była znacznie nowsza, podobnie jak biurko. Był też kwadratowy stół z czterema krzesłami, a na ścianie wisiał obraz, a właściwie reprodukcja obrazu – taka, jakie można było kupić w księgarni. Przedstawiała jakieś pole, a nad nim dwa słońca i czarne ptaki. Nikt nie wiedział, kim był autor obrazu, ale przecież tak naprawdę nie obchodziło to nawet gospodarza tego pokoju. Na parapecie prócz tranzystorowego radia był jeszcze jeden element ozdobny, czyli kwiatek, zwykła paprotka, ale sam fakt, że tu stał, świadczył o wysokim statusie właściciela tego pomieszczenia. Takie kwiatki w pokojach wyższych oficerów podlewały sprzątaczki, więc roślinka miała duże szanse przeżycia. Kwiatek, który kiedyś, nie wiadomo skąd i po co, przyniósł do pokoju Olkiewicz, nie przetrwał nawet roku, mimo że jego właściciel regularnie użyźniał ziemię fusami od herbaty i niedopałkami papierosów. Widać roślina nie lubiła tytoniu.

Chłopak położył przed Marcinkowskim szarą teczkę.

– Wszystko napisałeś? – raczej stwierdził, niż zapytał oficer.

– Tak jest, obywatelu majorze.

Raport dotyczył śledztwa, które właśnie się zakończyło. Chodziło o dwa morderstwa dokonane na kolejarzach, którzy parali się przemytem do kraju sprzętu elektronicznego z Zachodu. Marcinkowski zlecił Blaszkowskiemu uzupełnienie akt i połączenie wszystkich wątków, które prowadzili niezależnie od siebie Olkiewicz, Brodziak i on sam. Mariusz Blaszkowski, od początku biorący udział w tym dochodzeniu, nadawał się do takiej roboty wręcz idealnie. Chłopak miał analityczny umysł i jednocześnie był bardzo bystry, więc łączenie faktów i wyciąganie wniosków nie stanowiło dla niego większego problemu. Miał jeszcze jedną zaletę. Potrafił pisać na maszynie, a to już było coś. Marcinkowski pisał dwoma palcami, podobnie jak Brodziak, a o Olkiewiczu lepiej było nie wspominać. Więc już ta niezwykła umiejętność – Blaszkowski skończył kurs pisania na maszynie metodą bezwzrokową – sprawiała, że był wyjątkowo cennym nabytkiem dla zespołu majora.

– To dobrze, bardzo dobrze – stwierdził zadowolony Marcinkowski. – A powiedz mi ty, kiedy będziesz miał koniec swojej służby w ZOMO, bo to chyba już niedługo powinno być?

– Melduję, że dwa lata kończę w przyszłym tygodniu.

– I co zamierzasz dalej robić?

Blaszkowski, który wpatrywał się cały czas w czubki swoich nowych sportowych butów, spojrzał na oficera.

– Chciałbym zostać w zespole obywatela majora.

– No to zrozumiałe. Napisz podanie i takie tam… Ja zaniosę do pułkownika i po sprawie. Dostaniesz etat i masz robotę. Tyle że ja pytam, co dalej zamierzasz robić ze swoim wykształceniem. Jakieś studia zaoczne czy coś? Szkoda by było, żebyś był tylko podoficerem. A po studiach masz awans na podporucznika pewny.

– Myślałem o tym, żeby zdawać do Szczytna.

Marcinkowski uśmiechnął się zadowolony. Sam skończył szkołę oficerską w Szczytnie. Co prawda uczelnia nie dawała tytułu magisterskiego, ale w rzetelny sposób przygotowywała do pracy w milicji. Zresztą magisterkę można zrobić później. On po szkole w Szczytnie zrobił dyplom z prawa i miał dzięki temu pełne wyższe wykształcenie. Blaszkowski mógł więc pójść jego śladem.

– Z tym nie będzie problemu – powiedział major. – Dostaniesz ode mnie rekomendację. Musisz jeszcze tylko zdać egzaminy.

– Sprawdziłem to. Egzaminy są w lipcu. Na początku lipca.

– No to masz jeszcze trochę czasu. A teraz chciałbym, żebyś pomógł Olkiewiczowi. Dostał sprawę od samego komendanta. Chodzi o jakąś prostytutkę zamordowaną w restauracji Arkadia.

– Adria – poprawił go Blaszkowski. – Już przejrzałem te akta. Olkiewicz zostawił je dla mnie na biurku, no to przeczytałem.

– I co o tym sądzisz?

– Nie wygląda na skomplikowaną. Szatniarz najprawdopodobniej widział mordercę. Powinniśmy dać sobie z tym radę. To znaczy chorąży Olkiewicz powinien…

– Olkiewicz już nie jest chorążym. Dostał właśnie dziś awans na podporucznika.

Blaszkowski