Jedyne wyjście - Ryszard Ćwirlej - ebook + audiobook + książka

Jedyne wyjście ebook i audiobook

Ryszard Ćwirlej

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jest rok 2012. W małym sennym miasteczku porwany zostaje 17-letni syn miejscowego biznesmena. Porywacze kontaktują się z rodziną, żądają okupu i zabraniają informować policję. Ale wieść o porwaniu szybko się roznosi. Ojciec chce za wszelką cenę odzyskać syna, więc postanawia dogadać się z porywaczami, ale na swoich własnych warunkach. Dzięki dawnym kontaktom w świecie nie do końca legalnych interesów, próbuje sam znaleźć bandytów. Policja też wpada na ich trop. Wszystko dzięki młodej i ambitnej policjantce z wiejskiego posterunku. Zapalona motocyklistka Aneta Nowak, której specjalnością było dotąd parzenie kawy i przynoszenie drożdżówek straszymy kolegom, przypadkowo natrafia na pewien ślad i za wszelka cenę stara się to wykorzystać.

W tym samym czasie i w tym samym miasteczku znika młoda dziewczyna, matka rocznego dziecka. Ludzie zastanawiają się, czy przypadkiem nie uciekła z domu, choć trudno uwierzyć, że matka porzuciła swoje małe dziecko.

Czy te dwie sprawy łączą się ze sobą? Musi to wyjaśnić Aneta Nowak, której będą pomagać policjanci Alfred Marcinkowski i Mariusz Blaszkowski, znani doskonale z PRL-owskich powieści Ryszarda Ćwirleja. Jak zawsze mogą obaj liczyć na swoich dawnych kolegów – byłego cinkciarza, a teraz właściciela banku, Ryszarda Grubińskiego vel Grubego Rycha i szefa jego ochrony, byłego milicjanta Mirka Brodziaka.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 595

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 31 min

Lektor: Ryszard Ćwirlej

Oceny
4,4 (776 ocen)
445
242
74
13
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
madzia_8

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna ksiazka. Polecam
10
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała. ĆWIRLEJ nigdy nie zawodzi. POLECAM
10
andrzejg730

Nie oderwiesz się od lektury

Początek taki sobie. Porem akcja nabiera rozmachu. Ciekawe zakończenie. Fajnie, że w książce pojawiają się bohaterowie z poprzednich powieści byli milicjanci. Namawiam do przeczytania poprzednich kryminałów tego autora.
10
lacerta_

Z braku laku…

Jakoś specjalnie mocno się nie ubawiłam. Po pierwsze, nie do końca podszedł mi fakt, że autor postanowił połączyć w jedną książkę dwie sprawy kryminalne. Wraz z otoczką obyczajową stworzyło to mieszankę dość przytłaczającą dla mnie i niepotrzebnie gmatwało całość. Kolejnym minusem są dla mnie bohaterowie. Mało wyraziści i zlewający się zupełnie, a do tego wydawali się dość przygłupi, a przynajmniej tak odbierałam to podczas słuchania. Jestem trochę zawiedziona, bo słyszałam pozytywne oponie Ćwirleju. Jednak "Jedyne wyjście" nie trafiła w mój gust.
00
ALorens

Całkiem niezła

Lektora bardzo ciężko się słucha Książka dość infantylna. Bohaterowie wręcz głupi w swoich decyzjach i niewiedzy :(
00

Popularność




Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

Redakcja: Beata Mes

Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Anna Sawicka-Banaszkiewicz

Zdjęcie wykorzystane na okładce

© Anatoliy Karlyuk/Shutterstock

© by Ryszard Ćwirlej

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2020

ISBN 978-83-287-1358-1

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2020

FRAGMENT

Życie jako takie jest skończone – zabawiliśmy się, a teraz koniec – jak powiedział brat Juliana Apostaty, dając głowę pod nóż – zostaje tylko jego usprawiedliwienie w postaci dzieł dokonanych, konkretnych.

S.I. Witkiewicz, Jedyne wyjście

* * *

zonaty_poznan: czesc

mezatka 28: cze

zonaty_poznan: co slychac

mezatka 28: spoko

zonaty_poznan: skad jestes

mezatka 28: z Poznania, a ty

zonaty_poznan: tez poznan super

mezatka 28: co tu robisz

zonaty_poznan: a tak klikam nudze sie

mezatka 28: to tak jak ja

zonaty_poznan: Jak ci na imie

mezatka 28: Mariola a ty

zonaty_poznan: Wojtek

mezatka 28: ile lat

zonaty_poznan: 30, a ty 28

mezatka 28: no

zonaty_poznan: i nikogo tu nie szukasz

mezatka 28: nie wiem moze to sie jeszcze okaze

zonaty_poznan: a od czego to zalezy

mezatka 28: od wszystkiego. Nigdy nie mow nigdy

Prolog

Czwartek 21 kwietnia 2011 Godzina 17.20

Przewróciła się i wpadła w jakiś wykrot. W tym samym momencie poczuła ostry, przeszywający na wskroś ból w nodze. Chwyciła się za kolano, ale zaraz cofnęła rękę, bo to dotknięcie spowodowało nowe bolesne ukłucie. Wysoko, na jasnobłękitnym niebie, przesuwały się delikatne pierzaste chmury. Niżej, poruszane lekkim wiatrem, kołysały się korony stuletnich sosen. Tuż nad jej głową pochylały się gęste krzaki, których nazwy znają zapewne tylko leśnicy.

Wiedziała, że powinna teraz szybko wstać i pobiec przed siebie. Do szosy chyba nie było daleko, bo od czasu do czasu słyszała odgłos silników przejeżdżających aut. Wystarczyło tylko zebrać się w sobie, skoczyć do przodu i pobiec. Na tej drodze na pewno ktoś ją dostrzeże i zatrzyma samochód. A nawet jakby nikt nie chciał, to przecież może wybiec na środek asfaltówki i zmusić kierowcę, by stanął. No ale żeby to zrobić, musiała jeszcze pokonać ten dystans.

Pomyślała o domu, o tym, że za trzy dni będzie Wielkanoc. Jutro od rana miała się zająć przygotowywaniem świątecznych potraw, sałatki jarzynowej, bigosu i pieczeniem ciasta. No i do tego wszystkiego jeszcze ta najważniejsza rzecz. Razem z synkiem powinna malować pisanki, a potem uszykować koszyk do święconki… Poczuła, że po policzkach spływają jej łzy. Nie chciała płakać, ale nie potrafiła się powstrzymać. Wiedziała, że to nie pora na babskie szlochy. Powinna zacząć działać. Zebrać się do kupy i ruszyć szybko przed siebie, bo jeśli tego nie zrobi…

Ale z drugiej strony, w tym miejscu, ukryta w krzakach, mogła czuć się w miarę bezpieczna. Tutaj nie powinien jej znaleźć. A w ogóle to wcale nie była pewna, czy jej szukał. Nie słyszała, żeby biegł za nią. Gdy mu się wyrwała, popędziła prosto przed siebie w ten gąszcz między drzewami. Przecież gdyby chciał ją złapać, mógłby to zrobić już na samym początku, gdy biegła tak nieporadnie w tych swoich eleganckich czarnych butach na wysokim obcasie. Najbardziej żal jej było tych butów, które kupiła w ubiegłym miesiącu w outlecie. Dla niego specjalnie je kupiła, a teraz przez niego musiała je wyrzucić. Była tak przestraszona, że niewiele myśląc, wyrwała się mu i uciekła. Ale szpilki przeszkadzały, więc przystanąwszy na sekundę, zdjęła je szybko i chwyciła w dłonie. Po chwili jednak, podczas tego szaleńczego biegu przed siebie, zorientowała się, że trzyma tylko jeden but w prawej ręce. Ten z lewej gdzieś jej wypadł. Nawet nie zauważyła kiedy. Więc wyrzuciła także drugi i pobiegła, byle jak najdalej od niego.

Z trudem łapała powietrze. Wydawało jej się, że pokonała już chyba z dziesięć kilometrów. Na dodatek bolały ją stopy, poranione przez ostre patyki i igliwie. Z tego ogromnego wysiłku niemal zupełnie zapomniała o strachu, który zniknął nagle, podczas tego biegu, a zastąpiła go wściekłość. Na siebie za to, że okazała się taką idiotką, i na niego, bo nie dość, że ją oszukał, że zawiódł jej zaufanie, to jeszcze okazał się kimś zupełnie innym. Jak w ogóle mogła być tak głupia, żeby zgodzić się na ten wspólny wyjazd do lasu? No ale przecież zdawało się, że poznała go tak dobrze. Potrafił tak pięknie do niej mówić. Zapewniać, że jest dla niego najważniejsza na świecie, że nie liczy się nic z tego, co było, że dla niej gotowy jest na wszystko. A jej tak bardzo na nim zależało… Uwierzyła mu. Chciała mu wierzyć, bo tego właśnie potrzebowała. Zależało jej na bliskości, której nie potrafił, a właściwie nie chciał dawać jej mąż. I wtedy pojawił się on. Człowiek, który przez ostatnich kilka miesięcy wydawał się chodzącym ideałem, czułym i opiekuńczym mężczyzną. A teraz czar prysnął jak bańka mydlana, a ten, któremu tak chciała zaufać, zdjął maskę…

Leżąc w tej niewielkiej jamie, z obolałym kolanem, z poranionymi do krwi stopami, przypomniała sobie pochylającą się nad nią jego czerwoną z wysiłku twarz, która jeszcze kilka chwil wcześniej wydawała się jej twarzą bliskiej osoby. I w końcu te dłonie, które tak delikatnie pieściły jej skórę. Dłonie, które nagle z przyjaznych stały się wrogie i niebezpieczne. Silne męskie palce, które oplotły jej szyję i z nieprawdopodobną mocą zaczęły dusić. I gdyby nie przypadek, gdyby nie udało się jej oswobodzić prawej ręki, którą w przerażeniu skierowała w stronę jego oczu… Krzyknął z bólu, gdy jej paznokcie rozorały mu policzek, a palec wskazujący wbił się w gałkę oczną. Wykorzystała ten moment i z całej siły kopnęła go kolanem w krocze. Znów zawył głośno, a ona otworzyła drzwi samochodu i wyskoczyła na zewnątrz. Nie patrzyła za siebie. Najszybciej jak potrafiła, rzuciła się do ucieczki w głąb lasu.

W jednej chwili, gdy wszystko to sobie przypomniała, poczuła, że paniczny strach znowu wraca. On mógł przecież być w pobliżu. Zaczęła nasłuchiwać. Dookoła słychać było jednak tylko zwyczajne leśne dźwięki, lekki szum wiatru i szelest liści, śpiew ptaków, a nad jej głową stukanie dzięcioła, który pracowicie uwijał się na pniu sosny. Lekko uniosła się na łokciu i rozejrzała. Nikogo nie dostrzegła. Wstała więc ostrożnie, cały czas bacznie obserwując teren. Nie było go nigdzie widać, więc odetchnęła z ulgą. Oparła się dłonią o drzewo i zrobiła krok naprzód. Kolano bolało, ale nie tak mocno, żeby nie mogła dalej iść. Gorzej było ze stopami, które piekły żywym ogniem. Trzeba było coś na to zaradzić. Popatrzyła na swoje nogi, była w minispódniczce. Czarne rajstopy od dołu były całe podarte, ale wyżej było z nimi wszystko w porządku. Pomyślała, że może je wykorzystać. Szybko je zdjęła, rozdarła na pół, a potem na powrót usiadła na ziemi, by owinąć nimi stopy. Mocno zawiązała te prowizoryczne onuce i w końcu ruszyła powoli przed siebie, w kierunku, skąd dochodził dźwięk przejeżdżających samochodów, cały czas lustrując wzrokiem otoczenie.

– Mariolka, kochanie, dokąd się wybierasz?

Odwróciła się w prawo. Stał oparty o drzewo jakieś pięć metrów od niej. Uśmiechał się, szczerząc białe zęby. Lewą stronę twarzy miał zalaną krwią. Krzyknęła na ten widok i przerażona zamarła w bezruchu.

– No przecież nie pójdziesz pieszo do Poznania. Zatrzymaj się, proszę. Zawiozę cię do miasta.

– Nie zbliżaj się do mnie! – krzyknęła najgłośniej, jak potrafiła.

– Po co te nerwy. Ja bynajmniej nie chciałem ci zrobić nic złego. Nie wiem, czemu uciekłaś…

Ruszył powoli w jej kierunku, cały czas się uśmiechając.

– Nie bój się mnie, Mariolka. Proszę, przecież to ja. Wiesz, że cię kocham…

Nie potrafiła ruszyć się z miejsca. Była przerażona, ale nie mogła się zmusić do ucieczki. A on cały czas mówił do niej tym swoim spokojnym, zmysłowym, niskim głosem.

– Przecież wiesz, że jesteś dla mnie najważniejsza na świecie…

Stanął przed nią, uniósł rękę i delikatnie pogładził ją po policzku, ścierając spływającą łzę, a potem nagle z całej siły uderzył pięścią w twarz. Runęła na ziemię, a on natychmiast rzucił się na nią. Przygniótł ją, a potem bez większego wysiłku odwrócił na brzuch. Chciała krzyczeć, ale nie mogła, bo wcisnął jej głowę w ściółkę. Próbowała zrzucić go z siebie, ale tkwiła w jego uścisku jak deska w stalowym imadle. Podciągnął spódniczkę i zdarł z niej majtki, a potem wcisnął kolano między nogi. Poczuła rozdzierający ból. Jego ręce zacisnęły się na jej szyi. Nie mogła złapać tchu, a ból cały czas palił ją od środka. Zdążyła jeszcze pomyśleć, że synek czeka na nią w domu, że powinna tam być, żeby zrobić z nim pisanki. Przecież w sobotę trzeba iść ze święconką… A potem zrobiło się ciemno.

Rozdział I

zonaty_poznan: na pewno dasz dzis rade sie spotkac

karola21_mezatka: tak

zonaty_poznan: jak zaparkujesz to poszukaj czarnom beemke 520

karola21_mezatka: dobrze

zonaty_poznan: ja bende siedzial w srodku

karola21_mezatka: i mam wsiasc do ciebie

zonaty_poznan: tak

karola21_mezatka: a jak do kogoś innego wsiade

zonaty_poznan: wiesz jak wygladam przeciez

karola21_mezatka: no wiem to był zarcik hihi

zonaty_poznan: kocham ciebie

karola21_mezatka: ja ciebie tez bardzo kocham

zonaty_poznan: dzisiaj udowodnie ci jak bardzo

karola21_mezatka: bardzo chce

zonaty_poznan: ja tez

karola21_mezatka: i gdzie pojedziemy

zonaty_poznan: przed siebie

karola21_mezatka: a co tam zrobimy

zonaty_poznan: bedziemy sie kochac tak mocno

karola21_mezatka: tak chce zebys mnie kochał

Piątek 13 kwietnia 2012 Godzina 16.35

Biały motocykl Suzuki GSXR 750 K8 wolno wtoczył się na plac przed stacją benzynową Orlenu. Motocyklista był bardzo drobnej budowy i można było odnieść wrażenie, że pojazd, którym kieruje, jest dla niego zbyt potężny. Ubrany w ciężkie okute buty, skórzane czarne spodnie i czerwoną kurtkę z czarnymi rękawami podjechał pod mały pawilon, w którym mieściła się kasa stacji oraz niewielki sklepik spożywczy. Wyłączył silnik, lekko zeskoczył z siodełka i sprawnie ustawił pojazd na nóżce. Stojąc przy motocyklu, rozejrzał się wokół, a potem ściągnął z głowy czerwony kask, spod którego wysypały się długie rude włosy.

Wysoki i chudy jak szczapa Roman Stolarek, dwudziestoletni pracownik stacji, który właśnie tankował starego białego opla kadetta, uśmiechnął się szeroko, szczerząc krzywe zęby. Natychmiast rozpoznał w motocykliście Anetę. Nie musiała nawet ściągać kasku, żeby wiedział, że to ona. Dobrze ją znał, bo oboje chodzili do tej samej podstawówki, tyle że Roman był o pięć lat młodszy. Ta ruda dziewczyna zawsze mu się podobała, ale wiedział, że nie ma u niej najmniejszych szans. Nie zwracała uwagi na takich jak on. Co prawda zawsze na powitanie uśmiechała się serdecznie, machała ręką, ale widać było na pierwszy rzut oka, że traktuje Romana jak stały element wyposażenia stacji benzynowej. Teraz też pomachała mu dłonią, zdjęła rękawice, a potem, położywszy kask na fotelu motocykla, ruszyła sprężystym krokiem w kierunku drzwi do sklepu. Roman przełknął ślinę, poruszając przy tym wydatną grdyką. Dziewczyna zniknęła w środku. Chłopak spojrzał na licznik dystrybutora. Do dziesiątki brakowało jeszcze pół litra. Zwolnił cyngiel pistoletu i zaczął lać malutkimi, aptekarskimi dawkami, żeby przypadkiem nie przekroczyć ilości zamówionej przez klienta. Wiedział dobrze, że gdyby nalał za dużo, mógłby mieć problem, bo ci, którzy tu tankowali, mieli zazwyczaj wyliczone pieniądze. Przyjeżdżali na stację po pięć, a czasami, jak ten tu dzisiaj, po dziesięć litrów i ani kropli więcej. Klient tankujący do pełna był na stacji w Zalesiu prawdziwą rzadkością. Choć ten Majewski pewnie mógłby sobie pozwolić na więcej. W końcu jego ojciec miał dużą firmę produkującą ogrodzenia betonowe i wszyscy w okolicy wiedzieli, że śpi na pieniądzach. No a jego syn, zamiast jeździć jakąś wypasioną bryką, miał starego, rozsypującego się kadetta.

Odwiesił pistolet na haku dystrybutora, zamknął bak i wytarłszy po drodze dłonie w niebieski kombinezon, wszedł do pawilonu. Dziewczyna stała przy wystawce z gazetami. Przeglądała najnowszy numer jakiegoś babskiego pisma. Majewski przy ladzie grzebał w pudełku z batonikami.

– Dziesięć litrów, szefie – zawołał Roman od drzwi. Stojący za kasą właściciel stacji, otyły pięćdziesięciolatek Benon Szkudlarek, uśmiechnął się krzywo i zaraz wystukał kwotę. Nie musiał nawet pytać, czy klient będzie płacił kartą czy gotówką. Tu mało kto płacił kartą.

– Coś jeszcze będzie? – Szkudlarek spojrzał na młodego Majewskiego.

– Dwa hot dogi z kabanosem i z keczupem i ten, no, w zestawie z colą na wynos. I jeszcze te, no, dwa, no, batony – odpowiedział chłopak, kładąc dwa snickersy na ladzie. – I jeszcze pan da, no, cztery lechy puszkowe z lodówki.

– Lodówka nieczynna jest. Na półce są zimniejsze niż w lodówce.

– No to niech będą, no, z lodówki. Mogą być ciepłe.

Roman podszedł do Anety i z obojętną miną sięgnął po pismo z górnej półki. Na okładce kilka nagich panienek leżało na szerokiej kanapie. Podpis pod fotografią nie pozostawiał żadnych złudzeń: „Ostre małolaty lubią ostrą jazdę”. Uśmiechnięty od ucha do ucha chłopak podsunął gazetę koleżance.

– A to już czytałaś? Świeży numer…

Spojrzała na niego swoimi wielkimi, niebieskimi oczami. Potem uśmiechnęła się i odłożyła gazetę na półkę.

– Roman, idź, weź zimny prysznic, kretynie, bo ci się mózg zlasuje.

Ominęła go, wzruszając przy tym ramionami.

– To już wszystko? – zapytał Szkudlarek, patrząc obojętnie na klienta.

– Jeszcze kartę startową Plusa.

Sprzedawca odwrócił się i chwycił kopertę, a potem włożył ją do plastikowej siatki, w której znalazły się już ciepłe piwa.

– Sześćdziesiąt osiem będzie razem… złotych.

Majewski wydobył z kieszeni garść monet i wysypał je na blat. Zgadzało się co do złotówki. Widać miał odliczone. Złapał siatkę i ruszył w kierunku wyjścia. Dziewczyna odprowadziła go spojrzeniem. Przez chwilę patrzyła jeszcze przez szybę, jak wsiada do auta i odjeżdża spod dystrybutora, zostawiając po sobie chmurę czarnego dymu.

– No co tam, Anetka? – Z zamyślenia wyrwał ją głos sprzedawcy. Odwróciła się do niego.

– Hot doga i pepsi.

– Jakbym nie wiedział. – Szkudlarek uśmiechnął się, a potem zatarł ręce zadowolony.

– Jak ty, dziewczyno, żyjesz na tych hot dogach? Jesz jeszcze coś normalnego prócz tego?

– Zdarza się, jak mam czas. Ale ostatnio trochę mało tego czasu.

– I dlatego taka chudzina z ciebie. Jak tak dalej pójdzie, to znikniesz zupełnie. Weź choć jeszcze jakiego batonika, żebyś miała trochę tych, no… kaloriów. Taki baton to ma ich pełno, chyba ze sto…

– Panie Szkudlarek – weszła mu w słowo. – A ten, co tu był, to jest chyba… Jak on się nazywa?

– Młody Majewski – odezwał się zza jej pleców Roman. – Jego stary ma betoniarnię, co robi płoty betonowe. Kasy mają jak lodu, a ten jeździ takim starym rzęchem.

– No właśnie. To jest młody Majewski – potwierdził Szkudlarek.

– Jak byłam tu przedwczoraj, pamięta pan…

– No.

– To on tu też był akurat…

– Bo on tylko dziesięć litrów tankuje, to musi przyjeżdżać – wtrącił się znów Roman. – A hajsu mają tyle, że pewnie na nim śpią, a ten tankuje za cztery dychy.

– To tak mi się zdaje… – ciągnęła dalej Aneta – że on wtedy też kupował starter do komórki.

– No rzeczywiście – potwierdził właściciel stacji. – Już cztery kupił.

– Cztery? – zdziwiła się.

– No wiem, że cztery, bo to wszystko, co sprzedałem w tym miesiącu. Nikt starterów nie kupuje. Ludzie kasy nie mają na żarcie, to na co im telefony. Z czym ma być ta parówka? – zapytał, wydobywając z opiekacza podgrzaną bułkę.

– Jak zwykle, z keczupem i musztardą.

– Srają kasą, a synalek nie ma nawet telefonu na ambonament. – Roman oparł się łokciem o ladę, przyglądając się z zadowoleniem Anecie. Śliczna z niej dziewczyna. Jakby chciała, to on już by jej pokazał parę numerów, jakie widział na różnych filmach. Bo Roman bardzo lubił filmy. Miał taki układ z Kolporterem, że ze zwrotów dostawał za kilka złotych pornole, które miały trafić razem z gazetami na przemiał. Ostatnio kupił w ten sposób cztery. Jeden był szczególnie fajny. Nosił tytuł Terror rudych cipek. Gdyby tylko ruda chciała, on już by jej pokazał…

Szkudlarek wcisnął parówkę w otwór wypełniony musztardą i keczupem i podał kanapkę Anecie. Roman obserwował tę czynność i nie wiedzieć czemu, skojarzyła mu się z czymś bardzo podobnym, ale zdecydowanie mniej kulinarnym.

– Jedna chwila – powiedziała dziewczyna.

Nie wzięła kanapki, tylko sięgnęła po telefon. Nikt jednak do niej nie dzwonił. Otworzyła funkcję notatek i coś szybko wpisała. Dopiero po tym chwyciła hot doga. Roman tymczasem wziął z półki butelkę coli i postawił ją na ladzie przed dziewczyną.

– Pepsi w zestawie – wytłumaczył, zupełnie niepotrzebnie. Tak jakby po raz pierwszy kupowała bułkę z parówką na tej stacji.

Zajeżdżała tu przynajmniej trzy razy w tygodniu. Zawsze kiedy wracała do domu po skończonym dziennym dyżurze. Pracowała od ósmej do szesnastej i ten hot dog wypadał akurat w porze obiadu. Stąd te częste wizyty na Orlenie. Dziś też była po całym dniu pracy i prawdę powiedziawszy, trochę się spieszyła. No ale gdy zbliżyła się do stacji benzynowej, poczuła nagle takie ssanie w żołądku, że musiała się zatrzymać, chociaż wiedziała, że ojciec czeka na nią w warsztacie. Umówiła się z nim, że pogrzebią trochę przy motorze. Z silnikiem było coś nie tak. Od pewnego czasu strasznie kopcił, kiedy dodawała gazu, więc trzeba było przyjrzeć mu się bliżej. Ojciec znał się na motorach jak mało kto. Był mechanikiem samochodowym, ale fascynowały go motocykle. Tą pasją zaraził córkę, która już jako dziesięciolatka jeździła po polach specjalnie dla niej wyremontowaną starą motorynką. Przez pewien czas miał nawet nadzieję, że to ona, a nie jej brat, przejmie po nim interes. Ale stało się inaczej. Co prawda skończyła technikum mechaniczne, ale po maturze zupełnie niespodziewanie oświadczyła rodzicom, że zamierza pracować w policji.

Zapłaciła za jedzenie i wyszła przed budynek. Przed dystrybutorem zatrzymało się czarne bmw x6. Romek natychmiast popędził w kierunku samochodu. Właściciel takiego auta pewnie będzie tankował do pełna, więc chłopak mógł nawet liczyć na jakiś napiwek. Nic więc dziwnego, że gdy tylko włożył lufę pistoletu do baku, zaraz zabrał się do mycia szyb. Krótko ostrzyżony kierowca o wysportowanej sylwetce, ubrany w elegancki ciemnopopielaty garnitur, ruszył w kierunku budynku stacji. Po drodze obrzucił dziewczynę ciekawskim spojrzeniem. Mógł mieć nieco ponad trzydzieści lat. Uśmiechnął się do niej. Nie odpowiedziała mu uśmiechem. Nie przepadała za takimi typami. Młody biznesmen, któremu wydaje się, że skoro go stać na taką furę, może bezczelnie patrzeć na każdą laskę, a one tylko czekają, żeby wskoczyć do jego wozu. Odwróciła się i wepchnęła do ust ostatni kęs bułki, popiła colą, a pustą butelkę wrzuciła do kubła na śmieci.

Ojciec będzie musiał poczekać, pomyślała, idąc w kierunku zaparkowanego motocykla. Postanowiła wrócić na posterunek, bo te karty startowe Plusa nie dawały jej spokoju. Coś było z nimi nie tak. Nie, nie z nimi. Coś było nie tak z tym facetem, który je kupował. Nagle poczuła, że po plecach przebiegają jej ciarki. Ale nie ze strachu. Przecież niczego się nie bała. Czyżby tak objawiało się jakieś przeczucie? Tego nie była pewna. Za to na pewno wiedziała, że musi wracać do pracy.

Godzina 17.00

Leżący na kuchennym stole telefon komórkowy najpierw zadrżał, a potem popłynęła z niego melodia z serialu Stawka większa niż życie. Dobrze zbudowany, łysiejący pięćdziesięcioczteroletni Stefan Ziemnicki zerwał się z krzesła z szybkością, o jaką na pierwszy rzut oka trudno byłoby go posądzić. Złapał komórkę i zanim odebrał połączenie, popatrzył uważnie na wyświetlacz, mrużąc przy tym oczy. Jego żona Emilia, która stała oparta o kuchenną szafkę, spojrzała na niego pytająco. Skinął głową, a potem włączył przycisk funkcji głośnomówiącej i położył telefon z powrotem na blacie. Kobieta szybko podeszła do stołu i pochyliła się nad aparatem.

– Halo – powiedział drżącym głosem Ziemnicki, ocierając jednocześnie kropelki potu z czoła.

– Mam nadzieję, że nie gadaliście nic policji? – odezwał się z głośnika męski głos.

Kobieta odwróciła się i spojrzała na szczupłego mężczyznę, ubranego w kurtkę dżinsową, który siedział na krześle przy oknie. Ten powoli pokręcił głową w niemym zaprzeczeniu.

– Nikomu nic nie mówiliśmy.

– Wasze szczęście, bo jakby coś nie tak, to młodego już nie zobaczycie.

– Wszystko jest tak, jak pan mówił – wyjaśnił zdecydowanym tonem Ziemnicki.

– To dobra. To słuchaj. Za dwa dni masz mieć naszykowany milion w używanych piniądzach. Żeby nie były nowe, z banku, ino takie używane i niepoznaczone. Żeby nie było żadnej przewałki. Jasne, kurwa? Kumasz to, nie?

Ziemnicki spojrzał na mężczyznę w kurtce. Ten pokiwał głową, a dłonią pomachał kilka razy w dół i w górę, jakby chciał powiedzieć, że trzeba trochę zwolnić tempo rozmowy.

– Ale za dwa dni to ja nie dam rady. To jest kupa pieniędzy…

– Nie pierdol, facet. Co to dla ciebie bańka? Nie dasz rady, to twój młody dostanie kulkę w łeb. Kumasz to, kurwa, nie?

– Znajdziemy pieniądze! – krzyknęła Ziemnicka. – Tylko błagam, nie róbcie mu żadnej krzywdy! Proszę!

Przez chwilę nikt się nie odezwał. Widać ten tam, po drugiej stronie, musiał zebrać myśli.

– O, jest mamusia – odezwał się wreszcie drwiącym tonem. – Mogę go od was pozdrowić. Co, kurwa, pozdrowić?

– Jak on się czuje?

– Nie martw się, mamuśka. Ma tu jak w hotelu z gwiazdkami. Dobra, koniec pierdzielenia. Za dwa dni torba z kasą i młody wraca do chaty.

Rozmowa została przerwana. Ziemnicki otarł pot z czoła, a potem podszedł do żony i wziął ją w ramiona. Na moment przywarła do niego, ale zaraz odskoczyła gwałtownie.

– Jak się dowiedzą, że zawiadomiłeś policję, to zabiją Kamila. Po co żeś to zrobił? Mogliśmy to z nimi sami załatwić…

– Nie mogliśmy! – przerwał jej ostro. – Policja wie, co robić! – Powiedziawszy to, spojrzał na mężczyznę w kurtce. Ten pokiwał głową na potwierdzenie.

– Złapiemy ich, proszę pani, a syn bezpiecznie wróci do domu.

– Łatwo panu mówić! To nie pana dziecko siedzi zamknięte w jakimś lochu.

Kobieta opadła na krzesło i ukryła twarz w dłoniach.

– I co teraz? – Ziemnicki wydobył papierosa z paczki leżącej na blacie stołu. Policjant podszedł i też sięgnął po jednego. Skoro gospodarz zapalił, to i on chyba mógł.

– Oni chcą pieniędzy, więc trzeba przygotować okup. Na wszelki wypadek, ma się rozumieć…

– Mam zebrać milion i im dać? A jak nie wypuszczą syna?

– Stefan, czy ty w ogóle wiesz, co mówisz? Co nam po tych pieniądzach? Trzeba im dać to, co chcą. Pieniądze nie mają żadnego znaczenia. Niech zabiorą wszystko, byle oddali nam dziecko.

– No przecież ja nic nie mówię – próbował się usprawiedliwić ojciec. Zresztą nic innego nie robił, odkąd Kamil zniknął. Ciągle musiał się usprawiedliwiać. Z początku, gdy chłopak nie wrócił po lekcjach do domu, zbagatelizował telefon żony. Kobieta wpadła w panikę, ale on był spokojny. Tłumaczył, że na pewno niebawem pojawi się cały i zdrowy. I to była jego pierwsza przewina. Druga polegała na tym, że zamiast rozpocząć poszukiwania, czekał na chłopaka przez całą noc w domu, paląc papierosa za papierosem. Był przekonany, że zniknięcie Kamila to jakiś zwyczajny wygłup osiemnastolatka. Wiedział przecież dobrze z własnego doświadczenia, że w głowach takich gówniarzy lęgną się najróżniejsze idiotyczne pomysły. Dlatego nie słuchał coraz bardziej zdenerwowanej żony i nie miał najmniejszego zamiaru zawiadamiać policjantów. Zresztą obawiał się ich reakcji. Pewnie powiedzieliby mu, że ma siedzieć i czekać, aż chłopak wróci. Bał się, że potraktują go jak jednego z tych rozhisteryzowanych, nadopiekuńczych ojców, którzy panikują bez powodu. A przecież on był zupełnie inny. Rzeczowy i twardo stąpający po ziemi, zawsze potrafił dogadać się z synem. I to go właśnie najbardziej dziwiło. Bo skoro zawsze dobrze się dogadywali, to dlaczego Kamil miałby znikać z domu? Przecież miał wszystko. Wystarczyło, że o coś ojca poprosił, i zaraz to dostawał. Ziemnicki nigdy nie żałował na dziecko. Zwłaszcza że dobrze wiedział, czym jest życie w biedzie. Sam, gdy był w jego wieku, nie mógł liczyć właściwie na nic. Matki często nie było stać na jedzenie, nie mówiąc już o takich fanaberiach jak zabawki. I dlatego postanowił, że jego syn będzie miał wszystko. A teraz tak mu się odwdzięczał? Nie mógł tego zrozumieć. Całą noc o tym myślał, ale nie doszedł do żadnych konkretnych wnios­ków. I może to rozmyślanie zajęłoby mu jeszcze znacznie więcej czasu, gdyby nie telefon, który zadzwonił o piątej nad ranem. Zadzwonili i powiedzieli, że mają Kamila i niedługo dadzą znać, ile chcą za wypuszczenie. A on ma nie mówić o tym nikomu, szczególnie gliniarzom, bo jak się dowiedzą, to będzie już po chłopaku. Widać nie znali starego Ziemnickiego, który nie znosił, jak go ktoś poucza. Zakazali mu informować policję i właśnie dlatego pierwsze, co zrobił po zakończeniu rozmowy, to wybrał numer swojego dobrego znajomego, miejscowego komendanta, kolegi z tutejszego bractwa kurkowego. Komendant też zabronił mu mówić komukolwiek o tym, co się stało, a sam błyskawicznie podjął tajne działania operacyjne, które polegały na wezwaniu do siebie swojego zastępcy Walkowiaka. Uradzili, że Ziemnicki ma grać na zwłokę i przekonywać porywaczy, że zbiera pieniądze na okup, a oni w tym czasie namierzą ich telefon i ustalą miejsce logowania do sieci, dzięki czemu będzie łatwo ich złapać. Przez trzy dni namierzali, ale nic im się nie udało osiągnąć. Tymczasem wieść o porwaniu chłopaka już rozniosła się po ludziach. Może dlatego, że informację o tym fakcie, opatrzoną klauzulą tajności, komendant rozesłał w specjalnym e-mailu do szefów wszystkich podległych mu jednostek z poleceniem „zwrócenia uwagi na wszelkie napływające z terenu sygnały, które mogłyby naprowadzić na ślad porywaczy”.

– Oni dzwonią z różnych numerów telefonów – wyjaśnił Ziemnickiemu komendant. – Tu trzeba by kogoś z wojewódzkiej z Poznania wziąć do pomocy ze specjalnym sprzętem do namierzania. Oni tam na takich porywaczach to się znają dobrze…

– To róbcie coś, kurwa! – warknął zdenerwowany biz­nesmen.

– Się nie denerwuj. Poznań sobie poradzi… – próbował go uspokoić Frankowski, sięgając po słuchawkę telefonu, by połączyć się ze znajomym z komendy wojewódzkiej.

Następnego dnia do Szamotuł przyjechało dwóch śledczych z Poznania. Jeden z nich, ten w dżinsowej kurtce, Olszewski, siedział teraz w kuchni. Był w mieszkaniu, żeby nadzorować zapis wszystkich rozmów przychodzących na komórkę Ziemnickiego. Każde połączenie rejestrował laptop ustawiony na niewielkim stoliczku, tuż przy krześle, na którym siedział.

– Proszę pana, musimy wierzyć, że wszystko się uda. Od momentu, w którym odbiorą okup, już ich mamy. Nie wymkną się. A gdy tylko ustalimy miejsce, gdzie ukryli chłopaka, do akcji natychmiast wkroczą antki, znaczy antyterroryści…

– Antyterroryści? – Ziemnicka spojrzała na policjanta zdziwiona. – Antyterroryści to ci ubrani na czarno, z karabinami maszynowymi?

– Tak, oddział specjalny. Są doskonale wyszkoleni. – Olszewski powiedział to z krzywym uśmiechem na ustach, tak jakby sam nie wierzył w to, co mówi. Zaraz jednak spostrzegł, że był bliski palnięcia jakiegoś głupstwa, więc drwina zniknęła z jego twarzy tak szybko, jak się pojawiła. – Jeśli ktoś ma go odbić, to na pewno zrobią to oni.

– No tak, ale żeby go odbić, musimy jeszcze wiedzieć, gdzie on jest uwięziony.

– No właśnie. – Ziemnicka chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu zgodziła się z mężem. – Przecież ciągle nie wiadomo, gdzie go ukryli. Mogą go trzymać wszędzie.

Olszewski pokiwał głową i uśmiechnął się, nieznacznie wskazując jednocześnie na swój laptop.

– I właśnie, proszę pani, dlatego ja tu jestem. Ten laptop połączony jest z komputerem naszych analityków w komendzie. Każdy telefon, który odbieramy, jest natychmiast namierzany. Dzięki temu będziemy wiedzieć, skąd ten facet tu dzwonił. Za chwilę powinienem mieć już taką informację na moją kom… – Nie dokończył, bo z kieszeni jego kurtki dobiegł dźwięk dzwonka. Policjant natychmiast wyciągnął aparat i przyłożył go do ucha.

– I co? – powiedział do słuchawki. Przez chwilę milczał, słuchając, co ma do powiedzenia ten ktoś z drugiego końca linii. – Dobra, dzięki. Czekamy w takim razie na ich ruch – powiedział i przerwał połączenie. Schowa­wszy aparat do kieszeni, spojrzał na Ziemnickiego i znów się uśmiechnął. – No i od razu go namierzyliśmy.

– Wiecie, gdzie jest? – nie wytrzymała Ziemnicka.

Olszewski zmieszał się trochę, bo właściwie nie miał im nic istotnego do powiedzenia.

– To dopiero pierwszy telefon, który żeśmy namierzyli. No ale to już sukces. Wiemy, skąd ten facet dzwonił. I jak zadzwoni jeszcze raz, to też go się szybko namierzy.

– Skąd dzwonił? – wszedł mu w słowo Ziemnicki.

– Dzwonił z drogi między Szamotułami a Dusznikami.

Ziemnicki poczuł, że robi mu się gorąco, a po plecach zaczyna mu obficie spływać pot. A przecież w domu wcale nie było gorąco, bo temperaturę na piecu gazowym ustawił na dwadzieścia stopni.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz