Tęczowa Dolina - Ryszard Ćwirlej - ebook + audiobook + książka

Tęczowa Dolina ebook i audiobook

Ryszard Ćwirlej

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Ryszard Ćwirlej Tęczowa Dolina

Trzy pozornie niezwiązane ze sobą sprawy, trzy śledztwa i jedno rozwiązanie.

Na jednym z warszawskich osiedli stróż znajduje zwłoki lokatora zastrzelonego we własnym mieszkaniu. W trakcie dochodzenia okazuje się, że tuż przed morderstwem kilka osób widziało bezdomnego kręcącego się w pobliżu kamienicy.

Mniej więcej w tym samym czasie emerytowany policjant dowiaduje się, że jest jedynym spadkobiercą ciotki. A przecież od lat byli skłóceni... Podejrzewa, że coś ze spadkiem jest nie tak, postanawia to wyjaśnić i wyrusza do nadmorskiej miejscowości Chłopy.

Specjalizujący się w dziennikarstwie śledczym reporter dowiaduje się, że w Ustroniu Morskim uzdrowiciel podaje ludziom lekarstwo, które niemal natychmiast stawia na nogi nawet poważnie chorych. Dziennikarz podejrzewa, że to oszustwo i zamierza przyjrzeć się tej sprawie. Tymczasem znachor znika w tajemniczych okolicznościach...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 522

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 33 min

Lektor: Ryszard Ćwirlej

Oceny
4,1 (144 oceny)
75
31
24
9
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
okonsky

Nie polecam

Nie polecam.
30
Tunia2502

Całkiem niezła

tym razem Cwirlej nie popisał się,brak wyrazistych postaci, lekka, bez pazura
20
Hheell

Z braku laku…

Słabiutkie... Pierwsze książki Ćwirleja = sztos, ale im dalej w las tym gorzej, a dwie ostatnie to już lekka masakra
20
Mike781
(edytowany)

Z braku laku…

Po pierwszej części spodziewałam się czegoś lepszego. A na dodatek autor sam sobie strzelił w kolano czytając audiobuk. Nie dało się słuchać.
10
Rudabona

Nie oderwiesz się od lektury

Sama przyjemność
11

Popularność




Prolog

Oko­lice Ustro­nia Mor­skiego Wto­rek 7 wrze­śnia 2021 Godzina 14.30

Skrze­kliwy głos sroki wbił się ostro w leśną ciszę, roze­rwał ją, by zaraz w niej uto­nąć… Skrzy­dlata zło­dziejka przy­sia­dła na sosno­wej gałęzi, obser­wu­jąc uważ­nie, co dzieje się na dole. A działo się sporo nie­zwy­kłych rze­czy, które mogły zain­te­re­so­wać każ­dego cie­kaw­skiego ptaka.

Kilka osób stało, kilka sie­działo na roz­kła­da­nych krze­seł­kach tury­stycz­nych, a jesz­cze inne krę­ciły się ner­wowo po wydep­ta­nej ścieżce, nie mogąc zna­leźć sobie miej­sca. Ptak lustro­wał wszystko, licząc na jakąś oka­zję. Wie­dział dobrze, że tam, gdzie są ludzie, zawsze znaj­dzie się coś do jedze­nia.

Sroki nauczyły się żyć tam, gdzie my – pomy­ślał gospo­darz, spo­glą­da­jąc w górę. Ptak w tym cza­sie, prze­krzy­wiw­szy głowę, obser­wo­wał star­szego czło­wieka, który jadł kanapkę. Cze­kał, aż coś spad­nie mu na zie­mię. I nie pomy­lił się w swo­ich rachu­bach. Wargi starca roz­chy­liły się, męż­czy­zna kaszl­nął gło­śno i z ust wyle­ciał mu duży kawa­łek chleba. Sroka natych­miast sfru­nęła z gałęzi, chwy­ciła zdo­bycz i odle­ciała na sąsied­nie drzewo. Wró­ble, które rów­nież dostrze­gły oka­zję, przy­le­ciały na miej­sce, gdzie jesz­cze przed sekundą leżał chleb, ale było już za późno.

Wycią­gnął papie­rosa z kie­szeni woj­sko­wej ame­ry­kań­skiej kurtki, wło­żył go do ust i zapa­lił. Kil­ka­dzie­siąt par oczu wpa­try­wało się w niego, ale nie robiło to na nim żad­nego wra­że­nia. Przy­zwy­czaił się już, że spo­glą­dają na niego z podzi­wem, ale i lękiem. I ni­gdy nie odzy­wają się nie­py­tani. Czuli przed nim respekt i to mu się podo­bało. Nie był prze­cież byle kim. Był uzdro­wi­cie­lem, ojcem Ber­nar­dem, któ­rego sza­no­wali wszy­scy w oko­licy, a i ksiądz z miej­sco­wej para­fii darzył zaufa­niem, widząc w nim kogoś w rodzaju swo­jego sprzy­mie­rzeńca.

Począt­kowo, gdy się tu spro­wa­dził i zaczął leczyć ludzi zio­łami, pro­boszcz ostrze­gał przed kon­tak­tami z nim, bo wyczuł pod­skór­nie, że Ber­nard może zagro­zić jego mono­po­li­stycz­nej pozy­cji w kwe­stiach pośred­nic­twa mię­dzy sacrum a pro­fa­num. Ale on wie­dział, jak prze­cią­gnąć kle­chę na swoją stronę. Wpadł na pro­sty pomysł, który wkrótce spa­cy­fi­ko­wał nie­chęć duchow­nego. Ludziom, któ­rzy chcieli mu pła­cić za porady lekar­skie, mówił, że nic się nie należy. A jeśli chcą się odwdzię­czyć, mają iść pro­sto do kościoła w Ustro­niu Mor­skim i wrzu­cić co łaska do skrzynki przy ołta­rzyku z obra­zem Świę­tej Panienki. Szybko roze­szła się wieść, że ojciec Ber­nard to czło­wiek święty, bo nie bie­rze za pomoc, ale każe dawać na Kościół.

Dopa­lił papie­rosa, a nie­do­pa­łek zga­sił sta­ran­nie w puszce po kon­ser­wie tury­stycz­nej, która stała na sto­liku przed wej­ściem do bun­kra. Bo ojciec Ber­nard miesz­kał w ponie­miec­kim bun­krze obrony Wybrzeża i tu też przyj­mo­wał cho­rych, któ­rzy odwie­dzali go codzien­nie.

– Kto następny będzie? – rzu­cił, nie zwra­ca­jąc się do nikogo kon­kret­nego.

– Wygląda na to, że my – ode­zwała się kobieta sto­jąca obok roz­kła­da­nego fotela, na któ­rym sie­dział star­szy od niej przy­naj­mniej o dzie­sięć lat, szczu­pły męż­czy­zna.

– A pomo­dli­li­ście się już? – zapy­tał Ber­nard, tym razem patrząc na kobietę.

– Przez cały czas się modlimy – odparła.

– Ja nie pytam, czy przez cały czas, ale czy dziś, kon­kret­nie, w tej inten­cji, z jaką tu przy­je­cha­li­ście? – pouczył ją dość opry­skli­wym tonem, jak stary, kapry­śny nauczy­ciel ma w zwy­czaju stro­fo­wać głu­piego i do tego jesz­cze krnąbr­nego ucznia.

– My jeste­śmy wie­rzący… – kobieta pró­bo­wała się wytłu­ma­czyć, ale Ber­nard uniósł ostrze­gaw­czo rękę.

– Jeśli myśli­cie, że moje lekar­stwo to jakiś cudowny lek, to wszy­scy się myli­cie. I niczego w takim razie nie rozu­mie­cie. Dla­tego powiem wam, skąd się bie­rze uzdro­wie­nie. Ta moc uzdra­wia­nia jest w was samych. Ale niczym jest wasza wła­sna ener­gia i niczym są cudowne leki bez waszej wiary, która otwo­rzy dla was serce Pana. Dla­tego, zanim zba­dam kogo­kol­wiek, zanim przy­łożę ręce, by obu­dzić w was ener­gię, zanim w końcu dam wam odpo­wiedni lek, musi­cie popro­sić Pana, by zechciał wam pomóc. Bo bez jego woli nic się nie wyda­rzy.

– Ja jestem już gotowy! – powie­dział chudy męż­czy­zna i pod­niósł się z tury­stycz­nego krze­sła, pod­trzy­mu­jąc się opar­cia trzę­są­cymi się rękoma.

– Jerzy, na Boga, uwa­żaj! – żona chciała go przy­trzy­mać, ale on ode­pchnął jej dłoń. Powoli, krok za kro­kiem, ruszył w stronę uzdro­wi­ciela.

– Idę sam! – powie­dział Jerzy.

– Ludzie, to cud! – krzyk­nęła kobieta.

Ber­nard patrzył na męż­czy­znę, sto­jąc w drzwiach. Nie miał zamiaru mu poma­gać. Widział to już nie­raz i dobrze wie­dział, że pacjent powi­nien dojść sam. Słabi, wyczer­pani cho­robą ludzie wsta­wali i szli ku niemu, wyzwa­la­jąc w sobie resztki sił. Wie­rzyli bowiem, że w tym miej­scu wszystko się odmieni.

– Patrz­cie, idzie bez laski! – mówili do sie­bie cze­ka­jący na swoją kolejkę cho­rzy, wska­zu­jąc pal­cami na czło­wieka, który jesz­cze przed chwilą ledwo potra­fił ustać, wspie­ra­jąc się na ramie­niu żony. Teraz poru­szał się sam, nie­po­rad­nie i powoli, ale samo­dziel­nie.

– Panie Boże, dzię­kuję za to wszystko! – podą­ża­jąca za mężem krok w krok kobieta ocie­rała wierz­chem dłoni łzy spły­wa­jące po policz­kach.

– Ojciec Ber­nard go ule­czył! – zawo­łała jakaś sta­ruszka.

– Święty czło­wiek! – krzy­czała inna.

– Chwała Panu naszemu! – cie­szył się gruby męż­czy­zna na wózku inwa­lidz­kim, w bejs­bo­lówce na gło­wie.

– Podzię­kujmy ojcu dyrek­to­rowi! – wyrwało się chu­dej kobie­cie, ubra­nej w szarą suk­nię z bia­łym koł­nie­rzem, ale jakoś nikt nie pod­chwy­cił jej entu­zja­zmu dla radio­wego dzieła w miej­scu, w któ­rym nie ma zasięgu radio, tele­wi­zor ani nawet tele­fon, bo fale eteru zago­spo­da­ro­wują dzięk­czynne modli­twy.

– Chodź ze mną, synu – powie­dział ojciec Ber­nard, gdy sta­ru­szek pod­szedł do niego i się zatrzy­mał, bo nie wie­dział, co ma dalej robić. Pustel­nik objął go ramie­niem i popro­wa­dził do wnę­trza swego domo­stwa, w któ­rym zapach ziół i grzy­bów mie­szał się z odo­rem nie­my­tych ludz­kich ciał, prze­po­co­nych skar­pet i tyto­nio­wego dymu. Jed­nak dla tych wszyst­kich, któ­rzy prze­stę­po­wali próg samotni, był to naj­pięk­niej­szy zapach nadziei.

Wyszli pięć minut póź­niej. Męż­czy­zna wyglą­dał, jakby był młod­szy o dzie­sięć lat. Dosłow­nie try­skał ener­gią. W ręce miał bute­leczkę z jakimś spe­cy­fi­kiem. Żona chciała mu podać rękę, ale gniew­nie odrzu­cił pomoc.

Ber­nard zatrzy­mał się w drzwiach. Do jego uszu dobiegł bowiem wyraźny dźwięk sil­nika samo­cho­do­wego. Ale prze­cież samo­chody tu nie dojeż­dżały. Nie było drogi, a jedy­nie wąska ścieżka wio­dąca u pod­nóża wydm. Skąd więc ten sil­nik?

Nie musiał zbyt długo cze­kać na wyja­śnie­nie tej samo­cho­do­wej zagadki. Na nie­wielką polankę wje­chała tere­nowa toyota. Pomy­ślał, że to straż leśna, ale co by od niego mogli chcieć leśnicy? Prze­cież nic złego tu nie robił, a poza tym teren daw­nego pasa umoc­nień nale­żał do woj­ska, które już się stąd wynio­sło i nikt nie patro­lo­wał opusz­czo­nych bun­krów.

Czworo drzwi otwo­rzyło się nie­mal jed­no­cze­śnie. Z auta wyszło czte­rech męż­czyzn. Trzej byli mło­dzi i wyspor­to­wani, ubrani w zgo­dzie z modą panu­jącą jak kraj długi i sze­roki w obci­słe koszulki, pod­kre­śla­jące jakość i obfi­tość mię­śni na karku i bicep­sach, luźne spor­towe spodnie i buty typu adi­das. Ten czwarty zupeł­nie do nich nie paso­wał stro­jem. Miał na sobie sta­lo­wo­szary gar­ni­tur, koszulę w deli­katne prążki i fio­le­towy kra­wat. Był mło­dym, naj­wy­żej trzy­dzie­sto­let­nim typem biz­nes­mena albo kie­row­nika w jakiejś kor­po­ra­cji. Na pierw­szy rzut oka było widać, że to on tu dowo­dzi. Zoba­czyw­szy pustel­nika, męż­czyzna się uśmiech­nął.

– Ty jesteś Ber­nard, nie? – zapy­tał grzecz­nie, pod­czas gdy trzej pozo­stali roz­sta­wili się w taki spo­sób, by móc kon­tro­lo­wać każdy ruch zebra­nych tu ludzi. Fachowcy – pomy­ślał Ber­nard z uzna­niem. Wie­dział, że w ten spo­sób zabez­pie­czają teren, ale przede wszyst­kim swo­jego bossa.

– Jestem – pustel­nik ski­nął głową.

– Trudno cię odna­leźć w tym lesie…

– Czego chce­cie?

– Chcemy ci tylko prze­ka­zać, że pacta sunt servanda.

– Co? – wyszep­tał Ber­nard, a jego twarz nagle pobla­dła.

– Wytłu­macz­cie mu – rzu­cił do ochro­nia­rzy ten w gar­ni­tu­rze. Nie trzeba im było dwa razy mówić. Bły­ska­wicz­nie rzu­cili się na uzdro­wi­ciela. Dwaj wykrę­cili mu ręce, a trzeci, wycią­gnąw­szy z kie­szeni pałkę tele­sko­pową, spraw­nie ją roz­ło­żył, a potem ude­rzył nią Ber­narda w głowę. Ten, ogłu­szony, natych­miast padł na kolana i wtedy do bicia przy­stą­pili pozo­stali. Kopali tak długo, aż usły­szeli kolejny roz­kaz:

– Wystar­czy! – odstą­pili więc od leżą­cego na ziemi uzdro­wi­ciela i spoj­rzeli wycze­ku­jąco na szefa. – No co tak sto­icie? – wark­nął. – Jedziemy! Po chwili nie było już po nich śladu. I wtedy dopiero z osłu­pie­nia otrzą­snęli się ci wszy­scy, któ­rzy cze­kali na wizytę. Zaczęli krzy­czeć, szlo­chać i rwać włosy z głowy, uświa­do­miw­szy sobie, że przyj­mo­wa­nie pacjen­tów na dzi­siaj zakoń­czyło się defi­ni­tyw­nie, a ich lekarz sam potrze­buje leka­rza.

Rozdział I

War­szawa Czwar­tek 16 wrze­śnia 2021 Godzina 20.15

– To co będzie, panie Anto­siak?

– Jak co będzie? No zasad­ni­czo to nic – stwier­dził dozorca, dra­piąc się po gło­wie i jed­no­cze­śnie patrząc z nie­chę­cią na mło­dego, może dwu­dzie­sto­pię­cio­let­niego, męż­czy­znę w dżin­so­wej kurtce.

– Ale pan wie, że tam, cho­lerka, mogło się coś stać.

– Zaraz tam stać. Nic nie było sły­chać. Pew­nie nor­mal­nie pochlali i tyle.

Dłoń cie­cia zsu­nęła się z łysego czoła, prze­je­chała po nosie i zakryła usta roz­wie­ra­jące się w potęż­nym ziew­nię­ciu. Sto­jący przed dozorcą męż­czy­zna wpa­try­wał się w niego wycze­ku­jąco, uśmie­cha­jąc się przy tym nie­pew­nie pod rudym, nie­zbyt impo­nu­ją­cym wąsem. Nie chciał być natar­czywy, bo to Anto­siak miał wszyst­kie argu­menty w rękach. Naj­waż­niej­szym z nich był klucz do miesz­ka­nia.

– No niech pan będzie czło­wie­kiem! – mło­dzie­niec spró­bo­wał odwo­łać się do uni­wer­sal­nych war­to­ści, ale na stróżu naj­wy­raź­niej nie zro­biło to więk­szego wra­że­nia. Znowu ziew­nął.

– O tej porze porządni ludzie to sie­dzą w domu przed tele­wi­zo­rem i piją piwo, ewen­tu­al­nie wódeczkę – rzu­cił nie­chęt­nie gospo­darz.

– Ja też bym chciał być w domu, tylko, kurde, nie mogę przez… – nie dokoń­czył i wymow­nie spoj­rzał na zega­rek. Minęła już dwu­dzie­sta i powi­nien wła­śnie jechać do sie­bie, a nie włó­czyć się gdzieś po mie­ście. Oczy­wi­ście w tygo­dniu, bo w week­end, w taki jak ten wrze­śniowy, cie­pły wie­czór, sie­działo się w pubie na piwie. Tak przy­naj­mniej robił zazwy­czaj on, Oskar Cie­plak, młody i dobrze zapo­wia­da­jący się pra­cow­nik firmy con­sul­tin­go­wej dzia­ła­ją­cej w słyn­nym Mor­do­rze przy Doma­niew­skiej. W fir­mie Bud-Pol-Con­sul­ting zaczął pra­co­wać w zeszłym roku i już doro­bił się w niej sta­no­wi­ska star­szego asy­stenta, wła­snego biurka i lap­topa. Czuł, że to dopiero począ­tek i jak dobrze pój­dzie, to za rok, może dwa, awan­suje na spe­cja­li­stę, a potem star­szego spe­cja­li­stę. Taki gość ma do dys­po­zy­cji wła­sny gabi­net, sekre­tarkę, a czę­sto i samo­chód. To był jego cel, dla­tego wie­dział, że nie ma innego wyj­ścia, musi dać z sie­bie wszystko, żeby dyrek­tor Kra­mer był prze­ko­nany, iż można na niego liczyć w każ­dej sytu­acji. Dla­tego zawsze z ochotą wypeł­niał każde pole­ce­nie, nawet po godzi­nach pracy.

Jego kole­dzy i kole­żanki też marzyli o awan­sie, ale nie byli tak ambitni. Oni zaraz po wyj­ściu z firmy wyłą­czali komórki i zagłę­biali się w świat swo­ich rodzin i zna­jo­mych. Oskar prze­ciw­nie, prze­sia­dy­wał w biu­rze do późna, bo chciał poka­zać, że jest zawsze do dys­po­zy­cji. No a takich pra­cow­ni­ków się ceniło. Przy­naj­mniej Kra­mer tak mówił. Dla­tego gdy trzeba było coś zała­twić wie­czo­rem, oczy­wi­ście dzwo­nił do niego.

W ubie­głym tygo­dniu oka­zał mu szcze­gólny rodzaj zaufa­nia, bo zadzwo­nił do niego o pół­nocy i tro­chę beł­ko­tli­wym gło­sem wyja­śnił, że zasie­dział się na Kra­kow­skim w jakiejś knaj­pie i nie ma jak wró­cić do domu. Gdy Oskar zapro­po­no­wał, że zamówi mu tak­sówkę, dyrek­tor wyja­śnił cier­pli­wie, że nie o to cho­dzi.

– Ja mam tu swoją furę. I wiesz, nie chciał­bym jej zosta­wiać na ulicy. Więc jak­byś mi mógł pomóc, tobyś mnie odwiózł do mnie, na Saską Kępę. Wiesz, jak jest, nie? To w sumie prze­cież nie­da­leko. A teraz to raz-dwa się prze­je­dzie…

No i rze­czy­wi­ście nie było daleko na Saską Kępę. Ale żeby tam doje­chać, musiał dotrzeć na Kra­kow­skie Przed­mie­ście z Ursy­nowa, potem odwieźć szefa i wró­cić do domu. Udało mu się poło­żyć do łóżka dopiero o trze­ciej w nocy. Ale warto było. Następ­nego dnia Kra­mer na poran­nym zebra­niu pochwa­lił publicz­nie jego ostatni pro­jekt.

Gdy zadzwo­nił godzinę temu, Oskar pomy­ślał, że to będzie znowu pod­wózka. Ale tym razem szef miał dla niego inne zada­nie.

– Słu­chaj, ty masz dobre kon­takty z Garstką, nie? – zapy­tał bez żad­nych wstę­pów, tak jakby kon­ty­nu­owali ostat­nią roz­mowę pod­czas poran­nego zebra­nia.

– No raczej – stwier­dził tro­chę zdzi­wiony Oskar. Oczy­wi­ście że miał dobre kon­takty. Domi­nik Garstka był jego bez­po­śred­nim prze­ło­żo­nym, czło­wie­kiem, który przyj­mo­wał go do pracy i kie­ro­wał zespo­łem, do któ­rego nale­żał. Mimo że był sześć lat star­szy, dość szybko polu­bili się i zako­le­go­wali. Nie, nie byli przy­ja­ciółmi, do tego było jesz­cze daleko w ich wza­jem­nej rela­cji, która nie prze­kra­czała gra­nicy kole­żeń­stwa pod­le­wa­nego piwem i zagry­za­nego ham­bur­ge­rami. – Zna­czy to mój kolega jest tylko – dodał dla wyja­śnie­nia, gdyby szef miał jakieś wąt­pli­wo­ści.

– Ja się, kuźwa, nie pytam, czy się ze sobą bzy­ka­cie, he, he! – żarty Kra­mera zawsze cecho­wały się nie­zwy­kłym pozio­mem wyra­fi­no­wa­nia, dla­tego naj­czę­ściej śmiał się z nich sam, a wtó­ro­wali mu naj­wier­niejsi kla­kie­rzy.

– Ha, ha! No wiem – potwier­dził Oskar.

– No to żeśmy sobie wyja­śnili kwe­stie męsko-dam­skie, he, he.

– Ha, ha, tak jest, dyrek­to­rze!

– To jak już wiemy, na czym sto­imy, to weź no pod­skocz do niego. Bo roz­cho­dzi się o to, że nie odbiera komórki. Nie było go w robo­cie, a miał mi pod­rzu­cić całą pre­zen­ta­cję na to jutrzej­sze spo­tka­nie z Ango­lami. Wiesz, o co cho­dzi, nie?

Wie­dział. Pre­zen­ta­cja miała doty­czyć moż­li­wo­ści inwe­sto­wa­nia pew­nej bry­tyj­skiej firmy budow­la­nej na pol­skim rynku. Anglicy chcieli tu wejść jak naj­szyb­ciej i zacząć jakie­kol­wiek inwe­sty­cje, nawet jeśliby mieli do nich doło­żyć. Cho­dziło o to, żeby stwo­rzyć sobie histo­rię funk­cjo­no­wa­nia w pol­skiej rze­czy­wi­sto­ści, bo podobno w Ukra­inie ta peł­za­jąca od sied­miu lat wojna na Don­ba­sie mogła się wkrótce prze­kształ­cić w peł­no­wy­mia­rowy kon­flikt. A jak wia­domo, po każ­dej woj­nie potrzebne są firmy budow­lane. Stąd pomysł, by skryć się pod pol­ską flagą i być na miej­scu w razie czego. Jak się wszystko skoń­czy, będzie stąd bli­żej, a jed­no­cze­śnie będą już mieć roze­zna­nie na miej­sco­wym rynku i wyro­bione kon­takty z pod­wy­ko­naw­cami.

– A nic nie mówił, że na przy­kład jest chory? – spró­bo­wał jesz­cze usta­lić, na czym stoi, by wie­dzieć, jak ma roze­grać sprawę.

– Nic, kuźwa, nie mówił. Nie odbiera tele­fonu, pier­do­lony. Moż­liwe, że się nachlał i leży teraz w cha­cie. Jak chce pić, to jego pro­blem. Wiesz, mam to w dupie. Niech sobie weź­mie zwol­nie­nie lekar­skie i chleje nawet przez tydzień. Jego pro­blem, ale niech nie roz­pier­dala nam roboty. Dla­tego tą jebaną pre­zen­ta­cję musisz kuta­sowi wyrwać z gar­dła, bo nie zamie­rzam przez niego świe­cić gołą dupą przed tymi Ango­lami. To co, pod­je­dziesz do niego? Wiesz, on gdzieś mieszka na Nowym Moko­to­wie czy jakoś tak…

– Wiem, gdzie mieszka. Pra­wie na Okę­ciu, przy Kon­struk­tor­skiej… – spe­cjal­nie wymie­nił nazwę ulicy, by pod­kre­ślić, jak to jest daleko, ale na sze­fie ta infor­ma­cja nie zro­biła naj­mniej­szego wra­że­nia. Być może jako war­sza­wiak z przy­padku, prze­flan­co­wany tu z Bia­ło­stoc­czy­zny, nie miał poję­cia, gdzie to jest.

– No to zaje­bi­ście. Weź zgraj wszystko na pen­drive’a albo lepiej przy­nieś jego lap­topa jutro do firmy. Dobra?

– Jasne, zrobi się – rzu­cił bez entu­zja­zmu. – Ale jak…

– No to do jutra – szef uciął roz­mowę, a on nie zdą­żył już zapy­tać, co dalej, jeśliby się oka­zało, że nie zasta­nie kolegi w domu. Prze­cież skoro facet się nie odzy­wał, to było cał­kiem praw­do­po­dobne, że gdzieś zaba­lo­wał i leży teraz nachlany w łóżku jakie­goś amorka ze zło­tymi lokami.

Dla­tego w tej chwili stał na klatce scho­do­wej i nego­cjo­wał ze stró­żem Anto­sia­kiem, któ­rego poznał kie­dyś pod­czas jakie­goś picia u Garstki. W razie awa­rii można było u niego kupić butelkę, któ­rej zabra­kło do zakoń­cze­nia melanżu.

Kupił wtedy litra czer­wo­nego john­niego wal­kera, a cieć opo­wie­dział mu przy oka­zji, że jako nowo­cze­sny kon­sjerż zaj­muje się też poim­pre­zo­wym sprzą­ta­niem miesz­kań loka­to­rów. Oczy­wi­ście takich, któ­rzy sobie tego życzą i wcze­śniej się z nim w tej kwe­stii uma­wiają oraz akcep­tują jego finan­sowe ocze­ki­wa­nia. U Garstki też sprząta i jutro rano będzie musiał tam wkro­czyć ze sprzę­tem czysz­czą­cym. W związku z tym prosi, żeby nie naświ­nić za mocno, bo on obrzy­dliwy jest i rzy­go­win sprzą­tać nie lubi. Posta­no­wił mu to przy­po­mnieć.

– A wtedy, jak kupo­wa­łem u pana flaszkę, to żeśmy bała­ganu nie naro­bili. Pamięta pan, nie?

– No niby tak – cieć podra­pał się po nie­ogo­lo­nej bro­dzie.

– Cho­lerka, prze­cież pan wie, że ja nie jestem obcy – spró­bo­wał jesz­cze powo­łać się na zaży­łość z wła­ści­cie­lem miesz­ka­nia. – Jak­bym był obcy, tobym nawet do pana nie ude­rzał w tej kwe­stii. Ale wie pan, cho­lerka, to sprawa jest deli­katna, zna­czy taka, że lepiej, żeby nikt o tym nie wie­dział, bo będzie syf…

– Że niby jak? – tajem­nica naj­wy­raź­niej zain­te­re­so­wała stróża.

– Idzie o to… – Oskar ści­szył głos do szeptu, jakby się oba­wiał, że ktoś może pod­słu­chać, ale zupeł­nie nie­po­trzeb­nie. Nikogo nie było w pobliżu. – O to idzie, że jeżeli się nie dostanę do niego do domu i nie przy­niosę z jego kompa danych na jutro, to już jest po nim.

– Jak po nim?

– No, cho­lerka, nor­mal­nie – Cie­plak dla pod­kre­śle­nia dra­ma­tur­gii swo­jej opo­wie­ści prze­je­chał dło­nią po gar­dle.

– Zabiją go? – prze­stra­szył się Anto­siak.

– Gorzej. Oni go, cho­lerka, zaje­bią!

– Kto?

– Jak kto? No ci Angole, dla któ­rych miał zro­bić pre­zen­ta­cję. Mówię panu, zaje­bią go i będzie po nim. Dla­tego tylko w panu nadzieja. Jak mi pan otwo­rzy, to wej­dziemy tam razem, ja szybko…

– Angole go zaje­bią? A co oni se myślą? Że mogą tak tu robić, co chcą? Niech te kuta­fony naj­pierw zro­bią se porzą­dek u sie­bie, nie? Wyszli z Unii i teraz nas mogą co naj­wy­żej w dupę cmok­nąć. A jak chcą, to nawet z roz­biegu.

Oskar spoj­rzał na stróża zdzi­wiony. Naj­wy­raź­niej tra­fił z tymi Angli­kami. Zdaje się, że Anto­siak nie prze­pa­dał za nimi.

– W zeszłym roku miesz­kali tu w tych czte­rech miesz­ka­niach, co są na wyna­jem z Bookingu, na czwar­tym pię­trze. Z dzie­się­ciu ich tu przy­je­chało. A takiego syfu naro­bili, że musia­łem sprzą­tać dwa dni i jesz­cze dwie Ukra­inki trzeba było wziąć do pomocy – wyja­śnił, gdy wsie­dli do windy. – To świ­nie, nie ludzie – dodał, wycho­dząc na dru­gim pię­trze.

Pode­szli do drzwi z nume­rem ósmym. Oskar przy­ci­snął dzwo­nek, ale nic to nie dało. Z miesz­ka­nia nie docho­dził żaden dźwięk. Stróż wydo­był więc uni­wer­salny klucz, pasu­jący do wszyst­kich zam­ków w tym domu.

– Nie będą nam tu w Pol­sce jacyś obcy gadać, co mamy robić – stwier­dził Anto­siak i przy­ci­snął klamkę. Drzwi ustą­piły. Oskar wszedł pierw­szy. Naj­pierw obrzu­cił wzro­kiem salon, a gdy tam nie zna­lazł lap­topa, ruszył do sypialni. Stało tam małe biurko, ale jego blat był pusty. Został tylko kabel do łado­wa­nia, pod­pięty do gniazdka przy łóżku…

Garstka leżał oparty głową o poduszkę przy­ci­śniętą do zagłówka. Miał otwarte oczy i wyglą­dał tak, jakby ze zdzi­wie­niem wpa­try­wał się w sto­ją­cych w drzwiach gości. Ale sygnał, który powi­nien z oczu popły­nąć do mózgu i poin­for­mo­wać go o wizy­cie, nie miał naj­mniej­szej szansy na prze­pły­nię­cie od nadawcy do odbiorcy. Wszystko przez to, że odbie­ra­jący impulsy mózg zamiast pra­co­wać zamknięty bez­piecz­nie w czaszce, roz­pry­skany był na ścia­nie za głową, two­rząc na niej szaro-czer­wony obraz, jakby nama­lo­wała go ręka sza­leńca.

Godzina 21.30

Jak ja nie cier­pię tych pie­przo­nych przy­jęć. Te imprezy dla bufo­nów są tak nudne i prze­wi­dy­walne, że od czasu do czasu przy­cho­dzą mi do głowy zupeł­nie fan­ta­styczne pomy­sły. Na przy­kład teraz pomy­śla­łem, żeby można by zerwać z głowy tej sta­rej ropu­chy Gel­ma­no­wej jej kape­lusz z ron­dem potęż­nym jak młyń­skie koło i wrzu­cić go do akwa­rium ozda­bia­ją­cego śro­dek patia. Cie­kawe, co by zro­biła? Czy zaczę­łaby krzy­czeć, a może rzu­ci­łaby się rato­wać to swoje cho­lerne som­brero przy­ozdo­bione pió­rami? Musiały zostać wyrwane z tyłka jakie­goś bied­nego ptaka, który pew­nie wcale sobie tego nie życzył. Może to wła­śnie dla niego powi­nie­nem się poświę­cić, zedrzeć kape­lusz, spoj­rzeć tej sta­rej wiedź­mie pro­sto w oczy i powie­dzieć: „Niech żyją wolne ptaki!”. Albo nie, lepiej groź­niej i bar­dziej dosad­nie: „Precz z pta­simi mor­der­cami!”. Albo o Ama­zo­nii coś dodać czy jakoś tak…

– Jak ci się podoba ten kape­lusz, hę? – z zamy­śle­nia wyrwało mnie pyta­nie, które chyba było skie­ro­wane do mnie. Spoj­rza­łem w prawo. Obok stała moja dziew­czyna Dżesi, wpa­trzona tak jak ja w Gel­ma­nową. A wła­ści­wie w pie­rza­ste zwień­cze­nie jej puszy­stej jak tort bez­owy fry­zury.

– Jaki kape­lusz? – uda­łem zdzi­wio­nego.

– Głup­ta­sku, nie widzisz? Prze­cież wszy­scy mówią dziś tylko o tym, że ona kazała ścią­gnąć ten kape­lusz z Ame­ryki.

– Tak? – znów uda­łem zdzi­wie­nie. Już dawno przy­ją­łem taką stra­te­gię, żeby nie wcho­dzić zbyt głę­boko w tematy, na któ­rych się nie znam i które wła­ści­wie wcale mnie nie obcho­dzą, jed­no­cze­śnie dając Dże­sice moż­li­wość wyka­za­nia się wie­dzą i oby­ciem. A ona na spra­wach mody znała się jak mało kto. Bo moja dziew­czyna była modelką i to nie byle jaką, jedną z naj­bar­dziej zna­nych i cenio­nych w branży.

– Cie­kawe z któ­rej Ame­ryki? – spró­bo­wa­łem usta­lić miej­sce, gdzie mogło powstać takie mon­strum. Popa­trzy­łem uważ­niej na oto­czoną wian­kiem wiel­bi­cie­lek i wiel­bi­cieli gwiazdę pro­gra­mów muzycz­nych i, doko­naw­szy bły­ska­wicz­nej ana­lizy, stwier­dzi­łem, że musi to być Ame­ryka Połu­dniowa.

– No jak z któ­rej? – Dżesi spoj­rzała na mnie z poli­to­wa­niem, jak­bym wła­śnie powie­dział coś kom­plet­nie nie­do­rzecz­nego. – No, głup­ta­sku, prze­cież to jasne, że z tej za morzem, odkry­tej przez Kolumba.

– No tak, tyle że w Ame­ryce jest kilka róż­nych kra­jów. Obsta­wiał­bym Bra­zy­lię. Tam­tejsi gau­chos, czyli paste­rze bydła, noszą takie wiel­kie kape­lu­sze.

– No – potwier­dziła rezo­lut­nie Dżesi. – Ame­ryka. Jakieś San coś tam… – przy­po­mniała sobie nagle i uśmiech­nęła się do mnie pro­mien­nie, uka­zu­jąc dwa rzędy pięk­nych śnież­no­bia­łych zębów. To one spra­wiły, że jeste­śmy razem. To zna­czy dokład­nie nie one same, ale reklama pasty do zębów, w któ­rej wystę­po­wała Dżesi. Była wtedy począt­ku­jącą, ale dobrze zapo­wia­da­jącą się modelką, a ja mało zna­nym repor­te­rem tele­wi­zyj­nym, który dora­biał sobie w fir­mie rekla­mo­wej zna­jo­mego. Robi­łem to od czasu do czasu nie z potrzeby serca, ale z przy­czyn finan­so­wych. Reali­zo­wa­łem jakieś rekla­mowe zle­ce­nia, takie jak to od kon­cernu kosme­tycz­nego, mające wypro­mo­wać nową pastę, jesz­cze kom­plet­nie nie­znaną na naszym rynku. Pasta nazy­wała się Zębix, nowa nie­ograna modelka w rekla­mie opo­wia­dała, że jako lekarz sto­ma­to­log używa jej codzien­nie i na koniec pięk­nie się uśmie­chała, a świetlne refleksy za pomocą kom­pu­te­ro­wej ani­ma­cji prze­su­wały się po lśnią­cych jedyn­kach mojej przy­szłej dziew­czyny.

Od tej reklamy zaczęła się jej kariera na pro­fe­sjo­nal­nym wybiegu i w moim mało pro­fe­sjo­nal­nym życiu. Po zakoń­cze­niu zdjęć poszli­śmy całą grupą na piwo, a potem, jak to nie­kiedy dzieje się w kiep­skich powie­ściach o miło­ści, wylą­do­wa­li­śmy w moim łóżku. Myśla­łem, że następ­nego dnia wróci do sie­bie, a ja będę powoli roz­wi­jał w sobie rodzące się uczu­cie i być może zosta­niemy parą…

Po połu­dniu zadzwo­niła do mnie z dziw­nym pyta­niem:

– Miśku, no gdzie ty jesteś, hę? – to „hę” w jej wyko­na­niu było wyra­zem zdum­nie­nia, a nie­kiedy wyraź­nej iry­ta­cji.

– He, he, no jak gdzie? W pracy jestem.

– No ile mam tu cze­kać, hę?

Przez chwilę nie wie­dzia­łem, co odpo­wie­dzieć. Cho­lera, umó­wi­łem się z nią i zapo­mnia­łem. Ale ze mnie osioł. Taka laska czeka na mnie w jakiejś knaj­pie, sama, pochy­lona nad szklanką her­baty, a ja sie­dzę u mon­ta­ży­sty Olka i ze spo­ko­jem kle­imy obrazki jakiejś fil­mo­wej opo­wie­ści o walo­rach rekre­acyj­nych ziemi pałuc­kiej…

– Wiesz, bo ja jesz­cze mam tu tro­chę roboty – zaczą­łem wyja­śniać, szu­ka­jąc jed­no­cze­śnie spo­sobu wyj­ścia z trud­nej sytu­acji.

– Już koń­czymy! – zawo­łał Olek, który sły­szał tę roz­mowę, bo gło­śnik w tele­fo­nie mia­łem usta­wiony na maksa, a on sie­dział tuż obok, w odle­gło­ści, w jakiej zazwy­czaj mon­ta­ży­ści sie­dzą w swo­ich kan­cia­pach, w któ­rych miesz­czą się tylko oprócz stołu jesz­cze dwa krze­sła, dwa kubki na kawę i pełna petów popiel­niczka.

– To co ja mam robić, hę?

– A gdzie jesteś?

– No jak gdzie? – naj­wy­raź­niej się zdzi­wiła. – No jestem u cie­bie.

– Jak u mnie? – tym razem to ja byłem zdu­miony.

– No na kana­pie sie­dzę. Już wzię­łam prysz­nic, potem robi­łam sobie paznok­cie, w tele­wi­zji nie ma nic cie­ka­wego, a cie­bie nie ma…

– Zaraz, Dże­sika – wtedy jesz­cze nie byli­śmy na tyle bli­sko, żebym mógł mówić do niej Dżesi – jak to u mnie?

– No tak, jak żeśmy się uma­wiali, głup­ta­sku, jak mi rano dawa­łeś klu­cze od miesz­ka­nia.

Cho­lera, nic nie pamię­ta­łem. Klu­cze zapa­sowe wisiały zawsze na wie­szaku w kory­ta­rzu. Nie zauwa­ży­łem, żeby znik­nęły. Ale kto nor­malny zwraca uwagę na zapa­sowe klu­cze? Zwy­kle są potrzebne wtedy, gdy chcemy je powie­rzyć komuś, do kogo mamy zaufa­nie, na przy­kład gdy wyjeż­dżamy na jakiś czas, żeby ten ktoś pod­le­wał nam kwiaty. Zaraz, prze­cież ja ni­gdzie nie wyjeż­dża­łem. Co wię­cej, nie mia­łem w domu żad­nych cho­ler­nych kwia­tów do pod­le­wa­nia, więc skąd, do cho­lery…

– Co, nie pamię­tasz, głup­ta­sku? Ale mnie teraz ładu­jesz, co? Hi, hi, hi, nie­zły z cie­bie jaj­carz. No mów, kiedy przyj­dziesz, bo jestem głodna, a w lodówce nic nie ma. A poza tym musisz mi wszystko poka­zać. W sen­sie, przede wszyst­kim, gdzie mam dać te twoje rze­czy, które musia­łam wyrzu­cić z szafy. Bo wiesz, trzeba było zro­bić miej­sce na moje ubra­nia na wie­sza­kach, no a twoje poło­ży­łam na łóżku. Ale prze­cież nie będziemy spać w łóżku z two­imi ciu­chami, co nie? No to pomy­śla­łam, że zanim się kupi drugą szafę dla cie­bie, to może by było trzeba wpaść do Ikei i kupić takie sto­jaki na ubra­nia, ze dwa albo nawet trzy, bo ta twoja szafa to dla mnie jest tro­chę mała i jakby były te wie­szaki, to mogli­by­śmy….

I w ten oto spo­sób Dżesi wdarła się do mojego życia jak cie­pły wiatr halny, prze­wró­ciła je do góry nogami i zagnieź­dziła się w nim na stałe, zaj­mu­jąc moją szafę i jesz­cze dwie inne, które trzeba było zamó­wić w fir­mie zaj­mu­jącej się zabu­dową miesz­ka­nio­wej prze­strzeni, zamie­nia­jąc ją w prze­strzeń gar­de­ro­bianą, do któ­rej ludzie sta­no­wili tylko mało istotny doda­tek.

Kel­ner z tacą pełną kie­lisz­ków szam­pana zatrzy­mał się obok nas. Wzią­łem dwa i jeden poda­łem swo­jej dziew­czy­nie.

– San Esco­bar – rzu­ci­łem, patrząc na zbli­ża­jącą się do nas cele­brytkę. Zna­łem ją dobrze, bo pra­co­wa­łem jakiś czas temu przy jej pro­gra­mach talent show. Ale gdy tylko udało się zna­leźć coś bar­dziej inte­re­su­ją­cego, rzu­ci­łem w cho­lerę tę robotę. Nie lubię pra­co­wać z potwo­rami ener­ge­tycz­nymi wysy­sa­ją­cymi z czło­wieka wszyst­kie prądy razem z krwią.

– Tak jakoś podob­nie chyba – potwier­dziła Dżesi, upi­ja­jąc nie­wielki łyk szam­pana.

– O, Mar­cin – Gel­ma­nowa udała, że wła­śnie w tym momen­cie mnie dostrze­gła, choć czu­łem, że wir wyda­rzeń pcha ją wprost na kurs koli­zyjny z moją osobą. – Kiep­sko wyglą­dasz, kocha­nie. Gdy pra­co­wa­łeś ze mną, byłeś znacz­nie lepiej odży­wiony. Może powi­nie­neś wró­cić. Wiesz, że dla cie­bie zawsze by się coś zna­la­zło. Może jakiś rese­arch?

– Piękny kape­lusz – odpo­wie­dzia­łem, uśmie­cha­jąc się i pozo­sta­wia­jąc bez odpo­wie­dzi tę pro­po­zy­cję. Rese­arch dla poważ­nego dzien­ni­ka­rza, jakim prze­cież byłem już od dawna, to jak splu­nię­cie w twarz.

– Podoba ci się? – wyraź­nie się zdzi­wiła. Może nawet pod wpły­wem tego pochleb­stwa jej pro­po­zy­cja z żartu mogłaby się prze­isto­czyć w cał­kiem poważną. W końcu doce­ni­łem to, z czego była tak dumna. Nie wie­działa, że w tej samej chwili roz­glą­da­łem się za kel­ne­rem, żeby odło­żyć kie­li­szek. Chcia­łem go odsta­wić na tacę i wolną prawą ręką chwy­cić za wiel­kie rondo, szarp­nąć je w górę…

– Takie noszą gau­chos na San Esco­bar! – ode­zwała się naraz Dże­sika. Wokół zro­biło się cicho. Ludzie sto­jący wokół zamil­kli, spo­glą­da­jąc to na Gel­ma­nową, to na mnie i oczy­wi­ście na Dżesi, która zado­wo­lona z reak­cji, jaką wywo­łała, szcze­rzyła swoje białe zęby. Wyczuła jed­nak, że coś jest nie tak, więc pośpie­szyła z wyja­śnie­niem:

– Gau­chos to pastu­chy od bydła!

Naj­pierw zaśmiał się sto­jący za Gel­ma­nową chudy ope­ra­tor Kasa, potem dzien­ni­karz spor­towy Karo­lak, a wraz z nim jego kochanka, żona basi­sty z zespołu Rekiny, Halina, zwana Halką. A gdy jej wibru­jący w wyso­kich tona­cjach śmiech wzbił się ku szkla­nej kopule, przy­kry­wa­ją­cej hote­lowe patio, zaczęli się śmiać wszy­scy, jak widzo­wie pod­czas dobrego stand-upu w wyko­na­niu Halamy.

Wła­ści­cielka kape­lu­sza z San Esco­bar zmie­rzyła mnie oskar­ży­ciel­skim wzro­kiem, jak­bym to ja był wszyst­kiemu winien, i ruszyła szybko w kie­runku wyj­ścia. Grupka jej ako­li­tów podą­żyła za swoją idolką. Dżesi spoj­rzała zdu­miona naj­pierw na mnie, a potem na sze­roko otwarte drzwi.

– Ona chyba jest jakaś pier­dol­nięta – stwier­dziła, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Może za dużo zja­dła tych kre­we­tek. – Wska­zała na stół zasta­wiony jedze­niem.

– Raków – popra­wi­łem ją. – To szyjki rakowe są, a nie…

– Co, roz­ma­wia­cie o tym ostat­nim meczu? – zapy­tał Andrzej Nie­dbal­ski, kolega z redak­cji spor­to­wej, który poja­wił się nie wia­domo skąd. – Kto by przy­pusz­czał, że Raków Czę­sto­chowa pora­dzi sobie z Legią, nie? Co tam pora­dzi, roz­je­dzie Legię cztery do zera…

Nie odpo­wie­dzia­łem. Nie mia­łem poję­cia, że Raków poko­nał Legię. Szcze­rze powie­dziaw­szy, to nawet nie wie­dzia­łem, że Czę­sto­chowa ma dru­żynę pił­kar­ską. Na szczę­ście nie musia­łem się nad tym spe­cjal­nie zasta­na­wiać i przede wszyst­kim roz­ma­wiać na ten temat. Poczu­łem, że tele­fon wibruje mi w kie­szeni. Cze­ka­łem na to połą­cze­nie, więc szybko wrę­czy­łem Nie­dbal­skiemu kie­li­szek z nie­do­pi­tym szam­pa­nem.

– Dotrzy­maj towa­rzy­stwa Dżesi, bo muszę ode­brać – wyja­śni­łem i szybko wysze­dłem z sali. Dzwo­niła Kama, moja współ­pra­cow­niczka, która dosko­nale wie­działa, że jestem dziś na rau­cie. Ale powie­dzia­łem, że jeśli się cze­goś dowie, ma dzwo­nić bez względu na porę. No i chyba się dowie­działa.

Godzina 21.40

– Co ty możesz wie­dzieć o bólu głowy?

– Jak to co? Czy ty myślisz, że mnie ni­gdy nie boli głowa?

– No może kie­dyś cię bolała, bo teraz to już raczej nie masz powo­dów, zna­czy się nie mie­wasz kaca.

– Jak nie mam? Mam mnó­stwo powo­dów. Prze­cież nie jestem już naj­młod­szy i mam prawo do róż­nych bole­ści – powie­dziaw­szy to, dotknął pal­cem klatki pier­sio­wej, jakby chciał wska­zać, że kry­jące się tam serce nie jest już w naj­lep­szej kon­dy­cji. Był od Matyldy wyż­szy o głowę, ale nie wyglą­dał już jak ten dawny mili­cjant, za któ­rym kobiety odwra­cały się na ulicy. Nie­gdyś regu­lar­nie ćwi­czone mię­śnie zwiot­czały, a do tego miał jesz­cze sporą nad­wagę, z którą nie zamie­rzał nic robić. Było mu z nią dobrze, bo – jak tłu­ma­czył Matyl­dzie i samemu sobie – nie pla­no­wał uni­kać przy­jem­no­ści stołu, by umrzeć zdrow­szym. – Zresztą wiesz, co mówią ludzie? Że jak w pew­nym wieku się rano budzisz i nic cię nie boli, to zna­czy, że nie żyjesz… zna­czy, że już po tobie, bo umar­łeś. Zna­czy w twoim wypadku to umar­łaś.

– Ja umar­łam? Nie­do­cze­ka­nie twoje. Ja was wszyst­kich prze­żyję mimo moich sześć­dzie­się­ciu lat – Matylda na znak tego, że wie, co mówi, a zawsze mówiła oczy­wi­ście całą prawdę i tylko prawdę, postu­kała się szczu­płą pię­ścią w klatkę pier­siową. Nie­zbyt mocno, bo nie miała zamiaru zro­bić sobie krzywdy. Jakby ten tu sie­dzący naprze­ciwko niej, po dru­giej stro­nie szwedz­kiej ławy, Bro­ni­sław był bli­żej, to może postu­kałaby zde­cy­do­wa­nie moc­niej, na przy­kład w jego łysie­jące czoło. Ale ten wie­dział dobrze, że Matylda jest bar­dzo eks­pre­syjna, jeśli cho­dzi o róż­nego rodzaju gesty, i dla­tego wolał zacho­wać dystans. Poza tym z dystansu mógł jej się uważ­niej przyj­rzeć. Wyglą­dała cał­kiem dobrze, mie­rzyła nie­całe sto sie­dem­dzie­siąt cen­ty­me­trów, była szczu­pła, wyspor­to­wana, bez odro­biny nie­po­trzeb­nych pokła­dów tłusz­czu. Do tego miała sym­pa­tyczną twarz, nazna­czoną deli­katną paję­czynką zmarsz­czek, które pró­bo­wała ukryć pod war­stwą pudru. Ale tego, że była już po sie­dem­dzie­siątce, nie dało się ukryć, mimo że ni­gdy nie przy­zna­łaby się do takiego wieku. Na ten temat kła­mała zawsze bez naj­mniej­szego zająk­nię­cia i odro­biny zaże­no­wa­nia. Ale Bro­ni­sław wie­dział dosko­nale, jaka jest prawda.

– Kie­dyś to ból głowy rano był nawet obo­wiąz­kową dole­gli­wo­ścią w naszym fachu – stwier­dziła Matylda, się­ga­jąc jed­no­cze­śnie po kie­li­szek koniaku. Przy­trzy­mała go przez chwilę w dłoni, by oddać mu nieco cie­pła, a potem przy­ło­żyła nos do rantu i wcią­gnęła nieco aro­matu. – Jak się wcho­dziło na poranną ope­ra­tywkę, szcze­gól­nie w ponie­dzia­łek rano, to od was wszyst­kich jechało wódą na kilo­metr.

– No bez prze­sady – Bro­ni­sław zro­bił minę czło­wieka nie­słusz­nie oskar­żo­nego i prze­ko­na­nego o swo­jej nie­win­no­ści, lecz oboje wie­dzieli, jak było naprawdę. W Mili­cji Oby­wa­tel­skiej piło się wódkę na potęgę i zapach wybo­ro­wej zmie­szany z papie­ro­so­wym dymem był nie­od­łącz­nym aro­ma­tem mili­cyj­nych pomiesz­czeń. – Pili­śmy, ale z umia­rem – stwier­dził były mili­cjant Bro­nek Cie­ślak. Nazy­wał się dokład­nie tak samo jak słynny aktor, gwiaz­dor serialu 07 zgłoś się, emi­to­wa­nego w tele­wi­zji od połowy lat sie­dem­dzie­sią­tych. Nic więc dziw­nego, że młody pod­po­rucz­nik Cie­ślak, który przy­szedł do pracy w fir­mie w 1975 roku, otrzy­mał od kole­gów pseu­do­nim Bore­wicz, bo tak nazy­wała się postać kre­owana przez aktora Cie­ślaka. Nikt ina­czej nie zwra­cał się do niego w wydziale, w któ­rym prze­pra­co­wał dwa­dzie­ścia pięć lat. Odszedł w 2000 roku w stop­niu nad­ko­mi­sa­rza i z poczu­ciem dobrze speł­nio­nego obo­wiązku, bo przez cały okres służby zaj­mo­wał się wyłącz­nie spra­wami kry­mi­nal­nymi. Był młod­szy o kilka lat od Matyldy. To ona przyj­mo­wała go do pracy w wydziale docho­dze­niowo-śled­czym Komendy Głów­nej MO. Była wów­czas zastępcą kie­row­nika, a on pod jej skrzy­dłami sta­wiał pierw­sze zawo­dowe kroki.

Matylda kie­ro­wała i dowo­dziła, on słu­chał jej pole­ceń jak dobry pod­władny, nie dys­ku­tu­jąc i przyj­mu­jąc je w natu­ralny spo­sób jako oczy­wi­ste. I ten stan wza­jem­nych rela­cji, mimo że teraz pozba­wiony zależ­no­ści służ­bo­wych, utrzy­mał się do dziś. Ona mówiła i wyda­wała pole­ce­nia, a on je wyko­ny­wał, jak na pod­wład­nego przy­stało.

– W końcu się tak wcale dużo nie piło. Ow­szem, od czasu do czasu. Szcze­gól­nie w święta. A pamię­tasz Dzień Kobiet? Wtedy to na komen­dzie były imprezy.

Pamię­tała, była jedną z nie­licz­nych pań w docho­dze­niówce i z oka­zji tego święta już od rana przy­cho­dziły do niej całe piel­grzymki kole­gów z kwia­tami i winem. Nie wie­dzieć czemu męż­czyźni uwa­żali wtedy, że wódka to męski tru­nek, a kobiety powinny pić wyłącz­nie wina, do tego jesz­cze naj­le­piej słod­kie. Poży­tek z tych win­nych pre­zen­tów był taki, że potem miała w domu całą bate­rię san­grii, któ­rej powoli pozby­wała się, zano­sząc je w pre­zen­cie swoim kole­żan­kom.

Sama wolała zde­cy­do­wa­nie whi­sky, ewen­tu­al­nie koniak. I tak zostało do dziś. Mimo swo­jego wieku na­dal popi­jała, choć zde­cy­do­wa­nie mniej niż daw­niej. Do tego jesz­cze paliła papie­rosy i, jak twier­dziła, z tego nałogu nie zamie­rzała rezy­gno­wać.

Otwo­rzyła torebkę i wyjęła z niej paczkę marl­boro. Wło­żyła papie­rosa do ust i dopiero wtedy spoj­rzała na sie­dzą­cego naprze­ciw gospo­da­rza zato­pio­nego w mięk­kim fotelu o kolo­rze musz­tardy. Bro­nek uśmiech­nął się lekko i zmru­żył oczy w przy­zwa­la­ją­cym geście. Zerwał z nało­giem dwa­dzie­ścia lat temu i w jego miesz­ka­niu z zasady się nie paliło. Jed­nak dla Matyldy od czasu do czasu robił wyją­tek.

Wygra­mo­lił się z fotela, pod­szedł do okna i otwo­rzył je sze­roko. Do środka wypły­nęła fala let­niego cie­pła wraz z odgło­sami ulicz­nego zgiełku. Na szczę­ście hałas nie był zbyt dokucz­liwy, bo Bro­ni­sław miesz­kał na ósmym pię­trze wie­żowca przy ulicy Pereca. Mimo że to było ści­słe cen­trum mia­sta, jego okna szczę­śli­wie wycho­dziły na podwó­rze pomię­dzy budyn­kami, a nie bez­po­śred­nio na ruchliwą ulicę.

– Możesz palić, jakoś prze­żyję – zachę­cił gościa, jed­no­cze­śnie przy­kła­da­jąc rękę do serca. Matylda szybko pod­pa­liła papie­rosa, jakby się oba­wia­jąc, że Bro­nek za chwilę się roz­my­śli.

Wró­cił na fotel. Usiadł­szy, zało­żył oku­lary i pochy­lił się nad ławą, która oddzie­lała go od przy­ja­ciółki. Z półki pod bla­tem wydo­był podłużny wikli­nowy koszyk, pełen jakichś papie­rów, i poło­żył go na wierz­chu. Przez chwilę grze­bał w ster­cie listów z rachun­kami i ofert rekla­mu­ją­cych kablówki, tostery i hulaj­nogi.

– Gdzieś to tu mia­łem… – wyja­śnił, spraw­dza­jąc po kolei każdy szpar­gał.

– Czy ty przy­no­sisz do domu wszystko, co wrzucą ci do skrzynki?

Poki­wał głową.

– No wiesz, zawsze może się tam zna­leźć coś inte­re­su­ją­cego – wyja­śnił i zaraz uśmiech­nął się zado­wo­lony. – O, jest. Wła­śnie to jest to, czego szu­ka­łem. – Ujął w dwa palce list i poło­żył go na bla­cie.

– Dosta­łeś wezwa­nie z WKU? – zapy­tała Matylda.

– No nie, sta­rych ofi­ce­rów rezerwy raczej nie biorą. To jest urzę­dowe pismo od adwo­kata.

– No tak, wie­dzia­łam, że nie można cie­bie spu­ścić z oka – Matylda zro­biła poważną minę. – Zba­ła­mu­ci­łeś jakąś pannę i ją porzu­ci­łeś?

Bro­nek mach­nął ręką.

– To nie żarty. Zapro­si­łem cię, bo chcia­łem się pora­dzić. A sprawa jest cał­kiem poważna.

– No dobra, prze­pra­szam. Mów, o co cho­dzi – rzu­ciła, się­ga­jąc po kie­li­szek koniaku. Upiła nie­wielki łyk i wykrzy­wiła usta. Ni­gdy spe­cjal­nie nie prze­pa­dała za tymi wszyst­kimi pewek­sow­skimi napo­le­onami, a Bro­nek nie znał się na dobrych alko­ho­lach, o czym świad­czył wła­śnie ten pseu­do­ko­niak, któ­rym ją poczę­sto­wał. Co gor­sza, jak sam wyja­śnił, kupił go spe­cjal­nie dla niej, więc nie mogła wybrzy­dzać.

– No to dosta­łem list z kan­ce­la­rii w Koło­brzegu…

– O, zaczyna się cie­ka­wie. Dawno nie byłam w Koło­brzegu. Pły­nie przez Koło­brzeg Par­sęta, Par­sęta… – zanu­ciła pio­senkę z Festi­walu Pio­senki Żoł­nier­skiej.

Nie miał zamiaru śpie­wać z nią. Od razu prze­szedł do rze­czy.

– No i ta kan­ce­la­ria infor­muje mnie o spadku. Czyli że jestem spad­ko­biercą. Zna­czy się spad­ko­biercą Ger­trudy Cie­ślak, czyli mojej ciotki, dokład­niej to kuzynki mojego ojca.

– Nie miała dzieci?

– Wła­śnie, że miała. Syna, ale on nie żyje. Chyba ze dwa lata będzie, jak zmarł. Mój brat Sta­ni­sław, wiesz, ten ksiądz, utrzy­my­wał z nią kon­takty. Ja jakoś nie bar­dzo, myśmy… – zawa­hał się – od lat nie byli bli­sko. Ona… mnie, zna­czy, pokłó­ci­li­śmy się w 1981 roku. No i teraz ten dom…

– Jaki dom?

– No wzywa mnie ten adwo­kat do przy­ję­cia spadku i nie wiem, co mam robić?

– Dom, powia­dasz? – zain­te­re­so­wała się Matylda, się­ga­jąc po pismo, które podał jej Bro­nek.

– Tak, stary dom w Chło­pach. Nad morzem. Kie­dyś, gdy byłem dziec­kiem, to żeśmy tam jeź­dzili na waka­cje. I pamię­tam, że to już wtedy była stara cha­łupa. No nie wiem, co mam teraz robić? Mam brać czy jak?

– Dom to dom – mruk­nęła pod nosem, uważ­nie czy­ta­jąc tekst. – Zawsze możesz sprze­dać działkę, nawet jeśli chata się roz­pada. Więc chyba warto go cho­ciaż obej­rzeć. No i przede wszyst­kim trzeba by poga­dać z tym adwo­ka­tem. A czego się boisz?

– Zasad­ni­czo niczego. No ale wiesz, taki dom nad morzem to zawsze kło­pot. A poza tym nie wia­domo, czy ciotka nie miała jakichś dłu­gów. Wiesz, jak jest, przyjmę spa­dek i będę pła­cił póź­niej jej kre­dyty do końca życia.

– No na szczę­ście dużo ci tego pła­ce­nia już nie zosta­nie, zwa­żyw­szy na twój pode­szły wiek, he, he.

– Bar­dzo śmieszne – rzu­cił, robiąc ura­żoną minę. – Na razie dobrze się czuję i nie narze­kam na zdro­wie. – Znów zła­pał się za serce. – A pikawę to mam jak dzwon.

– Gdy­byś jesz­cze palił i pił jak ja, tobyś się ide­al­nie zakon­ser­wo­wał i miał­byś szansę dożyć setki. Bo ja oso­bi­ście chcę docią­gnąć do stu dzie­się­ciu tak jak moja mama. Zresztą ona też piła i paliła do samej śmierci.

– Tak, tak, wiem wszystko, ale ja zamie­rzam…

– Zamie­rzasz umrzeć zdrow­szy, ha, ha. No ale my tu o umie­ra­niu, a tam nad morzem czeka na cie­bie dom. Może i stary, i roz­la­tu­jący się, ale naj­pierw trzeba to spraw­dzić. To co, kiedy jedziemy?

– Jedziemy? – zdzi­wił się.

– A co, myślisz, że pusz­czę cię samego? Jesz­cze byś się gdzieś zgu­bił po dro­dze i serce by ci nie wytrzy­mało. Ludzie w tym wieku potrze­bują w podróży opie­kuna. Nawet taki bilet spe­cjalny można kupić dla seniora i opie­kuna z dużą zniżką. To co, jedziemy nad morze?

Wzru­szył ramio­nami. Wie­dział, że z sze­fową się nie dys­ku­tuje. Zresztą i tak myślał już o wyjeź­dzie, ale tro­chę się bał tej drogi. A tak z Matyldą na pewno będzie mu znacz­nie raź­niej. No i u adwo­kata też się przyda jej praw­ni­cza wie­dza.

Godzina 22.30

– Cześć, Jarek, mówi Mar­cin.

– Jaki Mar­cin?

– No, Mar­cin Engel.

– A, Mar­cin. A czemu ty, Mar­cin, do mnie dzwo­nisz? Czy ty wiesz, która jest godzina? Która wła­ści­wie jest godzina?
– Ja pier­dolę, wcze­sna! – powie­dzia­łem chyba tro­chę za gło­śno, bo dwóch gości z kie­lisz­kami szam­pana w dło­niach odwró­ciło się w moim kie­runku. Spoj­rzeli na mnie ze współ­czu­ciem i zaraz wró­cili do prze­rwa­nej roz­mowy. Rozej­rza­łem się po sali. Wielki hol był pusty, nie licząc tych dwóch i jesz­cze jed­nej babki, która podob­nie jak ja wyszła z imprezy, żeby w spo­koju poga­dać przez tele­fon.

Popa­trzy­łem na zega­rek. Jesz­cze nie było wcale tak późno, żeby robić z tego tele­fonu tra­ge­dię. Ale Owcza­rek, mój pro­du­cent, był czło­wie­kiem, który kochał stwa­rzać pro­blemy. W zasa­dzie można by nawet powie­dzieć, że on sam był jed­nym wiel­kim pro­ble­mem nawet dla samego sie­bie. Cią­gle na coś narze­kał. Przede wszyst­kim na swoje zdro­wie. Ostat­nio wyczy­tał gdzieś w necie, że z tyłu, w dol­nej par­tii ple­ców, są korzonki, które mogą dawać o sobie znać w bole­sny spo­sób. I w chwili, gdy się o nich dowie­dział, te korzonki zaczęły go rwać. Bolały przez kilka dni, aż się z tych bólów wyle­czył dzięki cudow­nemu lekar­stwu, które dostał od jakie­goś zna­jo­mego bio­ener­go­te­ra­peuty. Wziął kilka pasty­lek i korzon­kowe bole­ści ustały defi­ni­tyw­nie. Byłem jed­nak prze­ko­nany, że to tylko kwe­stia czasu i wkrótce te bole­ści zastąpi jakaś inna wymy­ślona cho­roba.

– Czy ty nie wiesz, chło­pie, że ja mam kło­poty ze spa­niem? – zapy­tał, jakby jego pro­blemy były czymś tak oczy­wi­stym, że każdy powi­nien zda­wać sobie z nich sprawę. Chcia­łem coś powie­dzieć, ale naj­wy­raź­niej nie ocze­ki­wał żad­nych wyja­śnień w tej kwe­stii. – Jak się położę spać i zasnę, a potem mnie ktoś roz­bu­dzi, to już po śliw­kach. Nie zmrużę oka do rana. Całą noc się póź­niej prze­wra­cam z boku na bok. Ale na szczę­ście ten lek, co go dosta­łem od mojego spe­cja­li­sty, pomaga też na bez­sen­ność. Więc jakby co, to go wypró­buję…

– Prze­pra­szam, że cię obu­dzi­łem. Nie wie­dzia­łem…

– Nie, nie obu­dzi­łeś. Jesz­cze nie posze­dłem spać. Bo jak­bym poszedł spać, to już by była kaplica. Ale wiesz, zawsze mogło tak być, że spa­łem…

– Jest za dzie­sięć jede­na­sta.

– To już śro­dek nocy. Jak­bym poszedł wcze­śniej spać, to już bym spał i wtedy…

– Tak, już wiem o tym, że jak­byś się roz­bu­dził…

– Ty nie wiesz, co to zna­czy deli­katny sen. Ja mam bar­dzo wraż­liwy orga­nizm.

– To zupeł­nie tak jak ja – rzu­ci­łem znie­cier­pli­wiony.

– Tak? – zdzi­wił się, ale nie mia­łem zamiaru drą­żyć tematu. Musia­łem przejść do ofen­sywy, żeby nie tra­cić nie­po­trzeb­nie czasu.

– Ale słu­chaj, dzwo­nię, bo mam ważną sprawę – zaczą­łem z gru­bej rury, żeby odcią­gnąć jego uwagę od sen­nych pro­ble­mów.

– Domy­ślam się, że bez powodu byś mnie nie budził.

– Jarek, posłu­chaj mnie, do cho­lery, bo sprawa jest pilna! Kamila czeka na tele­fon.

– Kamila? – zdzi­wił się. – O tej porze to ona już pew­nie śpi…

– Nie śpi. Czeka na wynik naszej roz­mowy. Zna­czy na to, co powiesz…

– No patrz. A w robo­cie wygląda zawsze na wyspaną. No wiesz, co mam na myśli? Taka jest zadbana i w ogóle.

Wie­dzia­łem, co mia­łem nie wie­dzieć. Prze­cież była moją naj­bliż­szą współ­pra­cow­niczką. Od kilku ład­nych lat dzia­ła­li­śmy razem i wszyst­kie dzien­ni­kar­skie prace wyko­ny­wa­li­śmy we dwójkę. Pozna­li­śmy się pięć lat temu, gdy przy­sze­dłem do redak­cji repor­tażu. Ona była prak­ty­kantką, która zaczęła swoją pierw­szą pracę zaraz po stu­diach. Ja nato­miast byłem sta­rym wyja­da­czem. Mia­łem już ugrun­to­waną pozy­cję, bo przez kilka lat pra­co­wa­łem w tele­wi­zji publicz­nej. W 2016 roku, gdy w TVP zaczęły się zmiany, odsze­dłem jak wielu innych dzien­ni­ka­rzy i nie­mal z dnia na dzień tra­fi­łem do pry­wat­nej sta­cji. Tutaj od razu natkną­łem się na Kamilę.

Mój nowy pro­du­cent wska­zał na dziew­czynę sie­dzącą za jed­nym z biu­rek, ubraną w zbyt obszerną woj­skową kurtkę, czarne spodnie bojówki i glany. Na gło­wie miała czapkę z dasz­kiem US Army, spod któ­rej wycho­dził koń­ski ogon ciem­nych dłu­gich wło­sów. I gdy spoj­rza­łem na nią, zro­biło mi się jej żal, bo pomy­śla­łem, że za chwilę nie będzie po niej śladu. Wydała mi się za deli­katna do takiej roboty, więc w zasa­dzie była już na stra­co­nej pozy­cji.

– To jest wła­śnie Karo­lina – przed­sta­wił ją Owcza­rek, tak jak­by­śmy o niej przed chwilą roz­ma­wiali. Nie roz­ma­wialiśmy o niej ani w ogóle o niczym. On mnie wpro­wa­dzał do new­sro­omu i pew­nie doszedł do wnio­sku, że przy oka­zji sprzeda mi ją w pakie­cie z biur­kiem i kom­pu­te­rem.

– Nie Karo­lina, tylko Kamila – obró­ciła się na krze­śle i obrzu­ciła nas zacie­ka­wio­nym spoj­rze­niem.

– No wła­śnie mówię Mar­ci­nowi, że sie­dzisz przy jego biurku. Bo to jego biurko, a on u nas zaczyna dziś robotę, a ty, Karo­lina, będziesz u niego prak­ty­ko­wać. To zna­czy wiesz, o co cho­dzi, nie? Mar­cin to doświad­czony repor­ter, więc jeśli masz się cze­goś tu nauczyć, to naj­le­piej od niego. A ty, Mar­cin – tu spoj­rzał na mnie – musisz Karo­linę…

– Kamilę – popra­wiła go znowu.

– No wła­śnie, musisz ją… no wiesz… – przez chwilę szu­kał odpo­wied­niego słowa, ziew­nął przy tym, a potem się uśmiech­nął – musisz ją tro­chę prze­szko­lić i spraw­dzić, czy się nadaje do tej roboty.

Poki­wa­łem głową. Wie­dzia­łem, w czym rzecz. Prak­ty­kanci w tele­wi­zji zawsze tra­fiali pod skrzy­dła doświad­czo­nych repor­te­rów, bo to był jedyny spo­sób na prak­tyczne naucze­nie ich zawodu. Ale w tej chwili, w momen­cie, w któ­rym zaczy­na­łem pracę w nowej redak­cji, prak­ty­kantka nie była mi do niczego potrzebna, bo sam jesz­cze nie wie­dzia­łem, czym mam się zająć. Powi­nie­nem więc był powie­dzieć, że na razie nie mam dla niej czasu i żeby zna­la­zła sobie innego men­tora. Ale się powstrzy­ma­łem. Spoj­rza­łem w jej brą­zowe oczy i poczu­łem coś dziw­nego. Jakby jakiś impuls, a może dobry duszek szep­nął mi do ucha: „Weź ją pod swoje skrzy­dła, zaj­mij się nią, chło­pie, a nie poża­łu­jesz”. Gdy­by­śmy spo­tkali się pół roku wcze­śniej, może nawet bym się nią zain­te­re­so­wał jak facet kobietą, ale wtedy aku­rat roz­krę­ca­łem swój zwią­zek z Dże­siką i nie widzia­łem poza nią świata.

– Jestem Mar­cin – wycią­gną­łem do niej rękę. Chwy­ciła ją mocno i potrzą­snęła zde­cy­do­wa­nie po męsku, jakby od razu chciała powie­dzieć, że w pracy będziemy part­ne­rami i kole­gami, ale nikim wię­cej. To mi w zupeł­no­ści wystar­czało.

– Możesz mówić do mnie Kama. A tak w ogóle to ja cię znam. Widzia­łam kilka two­ich repor­taży w Eks­pre­sie Repor­te­rów. Ten o księ­dzu Nata­nielu był świetny.

Prze­łkną­łem pochwałę jak kaczor skórkę od chleba i mało się nie udła­wi­łem z dumy. Zro­biła na mnie wra­że­nie. Skoro oglą­dała mój repor­taż, to zna­czy, że znała się tro­chę na rze­czy. Dla­tego już po tej pierw­szej roz­mo­wie uzna­łem, że będą z niej ludzie.

Oka­zała się wyjąt­kowo bystra i do tego jesz­cze umiała bły­ska­wicz­nie koja­rzyć fakty. Naj­czę­ściej, a prze­ko­na­łem się o tym wiele razy, jej oceny sytu­acji były nie­zwy­kle pre­cy­zyjne. Nic więc dziw­nego, że gdy dziś zadzwo­niła do mnie, wie­dzia­łem, że sprawy nie można baga­te­li­zo­wać i trzeba natych­miast zacząć dzia­łać. Dla­tego wysze­dłem z tej bez­na­dziej­nej imprezy i zadzwo­ni­łem do swo­jego wydawcy.

– Jak dłu­żej będziemy gadać, to ona w końcu zaśnie, a nie powinna – stwier­dzi­łem cierpko, mając powoli dość tej bez­sen­sow­nej roz­mowy. Jestem kon­kret­nym face­tem i jeśli coś zała­twiam, to lubię to zro­bić od razu, bez nie­po­trzeb­nego pie­prze­nia.

– O tej porze każdy nor­malny czło­wiek…

– Tak, wiem, ale ja nie jestem nor­malny, zresztą Kama też nie, skoro czeka – stra­ci­łem już cier­pli­wość – więc posłu­chaj, mamy namie­rzo­nego gościa, który sprze­daje te lekar­stwa.

– Jakie lekar­stwa? – wyraź­nie się zain­te­re­so­wał.

– No prze­cież ci już mówi­łem. Doku­men­tu­jemy temat od dwóch mie­sięcy. Lekar­stwa na wszystko. Ludzie biorą i są prze­ko­nani, że po zaży­ciu odpo­wied­niej dawki będą zdrowi.

– A nie są zdrowi? – domy­ślił się.

– Nie, moim zda­niem te lekar­stwa to może zwy­kła ściema.

– Ale tak w ogóle, to o co ci cho­dzi?

– Cho­dzi mi o to, że mamy zała­twioną wizytę u tego gościa. Chcę tam jechać z kamerą i go nagrać.

– A, rozu­miem. I po to mnie budzisz?

– Prze­cież jesz­cze nie spa­łeś.

– W zasa­dzie to nie. Ale dokąd ty tak w ogóle chcesz jechać?

– Do takiej małej miej­sco­wo­ści nad morzem. Nazywa się Ustro­nie.

– He, he! Ustroń. Byłem tam, to koło Wisły. Ład­nie tam jest. A po co chcesz jechać nad morze, jak to jest w górach?

– Nad morzem. Ustro­nie Mor­skie. Nie Ustroń.

– Aha. Nad morzem? No patrz­cie się, ludzie, same Ustro­nia tu i tam. Cie­kawe, czy jest tam ustron­nie?

– O tej porze roku na pewno jesz­cze jest tam tro­chę wcza­so­wi­czów, jak to we wrze­śniu. Ale gene­ral­nie to koniec sezonu na lody.

– To kiedy chcesz jechać w te Beskidy? – zapy­tał w końcu mój pro­du­cent.

– Jutro rano. Nad morze chcę jechać. Pojadę z Kamą i z Wasy­lem jako ope­ra­to­rem.

– No to nie mogłeś tak od razu gadać?

– W zasa­dzie to chcia­łem. To co, mogę jechać?

– Jasne. A na ile?

– Dwa, trzy dni. No, góra cztery. Wiesz, jak jest. Zoba­czymy, co nam z tego wyj­dzie.

– Zgoda. Tylko dzwoń, jakby co. A, i jesz­cze jedno, jeśli jedzie­cie, to zna­czy, że musi wyjść z tego repor­taż.

Z ulgą prze­rwa­łem roz­mowę. Szybko wybra­łem numer Kamy. Ode­brała po pierw­szym dzwonku.

– Jedziemy jutro rano. Może być o ósmej?

– Super. Może być. Już się pakuję – rzu­ciła wyraź­nie zado­wo­lona. Wie­dzia­łem, o co cho­dzi. Dokład­nie tak samo jak ja lubiła ten moment, kiedy z fazy doku­men­to­wa­nia tematu przecho­dziliśmy do kon­kre­tów i zaczy­na­li­śmy zdję­cia.

– No to w takim razie o ósmej na Wiert­ni­czej – rzu­ci­łem jesz­cze na poże­gna­nie.

– Tylko nie pij za dużo – odpo­wie­działa.

– Ja, nie… – zdzi­wi­łem się. – Skąd wiesz, że…

– No prze­cież sły­szę muzykę w tle. Jesteś na afterku po dzi­siej­szym poka­zie nowej kolek­cji Fashion New Look Stars, coś tam, coś tam…

– No tak, a skąd…?

– Oj, Mar­cin, twoja Zębi jest prze­cież od nich, a oni mają dziś pokaz. A po poka­zie jest after party. To niby gdzie byś miał być.

Miała cał­ko­witą rację. Gdzie bym miał być, skoro Zębi…

– Nie Zębi, tylko Dżesi – popra­wi­łem ją, choć wie­dzia­łem, że to nie­wiele da. Nie wiem, dla­czego Kama nie­zbyt prze­pa­dała za Dże­siką. Na doda­tek to ona po tej rekla­mie, w któ­rej Dżesi świe­ciła zębami, nazwała ją Zębi, od tej cho­ler­nej pasty i może jesz­cze tro­chę od srebr­nej przy­pinki przed­sta­wia­ją­cej sło­nika Bambi, któ­rego Dżes docze­piała do tore­bek czy bran­so­le­tek.

– Cią­gle mi się myli, hi, hi! Dobra­noc, misiaczku.

– Mogła­byś się w końcu nauczyć, że Dżesi…

– Co Dżesi, miśku? – usły­sza­łem głos za sobą. Odwró­ci­łem się. Za mną stałą Dże­sika z jasnymi, pra­wie bia­łymi wło­sami zawią­za­nymi w dwa war­ko­cze, ubrana w bluzę z kap­tu­rem, spodnie przy­po­mi­na­jące dresy i czer­wone trampki. Wyglą­dała jak zwy­kle rewe­la­cyj­nie. Patrzyła na mnie i uśmie­chała się lekko, odsła­nia­jąc śnież­no­białe zęby.

– I co, he? – pona­gliła mnie.

– Kama powie­działa, żebym cię prze­pro­sił za to, że jutro wyjeż­dżam na kilka dni i że będziesz musiała zostać w domu sama.

– Kama tak powie­działa? – zdzi­wiła się. Też nie darzyła jej sym­pa­tią.

– No tak, wła­śnie z nią roz­ma­wia­łem.

– Znowu cię nie będzie, miśku? – zro­biła zasmu­coną minę.

– No nie­stety. Wyjeż­dżamy jutro bar­dzo wcze­śnie.

– To powiedz jej jutro, że jesteś nie­wy­spany, bo Dżesi przez całą noc nie dała ci zmru­żyć oka i wyssała z cie­bie wszystko, co się dało, łącz­nie z całą ener­gią.

Spoj­rza­łem na nią i wie­dzia­łem, że mówi prawdę. Nie da mi dziś zasnąć ta moja dia­blica. Ale Kamie raczej nie będę mówił o takich spra­wach. Pew­nie nie bar­dzo by chciała słu­chać, zwłasz­cza po tym, gdy znów nie udał się jej kolejny, krótki i jak zwy­kle burz­liwy zwią­zek. Bo Kama w spra­wach dam­sko-męskich chyba nie do końca umiała się odna­leźć, w prze­ci­wień­stwie do Dże­siki. Dżesi chwy­ciła mnie za rękę i pocią­gnęła za sobą w kie­runku wyj­ścia. Ruszy­łem za nią, myśląc już o tym, co będziemy robić za chwilę, wpa­trzony w jej kształtną pupę.

Godzina 23.00

– Medyk sądowy już wezwany? – zapy­tał pod­ko­mi­sarz Fra­nek Kacz­ma­rek. Poste­run­kowy, który pil­no­wał drzwi do miesz­ka­nia, wzru­szył ramio­nami.

– Mel­duję, że nic nie wiem. Ja tu tylko nikogo nie wpusz­czam – wska­zał głową na kil­ku­oso­bową grupę sąsia­dów palą­cych papie­rosy na końcu kory­ta­rza. Niby sku­pieni byli na pale­niu, ale widać było, że stoją tam, bo mocno prze­ży­wają to, co się stało tuż za ścianą. Pew­nie nic nie sły­szeli, niczego nie widzieli, a na pyta­nie o zabi­tego gościa odpo­wie­dzą, że to nie­moż­liwe, bo on był prze­cież taki spo­kojny – pomy­ślał Fra­nek, przy­glą­da­jąc im się przez chwilę, po czym wszedł przez sze­roko otwarte drzwi. W przej­ściu wpadł na solid­nie zbu­do­waną poli­cjantkę. Uśmiech­nęła się na jego widok.

– Fra­nek! Przy­sze­dłeś spraw­dzić, czy dajemy sobie radę? – rzu­ciła z prze­ką­sem. Wizyta ofi­cera z komendy sto­łecz­nej ozna­czała tylko jedno – prze­ję­cie śledz­twa.

– Cześć, Micha­lina. Wiesz, jak jest, kazali, to jestem – odpo­wie­dział, wycią­ga­jąc w jej kie­runku rękę z lekką obawą, czy aby mu jej nie urwie. Nic z tego, uści­snęła ją nad­spo­dzie­wa­nie deli­kat­nie, jakby dobrze zda­wała sobie sprawę ze swo­jej siły.

Z aspi­rant Micha­liną Sulow­ską poznali się trzy lata temu przy spra­wie podwój­nego samo­bój­stwa dwojga sta­rusz­ków w miesz­ka­niu przy ulicy Pań­skiej. To ona pro­wa­dziła tę sprawę i bar­dzo się zdzi­wiła, gdy oka­zało się, że docho­dze­niem zain­te­re­so­wała się też sto­łeczna. Stało się tak dla­tego, że podobne samo­bój­stwa zda­rzyły się rów­nież w innych czę­ściach Pol­ski i stąd wzięło się szer­sze śledz­two nad­zo­ro­wane cen­tral­nie. Fra­nek nie był w żad­nym calu bufo­nem prze­świad­czo­nym o wła­snej wiel­ko­ści i dla­tego, przej­mu­jąc śledz­two, zaan­ga­żo­wał do niego Micha­linę. Poli­cjantka była bar­dzo bystra, a do tego jesz­cze nale­żała do tego typu ludzi, któ­rych zaczyna się lubić od pierw­szego wej­rze­nia. Oczy­wi­ście lubili ją ci, któ­rym na to pozwa­lała, bo nie każ­dego dopusz­czała do komi­tywy. Prze­stępcy nie mieli u niej żad­nych szans. Ci, któ­rzy pró­bo­wali, szybko prze­ko­ny­wali się, że zbli­że­nie do Micha­liny może się zakoń­czyć bar­dzo bole­śnie. Trzy­dzie­sto­dwu­let­nia aspi­rant tre­no­wała bowiem sztuki walki i była w tym bar­dzo dobra. Jak bar­dzo, tego Fra­nek nie wie­dział i wolał tego nie spraw­dzać.

– Co tam u cie­bie? – zapy­tała z życz­liwą cie­ka­wo­ścią. Od razu poczuł, że nie ma w tym pyta­niu ani odro­biny wymu­szo­nej kur­tu­azji. Ona naprawdę była zain­te­re­so­wana.

– No w zasa­dzie wszystko dobrze, oprócz tego, że żona poszła do pracy, a małą trzeba było oddać do żłobka. A wiesz, jak jest ze żłob­kiem. Dziecko co chwilę łapie jakieś infek­cje i Jowita wię­cej sie­dzi w domu niż w robo­cie, więc się wku­rza.

– Wiem, w czym rzecz. Mój Kon­rad na szczę­ście już w pod­sta­wówce jest. Ale i żło­bek, i przed­szkole odcho­ro­wał nie­źle. A jak wasza mała ma na imię?

– Wero­nika.

– Bar­dzo ład­nie.

– Jowita wybrała. Ha, ha, nie mia­łem nic do gada­nia. Ale spodo­bało mi się od razu.

– No to cię omi­nęły te poszu­ki­wa­nia w inter­ne­cie. Myśmy z moim Damia­nem szu­kali imie­nia chyba od trze­ciego mie­siąca, zanim żeśmy nie wpa­dli na Kon­rada…

Wpro­wa­dziła go do kuchni i wska­zała krze­sło przy stole.

– Tu już wszystko zabez­pie­czone. Możesz śmiało sia­dać – wyja­śniła.

– A medyk sądowy? – zapy­tał, bo od niego wszystko zale­żało. Przede wszyst­kim to, na jak długo tu utknie.

– Dzwo­ni­łam godzinę temu na Oczki. Powie­dzieli, że jak dobrze pój­dzie, to będzie za godzinę, bo jest jakiś wypa­dek śmier­telny pod Otwoc­kiem. I podobno wła­śnie wraca z niego, to od razu zaha­czy o nas.

Fra­nek pokrę­cił głową.

– Czy u nas, cho­lera, nic nie może nor­mal­nie dzia­łać? – rzu­cił, choć wcale nie ocze­ki­wał jakiejś kon­kret­nej odpo­wie­dzi.

– W sen­sie?

– No w takim, że w tej robo­cie będą pra­co­wać ludzie, któ­rzy raz, że się na niej znają, a dwa, że będzie ich tylu, żeby mogli sobie pora­dzić ze wszyst­kimi spra­wami.

– No prze­cież sobie radzą, nie?

– Tyle że zawsze musimy na nich cze­kać. Czy zda­rzyła ci się jakaś sprawa, przy któ­rej medyk sądowy zja­wiał się tak szybko jak nasza ekipa? Nie musisz odpo­wia­dać. Ni­gdy się tak nie zda­rzyło. A wiesz dla­czego? Bo do tru­po­szy jeź­dzimy sobie osobno, ponie­waż pra­cu­jemy w róż­nych fir­mach. Czemu oni nie pra­cują w poli­cji, tylko w tych swo­ich tru­piar­niach? Gdyby pod­le­gali pod Mini­ster­stwo Spraw Wewnętrz­nych i Admi­ni­stra­cji, to wszystko wyglą­da­łoby ina­czej. A tak na całe mazo­wiec­kie mamy pięt­na­stu medy­ków, z tego na dyżu­rach dwóch na dzień i tych dwóch ma ręce pełne roboty, bo naród zabija się na potęgę, roz­bi­ja­jąc się autami, wie­sza­jąc się albo dając się tak jak ten tu zastrze­lić. I każ­dego takiego gościa musi naj­pierw obej­rzeć medyk sądowy, żeby można było w ogóle ruszyć ze śledz­twem.

– No niby masz rację, ale mówisz tak, jak­byś pra­co­wał w poli­cji od wczo­raj. – Micha­lina usia­dła naprze­ciwko i zło­żyła dło­nie na bla­cie stołu. Fra­nek zauwa­żył, że jej paznok­cie były poma­lo­wane tylko prze­źro­czy­stym lakie­rem. Pew­nie kolor nie­zbyt paso­wał do wystę­pów na macie.

– Co ty taki marudny jesteś dzi­siaj? – zapy­tał Woj­tek Gon­cia­rek, wyry­wa­jąc go z zamy­śle­nia. Wszedł wła­śnie do kuchni z pokoju, w któ­rym, jak można się było domy­ślać, leżały zwłoki. Miał na sobie ochronny biały kom­bi­ne­zon, zakry­wa­jący go od stóp do głów. Całość dopeł­niała maseczka spusz­czona pod brodę. Dzięki temu można było roz­po­znać jego twarz. Jed­nak Fra­nek i bez tego wie­dział, z kim ma do czy­nie­nia. Tech­nik kry­mi­na­li­styczny Gon­cia­rek miał tubalny głos, do tego szorst­ko­ścią przy­po­mi­na­jący barwę słyn­nego aktora Jana Himils­ba­cha.

– Nie wiesz, że Fra­nek zawsze maru­dzi? – Micha­lina się uśmiech­nęła.

– Nie ma co maru­dzić, tylko trzeba się brać do roboty – wyskrze­czał Gon­cia­rek. – Ja już swoje zro­bi­łem. – Wska­zał na apa­rat foto­gra­ficzny prze­wie­szony przez ramię. – Fotki pierw­sza klasa. Może­cie zakła­dać pla­sti­kowe gacie i wcho­dzić. Zanim przy­je­dzie medyk, zdą­ży­cie się rozej­rzeć.

Poli­cjantka się­gnęła do wiel­kiej torby sto­ją­cej na pod­ło­dze tuż przy nodze stołu i wydo­była z niej dwa pakiety z ubra­niami ochron­nymi. Jeden prze­su­nęła w kie­runku Franka. Ten jed­nak nie­spe­cjal­nie śpie­szył się do oglę­dzin.

– Co widać? – zapy­tał Gon­ciarka. Ten wzru­szył ramio­nami. – A czy ja jestem spe­cja­li­sta, czy jak?

– Widzia­łeś wię­cej sztyw­nia­ków niż ja w całym swoim życiu, więc podziel się opi­nią, zanim tam wejdę – powie­dziaw­szy to, Fra­nek uśmiech­nął się przy­jaź­nie. Tech­nik chrząk­nął, jakby chciał oczy­ścić gar­dło przed dłuż­szym prze­mó­wie­niem. Ale tak naprawdę to w ten spo­sób przy­krył zado­wo­le­nie z faktu, że ten młody, zale­d­wie trzy­dzie­sto­letni ofi­cer chciał jego opi­nii. I wcale nie dla­tego, że sam nie potra­fił sobie wyro­bić zda­nia. Pra­co­wali już razem i Gon­cia­rek wie­dział, że Fra­nek jest typem bystrzaka. Pytał go, bo chyba rze­czy­wi­ście liczył się z jego zda­niem.

– No to powiem tyle, że dostał z bli­skiej odle­gło­ści w czoło. Otwór wlo­towy z osma­lo­nymi brze­gami, zna­czy, że strzał z przy­ło­że­nia. Wylo­to­wej dziury nie widzę, bo łbem opiera się ten gość o ścianę, ale na niej jest ładny roz­bryzg krwi i dro­bin mózgu. Facet jest w gaciach i roze­brany. Czyli ktoś pod­szedł do niego, gdy spał, a może był nachlany i dla­tego nie zare­je­stro­wał, gdy mor­derca przy­ło­żył mu lufę do głowy.

Fra­nek z uzna­niem poki­wał głową.

– Dzię­kuję – uśmiech­nął się i zaraz się­gnął po foliówkę z ochron­nym kom­bi­ne­zo­nem. – A mówi­łeś, że się nie znasz.

Gon­cia­rek mach­nął ręką, a potem zaczął odpi­nać swój kom­bi­ne­zon.

– Jak się czło­wiek tyle co ja napa­trzy na tych tru­po­szy, to cze­goś tam się nauczy w końcu przez te wszyst­kie lata, nie? Ale jedno to wam mogę powie­dzieć. Że przy­zwy­czaić to ja się nie umiem. Zawsze mi się nie­do­brze robi na samym początku, jak wcho­dzę do takiego miesz­ka­nia, gdzie leży umar­lak. I jesz­cze wam powiem, że gdyby nie wóda, to już dawno bym się prze­krę­cił. Ale jak już zro­bię swoje, to zawsze idę do sklepu, kupuję małpkę i muszę sobie wal­nąć, bo na trzeźwo tego, kurwa, nie da się prze­żyć.

Oboje to wie­dzieli. W końcu i Micha­lina, i Fra­nek byli już doświad­czo­nymi śled­czymi, ale oni jakoś potra­fili radzić sobie bez alko­holu. Ona nie piła, bo miała słabą głowę, a on, bo szkoda mu było czasu na chla­nie, gdy w domu cze­kała żona i mała córeczka.

– I jesz­cze jedno – przy­po­mniał sobie o czymś tech­nik. – Takie mam wra­że­nie, ale to musi­cie spraw­dzić, że on był lewo­ręczny.

Spraw­dził trzy godziny póź­niej. Oka­zało się, że tech­nik Gon­cia­rek miał rację. Strzał oddano z przy­ło­że­nia, z bar­dzo dużym praw­do­po­do­bień­stwem, że z broni trzy­ma­nej w lewej ręce.

– No to mamy pierw­szy punkt zacze­pie­nia – stwier­dził Fra­nek, uśmie­cha­jąc się do Micha­liny. Był zado­wo­lony, że to wła­śnie z nią będzie pro­wa­dził śledz­two. Ona też była zado­wo­lona. Zawsze prze­cież Pałac Mostow­skich mógł przy­słać jej jakie­goś nadę­tego bufona. Na szczę­ście z Kacz­mar­kiem można się było doga­dać, bo facet miał jedną ważną cechę – potra­fił słu­chać tego, co inni mają do powie­dze­nia.

Godzina 23.10

Gdy wło­żyła klucz w zamek, drzwi się otwo­rzyły. W progu stała szczu­pła bru­netka o mio­do­wych oczach, ukry­tych pod oku­la­rami w czer­wo­nych opraw­kach.

– Ja kie­dyś zawału przez cie­bie dostanę – jęk­nęła Jowita, spo­glą­da­jąc z tro­ską w oczach na Matyldę.

– Ty, zawału? – Matylda weszła do środka, a za nią wpły­nął aro­mat papie­ro­sowo-alko­ho­lowy. – Jak się będziesz na mnie czaić pod drzwiami, to się prze­stra­szę i umrę. Zoba­czysz, że tak będzie.

– Nie cza­iłam się. Myśla­łam, że nie możesz sobie pora­dzić z klu­czami, i dla­tego pode­szłam…

– Ty, dziecko, za dużo nie myśl. Ja jesz­cze sobie daję radę ze wszyst­kim. A drzwi to otwo­rzy­ła­bym nawet bez klu­cza. Ty wiesz, że prze­cho­dzi­łam spe­cjalne szko­le­nie.

Przy­sta­nęła przy wie­szaku, zdej­mu­jąc buty, a potem lekką kurtkę.

– U nas takich kur­sów nie było. Jedyny poważny kurs to ten w Pile, zna­czy tech­nik kry­mi­na­li­stycz­nych…

– O wła­śnie, uczą was tam jakichś tech­nik, a drzwi bez klu­cza to żaden młody poli­cjant nie otwo­rzy, nie mówiąc już o wła­mie do auta czy odpa­le­niu na krótko.

– Nie mów, że potra­fi­ła­byś zwę­dzić auto? – teraz Jowita poważ­nie zain­te­re­so­wała się opo­wie­ścią. Wie­działa, że Matylda jest kobietą róż­nych talen­tów, ale o jej umie­jęt­no­ściach wła­my­wa­cza, i to takich naby­tych pod­czas poli­cyj­nych szko­leń, ni­gdy wcze­śniej nie sły­szała. No ale ona prze­cież musiała tych szko­leń odbyć sporo. Matylda Kacz­ma­rek była bowiem eme­ry­to­waną mili­cjantką. Przez wiele lat pra­co­wała w wydziale docho­dze­niowo-śled­czym Komendy Głów­nej Mili­cji Oby­wa­tel­skiej, a swoją karierę zakoń­czyła w stop­niu pod­puł­kow­nika. Ode­szła ze służby w dzie­więć­dzie­sią­tym pierw­szym roku, mimo że wery­fi­ka­cję prze­szła bez naj­mniej­szego pro­blemu i mogła jesz­cze pra­co­wać w two­rzą­cej się poli­cji. Stwier­dziła jed­nak, że jej świat, który znała dosko­nale, odcho­dzi w prze­szłość, a ona jak praw­dziwy aktor wie, kiedy powinna zejść ze sceny. I zeszła, choć w duchu nie­raz żało­wała tej decy­zji. Ni­gdy jed­nak nie przy­zna­łaby się nikomu, że bra­kuje jej tej codzien­nej dawki adre­na­liny, którą daje praca na naj­wyż­szych obro­tach. Pró­bo­wała więc szu­kać cze­goś w zastęp­stwie, ale to nie taka pro­sta sprawa. Kry­mi­nały, które czy­tała namięt­nie, nie mogły zastą­pić praw­dzi­wego życia. Dla­tego, gdy nada­rzała się oka­zja, zaj­mo­wała się wyja­śnia­niem zaga­dek ze swego naj­bliż­szego oto­cze­nia. Jak cho­ciażby ta sprawa tajem­ni­czego spadku, który otrzy­mał jej dawny pod­władny Bro­ni­sław. Godzinę temu usta­lili, że wyru­szają nad morze już jutro, bo nie ma na co cze­kać. Bro­nek co prawda się nieco opie­rał i wolał sprawę zała­twić na spo­koj­nie, son­du­jąc wszyst­kie jej zawi­ło­ści tele­fo­nicz­nie, ale była sze­fowa jak zwy­kle wzięła sprawy w swoje ręce.

– Jeśli ty myślisz, że ja ci dam umrzeć na wer­salce, to się grubo mylisz. Tacy ludzie czynu jak my giną na polu chwały, a nie we wła­snym łóżku.

– Ale ja się jesz­cze nie wybie­ram…

– Może i nie, ale jeśli będziesz sie­dział na tyłku, to w końcu pad­niesz któ­re­goś dnia i będzie po tobie. I dla­tego dzię­kuj Bogu, że masz mnie pod ręką. Pakuj się, bo jutro wyjeż­dżamy.

– Zaraz, jak jutro? A bilety? Prze­cież nie mamy bile­tów. Trzeba pójść na dwo­rzec i kupić miej­scówki. Prze­cież nie poje­dziemy bez miej­scó­wek. Nie zamie­rzam stać przez całą drogę. To kilka godzin jazdy, a ja nie dam rady tyle wystać na kory­ta­rzu…

– Bro­ni­sław, to jest prze­cież dwu­dzie­sty pierw­szy wiek. W pocią­gach nie ma już tłoku, wszyst­kie miej­sca są nume­ro­wane i dla­tego sprze­dają tyle bile­tów, ile jest miejsc. Sta­nie na kory­ta­rzach to już odle­gła prze­szłość, tak mi się przy­naj­mniej zdaje. A poza tym nie trzeba już cho­dzić do kasy bile­to­wej na Cen­tral­nym.

– A co, prze­nie­śli gdzieś kasy? – zdzi­wił się Bro­ni­sław, który bar­dzo rzadko jeź­dził pocią­gami. Ostatni raz zda­rzyło mu się to w 1992 roku, kiedy jechał do Lublina w odwie­dziny do brata księ­dza, obcho­dzą­cego rocz­nicę świę­ceń kapłań­skich. Wtedy rze­czy­wi­ście stał przez całą drogę w przej­ściu mię­dzy wago­nami, prze­wiało go i naba­wił się prze­zię­bie­nia. Na szczę­ście był wów­czas nieco młod­szy i jakoś dał sobie radę z tą nie­byt kom­for­tową jazdą, ale musiał odcho­ro­wać jej skutki.

– Ni­gdzie kas nie prze­nie­śli. Są tam, gdzie były, na Dworcu Cen­tral­nym w dal­szym ciągu. I na­dal się tło­czą przed nimi ludzie tak jak w latach osiem­dzie­sią­tych.

– Czyli trzeba by iść wcze­śnie rano do kolejki.

Ta per­spek­tywa naj­wy­raź­niej nie przy­pa­dła do gustu byłemu mili­cjan­towi.

– Bro­nek, tam się tło­czą tro­glo­dyci o cia­snych hory­zon­tach, któ­rzy men­tal­nie są jesz­cze zato­pieni w dzie­więt­na­sto­wiecz­nym sosie bogo­oj­czyź­nia­nych tra­dy­cji. Oni potrze­bują kole­jek, bo w nich czują się u sie­bie, ale my jeste­śmy nowo­cze­śni i podą­żamy z duchem czasu. Dla­tego bilety kupu­jemy w inter­ne­cie.

– Ano tak, jasne – potwier­dził Bro­ni­sław. – Tyle że ja nie mam inter­netu, bo mi się coś stało i kom­pu­ter mi się nie łączy, i muszę wezwać jakie­goś maj­stra, żeby…

– Ty nic nie musisz robić. Inter­net jest w tele­fo­nie.

Matylda wydo­była z prze­past­nej torebki smart­fona, któ­rego dostała od wnuka Franka na uro­dziny. Począt­kowo miała pewne obawy, czy powinna zanu­rzać się w świat wir­tu­al­nej rze­czy­wi­sto­ści za pomocą tele­fonu, który pozba­wiony był przy­ci­sków. Ale jej opory szybko prze­ła­mała Jowita, obie­cu­jąc, że zrobi jej szybki kurs. Matylda, która zawsze chciała ucho­dzić za kobietę nie­bo­jącą się wyzwań, nie miała innego wyj­ścia. Dwa dni póź­niej sur­fo­wała po sieci z łatwo­ścią, o jaką wcze­śniej ni­gdy by się nie podej­rze­wała. Dla­tego też, mając już kilka tygo­dni doświad­czeń, z pew­no­ścią sie­bie cha­rak­te­ry­zu­jącą wszyst­kich tych, któ­rzy pory­wają się z motyką na słońce, posta­no­wiła kupić bilety przez tele­fon. Jakoś się udało, bo pół godziny póź­niej oboje byli już posia­da­czami bile­tów z War­szawy do Koło­brzegu w pierw­szej kla­sie przy oknach. Pociąg odjeż­dżał z War­szawy Cen­tral­nej o godzi­nie 7.59. Jedy­nym man­ka­men­tem tego połą­cze­nia była prze­siadka w Pozna­niu. Matylda sły­szała, że na tam­tej­szym dworcu po remon­cie podobno nawet miej­scowi nie mogą sobie pora­dzić ze zna­le­zie­niem odpo­wied­niego peronu. Ale to nie było naj­waż­niej­sze. Dla niej istotne było to, że – zamiast sie­dzieć w domu – jadą w nie­znane, by wyja­śnić kwe­stię spadku. Była prze­ko­nana, że to mini­śledz­two, które wspól­nie popro­wa­dzą, będzie dosko­nałą roz­rywką, znacz­nie bar­dziej intry­gu­jącą niż nie­które kiep­skie kry­mi­nały pisar­skich gwiazd.

Jowita zamknęła drzwi i prze­krę­ciła zamek. Matylda ruszyła do kuchni.

– Kawy się napi­jesz? – zapy­tała.

– Nie wiem, czy nie za późno.

– A co, boisz się, że nie zaśniesz? Nic się nie przej­muj. Przy­naj­mniej, jak nie będziesz spała, docze­kasz się męża. Jak wróci do domu, będzie miał z kim poga­dać, bo ja strzelę sobie jesz­cze małą czarną i idę do łóżka. Jutro muszę wcze­śnie wstać. Trzeba się spa­ko­wać…

– Wyjeż­dżasz gdzieś?

– No, na taką jakby wycieczkę nad morze jadę.

– Nic nie mówi­łaś wcze­śniej, że się gdzieś wybie­rasz.

Matylda nalała wody do elek­trycz­nego czer­wo­nego czaj­nika w białe kropki i włą­czyła go. Wydo­była z wiszą­cej szafki brą­zową puszkę, pamię­ta­jącą jesz­cze półkę w pewe­xie, nabrała jedną miarkę kawy, po czym wsy­pała ją do bia­łego kubka. Uwiel­biała taką parzoną i nie miała naj­mniej­szego zamiaru prze­rzu­cić się na kawę z eks­presu, mimo licz­nych prób nakło­nie­nia jej do zmiany przy­zwy­cza­jeń czy­nio­nych przez Franka i Jowitę. Matylda była uparta. Zre­zy­gno­wała z kawy w szklance, gdy kilka lat temu stłu­kła ostat­nią praw­dziwą szklankę i zmu­szona została do zasto­so­wa­nia kubka. Ale na tym zakoń­czyła się ta kawowa rewo­lu­cja.

Nalała wrzątku, kubek posta­wiła na bla­cie stołu i usia­dła na krze­śle. Kuch­nia urzą­dzona była w dość nie­ty­powy spo­sób. Gdyby ktoś chciał krę­cić film o latach sie­dem­dzie­sią­tych, mógłby ze spo­ko­jem wyko­rzy­stać to wnę­trze, nie zmie­nia­jąc w nim w zasa­dzie niczego. Jedy­nym ukło­nem w stronę nowo­cze­sno­ści był elek­tryczny czaj­nik. Pozo­stałe ele­menty wystroju, jak meble w bia­łej okle­inie i sprzęt AGD, czyli lodówka i piec gazowy, wypro­du­ko­wano pod koniec rzą­dów towa­rzy­sza Gierka. Do tego ściany wyło­żone były modną wów­czas, a dziś już kom­plet­nie zapo­mnianą boaze­rią z sosno­wych, lakie­ro­wa­nych desek. Nad sto­łem, na ścia­nie, wisiała mar­twa natura nama­lo­wana przez Jerzego Dudę-Gra­cza, którą ślą­ski malarz wyko­nał na spe­cjalne zamó­wie­nie Gustawa, męża Matyldy, gdy mło­dzi mał­żon­ko­wie wpro­wa­dzali się do tego miesz­ka­nia. Jak na stan­dardy odbu­do­wa­nego cen­trum mia­sta było ono wiel­kie. Miało pra­wie sto metrów i skła­dało się z pię­ciu pokoi z kuch­nią i obszerną łazienką. Znaj­do­wało się w samym środku War­szawy, w pię­tro­wej kamie­nicy, która została wznie­siona nie­mal od pod­staw po woj­nie. Przy­działy w niej dosta­wali ludzie bli­sko zwią­zani z wła­dzą, tak jak Gustaw, który był waż­nym funk­cjo­na­riu­szem MO. Ślą­zak z krwi i kości do War­szawy przy­je­chał wraz z ekipą Gierka w 1971 roku. W mili­cji zro­bił bły­sko­tliwą karierę, dosłu­żyw­szy się stop­nia gene­rała. To wła­śnie w Pałacu Mostow­skich Matylda, młoda, dobrze zapo­wia­da­jąca się mili­cjantka, poznała swo­jego Gucia, gdy ten był jesz­cze kapi­ta­nem. Zaraz po ślu­bie prze­pro­wa­dzili się na Nowy Świat do miesz­ka­nia służ­bo­wego, które po latach udało się jej wyku­pić na wła­sność. Dwa lata temu do War­szawy spro­wa­dził się jej wnuk Fra­nek. Chło­pak prze­niósł się tu z Piły, gdzie została jego narze­czona Jowita. Gdy oka­zało się, że dziew­czyna jest w ciąży, Matylda zde­cy­do­wała, że mło­dzi nie mogą być tak daleko od sie­bie, i zapro­po­no­wała im, żeby oboje zamiesz­kali u niej. Przy­jęli pro­po­zy­cję babci z wdzięcz­no­ścią, zado­wo­leni, że mogą wresz­cie być razem. Pro­ble­mem była tylko kwe­stia pracy. Fra­nek miał przy­dział do komendy sto­łecz­nej, a Jowita, też poli­cjantka, była na eta­cie w Pile. I tu do akcji wkro­czyła Matylda. Kazała dziew­czy­nie napi­sać poda­nie o prze­nie­sie­nie w związku z ciążą i pla­no­wa­nym ślu­bem. Jowita napi­sała, choć była prze­ko­nana, że nie da się tej sprawy zała­twić zbyt szybko. Nie doce­nili babci. Oka­zało się, że sze­fem kadr w komen­dzie jest jej dawny pod­władny. Tydzień po zło­że­niu poda­nia etat Jowity został prze­nie­siony do War­szawy. Ledwo zdą­żyła się zapo­znać z ludźmi pra­cu­ją­cymi w jej wydziale, a już po dwóch mie­sią­cach poszła na zwol­nie­nie lekar­skie. Wró­ciła przed trzema tygo­dniami, a ich córeczka Wero­nika zaczęła edu­ka­cję żłob­kową, w któ­rej dzieci uczą się przede wszyst­kim odpor­no­ści na wszel­kiego rodzaju infek­cje.

– Nie mówi­łam, bo nie wie­dzia­łam. Dopiero teraz wyszło, że trzeba jechać.

Jowita usia­dła naprze­ciwko. Musiała przy­znać w duchu, że jakoś ten wyjazd Matyldy wcale jej nie zasko­czył. Bab­cia co chwilę wpa­dała na jakiś eks­tra­wa­gancki pomysł, więc wyjazd zapla­no­wany w nocy i zre­ali­zo­wany rano nie był niczym nad­zwy­czaj­nym.

– Co to za pilna sprawa? – zapy­tała.

– Sprawa taka, że trzeba pomóc Bro­ni­sła­wowi, bo wiesz, jaki on jest. Dostał dom w spadku nad morzem i nie wie, czy może go przy­jąć, więc trzeba to dokład­nie zba­dać.

– A, już rozu­miem – dziew­czyna uśmiech­nęła się pod nosem. – Roman­tyczny wyjazd z Bron­kiem.

– Nic nie rozu­miesz – prych­nęła Matylda, która nie zno­siła żad­nych komen­ta­rzy na temat ich rela­cji. Prawda, że spę­dzali ze sobą sporo czasu, ale w końcu nie mieli niczego cie­kaw­szego do roboty. Oboje byli owdo­wiali i mieli do tego całą masę wspól­nych wspo­mnień. Ale żeby zaraz doszu­kać się w tym roman­so­wego wątku? – Muszę mu pomóc, bo sobie sam nie pora­dzi. Wiesz, jak to jest z męż­czy­znami.

Jowita poki­wała głową. Wie­działa swoje. Matylda i Bro­ni­sław nie mogli żyć bez sie­bie i nawet jeśli nie zda­wali sobie z tego sprawy, to i tak zacho­wy­wali się jak stare dobre mał­żeń­stwo.

– To kiedy wra­casz?

– Powin­nam powie­dzieć: „Bóg raczy wie­dzieć” albo lepiej: „Dia­bli wie­dzą”, ale ze względu na mój świat war­to­ści świec­kich i jak naj­bar­dziej laic­kich, czyli racjo­nal­nych, powiem: „Cho­lera wie”.

Godzina 23.50

– Mar­cinku, czy ty przyj­dziesz w końcu dzi­siaj do łóżka, hę? – zawo­łała Dżesi.

– Tak, kiciu, już idę, jesz­cze tylko muszę spraw­dzić kilka rze­czy. Nie mogę poje­chać, jeśli sobie wszyst­kiego nie popa­kuję. Wiesz, w czym rzecz – wyja­śni­łem, wrzu­ca­jąc do fol­deru w kom­pu­te­rze notatki, które jak zwy­kle mia­łem poroz­rzu­cane po całym ekra­nie. Nie zamie­rza­łem brać ze sobą lap­topa, wystar­czył mi mój tele­fon, z któ­rego mogłem z łatwo­ścią wejść do chmury i odpa­lić dowolny plik. Ale żeby go otwo­rzyć, musia­łem go naj­pierw napeł­nić tymi wszyst­kimi moimi zapi­skami i ska­nami, które były dosłow­nie wszę­dzie. Nie, wcale nie był to żaden bała­gan. Zosta­wia­łem wszystko na wierz­chu, bo w ten spo­sób było mi łatwiej się zorien­to­wać w tym, czym dys­po­no­wa­łem. Taki styl pracy. W końcu każdy ma jakiś spo­sób na robotę. Ja mia­łem wła­śnie taki, pozor­nie bała­ganiarski, ale zawsze wie­dzia­łem, gdzie co jest. No poza takimi rzad­kimi momen­tami, w któ­rych zda­rzało mi się coś tam zgu­bić. Ale na szczę­ście zda­rzało się to nie­sły­cha­nie rzadko. Jestem bowiem czło­wie­kiem dba­łym o szcze­góły.

– Jak zaraz nie przyj­dziesz, to twoja kicia pój­dzie spać i nic wtedy już nie zro­bimy razem. Miauu! Mrrr! – syreny wabiące okręt Ody­se­usza śpie­wały zapewne nie tak pięk­nie, jak Dżesi mru­czała i miau­czała. Ale musia­łem być dzielny i wytrzy­mać jesz­cze przez chwilę. Nie mogłem prze­cież jechać na reali­za­cję repor­tażu bez mojej doku­men­ta­cji. Zbie­ra­łem te papiery i wydruki arty­ku­łów od dwóch mie­sięcy i teraz każdy skra­wek mógł być przy­datny. Musia­łem więc wszystko to mieć pod ręką, dokład­niej pod pal­cem w swoim smart­fo­nie, a syrena musiała jesz­cze tro­chę pocze­kać. Stra­szyła mnie, że zaraz zaśnie i że nic nie będzie z wie­czor­nego barasz­ko­wa­nia, ale ja zna­łem ją zbyt dobrze. Wystar­czyło, że wśli­zgnę się do łóżka i pogła­dzę ją po udzie, a ona zaraz rzuci się na mnie jak wygłod­niała wil­czyca. Taka jest ta moja Dżesi, kobieta piękna, inte­li­gentna i nie­na­sy­cona. Nie wyobra­żam sobie sie­bie bez niej…

– Misiaczku, jak zaraz nie przyj­dziesz, to ja sobie włan­czam jakiś film na Net­fli­xie.

Uśmiech­ną­łem się pod nosem. Nawet to „włan­cza­nie” w jej wyko­na­niu miało swój urok. Ja za to musia­łem się jesz­cze na chwilę odłą­czyć, bo nie mogłem sobie pora­dzić z arty­ku­łem, który gdzieś mi się zawie­ru­szył. To był tekst z lokal­nej gazety, od któ­rego wszystko się zaczęło. Skon­tak­to­wa­łem się z autorką i ona wszystko mi wyja­śniła. Wtedy zain­te­re­so­wa­łem się tą sprawą lokal­nego cudo­twórcy. To zna­czy naj­pierw zain­te­re­so­wała się ta redak­torka, a potem ja. O, jest arty­kuł. Wło­ży­łem go sobie do fol­deru „Bie­żące” i zapo­mnia­łem, że tam wpadł. Tak, to na pewno ten tekst z lokal­nego tygo­dnika.

Cudowne zioła ojca Ber­narda – gło­sił tytuł, który wyda­wał się zupeł­nie neu­tralny. Cudowne zioła znane były prze­cież ludz­ko­ści od zawsze i jak świat długi i sze­roki poma­gały w tajem­ni­czy spo­sób. Oczy­wi­ście oprócz tych, które nie poma­gały. Wspól­nym mia­now­ni­kiem łączą­cym więk­szość takich leków była silna wiara w cuda, a te, jak wia­domo, potra­fią czy­nić tylko święci, czyli ludzie, który poprzez swój spo­sób życia byli zde­cy­do­wa­nie bli­żej Boga niż ci, któ­rzy drogi do bosko­ści nie potra­fili odna­leźć w gąsz­czu innych ziem­skich ście­żek wio­dą­cych na manowce wiary. Tak było i w tym wypadku.