Miasto noży - Wojciech Mucha - ebook + książka

Miasto noży ebook

Wojciech Mucha

4,3
30,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kraków, lata dziewięćdziesiąte XX wieku. Czas, kiedy obraz widziany w telewizyjnych reklamach i odtwarzany na filmach VHS kontrastuje z szarością codziennego życia i bloków z wielkiej płyty.

Miasto noży to nie tylko wstrząsający thriller o brutalnych porachunkach kibiców dwóch krakowskich drużyn – Cracovii i Wisły. To opowieść o tym, co kształtowało ludzi wchodzących w dorosłe życie w pierwszej dekadzie po transformacji ustrojowej. Przenieś się do Polski, o której istnieniu wielu wolałoby nie pamiętać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 493

Oceny
4,3 (12 ocen)
8
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wojciech Mucha

Miasto noży

Redakcja zewnętrzna: Marta Syrwid

Korekta: Martyna Sobótka

Konwersja do ebooka: Mikołaj Jastrzębski

Projekt okładki: Robert Konrad

Text © Copyright by Wojciech Mucha 2019

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Cień Kształtu 2019

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób lub faktycznych wydarzeń jest przypadkowe.

ISBN 978-83-60685-49-5

Wydawnictwo CIEŃ KSZTAŁTU

ul. Żeromskiego 5 m. 64

01-887 Warszawa

e-mail: [email protected]

http://www.cien-ksztaltu.pl

„To dla tych, co zje­dli chleb be­to­no­wych osie­dli”

Adam „PIH” Pie­choc­ki

Mał­pa szedł chod­ni­kiem wzdłuż dłu­gie­go czte­ro­pię­trow­ca i – jak zwykle – uwa­żał, by nie sta­wać na łą­cze­niach płytek. Zresz­tą cho­dził tą dro­gą już tyle razy, że na­wet po ciem­ku umiał­by przejść, nie do­tyka­jąc spo­jeń. Znał wszyst­kie na pa­mięć, po­dob­nie jak pęk­nię­cia i dziu­ry. Po każ­dym zi­mo­wym skuwa­niu lodu przy­bywa­ło ko­lej­nych, ale i do nich przy­zwycza­jał się już po pierw­szych roz­to­pach. Za­trzymał się na koń­cu blo­ku i od­pa­lił przed­ostat­nie­go ka­pi­ta­na.

Ro­zej­rzał się, wo­dząc wzro­kiem po pię­trach. Świa­tła w wie­lu oknach błyska­ły i ga­sły do­kład­nie w rytm ak­cji Eks­tra­dycji. Na trze­cim pię­trze, po­mię­dzy odra­pa­nymi fra­mu­ga­mi, tak­że mi­ga­ło. Pa­weł gwizd­nął prze­cią­gle, wy­pusz­cza­jąc dym z płuc. Fi­ran­ka za­ko­tło­wa­ła się, a drzwi otwo­rzyły, skrzypiąc jak nie­otwie­ra­na od stule­ci bra­ma. Za imi­tują­cą bal­kon ba­rier­ką – zwa­ną tu po swoj­sku wy­pier­dol­ni­kiem – po­ja­wi­ła się po­stać z łysą gło­wą, a w za­sa­dzie – jej ciem­ny, od­cię­ty od świa­tła kon­tur.

– Bar­tek, wy­łaź! – rzucił Mał­pa w ciem­ną prze­strzeń. Nie lu­bił cze­kać, tym bar­dziej w taką sło­tę.

– Dzie­sięć mi­nut! – wy­rwa­ło się z ciem­nej pla­my.

– To otwórz cho­ciaż klat­kę! – od­parł zre­zygno­wa­ny. To „dzie­sięć mi­nut” mo­gło rów­nie do­brze ozna­czać tak­że dwa kwa­dran­se. Mał­pa po­wlókł się w stro­nę bra­my. W gó­rze skrzyp­nę­ło po raz drugi, do­mo­fon za­bzyczał i chło­pak wszedł do środ­ka.

Zga­sił peta na ścia­nie, roz­cie­ra­jąc po­piół obok dzie­sią­tek po­dob­nych śla­dów. Ta klat­ka dość czę­sto sta­no­wi­ła wi­dać po­cze­kal­nię. Tra­dycja trzyma­nia ocze­kują­cych i przyj­mo­wa­nia go­ści na klat­ce scho­do­wej mia­ła zresz­tą swo­je uza­sad­nie­nie. Po pierw­sze – nikt z do­mow­ni­ków nie pod­słuchi­wał, a po drugie – nie trze­ba było wy­sta­wiać się na oce­nę za­moż­no­ści, bo nikt nie tak­so­wał miesz­ka­nia ani człon­ków ro­dzi­ny. Na klat­ce wszyscy byli rów­ni.

Klat­ka scho­do­wa peł­ni­ła rolę osie­dlo­we­go klu­bu, świe­tli­cy, pi­jal­ni, pa­lar­ni, domu scha­dzek i miej­sca na­rad. W co drugim blo­ku trwa­ły wie­czo­ra­mi po­sia­dów­ki na­sto­lat­ków gra­ją­cych w kar­ty, dłu­bią­cych no­żem w ścia­nach i snują­cych pla­ny przy szlu­gu i bu­tel­ce. Gór­ne pię­tra peł­ni­ły do­dat­ko­wo rolę wież ob­ser­wa­cyj­nych, co nie­jed­no­krot­nie przy­da­wa­ło się przy kra­dzie­żach lub ob­cza­ja­niu wro­gich na­jaz­dów.

Mał­pa usiadł na scho­dach i od­pa­lił ostat­nie­go pa­pie­ro­sa. Za­po­wia­da­ło się dłuż­sze cze­ka­nie. Znał do­sko­na­le sy­tua­cję Bro­war­ni­ka. Wie­dział, że nim w klau­stro­fo­bicz­nej prze­strze­ni dwudzie­sto­kil­kume­tro­we­go miesz­ka­nia – po­mię­dzy wóz­kiem in­wa­lidz­kim bra­ta, jego łóż­kiem szpi­tal­nym, swo­im łóż­kiem po­lo­wym, na­roż­ni­kiem ojca i seg­men­tem z pa­mię­ta­ją­cymi póź­ne­go Gier­ka sto­sa­mi za­kurzo­nych ksią­żek i wie­ko­wych pa­pie­rów, płyt gra­mo­fo­no­wych i Bóg wie, cze­go jesz­cze – znaj­dzie obydwa buty, skom­ple­tuje dres i pryśnie się, nie wia­do­mo po co, per­fuma­mi, mi­nie wiecz­ność.

Zdjął kap­tur z krót­ko ostrzyżo­nej gło­wy i za­pa­lił. Pusz­czał kół­ka, strze­la­jąc przy tym wy­sta­ją­cą dol­ną szczę­ką, obiek­tem drwin i przy­czyną prze­zwi­ska, aż wresz­cie zga­sił peta o ścia­nę i roz­tarł jego reszt­ki koło in­nych sza­ro­czar­nych plam po­pio­łu. Splu­nął obok na ścia­nę, wy­jął za­pał­kę i wy­ta­plał jej drew­nia­ną stro­nę w zwil­żo­nym śli­ną tyn­ku. Od­pa­lił i rzucił pod su­fit. Za­pał­ka przy­kle­iła się obok peł­nią­ce­go rolę klo­sza sło­ika po ogór­kach i pło­mie­niem oka­dza­ła su­fit, two­rząc czar­ny okrąg. Su­fit przy­po­mi­nał skle­pie­nie ja­ski­ni i nie tyl­ko z po­wo­du za­pał­cza­nych sta­lak­tytów. Nie tyl­ko su­fit zresz­tą. Po­pa­lo­ne na koń­cach pla­sti­ko­we po­rę­cze, po­wyła­mywa­ne po wie­lo­kroć skrzyn­ki pocz­to­we, któ­re co mniej wy­trzyma­li miesz­kań­cy za­myka­li na małe kłód­ki, na prze­mian dra­pa­ne, ryte i ba­zgra­ne gru­bymi ma­za­ka­mi na­pi­sy: „Me­tal­li­ca”, „Wi­sła kur­wa”, „PO­LI­CJA” z do­ryso­wa­nym fiu­tem, a tak­że cyfry „666” z od­wró­co­nym krzyżem, cała klat­ka no­si­ła śla­dy obec­no­ści dzi­kich. Po chwi­li za­pał­ki skoń­czyły się, a z drugie­go pię­tra, ska­cząc co dwa scho­dy, zbiegł Bro­war­nik.

– No co, kur­wa. Nie moja wina… – rzucił, wy­prze­dza­jąc wy­rzuty. – Sta­ry oglą­dał Eks­tra­dycję i darł się, jak szuka­łem bu­tów, że mu za­sła­niam.

– Moi sta­rzy też nie od­pusz­czą. Masz szlu­ga? – spytał Pa­weł po­jed­naw­czo. Bar­tek bez sło­wa wy­jął z kie­szon­ki or­ta­lio­no­wych spodni dużą pacz­kę ma­xwel­li. Mał­pa wzdrygnął się z obrzy­dze­niem i dwo­ma pal­ca­mi wy­jął imi­tują­ce­go cyga­ret­kę pa­pie­ro­sa.

– Jak ci się nie po­do­ba, to nie pal. Kra­ków nie wio­ska, pa­pie­ro­sy są w kio­skach – ob­ruszył się Bar­tek, pod­pa­lił pa­pie­ro­sy Mał­pie i so­bie. – Chodź­my, Kiki już cze­ka – za­rzą­dził.

Ruszyli przez za­sy­pia­ją­ce osie­dle. Prze­szli przez kwar­tał opusto­sza­łych ogród­ków dział­ko­wych, omi­ja­jąc zna­ne pułap­ki – doły na desz­czów­kę i zwo­je drutu kol­cza­ste­go. Wie­czór był cie­pły, więc w po­rzuco­nych al­ta­nach zbie­ra­li się jesz­cze bez­dom­ni, o czym świad­czyły pło­mie­nie świe­czek, ga­sną­ce na głos kro­ków. Już za chwi­lę przyj­dzie je­sień, żuki prze­nio­są się na naj­wyż­sze pię­tra blo­ków i prze­trwa­ją tak ko­lej­ną zimę, na prze­mian prze­pę­dza­ni przez do­zor­ców i do­kar­mia­ni przez co wraż­liw­szych lo­ka­to­rów. Ten słod­ko-kwa­śny za­pach ludz­kie­go brudu był w zi­mie nie­od­łącz­nym ele­men­tem kla­tek scho­do­wych, wind, piw­nic i pod­da­szy.

Po­de­szli pod bie­gną­cy w po­przek do po­zo­sta­łych blo­ków mrów­ko­wiec – ty­sięcz­nik o kil­ku­na­stu bra­mach i set­kach miesz­kań. Cze­ka­ło tam już na nich kil­ku in­nych.

– Do­bra, to je­dzie­my z kur­wa­mi – za­rzą­dził Bro­war­nik.

* * *

Osie­dla są ta­kie same. Blo­ki z wiel­kiej płyty, roz­rzuco­ne jak kloc­ki po­zo­sta­wio­ne przez nie­sfor­ne­go ol­brzyma: od za­cho­du Eu­ro­py, aż – hen – do Wła­dywo­sto­ku. Przez de­ka­dy pod­le­wa­ne kwa­śnymi desz­cza­mi, wy­ro­słe z be­to­nu, sa­mo­wystar­czal­ne or­ga­ni­zmy. Ciem­ni­ce kla­tek scho­do­wych ze zbro­jo­nymi szyba­mi, przez któ­re wi­dać, że la­tar­nia znów nie świe­ci lub – je­śli świe­ci – za­rys zbli­ża­ją­cych się po­sta­ci, win­dy roz­wo­żą­ce miesz­kań­ców na ko­ryta­rze pię­ter, gdzie za kra­ta­mi prze­ciw­wła­ma­nio­wymi roz­kła­da się na wspól­nym ko­ryta­rzu dy­wa­ni­ki, sta­wia sta­ry fo­tel i po­piel­nicz­kę, i ma się wra­że­nie wła­sne­go, choć prze­cież dzie­lo­ne­go z są­sia­dem przed­sion­ka.

Mał­pa lu­bił pa­trzeć wie­czo­rem na życie to­czą­ce się za nie­za­sło­nię­tymi okna­mi, obok rdze­wie­ją­cych ta­le­rzy sa­te­li­tar­nych i wszyst­kie­go, co z bra­ku miej­sca tra­fia­ło na bal­kon. Pa­trzył na de­ter­mi­nują­ce czas do­mow­ni­ków pul­sują­ce mgnie­nia pro­gra­mów te­le­wi­zyj­nych, roz­świe­tla­ją­cych po­ko­je z ho­no­ro­we­go miej­sca. Ba­wił się w od­ga­dywa­nie, co też w da­nym mo­men­cie jest oglą­da­ne: Żar tro­pi­ków, Tok Szok czy ja­kaś dur­no­ta w ty­pie Xena: wo­jow­ni­cza księż­nicz­ka.

Są­sia­du­ją­ce ze sobą miesz­ka­nia od­róż­nia­ła od sie­bie moc roz­świe­tla­ją­cych je ża­ró­wek, po któ­rych od­gad­nąć moż­na było za­sob­ność port­fe­la. Mał­pa li­czył też seg­men­ty z książ­ka­mi i sy­me­trycz­nie lub przy­pad­ko­wo po­roz­wie­sza­ne na ścia­nach ob­ra­zy, zdję­cia i ma­kat­ki. Po­rów­nywał ob­na­ża­ną przez ja­rze­niów­ki na­gość ścian jed­nych miesz­kań z cie­płem wi­tych przez de­ka­dy gniaz­dek, gdzie świa­tło spod mlecz­nych klo­szy pa­da­ło na plusz mięk­kich za­słon. Wi­dział w tych ma­szynach do miesz­ka­nia wy­sta­wio­ną na przy­pad­ko­wą oce­nę in­tym­ność, gdy ja­kaś para tuli­ła się w tań­cu do na­stro­jo­wej mu­zyki albo gdy po wszyst­kim na tle czer­wo­ne­go pół­mro­ku ryso­wa­ła się pół­na­ga po­stać o twa­rzy roz­świe­tla­nej ża­rem pa­pie­ro­sa. Obok star­sza ko­bie­ta w nie­bie­skiej po­dom­ce mio­ta­ła się nad nie­wi­docz­nym roz­mów­cą, wzno­sząc ręce pod su­fit i – naj­wyraź­niej – krzycząc. Ktoś z miesz­ka­nia na par­te­rze szukał al­ko­ho­lu w bar­ku paź­dzie­rzo­we­go seg­men­tu, na­gus na trze­cim wie­szał w po­śpie­chu ręcz­nik na bal­ko­nie, spie­sząc się, by nikt nie przy­pi­sał mu eks­hi­bi­cjo­ni­zmu. W więk­szo­ści miesz­kań świa­tła mi­ga­ły jed­nak za ko­ta­ra­mi, za­sło­na­mi i fi­ra­na­mi, nie wpusz­cza­jąc wścib­skich oczu są­sia­dów z na­prze­ciw­ka i wzro­ku Mał­py skryte­go pod dasz­kiem roz­dziel­ni elek­trycz­nej. A po­tem świa­tła ga­sły – jed­no po drugim. I ciem­ność okrywa­ła bez­ro­bot­nych nie­spo­koj­nym snem. Spo­koj­nym zaś – idio­tów, za­służo­nym – zmę­czo­nych, szar­pa­nym – al­ko­ho­li­ków, a płyt­kim – cier­pli­we mat­ki.

Blo­ki. Od ich da­chów, z któ­rych wi­dać wie­że ko­ścio­ła Ma­riac­kie­go, szczyty Tatr i ko­mi­ny elek­tro­cie­płow­ni w Łęgu, po pod­zie­mia ufor­tyfi­ko­wa­nych jak schro­ny prze­ciw­ato­mo­we piw­nic. Piw­nic, w któ­rych miesz­kań­cy, jak­by szykując się na ka­ta­klizm, trzyma­ją przed­mio­ty, któ­re „mogą się przy­dać”: sło­iki, me­ble, sztuć­ce, sta­re dy­wa­ny, mied­ni­ce, noc­ni­ki, dziu­ra­we opo­ny, zde­kom­ple­to­wa­ny sprzęt RTV, gwoź­dzie, na­kręt­ki, reszt­ki sma­rów, la­kie­rów, farb i kle­jów. Star­cy, ubo­dzy i za­po­bie­gli­wi – wszyscy – wy­peł­nia­ją piw­ni­ce sło­ika­mi prze­two­rów z da­ta­mi opi­sy­wa­nymi drżą­cą ręką na pa­pie­ro­wej ta­śmie z gę­sią skór­ką: li­piec 1992, czer­wiec 1995 i tak da­lej, aż do wrze­śnia 1997. Nie­któ­rzy wciąż gro­ma­dzą cu­kier i mąkę. Do­świad­czo­nym wo­jen­ną trau­mą i ko­mu­ni­stycz­nym nie­do­bo­rem nie idzie wy­tłuma­czyć, że to nie­po­trzeb­ne, że już nie brak­nie. Gdy po śmier­ci pa­mię­ta­ją­ce­go Sach­sen­hau­sen sta­rusz­ka opróż­nia­no jego miesz­ka­nie, oka­za­ło się, że ska­mie­nia­łe pacz­ki z cu­krem trzymał w jed­nej z bie­liź­nia­rek chyba od cza­su kryzysu kubań­skie­go.

* * *

Mał­pa spoj­rzał na dłoń, któ­rą cia­sno owi­jał sze­ro­ki pas woj­sko­wy ojca. Cięż­ka klam­ra zwi­sa­ła na oko­ło pół me­tra. Wy­star­cza­ją­co, by za­dać cel­ny cios z bez­piecz­nej od­le­gło­ści. Po­zo­sta­li w więk­szo­ści rów­nież nie szli z pustymi rę­ka­mi. Ktoś nie­udol­nie cho­wał pod kurt­ką za­wil­gnię­ty pa­lik, jesz­cze przed chwi­lą pod­trzymu­ją­cy sa­dzon­ki w ogród­kach dział­ko­wych oka­la­ją­cych park, w któ­rym się znaj­do­wa­li, a któ­ry o tej go­dzi­nie omi­ja­li wszyscy miesz­kań­cy oko­licz­nych osie­dli. Ktoś inny miał ze sobą mło­tek, jesz­cze ktoś – zna­le­zio­ny w paw­la­czu me­ta­lo­wy ele­ment od kon­struk­cji na­mio­tu. Wszyst­ko to do­da­wa­ło im pew­no­ści sie­bie, po­dob­nie jak wy­pa­la­ne w po­śpie­chu, cho­wa­ne w wol­nych dło­niach pa­pie­ro­sy. Były obrzy­dli­we – Grot, Mę­skie, Bra­vo. Dwa zło­te za pacz­kę – tyle mógł kosz­to­wać tyl­ko ty­toń dla bez­dom­nych, al­ko­ho­li­ków i na­sto­lat­ków z wą­tłym kie­szon­ko­wym. Tyl­ko Pa­weł mełł w zę­bach ko­lej­ne­go ma­xwel­la od Bro­war­ni­ka.

Wą­ską alej­ką wy­szli z ciem­ne­go par­ku i skie­ro­wa­li się w stro­nę szko­ły. Szli, roz­glą­da­jąc się wo­kół, a Mał­pa po­myślał przez chwi­lę, że za­cho­wują się tro­chę tak, jak­by na tym ob­cym osie­dlu zza każ­de­go drze­wa i sa­mo­cho­du mia­ła ich na­paść chma­ra zbój­ce­rzy. Nic ta­kie­go się nie dzia­ło, czte­ro­pię­tro­we blo­ki Azo­rów sta­ły, nie­zmien­nie sza­re i mil­czą­ce, jak ko­lej­ka w urzę­dzie pra­cy.

Śle­pa, do­cho­dzą­ca do par­ku osie­dlo­wa uli­ca od­dzie­la­ła szko­łę od za­bu­do­wań. Te­raz była pusta i ciem­na. Są­sia­du­ją­ce z nią blo­ki nie mia­ły bal­ko­nów, a je­dynie wy­pier­dol­ni­ki, ta­kie same jak w miesz­ka­niu Bro­war­ni­ka. Skut­ko­wa­ło to tym, że miesz­kań­cy na­wet póź­ną je­sie­nią su­szyli pra­nie na sznurach roz­cią­gnię­tych po­mię­dzy drze­wa­mi ro­sną­cymi nie­re­gular­nie na wy­dep­ta­nych traw­ni­kach. Szko­ła – po­dob­nie jak blo­ki i całe osie­dle – po­wsta­ła w cza­sach Go­muł­ki. Była od­po­wie­dzią na uro­czysto­ści ty­siąc­le­cia chrztu Pol­ski. „Ty­siąc szkół na ty­siąc­le­cie Pań­stwa Pol­skie­go”. Ta na Azo­rach była któ­raś z ko­lei i nie wy­róż­nia­ła się ni­czym szcze­gól­nym od so­bie po­dob­nych, zło­żo­na z ta­kich sa­mych pre­fa­bryka­tów jak po­zo­sta­łe. Be­to­no­we bo­isko, sala gim­na­stycz­na, dwa pię­tra, kil­ka pra­cow­ni z tek­turo­wymi ta­bli­ca­mi: w hi­sto­rycz­nej – Po­czet kró­lów Pol­ski Jana Ma­tej­ki, w geo­gra­ficz­nej – mapy Eu­ro­py i świa­ta, w bio­lo­gicz­nej – prze­krój żaby. Na pierw­szym pię­trze – skle­pik szkol­ny z oran­ża­dą w wo­recz­kach i ga­bi­net wiecz­nie nie­obec­nej hi­gie­nist­ki. Na par­te­rze – świe­tli­ca, w pod­zie­miach – sto­łów­ka, szat­nie i har­ców­ka. Za przy­le­ga­ją­cą do bu­dyn­ku salą gim­na­stycz­ną – miesz­ka­nie woź­nej, któ­rej mąż wła­śnie, do­piw­szy czwar­te piwo, usnął przed te­le­wi­zo­rem.

Prze­szli gę­sie­go przez dziu­rę w ogro­dze­niu i sta­nę­li w cie­niu sali gim­na­stycz­nej, tuż pod trój­ko­lo­ro­wym na­pi­sem „WIEL­KA WI­SŁA” i her­ba­mi drużyn za­przyjaź­nio­nych z fa­na­mi Bia­łej Gwiaz­dy – Ślą­ska Wro­cław, Ja­giel­lo­nii Bia­łystok i Le­chii Gdańsk. Z bo­iska do­bie­ga­ły śmie­chy i gło­śne roz­mo­wy. Tam­ci sta­li w prze­ciw­nym rogu bu­dyn­ku, na wy­so­ko­ści szat­ni ósmych klas – zbi­ci w grup­kę, któ­rą od­ci­na­ło od wrze­śnio­wej sza­rugi kil­ka pa­pie­ro­sia­nych ogni­ków. Nie mo­gli ich wi­dzieć.

Dwuna­stu na ośmiu. Tam­tych szło ła­two po­li­czyć, sta­li w po­bli­żu je­dynej czyn­nej la­tar­ni, rzuca­ją­cej świa­tło na win­kiel bu­dyn­ku. In­truzi mie­li li­czeb­ną prze­wa­gę, nie wie­dzie­li jed­nak, czy tam­ci to ich ró­wie­śni­cy – szes­na­sto-, sie­dem­na­sto­lat­ko­wie, czy może star­si wie­kiem ama­to­rzy wie­czor­nej wód­ki z pla­sti­ko­we­go kub­ka, lub – nie daj Boże – ktoś z Dra­gon­sów – do­bo­ro­wej eki­py chu­li­ga­nów, któ­rych na tym osie­dlu było co naj­mniej kil­ku, a w ca­łym Kra­ko­wie – kil­ku­dzie­się­ciu. Z nimi nie mie­li­by szans, na­wet przy dwukrot­nej prze­wa­dze, a star­cie – w naj­lep­szym ra­zie – skoń­czyło­by się na pod­bi­tych oczach, w gor­szym – na zbie­ra­niu wy­bi­tych zę­bów po­ła­ma­nymi rę­ka­mi.

– Nie ma pier­do­le­nia. Wjeż­dża­my w nich. Słychać, że to Turoń i resz­ta fra­jer­stwa. – Bro­war­nik prze­ko­nywał po­zo­sta­łych i sa­me­go sie­bie, choć nie miał pew­no­ści, kto stoi w grup­ce od­da­lo­nej o kil­ka­dzie­siąt me­trów.

Oczywi­ście, miał pie­tra, któ­re­go ga­sił to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu i zde­cydo­wa­nym wy­ra­zem dzio­ba­tej twa­rzy, scho­wa­nej te­raz w cie­niu kap­tura, spod któ­re­go wi­dać było zro­lo­wa­ną na gło­wie bia­ło-czer­wo­ną ko­mi­niar­kę – do­wód na to, że to on wie­dzie tu prym. Oprócz nie­go czar­ny ko­min miał tyl­ko Mał­pa – to sta­wia­ło ich w hie­rar­chii wy­żej niż po­zo­sta­łych, czę­sto przy­pad­ko­wych uczest­ni­ków wjaz­du. Mał­pa wie­dział, że je­śli ruszą na tam­tych, star­cie bę­dzie nie­uchron­ne. Gdyby za­ata­ko­wa­ni zde­cydo­wa­li się na uciecz­kę, tra­fi­li­by na wy­so­ki płot, któ­ry skutecz­nie by ją spo­wol­nił. To samo cze­ka­ło ich sa­mych, gdyby na­pad­nię­ci oka­za­li się rów­nymi prze­ciw­ni­ka­mi.

– Kto mi się wy­co­fa, jest roz­je­ba­ny – syk­nął Bro­war­nik i pstryk­nął nie­do­pał­kiem w tra­wę. Nikt nie za­pro­te­sto­wał. Za­cią­gnął na twarz ko­mi­niar­kę. – Jaz­da z kur­wa­mi! – krzyk­nął.

Pu­ści­li się bie­giem w stro­nę sto­ją­cych pod la­tar­nią.

– Łooo–wcy – Psó­ó­ó­ów – Cra­aaco­via­aa – wrza­snął Bar­tek, a resz­ta do­łą­czyła się do okrzyku już po pierw­szej sy­la­bie. Pa­weł też wrzesz­czał, pod­świa­do­mie li­cząc, że może tam­ci uciek­ną i star­cie bę­dzie moż­na za­pi­sać na plus bez ko­niecz­no­ści kon­fron­ta­cji. Tam­ci, za­sko­cze­ni, sta­nę­li jak wryci. W ciem­no­ści nad­bie­ga­ją­ca gru­pa wy­glą­da­ła prze­ra­ża­ją­co – ko­mi­niar­ka w bia­ło-czer­wo­ne pasy, twa­rze za­ma­sko­wa­ne ban­da­na­mi, kap­tury na gło­wach i wi­docz­ne uzbro­je­nie. Mał­pa, Bro­war­nik i Kiki bie­gli na po­cząt­ku, jak char­ty rzuco­ne w po­ścig za ucie­ka­ją­cym za­ją­cem, resz­ta bar­dziej truch­ta­ła i wi­dać było, że nie palą się do awan­tury. Ostat­ni wlókł się tem­pem ma­rude­ra, rów­nież li­cząc, że do ni­cze­go nie doj­dzie albo przy­najm­niej – w naj­gor­szym ra­zie – że za chwi­lę bę­dzie po wszyst­kim.

Na­pad­nię­ci prze­czuwa­li naj­gor­sze. Nikt nie mógł do­strzec, że naj­star­szy z nad­cią­ga­ją­cych nie ma jesz­cze osiem­na­stu lat, a naj­młod­szy, wrzuco­ny w sy­tua­cję, któ­ra prze­ra­sta­ła go nie­mal tak samo jak wzór na pole trój­ką­ta, przed dwo­ma ty­god­nia­mi po­szedł do szó­stej kla­sy.

Po chwi­li otuma­nie­nia na­pad­nię­ci zo­rien­to­wa­li się w sy­tua­cji i rzuci­li do uciecz­ki. Czte­rem uda­ło się prze­sko­czyć wy­so­kie ogro­dze­nie, dla resz­ty było już za póź­no. Pierw­sze z cio­sów, któ­re na nich spa­dły, były cha­otycz­ne, jak­by za­da­wa­ne przez nie­umie­ją­ce­go się bić ucznia, któ­ry – wy­koń­czo­ny prze­śla­do­wa­nia­mi – wresz­cie po­sta­no­wił się ze­mścić, bi­jąc na oślep i czym po­pad­nie. Kil­ka osób ko­pa­ło zwi­nię­te­go pod szkol­nym mu­rem na­sto­lat­ka w gra­na­to­wym dre­sie z żół­tymi lam­pa­sa­mi. Inny z na­pad­nię­tych, łysy osi­łek w wy­tar­tej dżin­so­wej kurt­ce i woj­sko­wych spodniach, pod­jął pró­bę wal­ki na pię­ści, i za­pew­ne by ją wy­grał – był wyż­szy i sil­niej­szy od każ­de­go z na­past­ni­ków. Szczę­śli­wie jed­nak uda­ło się go oba­lić, wa­ląc młot­kiem w ra­mię.

– Po no­gach, po no­gach, nie po gło­wie! – krzyk­nął Mał­pa, wi­dząc, że Kiki za­ma­chu­je się pa­li­kiem na gło­wę le­żą­ce­go, cho­wa­ją­ce­go twarz w ra­mio­nach Turo­nia. Przed ty­god­niem Turoń skro­ił pod ko­ścio­łem ko­szul­ki dwóm ma­ło­la­tom, któ­rzy z głupo­ty lub nie­roz­wa­gi po­sta­no­wi­li wra­cać z me­czu, nie dość że sami, to jesz­cze au­to­bu­sem prze­jeż­dża­ją­cym przez te­ren Wi­sły. Pech chciał, że Turoń i resz­ta usta­wi­li się wów­czas na przy­stan­ku i od razu wy­pa­trzyli wro­gów. Mło­dych wy­wle­czo­no z au­to­bu­su i po szyb­kiej kon­tro­li od­kryto ko­szul­ki. I choć skoń­czyło się na kil­ku kop­nia­kach, obaj wra­ca­li na osie­dle nadzy od pasa w górę. Dzi­siej­szy wjazd pod szko­łę miał być od­we­tem.

Oprócz Bro­war­ni­ka, Mał­py i Ki­kie­go – trój­ki pro­wo­dyrów wjaz­du – resz­ta pa­trzyła na ak­cję z boku lub mar­ko­wa­ła cio­sy, do­da­jąc so­bie od­wa­gi prze­kleń­stwa­mi wy­rzuca­nymi le­d­wo zmu­to­wa­nymi gło­sa­mi. Kop­nia­ki, pię­ści i mało zde­cydo­wa­ne ude­rze­nia przy­wle­czo­nymi z par­ku ki­ja­mi spa­da­ły na wi­ślac­kich z co­raz mniej­szym im­pe­tem. A po­tem za­pa­dła ci­sza.

Z czte­rech nie­szczę­śni­ków, któ­rym nie uda­ło się uciec, zo­sta­ło dwóch. Turoń obe­rwał naj­bar­dziej, sie­dział na płask na zie­mi i trzymał się za gło­wę. Drugi z nie­do­bit­ków, ten w dre­sie, ma­rzył tyl­ko o tym, by ni­czym cyborg T–1000 z fil­mu o Ter­mi­na­to­rze prze­to­pić się przez ścia­nę wprost do szat­ni ósmej „D”.

Na­past­ni­cy nie wie­dzie­li, co z nimi zro­bić, zwłasz­cza że ofia­ry pa­trzyły na nich z prze­ra­że­niem, ewi­dent­nie wciąż nie ro­zu­mie­jąc, z kim mają do czynie­nia. Do­cie­ra­ło do nich tyl­ko, że za­ma­sko­wa­ni mają tyle wspól­ne­go z chu­li­ga­na­mi z Łow­ców Psów, że mogą co naj­wyżej być ich chłop­ca­mi na po­sył­ki lub asy­sto­wać przy pi­wie przed me­czem, i to tyl­ko wów­czas, gdy nie mówi się o ni­czym waż­nym. Ten w dre­sie wy­ko­rzystał mo­ment nie­uwa­gi i czmych­nął wzdłuż bu­dyn­ku. Turoń sie­dział skulo­ny z gło­wą w dło­niach, ale i on już chwi­lę temu ode­tchnął w du­chu. Fakt, że od kil­ku­na­stu se­kund nikt go nie ude­rzył i że – po­mi­mo wszyst­ko – nie krwa­wi, utwier­dzał go w prze­ko­na­niu, że wjaz­du do­ko­na­li tacy, jak on: aspi­rują­cy. Wi­dział to zresz­tą po ich wą­tłych po­sturach i ciu­chach, z któ­rych więk­szość sta­no­wi­ły, je­śli nie li­che pod­rób­ki z Kle­pa­rza lub Tan­de­ty, to bez­barw­ne ubra­nia, ja­kich peł­no na prze­cięt­nym uczniu każ­dej szko­ły. Tak, to był chcą­cy się wy­ka­zać na­rybek, mło­dzi, któ­rych po obu stro­nach Błoń jest co naj­mniej kil­ku­set.

– To za ma­ło­la­ci­ka, kur­wo – ryk­nął Mał­pa, sto­jąc nad nim. Za­mach­nął się i ude­rzył go pa­sem w ple­cy, a Bro­war­nik z ca­łej siły kop­nął go w go­leń, tak że Turoń aż zwi­nął się z bólu, krzycząc w nie­bo­gło­sy. Krzyk za­głuszył zbli­ża­ją­cy się dźwięk sy­re­ny.

– Spier­da­la­my! – krzyk­nął ktoś i wszyscy rzuci­li się do uciecz­ki. Dro­gę do par­ku po­ko­na­li w kil­ka­na­ście se­kund, ko­tłując się przez chwi­lę przy dziu­rze w ogro­dze­niu. Wbie­gli w alej­kę, wrzuci­li kije po­mię­dzy ogród­ki dział­ko­we. Ten z młot­kiem po­sta­no­wił jesz­cze za­koń­czyć wjazd moc­nym ak­cen­tem i za­da­jąc drugi cios tego wie­czo­ra, wy­bił nim przed­nią szybę w sta­rej sko­dzie 105, sto­ją­cej na koń­cu śle­pej ulicz­ki. Po­tem wszyscy roz­płynę­li się w ciem­no­ści.

Po chwi­li Turoń wy­zbie­rał się do kupy i otrze­pał ubra­nie. Oce­nił stra­ty. Nie było źle. Oprócz po­twor­ne­go bólu nogi miał tyl­ko kil­ka guzów na gło­wie i za­bło­co­ną kurt­kę. Splu­nął prze­kleń­stwem i otrze­pał się w bla­sku la­tar­ni. Spoj­rzał na uli­cę, z któ­rej do­cho­dził sy­gnał, i po któ­rej po chwi­li prze­mknął wóz stra­ży po­żar­nej. Obi­ty prze­lazł przez kra­tę i po­szedł w stro­nę osie­dlo­we­go baru.

*

Było już do­brze po dwudzie­stej drugiej, kie­dy czer­wo­ny volk­swa­gen golf trze­ciej se­rii za­trzymał się na koń­cu par­kin­gu przy osie­dlo­wym pa­wi­lo­nie. Nie­licz­ne la­tar­nie i od­le­głość od blo­ków spra­wia­ły, że w oba­wie przed zło­dzie­ja­mi nikt nie zo­sta­wiał tu sa­mo­cho­du na noc. Te­raz, oprócz gol­fa, stał tu tyl­ko wro­śnię­ty w zie­mię, ogo­ło­co­ny ze wszyst­kich moż­li­wych czę­ści wrak sta­re­go fia­ta 131 mi­ria­fio­ri i przy­kryty bre­zen­to­wą plan­de­ką wie­ko­wy tra­bant ja­kie­goś eme­ryta. Wko­ło pa­no­wa­ła ci­sza. Skle­py już po­za­myka­no i je­dynie po drugiej stro­nie uli­cy, na przy­stan­ku, ma­ja­czyła po­stać spóź­nio­ne­go pa­sa­że­ra, wy­pa­trują­ce­go ostat­nie­go au­to­bu­su w stro­nę cen­trum.

W gol­fie zgasł sil­nik, ale z sa­mo­cho­du nikt nie wy­siadł. Tyl­ko ktoś przy­kle­jo­ny no­sem do przy­ciem­nio­nej fo­lią szyby do­strzegł­by w środ­ku dwie po­sta­cie. Roz­błysła za­pal­nicz­ka i szyba od stro­ny pa­sa­że­ra opu­ści­ła się na kil­ka cen­tyme­trów. Wil­got­ne po­wie­trze je­sien­nej nocy przyj­mo­wa­ło dym pa­pie­ro­sa i nio­sło dźwię­ki mu­zyki z gło­śni­ków.

– Love Pa­ra­de 19971, do­bry ko­cur. No­wość – po­wie­dział Ja­nusz zwa­ny Hersz­tem, ki­wa­jąc gło­wą z uzna­niem. Sie­dział roz­par­ty w lot­ni­czym fo­te­lu i wiel­ki­mi pal­ca­mi bęb­nił w kok­pit nad schow­kiem. – Wzią­łem z gieł­dy w nie­dzie­lę, do­pier­do­lił­bym basu, ale przy­pał – do­dał, nie słysząc apro­ba­ty kie­row­cy, Pio­tra Złot­nic­kie­go, Gol­de­na.

Gol­den mil­czał, pa­trząc w szybę po swo­jej stro­nie. Wie­dział do­sko­na­le, że może je­dynie po­chwa­lić tę łupa­ni­nę albo mil­czeć. Wo­lał mil­czeć i wy­pa­trywać kło­po­tów za pa­sem traw­ni­ka od­dzie­la­ją­cym par­king od uli­cy. Wy­pa­trywał kło­po­tów, przed któ­rymi mógł – a jesz­cze bar­dziej tych, przed któ­rymi nie mógł – uchro­nić go nóż, któ­ry le­żał w skó­rza­nej po­chwie w pół­ce drzwi auta. Był to nóż Gur­khów, krót­ka dwudzie­sto­cen­tyme­tro­wa re­pli­ka bro­ni używa­nej przez ne­pal­skich wo­jow­ni­ków. Prze­sąd gło­si, że taki nóż, raz wy­cią­gnię­ty z po­chwy, nie może wró­cić na miej­sce, nim nie za­zna krwi. Piotr, co praw­da, nie był prze­sąd­ny, jed­nak za każ­dym ra­zem, gdy wyj­mo­wał go – czy to do po­le­ro­wa­nia, czy zwyczaj­nie, ze znudze­nia, by przyj­rzeć się od­bi­ciu w ostrzu – upusz­czał no­żem kro­plę krwi z pal­ca. Nig­dy tak­że nie po­zwa­lał ni­ko­mu do­tykać za­krzywio­ne­go ostrza.

– Ma­ło­la­cik brał pięć dych po dwa-pięć. Z po­przed­nie­go pa­kie­tu się roz­li­czył, więc jak te­raz też da ma­mo­nę, to mu zej­dę na dwa--zero – mó­wił Herszt do mil­czą­ce­go szo­fe­ra, ob­li­cza­jąc, ile nar­ko­tyków może sprze­dać nowy di­ler, na któ­re­go cze­ka­li. – Na­wet, po­wiem ci, Pio­trek, żre te­mat na tym osie­dlu. Jak ma pięć dych, to z każ­dej dy­chy zro­bi trzyna­ście gra­mów, zgo­ni je po trzydzie­ści zło­tych. Dla mnie ty­siąc, na czysto pięć­set, dla nie­go pra­wie też ty­siąc – li­czył na głos. – No, kur­wa, chyba się mu opła­ca, co? – rzucił to­nem do­bre­go sze­fa, któ­ry wła­śnie od­jął so­bie od ust, by jego naj­lep­szy pra­cow­nik mógł na­kar­mić wy­głod­nia­łą dzia­twę.

Te­mat żarł. Ma­ri­hu­a­na scho­dzi­ła co­raz le­piej. W Pol­sce na­sta­ła era hip-hopu. Już nie tyl­ko Kar­ram­ba, Li­roy i Wzgó­rze Ya-Pa 3 świę­ci­ły tryum­fy, ale po­ja­wi­li się tak­że Na­gły Atak Spa­wa­cza, a przede wszyst­kim – po­znań­ski Slums At­tack. Ich wy­da­na za­le­d­wie przed kil­ku­na­sto­ma ty­god­nia­mi Zwykła Co­dzien­ność2 była prze­grywa­na z ka­se­ty na ka­se­tę, aż do za­je­cha­nia ma­te­ria­łu. Naj­wię­cej dla biz­ne­su Hersz­ta i Gol­de­na zro­bił jed­nak ślą­ski Ka­li­ber 44 i ich psy­cho­de­licz­na płyta Księ­ga Ta­jem­ni­cza. Pro­log3. Życie osie­dli sta­wa­ło się te­ma­tem, a na­sto­lat­ki za­uwa­żyły, że zwykła co­dzien­ność jest nie tyl­ko ich lo­kal­ną spra­wą, ale nor­mą, jak kraj dłu­gi i sze­ro­ki. W tę zwykłą co­dzien­ność trze­ba było wsta­wić choć tro­chę od­mia­ny. I tu, jak oj­ciec naj­lep­szy, po­ja­wiał się Herszt i jego kie­ro­wa­ny przez Gol­de­na czer­wo­ny golf.

– Opła­ca się, Ja­nusz, wia­do­mo, że się opła­ca. Tyl­ko, kur­wa, gdzie on jest? Sto­imy tu jak piz­dy i wy­star­czy, że byle suka nas zre­pe­ci4 i jest ko­niec – od­po­wie­dział Gol­den.

„Masz ta­kich łep­ków trzydzie­stu ty­go­dnio­wo, więc to­bie też się opła­ca”, do­dał w myślach. Sie­dział wy­pro­sto­wa­ny, z gło­wą wbi­tą w za­głó­wek sa­mo­cho­du, ba­da­jąc oko­li­cę sza­rymi ocza­mi. Był nie­wie­le młod­szy od Hersz­ta, ale jego wy­spor­to­wa­na syl­wet­ka i względ­ny brak na­ło­gów (poza za­mi­ło­wa­niem do gol­den ame­ri­ca­nów) zwięk­sza­ły tę róż­ni­cę o ko­lej­ne kil­ka lat. Co­tygo­dnio­wy ob­jazd osie­dli wy­kań­czał go. Ma­rzył, by być już w domu. Nie bez po­wo­du. W tor­bie na tyl­nym sie­dze­niu sa­mo­cho­du, w nie­dba­le rzuco­nym ple­ca­ku le­ża­ło jesz­cze kil­ka­na­ście za­wi­nię­tych w fo­lię alu­mi­nio­wą pa­kie­tów z ma­ri­hu­a­ną. Każ­dy skrupulat­nie od­wa­żo­ny na dzie­więć gra­mów, skutecz­nie uda­ją­cych dzie­siąt­kę. Prze­chwyce­nie ta­kiej ilo­ści to sła­wa, awans i splen­dor dla każ­de­go po­li­cjan­ta. Je­śli do­dać do tego pli­ki bank­no­tów wy­pycha­ją­ce kie­sze­nie spodni Hersz­ta, do­sta­wa­ło się go­to­wy ma­te­riał do wie­czor­ne­go wy­da­nia Kro­ni­ki Kra­kow­skiej, a może na­wet ogól­no­pol­skich Wia­do­mo­ści.

– Nic nie bój, Złot­nic­ki, nic się nie sta­nie, Ma­ło­la­cik za­raz bę­dzie. Luz, blu­es, cap­puc­ci­no – rzucił Herszt i od­pa­lił ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa.

Zza pa­wi­lo­nu wy­je­chał krót­ki jelcz li­nii 154 i za­trzymał się na przy­stan­ku. Drzwi otwo­rzyły się z sy­kiem, a wie­ko­wy po­jazd prze­chylił się lek­ko w stro­nę kra­węż­ni­ka. Do środ­ka wsiadł je­dyny wy­cze­kują­cy. Jed­no­cze­śnie przez tyl­ne drzwi wy­sko­czyła po­stać w kap­turze i szyb­kim kro­kiem skie­ro­wa­ła się w kie­run­ku gol­fa. Au­to­bus od­je­chał w ostat­nią tego dnia tra­sę, a ten, któ­ry z nie­go wy­siadł, ci­snął przed sie­bie, trzyma­jąc ręce w kie­sze­niach i co ja­kiś czas rzuca­jąc na boki ner­wo­we spoj­rze­nia. Po chwi­li był już przy sa­mo­cho­dzie.

– So­ró­wecz­ka, kur­wa, gna­łem jak po ogień. Jesz­cze te­raz ostat­nią piąt­kę pu­ści­łem i jed­ne­go studen­to­wi – rzucił do Hersz­ta. Ten opu­ścił szybę i opar­ty na łok­ciu, tak­so­wał go z po­gar­dą. Małe oczka tkwią­ce głę­bo­ko w po­krytej kruczo­czar­nym za­ro­stem, na­la­nej i zna­czo­nej wie­lo­let­ni­mi za­nie­dba­nia­mi twa­rzy wpa­trywa­ły się w mło­de­go di­le­ra i prze­wier­ca­ły go na wy­lot. Mil­cze­nie trwa­ło dłu­gą mi­nutę. Mło­dy spu­ścił wzrok, uda­jąc, że jest mu on nie­zmier­nie po­trzeb­ny przy grze­ba­niu w kie­sze­niach or­ta­lio­no­wej kurt­ki.

– Tu hajs. – Po­dał gru­be­mu zwi­tek bank­no­tów spię­ty gum­ką re­cep­tur­ką. Herszt bez sło­wa ze­rwał gum­kę, ob­li­zał pa­luch i prze­li­czył bank­no­ty, z któ­rych więk­szość sta­no­wi­ły dzie­się­cio- i dwudzie­sto­zło­tów­ki. Stęk­nął i bez­skutecz­nie usi­ło­wał we­pchnąć utarg do ja­snych je­an­sów opi­na­ją­cych wiel­kie udo. Szło mu cięż­ko, więc zre­zygno­wał i nie spusz­cza­jąc wzor­ku z chło­pa­ka, scho­wał zwi­tek do kie­sze­ni or­ta­lio­no­wej blu­zy Adi­da­sa. Wresz­cie wy­grze­bał ple­cak z tyl­ne­go sie­dze­nia, wy­jął z nie­go pięć alu­mi­nio­wych kulek, z któ­rych każ­da wy­glą­da­ła jak zgnie­cio­ne w dło­niach sre­ber­ko od spo­rej cze­ko­la­dy, i po­dał je di­le­ro­wi.

– Masz dziś pięć­dzie­siąt po dwa­dzie­ścia – za­rzą­dził, mem­ła­jąc za­ga­szo­ne­go kie­pa. – Znaj fart i spier­da­laj. Wi­dzę cię w nie­dzie­lę na sta­dio­nie. I – kur­wa! – nie przy­noś mi wię­cej ta­kie­go sia­na! – Herszt wy­jął z po­wro­tem po­gnie­cio­ne pie­nią­dze, za­ci­snął je w ol­brzymiej dło­ni, po­gro­ził di­le­ro­wi, po czym ci­snął zmal­tre­to­wa­ną śred­nią kra­jo­wą do ple­ca­ka, a ple­cak rzucił za sie­bie. – Je­dzie­my! – za­żą­dał i pstryk­nął nie­do­pa­łek w traw­nik.

Piotr od­pa­lił sta­cyj­kę, za­mknął szybę i golf ruszył po­wo­li w stro­nę wy­jaz­du z par­kin­gu, po czym skrę­cił w stro­nę cen­trum mia­sta. Mło­dy za­ci­snął w kie­sze­niach pię­ści na nar­ko­tykach i czmych­nął mię­dzy blo­ki. Po chwi­li zza pa­wi­lo­nu po pra­wej stro­nie wy­ło­nił się nie­bie­ski volk­swa­gen trans­por­ter – ra­dio­wóz o nume­rze bocz­nym 187, a za nim – gra­na­to­wy po­lo­nez caro po­li­cji krymi­nal­nej. Oba wje­cha­ły w osie­dle na wy­ga­szo­nych świa­tłach.

* * *

W 1997 roku Kra­ków ma w naj­szer­szym miej­scu trzy ki­lo­me­try. Tyle wy­no­si od­le­głość od pół­noc­ne­go koń­ca mo­stu Pił­sud­skie­go do koń­ca uli­cy Dłu­giej. To tyl­ko tro­chę wię­cej niż w dzie­więt­na­stym stule­ciu, kie­dy tuż za Bra­mą Flo­riań­ską moż­na było spo­tkać han­dla­rzy sta­rzyzną i chło­pów z pod­kra­kow­skich wsi. To dla­te­go Bra­my nie zbu­rzo­no – miesz­kań­cy we­wnętrz­ne­go krę­gu krę­ci­li no­sa­mi, oba­wia­jąc się, że śmie­ci i smród z tar­go­wi­ska na Kle­pa­rzu będą wdzie­rać się w ob­ręb Ryn­ku.

Dziś tury­ści pro­wa­dza­ni wko­ło Ryn­ku jak owce na pa­stwi­sku zba­cza­ją wpraw­dzie cza­sem z tra­sy i tra­fia­ją do owia­nej złą sła­wą i na­zna­czo­nej ko­mu­ni­stycz­nym ro­do­wo­dem No­wej Huty z jej so­cre­ali­stycz­ną od­mien­no­ścią, ale tu, na Kro­wo­drzę, Prąd­nik, Ko­złó­wek, Azo­ry, Pro­ko­cim, Wolę Du­chac­ką czy Kur­dwa­nów, nie za­pusz­cza­ją się nig­dy.

Bo Kra­ków to Ka­zi­mierz, Sta­re Mia­sto, da­lej do Alej Trzech Wiesz­czów. Po prze­kąt­nej – ron­do Mo­gil­skie z są­da­mi i zruj­no­wa­nym „szkie­le­to­rem”, po prze­ciw­le­głej – Bło­nia i dwa sta­dio­ny – Wi­sły i Cra­co­vii. I ko­niec. Resz­ta Kró­lew­skie­go Mia­sta jest tak ni­ja­ka, że wy­sa­dzo­ny tu miesz­ka­niec przed­mieść Lip­ska, Cze­la­biń­ska lub przy­bu­da­pesz­tań­skiej Új­bu­dy czuł­by się jak w domu. To sy­pial­nie, na któ­rych koń­czą się li­nie ko­mu­ni­ka­cyj­ne i ko­lej­ne dni miesz­kań­ców. Lu­dzie żyją tu po swo­je­mu i je­dynie z ko­niecz­no­ści albo przez przy­pa­dek do­sta­ją się cza­sem w ob­ręb mu­rów Sta­re­go Mia­sta, jak dzie­więt­na­sto­wiecz­ne śmie­ci.

* * *

– Gdzie on jest? Już pra­wie pół­noc, a jutro idzie do szko­ły! – Mat­ka Mał­py cho­dzi­ła po kuch­ni, ner­wo­wo pa­ląc ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa. Caro, choć moc­ne jak ma­cho­ra, nie po­ma­ga­ły na ner­wy. Od­cho­dzi­ła od zmysłów, jak za­wsze, gdy syn nie wra­cał o umó­wio­nej go­dzi­nie. Zda­rza­ło się to już na tyle czę­sto, że ta wciąż atrak­cyj­na ko­bie­ta oprócz pa­pie­ro­sów mu­sia­ła zwięk­szyć też ilość kła­dzio­nej na wło­sy far­by, a co za tym idzie – czę­sto­tli­wość wi­zyt u fryzje­ra. – Ma­rek, zrób­że coś z nim, prze­cież ja osza­le­ję, a ty so­bie sie­dzisz jak ba­sza! – mó­wi­ła przez ścia­nę ma­łej kuch­ni do sie­dzą­ce­go na ka­na­pie przed te­le­wi­zo­rem męża, któ­ry – jak co czwar­tek – oglą­dał talk show Na każ­dy te­mat.

– Na da­chu wie­żow­ca Pol­sa­tu wy­lą­do­wał he­li­kop­ter i wy­siadł z nie­go… – nio­sło się z od­bior­ni­ka.

Oj­ciec Paw­ła pew­nie i by coś zro­bił, pro­blem w tym, że nie za bar­dzo miał po­mysł co.

– Co zdzia­łam? Dam mu za­kaz, to w ogó­le prze­sta­nie wra­cać ze szko­ły przed wie­czo­rem. Wi­dzisz, że nic do nie­go nie do­cie­ra, taki wiek – uciął, li­cząc, że to za­koń­czy ja­ło­wą dys­kusję.

Tym­cza­sem w te­le­wi­zo­rze Ma­riusz Szczygieł, wy­stro­jo­ny w mod­ną, za­pi­na­ną na czte­ry guzi­ki, lśnią­cą czar­ną ma­rynar­kę, taką samą ko­szulę i zło­ty kra­wat, przed­sta­wiał go­ści. Pierw­szym miał być Pa­weł Kukiz. Ubra­ny w nie­od­łącz­ną skó­rza­ną kurt­kę mu­zyk przy­szedł, by opo­wie­dzieć o swo­im an­ty­kle­ryka­li­zmie…

– Czy ty mnie w ogó­le słuchasz?! Wiek?! Ja w jego wie­ku cho­dzi­łam do li­ceum, a mat­ka po­zwa­la­ła mi wy­cho­dzić z ko­le­żan­ka­mi raz na mie­siąc, i to po­po­łu­dniem! Ty, chyba że o czymś nie wiem, byłeś w tech­ni­kum i oj­ciec też trzymał cię krót­ko! – krzycza­ła mat­ka.

– Ka­siu, to były inne cza­sy, każ­dy musi się wy­szumieć. – Męż­czyzna wes­tchnął i pod­niósł się sprzed te­le­wi­zo­ra, zo­sta­wia­jąc roz­pra­wia­ją­cych o bi­skupach dzien­ni­ka­rza i mu­zyka. Wszedł do kuch­ni, sta­nął za żoną i ob­jął ją w pa­sie, chwyta­jąc dłoń­mi za bio­dra, po czym przy­warł do niej ca­łym cia­łem. – Z drugiej stro­ny, my też nie byli­śmy świę­ci… – wy­szep­tał z na­dzie­ją. Ko­bie­ta gwał­tow­nie od­wró­ci­ła gło­wę, gdy chciał lek­ko ugryźć ją w ucho, wy­sunę­ła się z ob­jęć i po­szła do du­że­go po­ko­ju, zo­sta­wia­jąc męża z rę­ka­mi w po­wie­trzu. Ten tyl­ko wes­tchnął i oparł się blat kuchen­ny.

Po­de­szła do okna w du­żym po­ko­ju.

– Zo­bacz, pusto na uli­cy, gdzie on znów łazi, prze­cież nie moż­na sie­dzieć u ni­ko­go do tej go­dzi­ny! Zrób coś, Ma­rek, bo mnie od­wio­zą do Ko­bie­rzyna*! – Głos ko­bie­ty przy­brał hi­ste­rycz­ny ton. Spu­ści­ła w dół ża­lu­zje i prze­krę­ci­ła je, cięż­ko wzdycha­jąc, po czym usia­dła na ka­na­pie i od­pa­li­ła ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa, wy­dmu­chu­jąc dym w stro­nę pod­ło­gi. Pa­weł był ich je­dynym dziec­kiem. Owszem, może za wcze­snym, uro­dził się, gdy mia­ła za­le­d­wie dzie­więt­na­ście lat, ale po­świę­ci­ła się dla nie­go roli mat­ki tak, jak tyl­ko umia­ła. Mar­twi­ła się o nie­go tak­że tak, jak tyl­ko mat­ka po­tra­fi.

Oj­ciec Paw­ła wró­cił do po­ko­ju.

– Do­brze. Przyj­dzie, to tym ra­zem po­roz­ma­wiam z nim po mę­sku – burk­nął.

– Ani się waż go ude­rzyć, Ma­rek! – szyb­ko za­re­ago­wa­ła ko­bie­ta. Do­sko­na­le wie­dzia­ła, że w domu męża sznur od że­laz­ka zaj­mo­wał ho­no­ro­we miej­sce obok smyczy dla psa i dłu­giej po­nie­miec­kiej łyż­ki do bu­tów. To mia­ła być prze­stro­ga, by ani jemu, ani żad­ne­mu z jego ro­dzeń­stwa nie plą­ta­ły się po gło­wie głupie po­mysły. Ta­kie re­alia były za­pew­ne co­dzien­no­ścią w co drugim ślą­skim domu, gdzie twar­de ręce gór­ni­ków za­pew­nia­ły nie tyl­ko wikt, ale i były gwa­ran­cją ci­szy po szych­cie*. Z tego też po­wo­du ani Mar­ko­wi, ani pię­cior­gu jego ro­dzeń­stwa nie prze­szło na­wet przez myśl, by ła­do­wać się w ta­kie kło­po­ty, w ja­kie ła­do­wał się jego syn.

Zre­zygno­wa­ny męż­czyzna opadł na ka­na­pę i wró­cił do Kuki­za i Szczygła, któ­rzy da­lej roz­pra­wia­li o pur­pura­tach i ka­ta­ba­sach.

– Co za idio­tyzm! – Zde­ner­wo­wał się jesz­cze bar­dziej, wy­łą­czył te­le­wi­zor i spoj­rzał na prze­ciw­le­gły, po­grą­ża­ją­cy się w ciem­no­ści blok. Za­czynał pa­dać deszcz, a w nie­licz­nych miesz­ka­niach bliź­nia­czo mruga­ły, na­sta­wio­ne za­pew­ne na Pol­sat, te­le­wi­zo­ry.

*

Mał­pa z Ki­kim i Bro­war­ni­kiem spa­li­li jesz­cze dwie luf­ki skuna na przy­pie­czę­to­wa­nie uda­nej ak­cji, po czym ro­ze­szli się do do­mów. Pa­weł wło­żył dło­nie w kie­sze­nie kurt­ki i z kap­turem na gło­wie czła­pał w stro­nę swo­je­go blo­ku. Sznurów­ki zmo­kłych bu­tów maj­da­ły mu się wo­kół przy­dep­ta­nych dżin­sów, zro­bi­ło się prze­ni­kli­wie zim­no, sło­ta wy­płuki­wa­ła piach spo­mię­dzy płytek i zmie­nia­ła chod­nik w szuro­wi­sko. W ciem­no­ści trud­no było uwa­żać na łą­cze­nia chod­ni­ka, klu­czył więc, za­ta­cza­jąc się przy tym jak pi­jak. Wszedł w ostat­nią alej­kę wio­dą­cą wzdłuż głów­nej uli­cy osie­dla. Po le­wej gó­ro­wa­ły dzie­się­cio­pię­tro­we blo­ki, usta­wio­ne w wi­docz­ny z lotu pta­ka szyk bo­jo­wy, po pra­wej miał ciem­no­mo­krą ścia­nę żywo­pło­tu ogród­ków dział­ko­wych.

– Czte­rysta dwa­dzie­ścia czte­ry, czte­rysta dwa­dzie­ścia pięć… – li­czył w myślach. Pod­czas każ­de­go po­wro­tu do domu dbał, by dro­ga róż­ni­ła się choć tro­chę od tej, któ­rą po­ko­nał dzień wcze­śniej, choć­by było to omi­nię­cie trze­pa­ka albo nad­licz­bo­we przej­ście przez uli­cę, w tę i z po­wro­tem. Cyfrę, któ­ra wy­cho­dzi­ła mu z tego spa­ce­ro­we­go rytua­łu, skrzęt­nie no­to­wał. Nie ro­bił od tego ustępstw, chyba że akurat ko­goś spo­tkał i ów zde­cydo­wał się to­wa­rzyszyć mu przez dłuż­szą chwi­lę. A je­że­li nie chciał to­wa­rzyszyć, Pa­weł przy­sta­wał, zbywał na­po­tka­ne­go i sta­rał się wró­cić do miej­sca, w któ­rym mu prze­szko­dzo­no. Cza­sem, w spo­sób wręcz nie­zno­śny, wy­dłuża­ło to dro­gę, nic jed­nak na to nie mógł po­ra­dzić. We­wnętrz­ny im­pe­ra­tyw był sil­niej­szy od zdro­we­go roz­sąd­ku.

Ta­kich rytua­łów od za­wsze miał całą masę. Przy­cho­dzi­ły zni­kąd i znie­wa­la­ły go. Róż­ni­ły się od sie­bie. Wśród nich było trzykrot­ne splu­wa­nie na zie­mię w ocze­ki­wa­niu na win­dę (na­wet ukrad­kiem, gdy wraz z nim cze­ka­ła akurat ta wy­suszo­na sta­ro­ścią są­siad­ka z siat­ka­mi peł­nymi za­kupów lub nie­lu­bia­ny wą­sa­ty spo­łecz­niak z ostat­nie­go pię­tra). Były też po­sta­no­wie­nia, że je­śli „coś się wy­da­rzy, to sta­nie się coś in­ne­go”, któ­re skut­ko­wa­ły na przy­kład tym, że wy­pa­trywał kon­kret­nych ma­rek sa­mo­cho­dów, by sa­me­mu sie­bie za­pew­nić, że mat­ka da mu kie­szon­ko­we. Wie­dział też, ile razy w ubie­głym roku miał czkaw­kę i ile razy się ma­stur­bo­wał. No­tes pi­sa­ny jemu tyl­ko zna­nym szyfrem ob­fi­to­wał w po­dob­nie ab­sur­dal­ne sta­tyst­ki, któ­rych li­cze­nie, po­dob­nie jak rytua­ły, de­sta­bi­li­zo­wa­ły jego życie. No bo pół­go­dzin­ne ocze­ki­wa­nie, aż przej­ście dla pie­szych miną czte­ry oso­bo­we sa­mo­cho­dy i au­to­bus, może de­sta­bi­li­zo­wać życie. Oj tak, ten im­pe­ra­tyw był na­praw­dę ka­te­go­rycz­ny. Przy­cho­dził fa­la­mi, któ­re w nie­któ­rych dniach skutecz­nie od­ci­na­ły go od rze­czywi­sto­ści. Z re­guły jed­nak koń­czyło się na li­cze­niu i ka­ta­lo­go­wa­niu rze­czywi­sto­ści. Te­raz szedł więc i li­czył, a spa­lo­ny skun cią­żył mu co­raz bar­dziej, wy­dłuża­jąc czas w nie­na­ruszal­nej przez bodź­ce ze­wnętrz­ne stre­fie rytua­łów. Ko­lej­ne me­try wy­ła­nia­ły się z nie­re­al­nej rze­czywi­sto­ści i zni­ka­ły za ple­ca­mi w rów­nie nie­ist­nie­ją­cej prze­strze­ni.

Tym ra­zem nie było mu jed­nak dane do­li­czyć się kro­ków. Bo choć wi­dział już swój blok, gdzie na szó­stym pię­trze sa­mot­nie świe­ci­ło się okno w du­żym po­ko­ju, i choć był już przy ostat­nim za­krę­cie, to przy czte­rysta sie­dem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym kro­ku piach tuż przed nim gwał­tow­nie za­zgrzytał, a dro­gę za­je­cha­ły mu gra­na­to­wy po­lo­nez caro i po­li­cyj­ny volk­swa­gen trans­por­ter o nume­rze bocz­nym 187.

Mał­pa nie miał szan­sy zo­ba­czyć i usłyszeć sa­mo­cho­dów. Oba – jak wy­cho­dzą­ce z ukrycia dra­pież­ne zwie­rzę­ta – zbli­żyły się po­wo­li na wy­ga­szo­nych świa­tłach i za­je­cha­ły mu dro­gę z dwóch stron, nie­mal styka­jąc się ma­ska­mi.

– Ręce z kie­sze­ni, zdejm ka­puzę, do­kumen­ty! – Snop świa­tła la­tar­ki po­ra­ził go, wy­rywa­jąc z otuli­ny liczb i kro­ków. Dreszcz prze­biegł mu po cie­le i do­pie­ro wte­dy Mał­pa po­czuł, że jest prze­mo­czo­ny do su­chej nit­ki. Oba auta sta­ły tak bli­sko sie­bie, że nie prze­ci­snął­by się mię­dzy nimi na­wet chu­dy jak szcza­pa Bro­war­nik. Po le­wej stro­nie stał po­lo­nez, z któ­re­go spo­glą­da­ło dwóch taj­nia­ków. Po pra­wej miał do­brze zna­ny ra­dio­wóz „one eight se­ven” – zwa­ny tak od nume­ru bocz­ne­go i ozna­cza­ją­cy pa­ra­graf mor­der­stwa w ko­dek­sie kar­nym Ka­li­for­nii. W środ­ku roz­po­znał sie­dzą­ce­go za kie­row­ni­cą dziel­ni­co­we­go i jego pra­wą rękę – mło­de­go po­ste­run­ko­we­go Do­bo­sza.

Zna­ną na osie­dlu po­li­cyj­ną lan­da­rę ochrzcił na­zwą „one eight se­ven” Dyr­da, je­den z racz­kują­cych ra­pe­rów. Fa­scyno­wał się gan­ga­mi z Los An­ge­les i wi­dział w lo­kal­nych gli­nia­rzach ty­po­wych prze­śla­dow­ców czar­no­skó­rych miesz­kań­ców przed­mieść LA. Nie mylił się zbyt­nio, a na­zwa szyb­ko przy­lgnę­ła do jed­ne­go z dwóch ra­dio­wo­zów lo­kal­ne­go ko­mi­sa­ria­tu.

– Ręce! – Głos dziel­ni­co­we­go ukryte­go za ra­żą­cym świa­tłem la­tar­ki wy­brzmiał sta­now­czym to­nem. Przez otwar­tą szybę volk­swa­ge­na lu­stro­wał prze­ni­kli­wie Mał­pę. Chło­pak przy­po­mi­nał skrzyżo­wa­nie stra­cha na wró­ble z mo­krym wor­kiem na śmie­ci. Or­ta­lio­no­we spodnie i kurt­ka le­pi­ły się do nie­go, a buty pro­si­ły o re­ani­ma­cję ka­lo­ryfe­rem. Bez sło­wa wy­jął ręce z kie­sze­ni, zdjął kap­tur i z dłoń­mi pod­nie­sio­nymi na wy­so­kość klat­ki pier­sio­wej stał bez ruchu, od­wra­ca­jąc wzrok od strumie­nia świa­tła

– Zo­bacz, Do­bosz, jaki zja­ra­ny! – krzyk­nął dziel­ni­co­wy do drugie­go sie­dzą­ce­go w ra­dio­wo­zie po­li­cjan­ta, po czym otwo­rzył drzwi i wy­sko­czył na chod­nik. Nie spusz­cza­jąc la­tar­ki z Mał­py, za­szedł go od tyłu, chwycił twar­dą dło­nią za kark i pchnął na ma­skę taj­niac­kie­go po­lo­ne­za.

Dziel­ni­co­wy był czter­dzie­sto­kil­kulet­nim wiel­kim gru­ba­sem w stop­niu sier­żan­ta, któ­ry te­sty spraw­no­ścio­we znał je­dynie ze słysze­nia. Na ko­mi­sa­ria­cie pra­co­wał do­pie­ro od trzech lat, ale w tej czę­ści mia­sta – bez zbyt­nich suk­ce­sów już od koń­ca lat osiem­dzie­sią­tych. Nie­po­wo­dze­nia za­wo­do­we re­kom­pen­so­wał so­bie prze­świad­cze­niem, że jest dłu­gim ra­mie­niem wła­dzy ze­sła­nym na szcze­gól­nie nie­bez­piecz­ny od­ci­nek – osie­dle. Trzymał te­raz roz­płasz­czo­ne­go Mał­pę za kark na roz­grza­nej bla­sze po­lo­ne­za i przy­ci­skał go do niej z ca­łych sił. Sa­mo­chód ugiął się na re­so­rach. Po­li­cjant dwo­ma kop­nia­ka­mi roz­sze­rzył Paw­ło­wi nogi i ski­nął trium­fal­nie gło­wą do sie­dzą­cych w środ­ku taj­nia­ków. Ci nie wy­glą­da­li na za­do­wo­lo­nych.

– Co ty, kur­wa, ro­bisz? Pchaj go na swo­je­go rzę­cha! – rzucił sie­dzą­cy w po­lo­ne­zie krymi­nal­ny, wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi. Z twa­rzy przy­po­mi­nał bul­do­ga pro­kura­to­ra McCa­be’a. On i jego wą­sa­ty kie­row­ca byli nie­po­cie­sze­ni, że włą­czo­no ich do pa­tro­lu kra­kow­skich osie­dli. Mu­sie­li to­wa­rzyszyć kra­węż­ni­kom w ich go­ni­twach za zło­dzie­ja­mi ro­we­rów, uci­sza­niu li­ba­cji i prze­trzą­sa­niu kie­sze­ni na­sto­lat­kom. Chu­dy wą­sacz za kie­row­ni­cą tyl­ko wes­tchnął, za­pa­lił pa­pie­ro­sa i spo­glą­dał za szybę w drzwiach, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na in­ter­wen­cję.

– Spo­koj­nie, to zna­ny łe­bek – dy­szał dziel­ni­co­wy do taj­nia­ków. – Chodź tu, Do­bosz! – za­wo­łał do part­ne­ra.

Tam­ten wy­sko­czył z volk­swa­ge­na, obiegł go i rzucił się na Paw­ła.

– Do­kumen­ty, gnoj­ku! – krzyk­nął do nie­mo­gą­ce­go się ruszyć Mał­py.

– Prze­cież mnie pan zna i wie, jak się na­zywam! – wy­dyszał Pa­weł.

– Nie pyskuj, gno­ju! – Łapa Do­bo­sza z mo­krym pla­śnię­ciem spa­dła Mał­pie na twarz, przy­gnia­ta­jąc ją do po­lo­ne­za tak, że przód taj­niac­kie­go wozu aż za­bu­jał się jak re­so­rak.

Chu­dy wy­siadł z po­lo­ne­za i trza­snął drzwia­mi, od­cho­dząc na kil­ka kro­ków, a bul­do­go­wa­ty z obrzy­dze­niem pa­trzył na sce­nę roz­grywa­ją­cą się na ma­sce ich sa­mo­cho­du. Mię­dzy wy­cie­racz­ka­mi zgar­nia­ją­cymi z szyby deszcz Mał­pa do­strzegł jego skrzywio­ną gębę. Wi­dział, jak nie­do­wie­rza­ją­cym wzro­kiem wo­dzi po przed­sta­wie­niu ma­ją­cym przy­po­mi­nać prze­szuka­nie.

– Gdzie masz to­war, ćpunie?! – Dziel­ni­co­wy, dy­sząc, od­dał po­ste­run­ko­we­mu la­tar­kę, któ­rą do tej pory świe­cił chło­pa­ko­wi w oczy, i za­czął prze­grze­bywać kie­sze­nie Mał­py. Z we­wnętrz­nej kie­sze­ni or­ta­lio­nu wy­cią­gnął czar­ną okład­kę z do­kumen­ta­mi i za­czął prze­rzucać fo­lio­we stro­nicz­ki. Okład­ka była wy­pcha­na na­klej­ka­mi, me­czo­wymi bi­le­ta­mi, wy­cin­ka­mi pra­so­wymi i no­tat­ka­mi z ko­lej­nych za­li­czo­nych rytua­łów, któ­re każ­de­go wie­czo­ra chło­pak prze­pi­sy­wał do no­te­su.

– Nic nie ma – prych­nął po­li­cjant, po czym rzucił okład­kę w bło­to, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na le­gi­tyma­cję szkol­ną, któ­rej przed chwi­lą się do­ma­gał. – Kie­sze­nie… – za­sa­pał.

Ta­kie re­wi­zje były co­dzien­no­ścią i ulu­bio­ną za­ba­wą dziel­ni­co­we­go. W ten spo­sób uprzykrzał życie roz­wydrzo­nym gów­nia­rzom. Prze­szuka­nie czę­sto koń­czyło się w ten spo­sób, że po­zba­wio­ny bu­tów i skar­pe­tek je­niec mu­siał – ku ucie­sze po­li­cjan­tów – drep­tać w bło­cie i ze spuszo­ną do ko­lan bie­li­zną wy­ko­nać se­rię przy­sia­dów, któ­re mia­łyby „sfal­sy­fi­ko­wać po­dej­rze­nie o ukryciu w od­bycie nie­do­zwo­lo­nych sub­stan­cji lub przed­mio­tów po­cho­dzą­cych z kra­dzie­ży”. To był stan­dard, za któ­ry na osie­dlu dziel­ni­co­we­go szcze­rze nie­na­wi­dzo­no. On sam mścił się w ten spo­sób za nie­udol­ność, któ­ra po­sta­wi­ła go na koń­cu ran­kin­gu kra­kow­skich stró­żów pra­wa. Suk­ce­sów miał istot­nie nie­wie­le, je­śli nie li­czyć wy­krycia siat­ki zło­dziei zło­mu i uda­rem­nie­nia wła­ma­nia do kio­sku Ruchu (spraw­cy zbie­gli). Szczę­śli­wie dla chło­pa­ka, bul­do­go­wa­ty z po­lo­ne­za nie miał ocho­ty pa­trzeć na sa­dystycz­ne za­pę­dy gru­ba­sa.

– Do­bra, kur­wa. Ko­niec tego! Spi­suj, jak masz spi­sy­wać, i je­dzie­my. Jesz­cze sześć go­dzin, a ty tu ko­lej­ny raz od­pier­da­lasz cyr­ki. Pusz­czaj źrób­ka* do domu i spier­da­la­my na sta­cję – rzucił do dziel­ni­co­we­go. Jego part­ner ode­tchnął z ulgą, wsiadł do sa­mo­cho­du, prze­tarł wąsy i ski­nął po­ta­kują­co do part­ne­ra.

– Masz fart, jesz­cze się spo­tka­my – wark­nął na to dziel­ni­co­wy. – Się wie, pa­nie aspi­ran­cie, też mam ich dość – do­dał w stro­nę taj­nia­ka kon­fi­den­cjo­nal­nym to­nem.

Do­bosz pu­ścił Mał­pę, któ­re­go pra­wy, roz­grza­ny od sil­ni­ka po­lo­ne­za po­li­czek przy­po­mi­nał te­raz czer­wo­ny pla­cek.

– Spier­da­laj do domu – rzucił to­nem, jak­by wła­śnie da­ro­wał mu życie.

– Na der­by idziesz? – rzucił nie­ocze­ki­wa­nie do Mał­py niż­szy z taj­nia­ków. O dzi­wo zro­bił to to­nem po­jed­naw­czym, jak­by chciał uspo­ko­ić Paw­ła. Chło­pak po­krę­cił gło­wą w spo­sób nie­wy­ra­ża­ją­cy ni­cze­go kon­kret­ne­go.

Po­lo­nez z taj­nia­ka­mi wy­co­fał się na uli­cę i ruszył w stro­nę wy­lo­tu z osie­dla, za­raz za nim po­dą­żył volk­swa­gen dziel­ni­co­we­go. Mał­pa chwi­lę pa­trzył za za­ni­ka­ją­cymi za ro­giem po­jaz­da­mi, pod­niósł z zie­mi okład­kę i cof­nął się dwa kro­ki. Otrze­pał or­ta­lion z desz­czu i przy­ło­żył mo­krą dłoń do roz­pa­lo­nej twa­rzy. Z kap­tura wy­cią­gnął zro­lo­wa­ną ko­mi­niar­kę, któ­rą szczę­śli­wie zdą­żył tam scho­wać przed po­li­cjan­ta­mi.

– Czte­rysta osiem­dzie­siąt, czte­rysta osiem­dzie­siąt je­den… – Po­ma­sze­ro­wał w stro­nę domu. W oknie po­ko­ju ro­dzi­ców było już ciem­no.

* * *

Sie­dzie­li w trój­kę na opar­ciu ław­ki sto­ją­cej przy koń­cu czte­ro­pię­tro­we­go blo­ku. Krą­żył jo­int, co chwi­la wy­bu­cha­ły śmie­chy. Wła­śnie prze­stał pa­dać deszcz, więc po­sta­no­wi­li wy­sko­czyć jesz­cze na przed­sen­ną zjar­kę.

– Twarz nie­zła, do­bre cyc­ki, nogi krzywe, krót­kie ja­kieś. Mo­głyby się z Diną na nogi za­mie­nić – roz­wo­dził się nad osie­dlo­wymi pięk­no­ścia­mi sie­dem­na­sto­la­tek w blu­zie z kap­turem.

Po­da­wa­li so­bie skrę­ta, a słod­ki dym uno­sił się w wil­got­nym po­wie­trzu. Miej­sce mie­li tro­chę przy­pa­ło­we – nie spo­sób było do­strzec stąd ewen­tual­ny pa­trol po­li­cji i w ra­zie cze­go nie było gdzie ucie­kać. Lu­bi­li tu jed­nak sie­dzieć, kąt był tak­że poza za­się­giem wzro­ku wścib­skich miesz­kań­ców. Do za­uł­ka nikt nie­pro­szo­ny się nie za­pusz­czał, ław­ka sta­ła pod wierz­bą pła­czą­cą, z boku i z tyłu oto­czo­na była ścia­ną gę­ste­go żywo­pło­tu, a z trze­ciej stro­ny – po­zba­wio­ną okien bocz­ną ścia­ną blo­ku. Na ścia­nie ktoś że­gnał się z sza­cun­kiem: „Gufi sprze­dał. JEST PA­PIER” – gło­sił na­pis.

Do­no­sze­nie po­li­cji – nie­za­leż­nie od tego, czy spo­wo­do­wa­ne sła­bym cha­rak­te­rem, wy­mu­sze­niem ze­znań, czy świa­do­mą współ­pra­cą – ozna­cza jed­no: je­steś mar­twy. Po­dej­rze­nia za­wsze po­twier­dza się „pa­pie­rem” z akt śledz­twa, ale po­li­cja, pro­kura­tura i sądy nie dba­ły szcze­gól­nie o ano­ni­mo­wość swo­ich in­for­ma­to­rów, więc „pa­pier” znaj­du­je się za­wsze. Krą­ży po­tem po osie­dlu, ko­pio­wa­ny i przed­sta­wia­ny jako cor­pus de­lic­ti, a kon­fi­den­ta spo­tyka za­wsze to samo – splu­wa­nie w twarz, re­gular­ne po­bi­cia, dłu­go­trwa­łe nę­ka­nie skut­kują­ce nie­jed­no­krot­nie wy­pro­wadz­ka­mi w od­le­głe czę­ści Kra­ko­wa, zmia­na­mi szkół i to­wa­rzystwa, choć zła fama oczywi­ście cią­gnie się za nim jak wnętrz­no­ści lub na­wet go wy­prze­dza. Gufi miał pe­cha – wpadł na kra­dzie­ży koł­pa­ków i stwier­dził, że nie bę­dzie sam za wszyst­ko od­po­wia­dać. I choć na ko­mi­sa­ria­cie ze­znał bez pro­to­ko­łu – po pro­stu po­wie­dział obie­cu­ją­cym po­uf­ność po­li­cjan­tom, kto to­wa­rzyszył mu pod­czas kra­dzie­ży – nie spo­dzie­wał się, że przed są­dem bę­dzie mu­siał po­twier­dzić ze­zna­nia. Osta­tecz­nie Gufi wraz z byłymi kam­ra­ta­mi usłysze­li wy­ro­ki w za­wie­sze­niu, ale wy­klę­cie z osie­dla mia­ło dla nie­do­szłe­go gang­ste­ra po­trwać do­żywot­nio.

Nie­któ­rym wy­cho­dzi­ło to na do­bre – zmie­nia­li oto­cze­nie, koń­czyli szko­ły, znaj­do­wa­li pra­cę. Część spa­da­ła jed­nak w re­jo­ny peł­ne so­bie po­dob­nych lu­dzi bez ple­ców, bez przy­ja­ciół, bez per­spek­tyw, wy­klę­tych przez mia­sto, któ­re od­wra­ca­ło od nich twarz za każ­dym ra­zem, gdy się po­ja­wia­li. W tym to­wa­rzystwie na ja­kie­kol­wiek za­sa­dy nie było już miej­sca.

Na koń­cu blo­ku świe­ci­ła się tyl­ko jed­na la­tar­nia, któ­rą zresz­tą – jak wszyst­kie inne na osie­dlu – moż­na było wy­łą­czyć, ko­piąc w pusz­kę z ka­bla­mi. Ża­rzył się tak­że skręt, po­da­wa­ny od pra­wej do le­wej i z po­wro­tem.

– E tam, pier­do­lisz, Are­czek, do­bre cyc­ki… Ja wole dło­nió­wecz­ki. Ta­kie, jak ma ta Agat­ka z de­li­ka­te­sów – zżymał się ubra­ny w czap­kę typu full cap li­ce­ali­sta w ty­pie ko­szyka­rza.

Za­cią­gnął się moc­no dy­mem i wy­pu­ścił chmu­rę; dym utwo­rzył ża­giel, uno­szą­cy się pod da­szek czer­wo­nej czap­ki z lo­giem New York Yan­ke­es, pre­zen­tu od ciot­ki z USA. Wcią­gnął smu­gę przez nos i wy­pu­ścił z po­wro­tem usta­mi, pusz­cza­jąc fo­rem­ne kół­ko i od­da­jąc jo­in­ta ko­le­dze.

– Agat­ka – za­je­bi­sta. Tyl­ko nie­do­stęp­ną zgrywa. Łazi po skle­pie jak dama, jak wę­dli­nę kroi, to ob­ra­żo­na, żeby so­bie pa­zurów nie po­ła­mać – przy­znał Are­czek.

W tym mo­men­cie kil­ka me­trów od ław­ki za­trzymał się ro­wer, na któ­rym sie­dział nie­zna­ny im chło­pak. Wy­glą­da­ło na to, że przy­pad­ko­wo wje­chał w za­ułek, bo od razu za­wró­cił i od­je­chał.

– A ten co, je­ba­ny? – spytał ko­szykarz.

– Nie mam po­ję­cia, ja­kiś la­mus, je­bać go – od­po­wie­dział Are­czek, za­cią­ga­jąc się po raz ko­lej­ny. – Ja do tej Agat­ki to pod­bi­ję. Ostat­nio jak wy­da­wa­ła mi resz­tę, to mnie w dłoń po­gła­ska­ła, a wiesz, że ona się brzydzi wy­da­wać na rękę i za­wsze awan­turuje się z me­ne­la­mi, co przy­no­szą jej kle­pa­ki i bu­tel­ki. Ko­zac­kie ma to ja­ra­nie Ma­ło­la­cik – do­dał i prze­ka­zał wresz­cie jo­in­ta do ostat­nie­go, wy­raź­nie znie­cier­pli­wio­ne­go to­wa­rzysza, któ­ry sie­dział skrzywio­ny jak po wy­pi­ciu octu sied­miu zło­dziei*.

– Kur­wa, ro­man­tyk się zna­lazł. Ależ ty pier­do­lisz, Are­czek. Za­ko­cha­łeś się, a Agat­ka może i do­bra dupa, ale to jak grypa – każ­dy ją miał – od­parł ten trze­ci, ostrzyżo­ny na jeża brunet w sztruk­so­wej kurt­ce z pucha­tym koł­nie­rzem. – Mam ty­pów, co z nią cho­dzi­li do jed­nej kla­sy do spo­żyw­cza­ka, tam na pla­cu Ma­tej­ki, to mi mó­wi­li, że to od­kurzacz do kuta­sów, sy­pie się jak blo­ki na Azo­rach – do­dał, pyka­jąc koń­ców­kę skrę­ta. Miał opi­nię ko­bie­cia­rza, co to żad­nej nie prze­pu­ści. Za­wsze wie­dział, jak roz­ma­wiać z dziew­czyna­mi, pusz­cza­jąc do nich tek­sty, któ­re resz­cie wy­da­wa­ły się że­nują­ce: „gwiaz­decz­ko”, „mi­strzyni” i inne ta­kie. „Ko­biet trze­ba słuchać, mó­wić im, że to, co mó­wią, jest waż­ne i in­te­re­sują­ce, na­wet jak pier­do­lą bzdu­ry”, po­wta­rzał wszyst­kim swo­ją zło­tą za­sa­dę. – Ja mam na przy­kład w kla­sie taką pe­tar­dę. Nosi się, co to nie ona. Na Woli Justow­skiej miesz­ka, ba­na­nó­wa, grzecz­ne ubran­ka, bia­łe ko­szule, w siat­ków­kę gra, skrzyp­ce, pier­do­le­nie o studiach, za­gra­ni­ca, te rze­czy. – Krę­cił jo­in­ta w ustach, śli­niąc go i za­cią­ga­jąc się ma­łymi bu­cha­mi. – Szczuje ta­ki­mi kucyka­mi, pod­ko­la­nów­ka­mi, że niby co to nie ona, grzecz­niut­ka. W ty­pie tej Ale­xii, pio­sen­kar­ki. – Na­peł­nił płuca dy­mem i mó­wił na bez­de­chu. – A jak na do­mów­ce pi­gułę zja­dła, to pierw­sza do śli­ny. Ula­la­la, I love you bej­be5, po­wta­rza­ła i pa­trzyła się w oczy. Bio­rę ją jutro do Equi­nok­su na noc­kę. – Wy­pu­ścił po­tęż­ną chmu­rę.

Tym­cza­sem po­stać na ro­we­rze za­trzyma­ła się przy przej­ściu dla pie­szych na drugim koń­cu blo­ku. Ro­we­rzysta roz­ma­wiał przez chwi­lę z za­ma­sko­wa­nym drybla­sem i od­je­chał. Tam­ten ski­nął ręką i zza ga­ra­ży wy­ło­ni­ło się kil­ka­na­ście osób.

Prze­szli przez uli­cę i we­szli mię­dzy blo­ki. Szyb­ki krok zwia­sto­wał kło­po­ty. Nie­mal każ­dy miał za­wi­nię­ty w nie­prze­zro­czystą re­kla­mów­kę dłu­gi przed­miot. Kro­ki prze­szły w trucht, nie­któ­rzy za­cią­gnę­li na twa­rze ko­mi­niar­ki, inni za­ło­żyli kap­tury. Na migi wy­da­li so­bie ko­men­dy i ruszyli wzdłuż czte­ro­pię­trow­ca, za któ­rym był już tyl­ko za­ułek.

– Co jest, kur­wy pier­do­lo­ne?! Wi­sła Kra­ków się kła­nia! – krzyk­nął za­ma­sko­wa­ny chu­dzie­lec w spor­to­wych adi­da­sach i gra­na­to­wym dre­sie z żół­tymi pa­ska­mi, za­mie­rza­jąc się ki­jem na sie­dzą­cych. Był to ten sam, któ­ry jesz­cze dwie go­dzi­ny temu wta­piał się w ścia­nę szko­ły.

– No, to w pytę! – krzyk­nął prze­ra­żo­ny ko­bie­ciarz w sztruk­so­wej kurt­ce. Nie zdą­żył ze­rwać się z ław­ki, gdy drew­nia­ny pa­lik wy­lą­do­wał mu na szczę­ce. Chło­pak prze­wi­nął się przez ław­kę i spadł na traw­nik. Do­bie­gli ko­lej­ni.

– Co jest, kur­wy? Za­chcia­ło się wam obi­jać na­szych ma­ło­la­tów? Gdzie wasz Herszt, gru­bas pier­do­lo­ny? Gdzie Gol­den? Gdzie Bro­war, ten pe­dał?! – Krzyki in­truzów mie­sza­ły się z za­da­wa­nymi cio­sa­mi i ję­ka­mi bi­tych.

Are­czek zdą­żył tyl­ko ze­sko­czyć z opar­cia. Pię­ści i razy za­da­wa­ne ki­ja­mi po­wa­li­ły go na zie­mię. Zwi­nął się w kłę­bek koło ław­ki, kryjąc gło­wę przed cio­sa­mi i kop­nia­ka­mi.

– Już ko­niec, ko­niec, byki, kur­wa, ko­niec! – krzyczał i bła­gał na­prze­mien­nie, ale nikt go nie słuchał. Ta­kie eg­ze­kucje mają bo­wiem to do sie­bie, że każ­dy chce ude­rzyć, by po­ka­zać się przed in­nymi i unik­nąć póź­niej­szych wy­mó­wek o opie­sza­łość.

Wy­da­wa­ło się, że naj­bar­dziej ucier­piał amant w kurt­ce z ko­żusz­kiem. To jego upa­trzył so­bie do­wo­dzą­cy wjaz­dem osi­łek z bli­zną na twa­rzy. Lewą ręką chwycił go za poły kurt­ki i pra­wym pro­stym prze­sta­wił mu nos. Krew chlu­snę­ła strumie­niem. Po­chwycił chło­pa­ka na kra­wat­kę i ści­snął szyję ofia­ry, że ta mo­men­tal­nie za­czę­ła tra­cić przy­tom­ność.

– Po­wiedz­cie tej szma­cie, swo­je­mu Gol­de­no­wi, że, kur­wa, jest już roz­je­ba­ny! – Spoj­rzał w na­bie­ga­ją­ce krwią i si­nie­ją­ce od ude­rzeń oczy. – Że Dzi­kus i Dra­gon­si się o nie­go pyta­ją – do­dał doj­rza­łym i sta­now­czym gło­sem, któ­ry wy­raź­nie do­mi­no­wał nad furiac­ką eg­ze­kucją.

Wszyst­ko trwa­ło kil­ka­na­ście, może kil­ka­dzie­siąt se­kund. Było re­ak­cją na wjazd sprzed dwóch go­dzin i róż­ni­ło się od nie­go wszyst­kim, przede wszyst­kim zde­cydo­wa­niem i brutal­no­ścią, ale i wie­kiem na­past­ni­ków. Tu ma­ło­la­tów było może dwóch – pe­cho­wiec w dre­sie i Turoń, któ­ry wy­cią­gnął z baru eki­pę Dzi­kusa. Ten ostat­ni chwycił jesz­cze pod­no­szą­ce­go się z zie­mi Arecz­ka i jego tak­że przy­du­sił, mam­ro­cząc pro­sto w twarz ostrze­że­nia dla Hersz­ta i Gol­de­na, by po chwi­li ci­snąć go w bło­to. Po­zo­sta­li do­kań­cza­li dzie­ła, wy­mie­rza­jąc kop­nia­ki. Turoń ci­skał prze­kleń­stwa pod ad­re­sem nie­obec­ne­go Bro­war­ni­ka, a dłu­go­wło­sy przy­wód­ca wy­cią­gnął nóż sprę­żyno­wy i dźgnął nim w po­śla­dek wi­ją­ce­go się z bólu chło­pa­ka. Tak po­dob­no jest naj­bez­piecz­niej – mó­wi­li znaw­cy – trud­no w ten spo­sób zro­bić krzyw­dę po­dob­ną jak przy pchnię­ciu w brzuch, ple­cy czy klat­kę pier­sio­wą, ale ofia­ra nie może usiąść przez dłuż­szy czas, więc jest wy­łą­czo­na z rywa­li­za­cji.

– Spier­da­la­my! – za­grzmiał głos drybla­sa i na­past­ni­cy truch­tem od­da­li­li się wzdłuż blo­ku, zni­ka­jąc tak szyb­ko, jak szyb­ko się po­ja­wi­li. Nikt tego nie wi­dział, nikt nie usłyszał krzyków, bo i nikt zresz­tą usłyszeć ich nie chciał. Na miej­scu zo­stał unie­rucho­mio­ny Are­czek i krwa­wią­cy z nosa amant, któ­ry już wie­dział, że nici z jutrzej­szej dys­ko­te­ki.

W tym cza­sie po drugiej stro­nie osie­dla skoń­czyło się wła­śnie prze­szuka­nie Mał­py, a lan­da­ra dziel­ni­co­we­go wlo­kła się na sta­cję za taj­niac­kim po­lo­ne­zem.

Przypisy

1 Dr. Mot­te & We­st­Bam – Letthe Sun Shi­ne in Your He­art, al­bum: Sun­shi­ne, 1997.

2 Slums At­tack – Zwykła co­dzien­ność, al­bum: Zwykła Co­dzien­ność, 1997.

3 Ka­li­ber 44, Na­sze mó­zgi wy­peł­nio­ne są Ma­rią, al­bum: Księ­ga Ta­jem­ni­cza. Pro­log, 1996.

4 Wy­ra­że­nia slan­go­we i re­gio­na­li­zmy wy­róż­nio­no gwiazd­ką. Słow­nik znaj­du­je się na koń­cu książ­ki.

5 Ale­xia – Uh La La La, al­bum: Fan Club, 1997.

– Wsta­waj. Już w pół do ósmej! – Mat­ka sta­nę­ła nad Mał­pą. Była nie­wy­spa­na. Po­pa­trzyła na syna zmę­czo­nymi ocza­mi i od­sło­ni­ła ża­lu­zję w oknie. Po desz­czu nie było śla­du, za­po­wia­dał się sło­necz­ny dzień. – Znów wczo­raj ła­zi­łeś do pół­no­cy! Kie­dy to się wresz­cie skoń­czy?! – krzycza­ła. Mał­pa wcią­gał brud­ne spodnie, któ­re przez noc le­d­wo zdą­żyły wy­schnąć. Nie miał ocho­ty na dys­kusję.

– Pa­weł, mó­wię do cie­bie! – Głos mat­ki za­drżał. – Oj­ciec po­wie­dział, że so­bie po­roz­ma­wia­cie. Ja już go nie będę po­wstrzymywać, mam tego do­syć! Myślisz, że ja nie wiem, co się dzie­je na osie­dlu? – Za­wie­si­ła głos. – Za­bi­li chło­pa­ka wczo­raj w nocy! – Spoj­rza­ła na syna ba­daw­czo.

Do Mał­py nie do­tar­ło. Był za­spa­ny i nie kon­tak­to­wał.

– Jak to za­bi­li? Kogo za­bi­li? – wy­beł­ko­tał.

– Chło­pa­ka w two­im wie­ku za­bi­li. Prze­cię­li mu tęt­ni­cę i wy­krwa­wił się, nim po­go­to­wie przy­je­cha­ło. Na pew­no wiesz coś o tym! Gdzie wczo­raj byłeś? – Wpa­dła w hi­ste­rycz­ny ton.

Mał­pa po­wo­li do­cho­dził do sie­bie. Nie miał po­ję­cia, kto padł ofia­rą. Wie­dział tyl­ko, że to na pew­no nikt z jego eki­py. Wszyscy ro­ze­szli się do do­mów, on miesz­kał na skra­ju osie­dla, więc był przy tym, gdy ko­lej­ni zni­ka­li w bra­mach.

Naj­now­sze re­we­la­cje mat­ka zna­ła z po­ran­nych roz­mów na osie­dlo­wym dep­ta­ku. To tam zbie­ra­ło się fo­rum star­szych i młod­szych, spra­gnio­nych cie­ka­wo­stek i plo­tek. Po­mię­dzy de­li­ka­te­sa­mi, przed­szko­lem i szko­łą pod­sta­wo­wą za­wsze tęt­ni­ło od plo­tek. Cały po­ra­nek scho­dził osie­dlo­wym go­spo­dyniom, sę­dzi­wym ba­bom i mło­dym mat­kom w tym kłę­bo­wi­sku ma­łych dzie­ci, wy­pcha­nych re­kla­mó­wek i ta­ra­sują­cych chod­nik wóz­ków. Moż­na tu było usłyszeć nie­mal wszyst­ko. A to wes­tchnie­nia, że wue­fi­sta z pod­sta­wów­ki się roz­wiódł i „szuka”, a to fucze­nie, że sta­ry Ko­don pije już drugą nie­dzie­lę, a jego dzie­ci cho­dzą ob­dar­te jak świę­ty Alek­sy, że mło­dą Ma­kow­ską ktoś znów wi­dział pod jed­nost­ką woj­sko­wą na Wro­cław­skiej, jak „cze­ka­ła na chło­pa­ka”, choć w rze­czywi­sto­ści jest prze­cież „ko­sza­ró­wą”. Albo wła­śnie – że po­li­cja znów ma peł­ne ręce ro­bo­ty, bo coś ukra­dzio­no albo ko­goś po­bi­to. Ale trup? To było coś no­we­go. Mał­pa po­sta­no­wił jed­nak nie cią­gnąć te­ma­tu i nie da­wać mat­ce po­wo­dów do do­cie­kań.

– Ja nic nie wiem, u Bart­ka byłem. Co jest na śnia­da­nie? – uciął, jak gdyby śmierć jego ró­wie­śni­ka była wy­da­rze­niem o ran­dze awa­rii tram­wa­ju na po­bli­skiej pę­tli.

– Tak, u Bart­ka. Z jego bied­nymi oj­cem i bra­tem. – Mat­ka wes­tchnę­ła, pa­trząc na nie­go wzro­kiem, w któ­rym smu­tek mie­szał się z po­li­to­wa­niem; wzro­kiem ko­bie­ty, któ­ra wie, że jest okła­mywa­na. – Cie­ka­wi mnie, gdzie byś się tam po­mie­ścił. Nie rób mnie w ko­nia, Pa­weł. Całe ubra­nie masz prze­mo­czo­ne, śmier­dzi pa­pie­ro­sa­mi i ja­kimś sy­fem. Ja już skoń­czyłam roz­mo­wę – ucię­ła. – Oj­ciec wró­ci, to po­roz­ma­wia­cie. Ka­nap­ki masz na bla­cie. Jedz i marsz do szko­ły! To­bie się wy­da­je, że mo­żesz wszyst­ko, że je­steś do­ro­sły, bo masz pra­wie sie­dem­na­ście lat. Otóż uświa­da­miam cię, że nie, nie je­steś i nie mo­żesz wszyst­kie­go! Śnia­da­nie i do szko­ły! – krzyk­nę­ła mat­ka i za­trza­snę­ła drzwi od du­że­go po­ko­ju.

Po­mi­mo po­cząt­ku roku szkol­ne­go Mał­pa na lek­cjach był go­ściem. Obaj z Bro­war­ni­kiem nie­po­trzeb­nie wy­bra­li za­wo­dów­kę me­cha­nicz­ną w sta­rej czę­ści No­wej Huty, tuż u stóp kom­bi­na­tu. Bart­ka skre­śli­li z li­sty jesz­cze przed koń­cem roku, Mał­pa cu­dem prze­szedł do drugiej kla­sy, ale wid­mo słucha­nia po raz ko­lej­ny o pod­sta­wach kon­struk­cji ma­szyn, bez­pie­czeń­stwie hi­gie­ny pra­cy oraz kre­śle­nia rysun­ków tech­nicz­nych i in­nych bzdur obrzy­dza­ło go do tego stop­nia, że od po­cząt­ku roku wi­dzia­no go w szko­le dwa razy, a na lek­cjach – wca­le.

Przy­niósł śnia­da­nie z kuch­ni. Nic spe­cjal­ne­go – skrzywił się na ka­nap­ki. Dwie z se­rem i jed­na z dże­mem. Mat­ka pil­no­wa­ła, by w pią­tek nie jeść mię­sa. Wy­nio­sła tra­dycję z domu ro­dzin­ne­go i choć do ko­ścio­ła cha­dza­li rzad­ko, trzyma­li się tego pro­wi­zo­rycz­ne­go po­stu. Żuł krom­kę i po raz ko­lej­ny prze­rzucał cza­so­pi­smo o grach kom­pute­ro­wych. Jak więk­szość jego zna­jo­mych, o kom­pute­rze czy kon­so­li mógł je­dynie po­ma­rzyć. Nie prze­szka­dza­ło mu to jed­nak za­czytywać się w opi­sach gier.

I tak Se­cret Se­rvi­ce za­po­wia­dał re­wo­lu­cję – naj­słyn­niej­sza na­wa­lan­ka wcho­dzi­ła w trze­ci wy­miar. „Ray­den otrzymał w pre­zen­cie wiel­ki młot!!!” – eks­cyto­wał się Gulash, au­tor Kom­bat Kor­ne­ra – ulu­bio­nej rubryki Mał­py. Była ona po­świę­co­na mor­do­bi­ciom, a we wrze­śnio­wym nume­rze au­tor opi­sy­wał naj­now­szą, czwar­tą już, część słyn­ne­go Mor­tal Kom­bat. Tekst o Mor­ta­lu to­wa­rzyszył fo­to­re­por­ta­żo­wi, w któ­rym uśmiech­nię­ci Ame­ryka­nie po­zo­wa­li do zdjęć przy au­to­ma­tach przy­wie­zio­nych przez cię­ża­rów­kę z wy­ma­lo­wa­nym wi­ze­run­kiem smo­ka – lo­go­typem gry. Taki sam smok wi­siał nad łóż­kiem Mał­py, obok pla­ka­tu Cra­co­vii z naj­now­sze­go „Skar­bu ki­bi­ca”, za­po­wia­da­ją­ce­go se­zon 1997/1998. Ka­dra nie wzmoc­ni­ła się zbyt­nio i nic nie za­po­wia­da­ło, by po­mi­mo ta­kich na­zwisk jak Ze­ga­rek, Pro­kop czy Hrap­ko­wicz Pasy mia­ły szan­sę na coś wię­cej niż wal­ka o śro­dek ta­be­li II ligi, nie mó­wiąc już o nie­dziel­nych der­bach z gra­ją­cą od nie­daw­na w I li­dze Wi­słą. Pa­weł koń­czył śnia­da­nie. „Dłu­go przy­szło nam cze­kać na trój­wymia­ro­we zwycię­skie pozy na­szych bo­ha­te­rów”, gło­sił pod­pis pod re­la­cją z USA.

„My se jesz­cze po­cze­ka­my”, po­myślał Mał­pa, sior­biąc her­ba­tę, i rzucił ga­ze­tę na ster­tę jej po­dob­nych, za­czyta­nych eg­zem­pla­rzy. Istot­nie. Nic nie za­po­wia­da­ło po­ja­wie­nia się ame­rykań­skich au­to­ma­tów w osie­dlo­wym klu­bie z flip­pe­ra­mi, gdzie wciąż jesz­cze ka­to­wa­no pierw­szą część Mor­tal Kom­bat oraz wy­służo­ne­go Fi­nalFi­gh­ta. W tym drugim bo­ha­te­ro­wie osie­dlo­wych na­sto­lat­ków – Cody, Guy i Hag­gar – ra­to­wa­li po­rwa­ną cór­kę jed­ne­go z nich, któ­ra była jed­no­cze­śnie dziew­czyną drugie­go. W wal­ce używa­ło się ga­zrurek i noży, a dro­ga bo­ha­te­rów wio­dła przez po­dej­rza­ne mia­sto. Czyli w su­mie jak w życiu.

* * *

– Wsta­waj. Roz­je­ba­li ma­ło­la­tów na Trzydzie­sto­le­cia! – Głos Hersz­ta za­brzmiał nie­wy­raź­nie w gło­śni­ku po­dob­no naj­lep­sze­go na ryn­ku sie­men­sa S6. Złot­nic­ki prze­tarł za­spa­ne oczy i usiadł po turec­ku na ma­te­ra­cu.

– Po­waż­nie? Któ­ra, kur­wa, jest go­dzi­na?

– Po ósmej, wsta­waj. Ma­ło­lat dzwo­nił. Trup padł, na gru­bo jest. Tak, Dzi­ki ze swo­imi. Po­dob­no nas szuka­li – re­cyto­wał Ja­nusz. Nie lu­bił roz­ma­wiać przez te­le­fon, a od­kąd spra­wił so­bie pierw­szą ko­mór­kę, trak­to­wał to jak ska­ra­nie bo­skie. To dla­te­go tro­chę po zło­ści, a tro­chę przez wzgląd na in­te­re­sy po­dob­ne prze­kleń­stwo ka­zał kupić Pio­tro­wi.

– Cze­kaj, kur­wa, zbio­rę się tyl­ko. Jak się spo­tyka­my? – Gol­den za­czynał kon­tak­to­wać.

– Przy­jedź na Rynek. Do Trol­la na je­de­na­stą. Roz­k­mi­ni­my, bo tak da­lej nie może być – wy­du­kał tam­ten.

– Kur­wa, ustaw­kę mam… No ok. A mło­dzi co? – spytał Piotr.

– Psy ich re­pe­ci­ły przez noc, po­dob­no sztyw­no. Po­wie­dzie­li im, że nie wie­dzą, kto i co. Ma­ło­la­cik di­ler im rzuci piąt­kę ja­ra­nia ode mnie.

– Tyle do­brze, za­raz by za­czę­li szukać. Kur­wa, pięk­nie się za­czyna. – Gol­den prze­cią­gnął dło­nią po za­spa­nej twa­rzy. – Do­bra, nie na te­le­fon. Będę na miej­scu. – Roz­łą­czył się. – No… W pytę się za­czyna! – po­wie­dział do sie­bie.

Wstał z ma­te­ra­ca i wy­łą­czył kon­so­lę, przy któ­rej usnął wie­czo­rem, gra­jąc w drugą część Tek­ke­na. Prze­szedł tę grę już kil­ka­na­ście razy, każ­do­ra­zo­wo wal­cząc Kin­giem – wre­stle­rem w ty­grysiej ma­sce. Miał do bo­ha­te­ra sen­tyment, bo był wzo­ro­wa­ny na po­sta­ci z kre­sków­ki Ty­grysia Ma­ska, któ­rą kil­ka lat temu emi­to­wa­ła te­le­wi­zja Kra­ter.

Baj­ka była brutal­na jak życie Gol­de­na. Za­ma­sko­wa­ny wo­jow­nik wkła­dał wro­gom pal­ce do oczu lub ła­mał koń­czyny. Krew lała się strumie­nia­mi, a prze­ciw­ni­cy wal­czyli ze sobą przy użyciu wszyst­kie­go, co mie­li pod ręką. Pol­ska te­le­wi­zja po­ka­za­ła se­rial po­nad dwa­dzie­ścia lat po tym, jak szo­ko­wał wi­dzów w Ja­po­nii. Dba­jąc o mło­dych pol­skich wi­dzów, włą­cza­ła jed­nak pod­czas „mo­men­tów” ob­raz kon­tro­l­ny.

Złot­nic­ki czuł się po tro­sze zwią­za­ny z Ma­ską, bo­ha­te­rem baj­ki. Ten po uciecz­ce z sie­ro­ciń­ca tra­fił do Ja­ski­ni Ty­grysów – taj­nej or­ga­ni­za­cji, któ­ra szko­li­ła wo­jow­ni­ków w krwa­wych wal­kach. Po ja­kimś cza­sie po­padł w kon­flikt z Ja­ski­nią, gdyż część pie­nię­dzy, któ­re za udział w wal­kach miał prze­ka­zać kar­te­lo­wi, od­dał na dom dziec­ka, w któ­rym do­ra­stał. Gol­den nie miał kon­flik­tu ze swo­ją Ja­ski­nią, ale był rów­nie bez­względ­ny i nie­czuły – jak zwie­rzę, któ­re wszyst­ko musi wy­szar­pać samo. A szar­pał bez­względ­nie i to dało mu po­zycję pra­wej ręki Hersz­ta, jego kata, eg­ze­kuto­ra i de fac­to chłop­ca na po­sył­ki. No… może nie wszyst­ko zdo­był sam, fakt. Ka­wa­ler­kę przy Oboź­nej do­stał od ro­dzi­ców, jako wy­praw­kę, gdy jesz­cze mie­li co do nie­go złudze­nia. Te prysły, ale miesz­ka­nie zo­sta­ło. Herszt roz­krę­cał biz­nes nar­ko­tyko­wy na ska­lę mia­sta, a Gol­den, jako jego pra­wa ręka, miał dbać, by wszyst­ko cho­dzi­ło jak w ze­gar­ku.

Nar­ko­tyko­wo Kra­ków był po­dzie­lo­ny zgod­nie z mapą ki­bi­cow­skich wpływów. Herszt – jako do­wo­dzą­cy bo­jów­ką Cra­co­vii – miał prze­ło­że­nie na wszyst­kie osie­dla, gdzie do­mi­no­wa­ły cra­co­viac­kie kli­ma­ty. Po drugiej stro­nie był Dzi­kus, przy­wód­ca ban­dy Wi­sły. Mia­sto było prze­cię­te nie­mal na pół. Dziel­ni­ce, szko­ły, uczel­nie, domy studenc­kie i publicz­ne, ba­se­ny, dys­ko­te­ki, ka­wiar­nie i pod­kra­kow­skie ką­pie­li­ska – wszyst­ko mu­sia­ło mieć pie­częć i kryszę ze stro­ny któ­rejś z band. Zda­rza­ło się, owszem, że w opa­no­wa­nej przez Wi­słę dziel­ni­cy wy­sep­ka blo­ków za­miesz­ka­ła przez wy­jąt­ko­wo har­dych za­wod­ni­ków Cra­co­vii bro­ni­ła się przed Bia­łą Gwiaz­dą ni­czym wio­ska ko­mik­so­we­go Aste­rik­sa przed Rzymia­na­mi. I od­wrot­nie – w rzą­dzo­nej przez Cra­co­vię czę­ści mia­sta kil­ka­na­ście osób po­tra­fi­ło moc­no trzymać się sztan­da­ru z Bia­łą Gwiaz­dą. Skut­ko­wa­ło to prze­le­wa­ną co­raz czę­ściej krwią, a we­eken­do­wa wy­pra­wa na mecz przy­po­mi­na­ła nie­jed­no­krot­nie wy­pra­wę wo­jen­ną, kie­dy uzbro­je­ni w noże, kije i pał­ki ki­bi­ce opa­no­wywa­li au­to­bu­sy i tram­wa­je, na każ­dym przy­stan­ku wy­glą­da­jąc, czy zza rogu nie wy­ła­nia się hor­da prze­ciw­ni­ków. Kto miał mniej od­wa­gi, po­dą­żał na mecz in­co­gni­to, czę­sto cho­wa­jąc klu­bo­wy sza­lik do rę­ka­wa lub – w skraj­nych przy­pad­kach – w majt­ki. Po­dej­rza­ni o przy­na­leż­ność ki­bi­cow­ską byli re­wi­do­wa­ni przez prze­ciw­ni­ków i po­zba­wia­ni nie tyl­ko sza­li­ków, ale i uzę­bie­nia. Zdo­byte w ten spo­sób bar­wy tra­fia­ły pod­czas pił­kar­skich der­bów na ogro­dze­nie od­dzie­la­ją­ce trybu­ny od płyty bo­iska, by na­stęp­nie spło­nąć. Kil­ka­set sza­li­ków i ko­szulek ozna­cza­ło zwykle jesz­cze wię­cej pod­bi­tych oczu, wy­bi­tych zę­bów i zła­ma­nych no­sów, a na­wet ran za­da­nych no­żem, ale nad tym nikt się nie za­sta­na­wiał. Wal­ki trwa­ły na osie­dlach, w szko­łach, knaj­pach i wszę­dzie tam, gdzie mo­gli skrzyżo­wać swe szla­ki pił­kar­scy chu­li­ga­ni.

Gol­den miał do­świad­cze­nie w wal­kach ulicz­nych. Na Cra­co­vii po­ja­wił się ja­koś na po­cząt­ku lat dzie­więć­dzie­sią­tych, kie­dy drużyna Pa­sów nie mia­ła szans w star­ciu z dużo sil­niej­szą pił­kar­sko Wi­słą. Wów­czas to na Wi­słę przy­cho­dzi­li spra­gnie­ni suk­ce­sów kra­ko­wia­nie, to tam pierw­sze kro­ki kie­ro­wa­li przy­bywa­ją­cy do mia­sta studen­ci. Suk­ce­sy i po­zycja li­go­wa ge­ne­ro­wa­ły publi­kę i spra­wia­ły, że Wi­sła do­ro­bi­ła się nie­złej gru­py chu­li­ga­nów. Pio­tra na sta­dion przy Ka­łuży wpro­wa­dza­li star­si ko­le­dzy ze Śród­mie­ścia i Gro­bli. Pierw­sze szli­fy (i pierw­szy wpier­dol) za­li­czył jesz­cze w li­ceum i od tam­tej pory na do­bre za­fa­scyno­wał się kli­ma­tem chu­li­gań­skie­go świa­ta. Nie było ta­jem­ni­cą, że – z po­wo­du li­czeb­nej prze­wa­gi – Pa­som trud­no było sta­wić czo­ła Wi­śle i dla­te­go bo­jów­ka Cra­co­vii, jako pierw­sza w Pol­sce, w rywa­li­za­cji chu­li­gań­skich ekip się­gnę­ła po ostry sprzęt.

Naj­ja­skraw­szym tego przy­kła­dem był mecz Pol­ska–An­glia z roku 1993, kie­dy je­den z fa­na­tyków Pa­sów za­mor­do­wał na uli­cach Cho­rzo­wa dwudzie­sto­kil­kulet­nie­go fana Po­go­ni Szcze­cin. Pod­czas star­cia w jed­nym z po­dą­ża­ją­cych na Sta­dion Ślą­ski tram­wa­jów Fa­ra­on do­brze ro­kują­cy ki­bi­cow­sko fan „pa­pryka­rzy” zgi­nął od cio­sów no­żem. Gol­den pa­mię­tał ten dzień do­sko­na­le. Wte­dy pierw­szy raz zo­ba­czył set­ki po­li­cyj­nych nysek, ty­sią­ce po­li­cjan­tów, a tak­że an­ty­ter­ro­rystów w czar­nych mun­du­rach i nie­bie­skich be­re­tach oraz hor­dy chu­li­ga­nów we fle­jer­sach* prze­wró­co­nych na po­ma­rań­czo­wą stro­nę. Wal­czyli każ­dy z każ­dym. Swo­je otrzyma­li na­wet pił­ka­rze re­pre­zen­ta­cji An­glii – ho­tel, w któ­rym się za­trzyma­li, zo­stał ob­rzu­co­ny ka­mie­nia­mi. Wszyst­ko, co dzia­ło się tego dnia, na do­bre ukształ­to­wa­ło Pio­tra. Ale Cho­rzów ‘93 spra­wił tak­że, że za ki­bi­ca­mi Cra­co­vii za­czę­ła cią­gnąć się fama no­żow­ni­ków – śmierć Fa­ra­ona ośmie­li­ła ko­lej­nych i wy­pro­wa­dzi­ła na kra­kow­skie uli­ce za­stę­py na­sto­lat­ków uzbro­jo­nych w noże kuchen­ne, but­ter­flye*, scyzo­ryki i sprę­żynow­ce, a osta­tecz­nie – we wszyst­ko, czym moż­na było za­dać ranę kłutą. To z ko­lei zmu­sza­ło wi­śla­ków do po­dob­ne­go dzia­ła­nia. Spi­ra­la brutal­no­ści na­krę­ca­ła się i co­raz czę­ściej moż­na było usłyszeć, jak Kra­ków na­zywa­ny jest „mia­stem noży”. Gdy do wszyst­kie­go do­szły „in­te­re­sy”, pod Wa­we­lem zro­bi­ło się go­rą­co.

Gol­den był wy­koń­czo­ny. Wczo­raj­sze­go wie­czo­ru zjeź­dzi­li z Hersz­tem całe mia­sto. Kil­ku­na­stu di­le­rów ode­bra­ło od nich łącz­nie bli­sko pół ki­lo­gra­ma ma­ri­hu­a­ny. Zgod­nie z wy­li­cze­nia­mi han­dla­rze mie­li się tego po­zbyć w cią­gu ty­god­nia. Sy­tua­cja sprzyja­ła – za pa­sem był rok aka­de­mic­ki, mia­sto dud­ni­ło od im­prez. To­war szedł jak woda, a po­li­cja nie wie­dzia­ła, jak we­pchnąć swo­ich in­for­ma­to­rów w her­me­tycz­ne śro­do­wi­sko. Ob­sta­wio­ne chu­li­ga­na­mi bram­ki na dys­ko­te­kach i klu­bach, wą­skie gru­py klien­tów na osie­dlach, wresz­cie – studen­ci, któ­rzy pod­czas prze­słuchań nie po­tra­fi­li po­dać szcze­gó­łów; to wszyst­ko skut­ko­wa­ło tym, że wpa­da­ły tyl­ko płot­ki, któ­re chcia­ły od­sprze­dać za­kupio­ny wcze­śniej to­war. Ska­la pro­ce­de­ru spra­wia­ła, że Herszt i Gol­den po­wo­li czuli się pa­na­mi mia­sta. No, po­ło­wy mia­sta. Po drugiej stro­nie był Dzi­kus i jego lu­dzie – czer­pią­cy z han­dlu rów­nie kro­cio­we zyski chu­li­ga­ni Wi­sły.

Herszt zo­stał przy­wód­cą tuż po tym, jak przed ro­kiem do wię­zie­nia na je­de­na­ście lat – pierw­szy w Pol­sce dłu­go­let­ni wy­rok za chu­li­gań­stwo sta­dio­no­we – tra­fił do­tych­cza­so­wy li­der ban­dy, le­gen­dar­ny Hon­wed. Rok, w któ­rym miał opu­ścić wię­zie­nie, brzmiał ni­czym z fil­mu scien­ce fic­tion: 2007. „To bę­dzie inna era, ko­smos” – mó­wi­li na sta­dio­nie. Owszem, to były lata świetl­ne. Na pla­cu boju zo­sta­li Herszt i Gol­den, któ­re­go ten pierw­szy z ra­cji swo­je­go nie­zno­śne­go cha­rak­te­ru bar­dzo po­trze­bo­wał.

Apo­dyk­tycz­ny cha­rak­ter Hersz­ta spra­wiał, że to Gol­den mu­siał być jego rzecz­ni­kiem. Piotr był – je­śli oczywi­ście nikt go nie za­cze­piał ani nie oszuki­wał – dość ugo­do­wy. Tym­cza­sem Ja­nusz rzą­dził – po­dob­nie jak Dzi­kus – przy po­mo­cy siły. Nie zno­sił sprze­ci­wu i każ­de nie­po­słuszeń­stwo lub wa­łek ka­rał bez­względ­nie. I to nie­jed­no­krot­nie wła­śnie Gol­den był eg­ze­kuto­rem tych kar. W za­leż­no­ści od stop­nia prze­win przy­cho­dzi­ło mu ga­sić na czo­łach dłuż­ni­ków pa­pie­ro­sy, ła­mać im pal­ce lub obi­jać ko­la­na młot­kiem. Po­dob­nie było z chro­nie­niem di­le­rów lub obro­ną te­re­nu, gdy ktoś gro­ził wro­gim prze­ję­ciem. Po­le­ce­nia wy­ko­nywał bez prze­ko­na­nia, ale i bez mrugnię­cia okiem. Po­wód był pro­sty: Hersz­to­wi wie­le za­wdzię­czał. To Herszt nie­mal ura­to­wał mu życie, od­wo­żąc do szpi­ta­la, gdy po na­jeź­dzie Wi­sły na osie­dle Gol­den wy­krwa­wiał się na przy­stan­ku au­to­bu­so­wym. To rów­nież Herszt po­sta­wił go na po­zycji, któ­ra – w za­mian za lo­jal­ność – da­wa­ła Pio­tro­wi wszyst­ko, o czym mógł tyl­ko ma­rzyć, a więc wła­dzę i pie­nią­dze. Co by zresz­tą bez Hersz­ta zro­bił? Ro­dzi­na prze­sta­ła się nim in­te­re­so­wać, gdy na drugim roku po­rzucił studia i wy­brał zna­czo­ną prze­stęp­stwem dro­gę. Dziś śmiał się, że uni­wer­sy­tet otwo­rzył przed nim wie­le drzwi tak­że po to, żeby mógł przez nie wcho­dzić wraz z Hersz­tem i jego asor­tymen­tem.