Metafizyczne sekrety lata - Kain Oktawia - ebook + książka

Metafizyczne sekrety lata ebook

Kain Oktawia

0,0
47,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Lato drży od ciepła i wspomnień. Powietrze pachnie dzikim bzem.

Pięć lat temu zginął Janek Biela. Tamto lato było pełne słońca, śmiechu i beztroski. Spędzali je razem – on, Kuba, Marcelina, Nadia i Dominik. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że to ich ostatnie wspólne wakacje.

Teraz spotykają się ponownie – w miejscu, które zna ich lepiej niż oni siebie samych. Lipówka znowu ich przyciąga, a wspomnienia co rusz lepią im się do skóry. W oddali słychać pierwszy grzmot nadciągającej burzy. Ćmy znów tłuką się o szyby, a głos Janka rozrywa gęste, letnie powietrze. Kiedyś znaleźliście magię. Znajdźcie ją znowu. Gdy ją znajdziecie, wrócę.

Tego lata ćmy wślizgną się do ich snów. Wejdą im pod skórę i nie będą chciały wyjść.

Powieść, od której trudno się oderwać – gęsta od emocji, podszyta obietnicą, że nie wszystko, co minęło, naprawdę odeszło. Zabierze cię do lata, którego nigdy nie przeżyłeś, a jednak masz wrażenie, że dobrze je znasz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 529

Data ważności licencji: 7/2/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Oktawia Kain

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025

Opieka wydawnicza: Laura Kaszta

Redakcja tekstu: Anna Warzecha

Adaptacja makiety na potrzeby wydania: Agnieszka Gontarz

Adiustacja: Anna Gancarczyk / d2d.pl

Korekta: Paulina Woźniak i Karolina Górniak-Prasnal / d2d.pl

Promocja i marketing: Dominika Szczerek

Projekt okładki: Agnieszka Gontarz

Ilustracja na okładce: Katarzyna Madej (Domirine)

ISBN 978-83-8135-570-4

www.moondrive.pl

www.otwarte.eu

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o. ul. Smolki 5/302 30-513 Kraków

Wydanie I, 2025

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska

Moim bliskim i wszystkim tym, którzy nadal czasem tęsknią za przyjaciółmi z dzieciństwa

Część IDuchy i powroty

I

Las szepcze o tym: istnieje możliwość, że tego lata niebo znowu otworzy się nad Lipówką, słońce zalśni na tafli jeziora, a głosy potoczą się po jego powierzchni. Istnieje możliwość, że tego lata w powietrzu znów zawiśnie zapach dzikiego bzu, trupów pod cmentarnymi płytami i magii.

Spójrz, serce lasu drży w oczekiwaniu.

Istnieje możliwość, że tego lata…

II

KUBA MAJEWSKI śnił zeszłej nocy o wypadających zębach mlecznych i czołganiu się po ziemi. Mleczaki chował w kieszeniach, aż zabrakło mu miejsca. Ziemia przypominała mu ilustracje z czytywanych w dzieciństwie książek przyrodniczych dla dzieci: porządny ekosystem, dużo dżdżownic, wilgoci i różno­rodności. Wiedział, że jeśli we śnie zgubi zęby, wyrosną z nich grzyby o pofalowanych nakrapianych kapeluszach.

Kuba zawsze traktował swoje sny niezwykle poważnie. Tuż po przebudzeniu zajrzał do sennika wróżki Celesty – ulubionej, bo tak jak on pochodziła z Krakowa – i odkrył, że mleczaki oraz czołganie oznaczać mogą przeszłość, dzieciństwo i niestrawność. Wiadomość o niestrawności postanowił dla własnego dobra zignorować. Wróżce Celeście ufał, ale zaufanie to należało dawkować, bo miała irytującą tendencję do interpretowania wielu symboli jako problemów żołądkowych.

Kuba podchodził poważnie nie tylko do znaczenia snów, ale też do rocznic, wyników pomiarów własnoręcznie skonstruowanego magiomierza (wciąż pracował nad nazwą, ale ta robocza niestety się do niego przykleiła) i własnej intuicji. No i również do planu, który opracowywał przez ostatnie kilka miesięcy. Plan zakładał, że…

– …zrobię tego lata coś niesamowitego – mruknął Kuba, próbując włączyć nagrywanie w starym rodzinnym nikonie. – No już, dawaj.

Piknęło.

NAGRANIE Z 25.06.2022

KUBA: Dzień dobry! To znaczy dobry wieczór! Witajcie w kolejnym odcinku podróży przez świat magii ze mną, czyli waszym ulubionym Kubą Majewskim. To właśnie ja. Witajcie też w pierwszej części rzeczowej dokumentacji na temat magii z miejsca, w które nie zapuszczałem się od dawna. Nie mogłem – zaraz wam wszystko wyjaśnię, obiecuję. Na razie spójrzcie, proszę, gdzie się znajdujemy.

Kamera ukazuje gęsty sosnowy las. Między drzewami widać ­odległe światła z okien domostwa. Wszystko jest ciemne, rozmazane.

KUBA: Jak dotąd, nie zdarzały mi się jeszcze misje szpiegowskie, ale ta powoli zaczyna mi takową przypominać. Bo wiecie, zdradzę wam totalnie w tajemnicy, że aby się tu znaleźć, musiałem przeskoczyć przez płot takiego okropnie nowoczesnego osiedla. To nie było prawdziwe włamanie, bo wskoczyłem za ogrodzenie tylko po to, by wyskoczyć z drugiej strony i uciec w kierunku lasu, ale czuję się już niemal jak kryminalista. Poważne misje wymagają poważnych środków. Musiałem się tutaj dostać, po prostu musiałem, bo… ojejku, patrzcie. (ciszej) O, tutaj. Widzicie? Na tych liściach, pomiędzy pniami drzew, tu leży granica. Grzyby rosną inne, to trochę jak te grzybie kręgi, ale jeszcze lepsze. Patrzcie, to lejkówka jadowita! Trująca, ale spójrzcie tylko, jaki ma śliczny biały kapelusz. Wiedziałem, że szykuje na mnie grzyby. No, nie tylko dlatego, że mi się przyśniły, ale też dlatego, że jestem na nie uczulony. Od pleśni to już w ogóle wychodzi mi paskudna wysypka. A tu? To też widzicie? Tę cienką pajęczynę między pniami drzew? Zamąci mi w głowie, gdy spróbuję przejść, wsunie się do uszu i zmyli myśli. Przygotowała się porządnie.

Nagranie rozmazuje się, Kuba porusza kamerą. W końcu odstawia ją na pniak i na filmie widać jego samego. Jest przygotowany na misję – ma na sobie wędkarsko-podróżniczą szarobeżową kamizelkę z kilku­nastoma kieszeniami. Z kieszeni wystają kawałek sznurka, miarka i długopis bez zatyczki. Szorty w kratę prezentują kolejny zapas kieszeni, a z szarości stroju wybijają się skarpetki w dinozaury i szeroki uśmiech na twarzy. Kuba poprawia okulary w okrągłych oprawkach.

Jest całkowicie przemoczony.

KUBA: Ja wam jeszcze opowiem o wszystkim, ale chodźmy, bo koniecznie muszę zdążyć przed północą, a już mi całe buty zalało. Musicie po prostu wiedzieć, że to, co dzieje się dzisiaj, jest poważniejsze niż cokolwiek, co robiłem dotąd. A już na pewno poważniejsze od ostatniego filmiku… No, jego nawet nie mogę nazwać odcinkiem tej serii. Nagrałem go po maratonie Władcy Pierścieni z Matyldą – swoją drogą, ta mała jędza zasnęła po dwóch godzinach, a następnego dnia mama na mnie nakrzyczała, że przesiaduję z siostrą po nocach, a rano ma zajęcia z plastyki. Ale to nieistotne. Włączyłem nagrywanie, gdy Matylda już przysnęła, a po ścianach zaczęły biegać zające z cieni. Gdy potem obejrzałem filmik, nie zrozumiałem nic poza stwierdzeniem: „O mój Boże, królik”. Później ładnie sklasyfikowałem te zające: kategoria I (wizualny przejaw magii), typ A (taki, który mógł mi się tylko przywidzieć ze względu na późną porę i kiepską widoczność) oraz D (nieszczególnie rzucający się w oczy). Poza tym wrzuciłem nagranie do specjalnej grupy osobistej; istnieje prawdopodobieństwo, że żerowało na wspomnieniach z dzieciństwa moich i śpiącej Matyldy. Gdy byliśmy mali, dziadek uczył nas, jak robić najbardziej czadowe zwierzęta z cieni. Takie, wiecie, z dłoni. Był leśniczym i łosie wychodziły mu niesamowicie.

Kuba przeskakuje po kamieniach przez szumiący strumyk. Ciężkie krople deszczu uderzają o wodę, a trampki się ślizgają. Coś przesuwa się w ciemnościach między pniami drzew. Kuba zamiera.

KUBA: Cicho… (wzdycha). Nie, znowu go zgubiłem. Pamiętacie, jak kiedyś wspominałem wam o Wielkim Nieznanym? Tej istocie, która snuje się za mną w ciemnościach, zasłania słońce i której nigdy nie mogę uchwycić na nagraniach? Jest wielka, ale nieosiągalna. Najwyraźniej przyszła tu za mną dzisiaj. Raczej nam nie grozi, ona nie jest związana z tym, co się dzisiaj dzieje… Muszę wypatrywać innych znaków.

Nad nim huczy sowa. Kuba grzebie w kieszeni i w końcu wyciąga dłoń w stronę zwierzęcia.

KUBA: No już, przyjaciółko. Mam tu coś dla ciebie.

Sowa podlatuje i spogląda na niego ogromnymi okrągłymi oczami. Wydają się niemal bliźniaczo podobne do okularów Kuby. Ptak głośno pohukuje.

KUBA: Spokojnie. Mam dla ciebie martwą myszkę. Skusisz się? Chodź tu do mnie i powąchaj. Smaczne, nie?

Sowa mruga i przełyka mysz. Zamyka oczy i opiera główkę o pień drzewa.

KUBA: Zaśniesz teraz i będziesz spała do rana, sówko. (do kamery) Podałem jej coś na sen. Nic jej się nie stanie, przysięgam, potrzebowałem tylko, by mnie nie śledziła. Możecie sobie spojrzeć na nagranie sprzed roku. Również próbowałem się tutaj przebić przez granicę i podziobała mi kark tak bardzo, że rana piekła mnie przez dwa tygodnie. Sowy są świetne w polowaniu i nie mam nic przeciwko temu, ale wolałbym, by nie polowały na mnie. A teraz chodźmy dalej, bo już czuję, jak mi buty przesiąkają wodą.

Wokół niego szeleści gęsty las. Runo leśne kusi czerwonymi, słodkimi poziomkami. Krople rosy drżą na źdźbłach traw i wachlarzach liści jarzębu. Zając przemyka w cieniach między grubymi pniami drzew, a ostre igły sosen wbijają się w przemoczone ramiona Kuby.

KUBA:(szeptem) Dawno nie zaszedłem aż dotąd! Już wam wszystko wyjaśniam. Zbliżam się do miejsca, do którego nie mogłem dotrzeć od pięciu lat. A próbowałem! Dziś jednak doczekałem się odpowiedniego momentu – dzisiaj magia przypomina przestraszonego gryzonia, który chowa się w poszyciu przed leśnymi drapieżnikami. Mierzyłem jej poziom codziennie od miesiąca, pożyczyłem nawet dron z kamerą od Adama i przeleciałem nim nad większością lasu, próbując wypatrzyć, gdzie znajduje się granica i z której strony mógłbym się zakraść. Czułem, że magia szykuje się na coś wielkiego.

Opiera się o pień drzewa i znów kieruje kamerę na siebie. Spogląda prosto w nią z przejęciem.

KUBA: Schowała się dzisiaj i walczy sama ze sobą. Drży. Jeśli postaram się wystarczająco, prześlizgnę się przez las i znajdę jej źródło. Może nawet da mi dojść do słowa i wyjaśnię wtedy, że nigdy nie chciałem, by stało się coś złego. Zdradzę jej, jak bardzo za nią tęsknię. Zawsze zależało mi na niej najbardziej. Poświęcę jej całe swoje badania przez całe lato. Bo wiecie, to jest jedyne takie lato, moje ostatnie porządne wakacje. W maju napisałem maturę i choć ja nigdy nie jestem takich rzeczy pewien, chyba poszło mi całkiem nieźle. Później pójdę na studia. Jejku, nie wiem nawet, czy zamierzam studiować tutaj, w Krakowie, czy może dostanę się do innego miasta i to tam się wyniosę. Tak czy ­inaczej, to będzie trochę koniec mojego dzieciństwa…

Nagle coś trzeszczy, zagłuszając dalszy ciąg wypowiedzi. Słychać pisk – jak z radia, które nie może znaleźć stacji.

KUBA: …próbowałem ją uśpić, ale magia ponownie się budzi. Trochę mnie to stresuje. Boże, ale by było głupio, gdybym się tak tu zakradł tylko po to, by spadł na mnie konar drzewa i przygniótł mnie do ziemi lub by jakiś wygłodniały wilk postanowił zrobić sobie ze mnie spóźnioną kolację. Wilki raczej nie jedzą ludzi, nie? (ciszej) Uda mi się. Musi mi się udać.

Wyciąga dłoń po kamerę i wyłącza nagrywanie.

KONIEC NAGRANIA Z 25.06.2022

Nagranie wyląduje później na najcenniejszym pendrivie Kuby Majewskiego, na którym przechowuje cały dorobek życia: stare wypracowania, prace rysowane w Paincie na jego pierwszym i ostatnim tablecie graficznym oraz kilka tysięcy zdjęć. Selfie z wycieczki szkolnej na Babią Górę mieszają się z niepotrzebnymi nikomu od lat fotografiami notatek ze szkolnych zeszytów, wysyłanymi chorującym kolegom, i z urodzinowymi zdjęciami Kuby z czasów, gdy miał pięć lat – jasne włosy zaplecione w warkocze i dziecięcy szczerbaty uśmiech.

Na pendrivie znajduje się też folder o nazwie „Całkowicie profesjonalne badania”. Nazwa folderu opisuje jego zawartość, chociaż nie zdradza tego, co jest obiektem badań – na wypadek gdyby ktoś jednak ukradł pendrive’a (na przykład młodsza siostra Kuby, Matylda, która regularnie potrzebuje nowego, by nagrać prezentację na przyrodę, i która równie regularnie gubi każdy z nich).

Nikomu nie wolno wiedzieć o tym, co takiego Kuba bada. Nagrania tkwią na pendrivie i Kuba jest w pełni świadomy, że prawdopodobnie nikt nigdy ich nie obejrzy. Nawet jeśli badania przeprowadza co trzeci dzień i co drugą noc i poświęca im prawie każdą myśl, nawet jeśli spędzają sen z powiek i sprawiają, że ląduje tutaj, na skraju lasu, w środku nocy i ulewy.

Kuba nie zauważył jeszcze, że burza, która się zbliża, nie jest zwyczajna. Dotrze to do niego dopiero wtedy, gdy piorun spali krzak dzikiego bzu tuż obok i podpali nitki zwisające z jego spodenek.

Zbliża się do jeziora, z którego pięć lat temu wyciągnięto zwłoki nastoletniego chłopca.

III

NADIA JEZIORSKA przesunęła paznokciem po liniach na dłoni swojego licealnego kolegi z klasy.

– Tomaszu– odezwała się. – Czeka cię…

Dłoń niemal uciekła. Jej właściciel skrzywił się nagle i spojrzał na nią błagalnie.

– Boże, tylko nieTomasz, Tomasz to mój dziadek. A nie chcę być jak dziadek, bo dziadek uważa, że kobiety nie po­winny studiować, a jedynym dobrym napojem do obiadu jest piwo…

Nadia prychnęła.

– Tomaszu, właśnie pijesz piwo. I to, powiem ci, takie całkiem dziadkowe.

Kupili je tylko dlatego, że było najtańsze. W Biedronce obok, w promocji – za dwadzieścia cztery puszki zapłacili tyle, ile za dwanaście. Teraz puszki walały się po drewnianym stole piknikowym, turlając się i zatrzymując na opartych na blacie łokciach i co większych drzazgach.

Wieczór był gęsty, letni, rozżarzony. Nadia odniosła wrażenie, że jeśli posiedzi tutaj jeszcze dłużej, powietrze przyklei jej się do ramion. Miała teraz lepkie tylko opuszki palców – od tłuszczu czyjejś kiełbaski, którą ukradła i zjadła do połowy, od potu i czarnych pomarszczonych daktyli leżących w plastikowej misce na stole pomiędzy nimi.

Ktoś nachylił się nad ich głowami i sięgnął po paluszki w szklance obok.

– Tomaaaaszu– rzuciła przeciągle Laura, siadając na krawędzi stołu i poprawiając gumki na końcach jasnych dobieranych warkoczy. – Czeka cię śmierć i cierpienie. Choć niekoniecznie w tej kolejności, chyba trudno cierpieć po śmierci.

Laura ugryzła kawałek paluszka i niemal się zakrztusiła, a Nadia zmierzyła ją wzrokiem.

– Już, żyję, tylko mnie nie klep.

– Nie zamierzałam – oznajmiła Nadia, unosząc brwi. – Chciałam, żebyś też mogła sobie trochę pocierpieć, a potem umrzeć. W tej kolejności.

Znowu ścisnęła dłoń Tomka, szukając linii życia. Wymyśliła sobie kwadrans temu, że linią życia jest ta najgłębsza, na górze dłoni i po prawej, bo najprościej było ją znaleźć. Jak na razie każdy obiekt wróżeniawierzył, że ma rację.

Potrafiła być przekonująca.

Uśmiechnęła się szerzej i spojrzała na Tomka z powagą.

– Zjedz daktyla – poleciła, a gdy Tomek zmarszczył czoło, dodała: – To otworzy twoje trzecie oko i ukaże mi twoją przyszłość.

– Czekaj, a to nie ty powinnaś otwierać swoje trzecie oko? – wtrąciła się Laura. – Chyba powinien zrobić to ten, kto ma patrzeć w przyszłość… – rzuciła teatralnym szeptem w stronę Nadii.

Nadia szturchnęła ją łokciem w kolano. Sięgnęła po daktyla i podetknęła go Tomkowi pod usta, a ten zatrzymał wzrok na jej dłoni. Wpatrywał się w nią odrobinę za długo. Nadia starła mu jeszcze popiół z czubka nosa, starając się nie myśleć o tym, że kiedyś ponoć się Tomkowi podobała, rok temu na pewno, tak przynajmniej słyszała od Juliana. Julian z kolei, jeśli dobrze widziała, utonął w pijackim śmiechu i próbował przekonać kolegów do skakania przez dogasające ognisko. Czarne sylwetki migały na tle czerwono-białego żaru. Nadia odwróciła wzrok i gdy znów spojrzała przed siebie, zamrugała, przytłoczona niemal niebieską, czystą bielą świateł latarni ogrodowych, wyraźnością linii na drewnianym stole i linii na dłoni Tomka.

To, że kiedyś podobała się Tomkowi, nie miało znaczenia. Pewnie i tak nie zobaczą się nigdy więcej, tak jak nie zobaczy reszty swoich szkolnych znajomych. Jedynie dzisiaj w nocy, gdy wszyscy będą już trochę pijani i zmęczeni, obiecają sobie nawzajem, że będą pisać, widywać się, opowiadać o tym, co spotkało ich na studiach, stwierdzą, że kochają się z całego serca, zrobią wspólne zachwiane zdjęcia, pogubią telefony i obietnice w suchej trawie.

Laura oparła głowę na ramieniu koleżanki i włosy połaskotały Nadię w policzek.

– Pośpiesz się z tym – powiedziała. – Zmęczooona jestem. Miałyśmy tańczyć. Jak potańczymy, to się obudzę.

Z Laurą mogłaby utrzymywać kontakt. Laura byłaby dobrą dawną przyjaciółką z czasów licealnych, taką, z którą wystarczyłoby się spotkać raz na pół roku, wymienić wszystkimi nowymi historiami, i wciąż czułyby się komfortowo.

Wcześniej to Laura próbowała wróżyć z kart do tarota, ale zrezygnowała po kilku nieudolnych przepowiedniach („Hmmm, zajdziesz w ciążę… Nie, czekaj, twoja dziewczyna… przyszła dziewczyna? Zajdzie w ciążę. A nie, czekaj, to nie była ta karta, ta oznaczała… desperację. Będziesz zdesperowany?”). Nadia przejęła stół i miejsce na plastikowym krześle, do których potem kleiły jej się uda i karty. Musiała tylko usiąść, zmiażdżyć dłonią komary nabrzmiałe od krwi na kolanach i rozemocjonowanym głosem wywróżyć wszystko to, co jej nowi klienci mogliby chcieć usłyszeć, albo – co zapamiętała z ostatnich trzech lat spędzonych razem w liceum.

Na języku czuła posmak soku pomarańczowego, który wypiła godzinę temu z barwionej szklanki z logo Coca-Coli wygrzebanej z odmętów nie swojej kuchni. Pod oczami – czarne rozmyte grudki tuszu do rzęs. Na ustach – echo ostatniego pocałunku z Ksawerym tuż przed tym, jak dwie godziny temu z nim zerwała.

Tak właśnie zakończyła liceum i rozpoczęła wakacje – zrywając z chłopakiem, który miał najcudowniejsze na świecie dołeczki w policzkach, za sprawą swojej łagodności i włosów przypominał czarną owieczkę, a zakorzeniona w nim głęboko złośliwość budziła się tylko w wybitnym poczuciu humoru. Nadia naprawdę lubiła Ksawerego.

Ale byli razem już rok, a ona nadal nie potrafiła powiedzieć muowszystkim, i to potwornie ją dręczyło.

Przepowiedziała pięć różnych kierunków studiów – bo wszyscy ciągle rozmawiali o studiach i rekrutacji – szarego szczurka i pracę w telewizji, dwoje dzieci i wyjazd vanem do Skandynawii, przepowiedziała miłości i zerwania, świadoma, że nawet jeśli jej przepowiednie się spełnią, to prawdopodobnie nigdy się o tym nie dowie.

Teraz zostali tutaj sami: ona, Laura i Tomek, jej ostatni klient. W domu wciąż huczała muzyka – stara płyta Rihanny z basem bębniącym po podłogach. Nad betonowymi schodkami przed nimi unosiły się kłęby dymu i zachrypnięte głosy. Po lewej ognisko dogasało, a Julek i reszta jego towarzystwa trącali je właśnie patykami, wydając z siebie bardzo zwierzęce odgłosy.

Napisali maturę, dostali świadectwa i przetrwali, tak? Było im wolno.

I tak nie zobaczą się już nigdy więcej.

Nadia przygryzła wargę i znowu podniosła wzrok na Tomka.

– Tomaszu– powiedziała tylko po to, by zobaczyć skrzywienie na jego twarzy. Później kontynuowała ciszej, pozwalając drżeniu wkraść się w swój głos.

Drżenie pochodziło z zewnątrz, z wilgoci na skórze, chwiejnego płomienia ogniska i ulotności wieczoru, oraz z wewnątrz, ze zmęczenia i z pierwszego posmaku wolności.

– Tego lata znajdziesz w lesie trolle. Takie wielkie, kamienne, powolne, ledwie odróżnialne od kamieni, nieszkodliwe, ale odwieczne.

Coś zapiekło ją w gardle. Przez moment czuła głupią, dojmującą potrzebę, by powiedzieć im o przeszłości… o wszystkim tym, o czym nigdy nie potrafiła powiedzieć nawet Ksaweremu.

Jezu, nie mów mu niczego – pomyślała zaraz, zabierając dłoń. Musiała zachować resztki godności i opanowania. Tomek i tak by nie załapał, gdyby nagle zaczęła mu opowiadać o swojej przeszłości. Nie było w niej trolli, ale… dużo się w niej działo.

Tomek uniósł brwi.

– Trolle? – Wzruszył ramionami. – No dobra, pani wróżko, skoro przepowiedziała mi pani trolle, to czekam na trolle. A jakie pani ma plany na najbliższą przyszłość?

– Och. – Posłała mu kolejny uśmiech i złożyła dłonie razem, na wpół jak marny biznesmen składający je w piramidkę, na wpół jak do modlitwy. Jej pierścionki, jeden po babci, z granatowym oczkiem, drugi wygrzebany z koszyka w ulubionym second handzie, stuknęły o siebie. – Mam same dobre plany…

– Jezu – jęknęła Laura oparta o jej ramię. – Nie, nie słuchamy o twoich planach, bo znowu przyprawisz mnie o wyrzuty sumienia, że nic nie robię.

To będzie dobre lato – uznała. Może pierwsze, które miało szansę konkurować z wakacjami z jej dzieciństwa. Pierwsze, w którym nie potrzebowała swoich dziecięcych przyjaciół, tamtej wsi, tamtego drżącego powietrza. Pierwsze, na które miała tak cholerniedobre plany.

Nachyliła się do Tomka i dalej mówiła ciszej, konspiracyjnym szeptem, jakby zdradzała mu największe sekrety. To było głupie, bardzo głupie, ale bawiła się zdecydowanie za dobrze.

– Tego lata – kontynuowała – pojadę do Wiednia z rodzicami. Jutro. No wiecie, dlatego dzisiaj nie piję. Powiedzieli mi, że mogę jechać z nimi, jeśli tylko uda mi się wrócić nad ranem na czas. A mnie wszystko się udaje. – Uśmiechnęła się szerzej. – Sama zaplanowałam im cały wyjazd. Ojciec pisze nową książkę historyczną i uznał, że potrzebuje inspiracji. Z Wiednia pojedziemy do Bawarii, a potem do Berlina. Wyślę ci zdjęcia.

Zaczęło się lato.

Myślała o tym wtedy, gdy w końcu wstała i zsunęła na nos różowe okulary przeciwsłoneczne, które wprawdzie filtr miały tak słaby, że niemal nie chroniły przed słońcem (czego szczególnie nie potrzebowała teraz, po zmroku), ale zawsze dodawały jej pewności siebie. Podeszła do ogniska, gdzie ukradziony od kogoś – od kogo właściwie? (i tak nigdy go nie odda) – sweter przesiąkł dymem. W kącikach oczu od dymu miała łzy, piekące, ciepłe. Julek położył jej dłoń między łopatkami i spytał, co widzi w ciemnościach.

Uśmiechnęła się i oznajmiła, że trolle. Chyba i tak nie dosłyszał, bo pokiwał głową i zrobił minę, która była gdzieś pomiędzy zdziwieniem, uznaniem, przytaknięciem a współczuciem. Nadia odbijała się w fioletowych szkłach jego okularów przeciwsłonecznych, nagle chorowicie sinoróżowa, z kołnierzem wełnianego swetra drapiącym szyję, spod którego wystawał ledwie skrawek sukienki.

Ktoś przyniósł głośnik na zewnątrz, położył go na wydeptanej, suchej trawie i teraz muzyka dudniła im pod stopami.

Trwało lato, rozżarzone, gorące lato. Powietrze zdawało się wciąż spuchnięte, nawet jeśli chłód szczypał jej gołe łydki i wgłębienia za kolanami. Skóra też dudniła od muzyki. Ktoś wepchnął jej kubek do ręki, plastikowy, z nadgryzioną krawędzią, i próbował ją przekonać, że krawędź wygięła się tak przypadkiem. To była ta dziewczyna, z którą Nadia chodziła na angielski, ta ze spieczonymi od słońca ramionami, w podkoszulku na cienkich ramiączkach i z rozjaśnionymi włosami.

– To tylko herbata – powiedziała, gdy Nadia stwierdziła, że nie pije. – Spróbuj.

Spojrzała na nią, jakby rzucała jej wyzwanie.

Nadia podjęła ryzyko i wypiła łyk. Gorący płyn wlał się jej do gardła, zostawiając na języku wyraźny posmak cukru. Tobyła herbata, paskudnie słodka, plastikowa, taka, jaką piło się na zielonej szkole. Odpowiednie zakończenie edukacji – pomyślała.

Ognisko znów zapłonęło. Przez płomienie, po drugiej stronie, Nadia ujrzała Ksawerego siedzącego na pieńku i trącającego kawałki drewna kijem. Okulary prawie zsunęły mu się z nosa, twarz zgubiła się pod burzą kręconych włosów.

Podniósł na nią wzrok.

– Hej – rzuciła, całkowicie świadoma tego, że Ksawery i tak jej nie usłyszy przez trzask ognia i dudnienie muzyki. To było tak, jakby powiedziała mu bezgłośnie „hej” z drugiego końca klasy, jak robiła to dawniej. – Będzie dobrze – dodała.

Ksawery uśmiechnął się do niej blado.

Kiedy zaczyna się lato? – zapytała się w myślach, gdy Laura złapała ją za ramiona i okręciła, zanosząc się śmiechem. Zaczęło się dwudziestego pierwszego czerwca, zaledwie kilka dni temu, gdy słońce przytulało się do ziemi najmocniej, jak potrafiło, gdy za horyzontem pozornie znikało tylko na chwilę, by o świcie znowu powrócić. A może zaczęło się już wtedy, gdy napisała ostatni egzamin i zjadła lody świderki z podejrzanej budki, jedynej w okolicy liceum, do której nie ciągnęła się gigantyczna kolejka?

Może zaczyna się teraz, gdy nie ciąży już na niej szkolna odpowiedzialność, gdy czuje spokój, energię i radość. To będzie dobre lato –pomyślała znowu.

Nie dręczyły jej już obowiązki, napięcie ani nawet grzechy, które rzeczowym tonem wyznała niedosłyszącemu księdzu u spowiedzi dzień wcześniej, próbując nie roztrząsać tego, że jakkolwiek by grzeszyła, zmówienie dziesięciu zdrowasiek nie wydaje się natychmiastowo oczyszczać duszy. Myślała też o tym, że gdy szła do Pierwszej Komunii, wzięła ze sobą kartkę, na której skrupulatnie wypisała wszystkie grzechy według zaproponowanych jej pytań w książeczce, bo przecież nie mogła niczego przegapić.

– Patrz! – Nagle Laura pociągnęła ją za ramię w dół, na trawę.

Wylądowały na plecach.

– Nigdy nie widziałam takiej migającej gwiazdy – powiedziała. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w niebo. – Nie­samowita.

Nadia szturchnęła ją w ramię.

– To był samolot. Widziałaś kiedyś czerwone gwiazdy? Bo to światło jest zdecydowanie czerwone.

Gdyby nadal spisywała swoje grzechy zgodnie z pytaniami z książeczki, byłoby ich więcej. Czy modliłam się rano i wieczór? A co, gdy modliła się jedynie w południe, bo czasem czuła potrzebę rozmowy, kiedy oczy bolały ją od wpatrywania się w słońce? Czy kłamałam? A komu zdarzyło się przetrwać choćby tydzień bez nawet małego zatajenia prawdy?

Czy wierzyłam we wróżby i w zabobony? Chyba coś przewróciło jej się w mózgu, gdy wylądowała na trawie. Dlaczego właściwie myślała o spowiedzi?

Zanim zdążyła omówić tę sprawę z własnym mózgiem, czyjś cień zasłonił jej gwiazdy, samoloty i omamy po zbyt długim wpatrywaniu się w latarnie ogrodowe.

– Słyszałem, że przepowiadasz przyszłość. – Ktoś kopnął ją lekko czubkiem buta w podeszwę. – Przybyłem po przepowiednię.

Głos był znajomy. Nie na tyle, żeby poznała jego właściciela, ale wystarczająco, by uniosła dłoń i powiedziała:

– W takim razie musisz pomóc mi wstać.

Dłoń została złapana, Nadia podciągnęła się do góry.

Cholera – pomyślała, patrząc przed siebie, nadal na wpół przytomna, z wirującymi zawrotami głowy. O cholera.

Poczuła się tak, jak gdyby rzeczywiście otworzyło się jej trzecie oko. Tylko że tym razem nagle, zamiast patrzeć w przyszłość i pozwalać jej wróżyć kierunki studiów i domki z ogródkiem, spojrzało w przeszłość. Cholera. Myślała dzisiaj o przeszłości, o dawnych latach, ale jej myśli nie miały wpływu na rzeczywistość. A przynajmniej – nie powinny mieć. No bo jeśliby miały, to twarz znaną z dzieciństwa musiałaby ujrzeć już wiele razy.

A jednak, niezależnie od tego, czy jej myśli posiadły już super­moce, czy jeszcze nie, Nadia zobaczyła znany garbaty nos, podkrążone oczy i charakterystyczny krzywy uśmieszek.

– Myślałem, że też jesteś martwa – powiedział Dominik.

IV

DOMINIK LIPIEC był świadomy wielu rzeczy: nogi martwego komara przyklejonej do kostki i tego, że wypił trochę alkoholu mimo przyjmowanych leków („Uwaga! W czasie leczenia nie należy spożywać alkoholu” – głosiła ulotka. Mówiła też o tym, że nie należy przyjmować preparatów ziołowych zawierających dziurawiec. To znajdowało się na ulotce linijkę niżej, tym samym było prawie na równi z alkoholem, co oznaczało, że Dominik wypełnił przynajmniej połowę ulotkowych przykazań, a połowa to już tak, jakby zdał. Nie miał pojęcia, czym jest dziurawiec. Na myśl o nim w głowie pojawiał mu się niewyraźny obraz żółtego kwiatka, który tak właściwie mógłby być mleczem).

Dominik nie do końca był świadomy tego, jakim cudem znalazł się na zewnątrz, choć nastąpiło to chyba po tym, jak oznajmił, że musi odetchnąć świeżym powietrzem. Później oczywiście zapomniał o początkowym planie i skończył, wdychając opary z ogniska, do którego wpadły już puszka po piwie, czyjaś skarpeta (podobno czysta, dobrze przypieczona; ktoś zasugerował zrobienie z niej kiełbaski do innowacyjnego hot doga) i prawdopodobnie wszystkie sensowne myśli Dominika. Mózg nieco mu się gotował.

Zupełnie nie był świadomy tego, jakim cudem przed nim stała Nadia.TaNadia. Hm, w gruncie rzeczy chyba nie spotkał dotąd żadnej innej Nadii.

– To co? – odezwał się, gdy nagle dotarło do niego, że wciąż trzyma jej dłoń w swojej. – Przepowiesz mi przyszłość?

Nie miał pojęcia, dlaczego właściwie do niej podszedł, dlaczego poprosił ją o przepowiadanie przyszłości i dlaczego jeszcze nie zemdlał, przytłoczony tym, że Nadia nadal istniała.

Czuł się tak, jakby nagle odkrył, że Kubuś Puchatek żyje, chodzi po świecie i uczestniczy w licealnych imprezach.

– Jezus Maria – wydusiła z siebie Nadia. – Na pewno nie tutaj. Chodź, przy stole mam karty. Bez kart nie ma przepowiedni.

Dominik zamrugał.

Nie przypominał sobie, by wcześniej korzystała z jakich­kolwiek kart, ale postanowił złożyć to na karb swojej nieuwagi. Widział tylko, jak siedziała przy drewnianym stole ogrodowym i wróżyła z dłoni. Może jednak w jego przypadku potrzebowała dodatkowej pomocy?

Spoglądał na nią nieco zamroczony. Niczym byk, przed którym zamachano czerwoną szmatką, najpierw zwrócił uwagę na okulary przeciwsłoneczne w jaskrawoczerwonych oprawkach. Czerwone? Zmrużył oczy i w tej samej chwili, jak na życzenie, zaświeciła się lampa na podjeździe przed domem.Różowe. Zdecydowanie różowe. Takie typowe Barbie-różowe.

Poczuł stanowczo zbyt dużą dumę z tego, że nadal potrafił profesjonalnie rozróżniać kolory.

– Pewnie – odparł, czując, że jego głos bardzo stara się brzmieć nonszalancko, wbrew samemu Dominikowi, który w obecnym stanie nie do końca potrafił sobie przypomnieć znaczenie słowa „nonszalancki”. – Swoją drogą, fajne okulary.

To właśnie mówi się dziewczynie, której nie widziałeś od pięciu lat – pomyślał.

Nadia puściła jego dłoń i obróciła się na pięcie.

Usiedli przy stole. Dominik postanowił zignorować myśl o tym, że wpatrywanie się w kogoś badawczym wzrokiem nadaje jego twarzy wyjątkowo idiotyczny wyraz, i spojrzał uważnie na Nadię.

Miała jasne zmrużone oczy, spiczasty podbródek i grzywkę, której początku i końca nie potrafił znaleźć i która rozchylała się na boki twarzy. Sprawiała, że włosy Nadii nie były już tylko dwiema nieruchomymi kurtynami sięgającymi pasa. Zobaczył nawet drobne pieprzyki na twarzy, jeden na nosie, drugi pod okiem. Pamiętał ten pod okiem. Cholera…

– Wy się znacie? – Dziewczyna, która wcześniej leżała z Nadią na trawie, teraz zawisła nad jej głową.

Nadia zajęła się tasowaniem kart i jedynie przelotnie zerknęła na Dominika.

– Kiedyś się znaliśmy– powiedziała.

Wyciągnął w jej stronę dłoń.

– Powinienem się ponownie przedstawić? – odezwał się, rzucając swój najbardziej czarujący (krzywy i nieco podejrzany) uśmiech. – Dominik Lipiec. Mam osiemnaście lat, mój ulubiony kolor to czarny, a ulubione zwierzę to… hmmm, chyba ryba z głębin oceanu, ta ze światełkiem i z paskudnie wyłupiastymi oczami.

Nadia znowu zmierzyła go wzrokiem. Postanowiła przemilczeć fakt, że Dominik mówił do niej w taki sposób, jakby nadal chodzili do podstawówki. Chwyciła jego dłoń, ale zamiast nią potrząsnąć, obróciła ją wierzchem do dołu i przesunęła palcem po wnętrzu, sprawiając, że Dominika przeszły dreszcze.

– Dominik – odezwała się. Wzięła głęboki wdech. – Przepowiem ci przyszłość, okej? I tyle. Nie będziemy rozmawiać. Spotkaliśmy się przypadkiem, równie dobrze mogliśmy się nigdy powtórnie nie zobaczyć. Miło cię widzieć. Miło, że jesteśżywy– dodała przez zęby. – Tylko pamiętaj, że o niektórych rzeczach lepiej mi nie przypominać.

To nie tak, że chciał jej o czymkolwiek przypominać… sam pewnych spraw nie miał ochoty wywlekać z odmętów swojej pamięci. Ale musiał z nią porozmawiać – gdyby nie pogadali, pewnie uznałby potem, że po prostu mu się przyśniła, a ten sen był efektem ubocznym alkoholu, leków i dziurawca.

Nadia przypominała mu teraz ten typ osoby, co do którego nigdy nie był pewien, czy jedynie udaje poirytowanie nim i jego głupimi żartami, czy naprawdę ma go dość i gdy tylko odejdzie, przewróci oczami. Czasami miał wrażenie, że sam tkwi gdzieś na granicy bycia tym fajnym, choć nieco dziwnym i lekkomyślnym kolegą, który w środku nocy wysyła zdjęcie ryby głębinowej, a tym podejrzanym typem, który nęka innych swoimi głupimi pomysłami.

Zdecydowanie nie chciał być tym drugim. Tylko że czasami wyczucie granic i zrozumienie innych sprawiało mudrobne trudności. Maciupeńkie. Na tyle małe, że nawet nie próbował o nich rozmawiać ze swoim psychologiem, bo on pewnie spytałby Dominika, czy ma jakichś znajomych (miał), czy ludzie wprost okazują mu, że go nie lubią (nie umiał określić), czy czuje się samotny (nigdy w życiu). Jego psycholog uznałby, że wszystko w porządku i powinni się skupić na poważniejszych problemach (takich jak przyjaciele pod łóżkiem Dominika, którzy dotrzymywali mu towarzystwa, by nigdy nie czuł się samotny, spokojny i nie-absolutnie-przerażony).

Nadia przesunęła paznokciem po jego dłoni.

– A co z kartami? – spytał. – Podobno były konieczne.

Koleżanka Nadii, ta z jasnymi warkoczami, nachyliła się do Dominika. Miała czerwoną pomadkę rozmazaną w kąciku ust. Chyba że to był keczup z kiełbasek.

– Ona i tak nie umie ich używać – rzuciła szeptem, po czym kontynuowała głośniej, patrząc na Nadię: – Dawaj, spróbuj z kartami. Nawyczucie.– Zamachała ręką dla podkreślenia swoich słów.

– Mhmmm – prychnęła Nadia. – Wyczucie. Świetny pomysł.

Od niechcenia sięgnęła po pierwszą kartę z wierzchu talii, odwróciła ją i położyła na blacie stołu.

SĄD OSTATECZNY. Karta przedstawiała aniołów w chmurach, którzy dęli w złote trąbki. Na dole widniały wyciągnięte w górę dłonie, ramiona i nagie plecy, a przed nimi skraj czegoś, co prawdo­podobnie miało być trumną.

– To oznacza…

– Wiem – powiedziała Nadia. – Przeczytałam całą tę twoją ulotkę o ważniejszych kartach. Oznacza odrodzenie, drugą szansę…

– Idealnie! – wtrącił się Dominik. – Widzisz, to znak. Powinnaś dać mi drugą szansę, a nie pożałujesz. Tak mówią karty.

Znów spojrzał na Nadię. Różowe okulary. Barbie-różowy. Miesiąc temu pomagał znajomej z klasy wybierać farbę do ścian. Utknął na dziale z różowymi, zaczytując się w nazwach. Malinowe Smoothie, Subtelny Koralowy, Powabna Fuksja.

– Oznacza też przebaczenie i życie religijne – kontynuowała Nadia. – No, w takim razie przebaczam ci, Dominiku.

Dominik nie potrafił określić, czy uśmiech, który mu posłała, był nieszczery, pełen rozczarowania, czy po prostu obojętny.

– Czekaj, co takiego mi przebaczasz?

– Na przykład to, jak kiedyś, gdy byłam jeszcze małym, głupim dzieckiem, pisałam do ciebiepotymwszystkim.– Ostatnie słowa wycedziła przez zęby. – A ty mi nigdy nie odpisałeś.

– Oj. – Znajoma Nadii spojrzała na nich. – To ja się zmyję na moment, okej? To brzmi, jakbyście mieli coś do przegadania. Tylko, Nadia – nachyliła się do niej – pisz, dzwoń, krzycz, cokolwiek, gdyby zrobiło się nieprzyjemnie. Nie wiem, czy to jakiś twój były, nie wygląda, jakby był w twoim typie, ale gdyby się narzucał…

– Dam znać.

Zanim Dominik zdołał przetworzyć to, co się działo, został z Nadią sam. Nagle dotarł do niego chłód i poczuł gęsią skórkę na ramionach. Przeszło mu przez myśl, że jednak powinien był wypić wcześniej cokolwiek ciepłego, nawet jeśli od tej paskudnej herbaty zbierało mu się na wymioty (ktoś na pewno napluł mu do kubka).

Dominik, idioto – pomyślał – skup się na tym, co się dzieje.

– Pisałaś do mnie? Rodzice zmienili mi numer i kazali uciąć z wami kontakt… Powiedzieli też, że wy wszyscy musieliście zrobić to samo.

To właśnie robią dobrzy, odpowiedzialni rodzice: sprawiają, by ich dziecko straciło jedynych przyjaciół. Nawet jeśli mieli ku temu swoje powody, Dominik nie sądził, by pozytywnie wpłynęło to na jego zdrowie psychiczne. Choć pewnie ze swoją psychiką od początku był skazany na porażkę…

Ale może gdyby nie ich decyzje, teraz nie wypaliłby do Nadii, że spodziewał się jej martwej.

Nadia przekrzywiła głowę.

– Moi nigdy niczego takiego mi nie kazali – odparła. Westchnęła ciężko, paznokieć znów przesunął się po skórze Dominika. – To i tak nieistotne.

Przez moment tylko patrzyli na siebie.

Coś dziwnie migało Dominikowi na skraju pola widzenia. Karta przed nim się zatrzęsła i gdy mrugnął trzy razy z rzędu, zdawało mu się, że anioł pomachał swoją małą rączką.Wariował. Przynajmniej lepsze to, niż gdy alkohol wywoływał u niego nagłe ataki smutku i sprawiał, że Dominik wygadywał się ze wszystkich swoich problemów losowej osobie, a potem do końca życia musiał jej unikać. Zdecydowanie wolał halucynacje.

Nagle w powietrzu rozległ się świst.Dziwny świst.

Dominik wytrzeszczał oczy.

Szept?

Zdawało mu się, że wiatr szepcze słowa.

– Słyszałaś to? – spytał, przyciskając kciuk do dłoni Nadii.

– Co takiego niby?

– Słyszałem szept.

Wlepił w nią wzrok. Wytrzymała jego spojrzenie i pokręciła głową z dezaprobatą.

– Jesteś pijany, Dominik – powiedziała. – I słyszysz różne rzeczy. Możemy się już zbierać? Robi się zimno, a ja…

– Przepowiedz mi przyszłość.

W ciemnościach okulary Nadii przybrały barwę, którą okreś­liłby jako szaroróżowy, pudrowy róż albo przybrudzony róż. Palce przesunęły się po wnętrzu jego dłoni, znajdując jedną, drugą, trzecią linię.

Ktoś kiedyś powiedział coś takiego… Słowa odbijały się w głowie Dominika. Coś o tym, że nie popełniamy błędów, mamy tylko szczęśliwe wypadki. O, to chyba był ten malarz, którego oglądał obsesyjnie podczas pandemii jako tło do pieczenia ciast i gotowania kremu z dyni w środku nocy. Co, jeśli malarz miał rację? Może Dominik nie popełnił błędu, podchodząc do Nadii, może to był szczęśliwy wypadek. Nawet jeśli cały świat nieco drgał, Nadia wciąż nie wydawała się do niego przekonana, a karty przepowiadały koniec świata.

Chciał wygłosić ten cytat, ale zamarł. Nadia patrzyła na niego na wpół przytomnie. Czoło miała nienaturalnie gładkie, oczy puste.

– Dominiku. – Słowa spływały z jej ust ciężkie, gęste i nieprzyjemne. – Czekają cię zmiany.

Świat, cichy i spięty, przystanął.

– Burze i wzgórza, pomoc i przebaczenie. Będziesz musiał zmierzyć się z tym, czego boisz się najbardziej. Będziesz musiał… – Nagle umilkła.

Dominik poczuł, że świat odetchnął, nić została zerwana. Jedynie wokół karku wciąż owijały mu się dziwna, gęsta energia, chłód nocy i nierealności.

– Mówiłem. Cholera, mówiłem, że słyszę szept!

– Dominik. Nie, nie możemy wracać do…

– Nie tęskniłaś za tym?

Uśmiechnęła się blado.

– Oczywiście, że tęskniłam – odparła cicho. – To jest w tym najgorsze, nie? Że mi tego brakowało. Ale pięć lat temu też mi tego brakowało. I sześć, i siedem, i wiesz komu jeszcze zawsze czegoś brakowało? Wiesz, kto nigdy nie miał dość?

Zabrała dłonie i wstała. Nachyliła się nad Dominikiem, a różowe okulary zsunęły jej się z nosa.

Dominik, ty idioto.

Nie rozumiesz? To była prawdziwa magia.

Idioto.

– Wiesz co, Dominik? Nie zamierzam znowu ryzykować. Pamiętasz, co się stało ostatnim razem? Jesteś na tyle trzeźwy? Ostatnim razem Janek umarł.

Odeszła, a Dominik został sam z drżącymi dłońmi, rozłożonymi na stole kartami i chłodnym potem na karku.

Może jednak zażył dzisiaj preparat z dziurawcem i o tym nie pamiętał? Cholera – pomyślał – poważne te efekty uboczne. W końcu, przytłoczony tą myślą Dominik Lipiec, żywy, ale z wiszącą nad sobą przepowiednią sądu ostatecznego, oparł głowę na lepkim blacie stołu i jęknął.

V

Na szafce w łazience leżały pudełko po teście ciążowym, blister tabletek na porost włosów, szczotka, której wygląd sugerował, że jeśli nawet włosów przybywa, to ubywa ich drugie tyle, i zgubiona przez kogoś matowa pomadka. Na szczęście żadna z tych rzeczy nie należała do Nadii.

Do Nadii należały tylko zmęczone, blade odbicie twarzy w lustrze, spłaszczone po całym dniu włosy i rozmazany tusz, który chwilę wcześniej wpadł jej do oka, i teraz próbowała przeczekać szczypanie, pozwalając, by łzy zamazały jej pole widzenia. Nie tak miał wyglądać ten wieczór. Absolutnie nie tak. A myślała, że już ma to wszystko za sobą, że odcięła się wystarczająco, by nigdy więcej do tego nie wracać, nie tęsknić, nie żałować.

Odetchnęła głęboko i wyciągnęła z kieszeni swetra telefon.

Gdy spojrzała na ekran blokady, by sprawdzić godzinę, zamarła. Pod godziną wyświetlała się data.

Nie minęłomniejwięcej pięć lat.

Minęło dokładnie pięć lat od śmierci Janka.

Okej, musiała ułożyć plan – taki, by nie zwariować. Pooddycha tutaj głęboko jeszcze przez chwilę. Zajmowała łazienkę już od kwadransa, ale przynajmniej ratowała kafelki przed nietrafionymi wymiotami. Julek, do którego ojczyma należał ten dom, ogłosił, że tutaj, do łazienki na piętrze, wolno im się zapuszczać tylko w sytuacjach kryzysowych i że pod żadnym pozorem nie mogą niczego zabrudzić, bo jego przybrany ojciec zamorduje najpierw Julka, a potem winowajcę.

Jego przybrany ojciec był łysym, dwumetrowym, umięśnionym policjantem. Na myśl o nim Nadia się wyprostowała. Zamarła, bo co, jeśli przypadkiem chuchnęłaby na jego ulubione lustro, a on znalazłby na nim jej DNA? Trudno jej się myślało.

Oddech, skup się na oddechu. Oddychała i razem z nią oddychało też odbicie w lustrze. Zdawało jej się przez moment, że oddychało w nieco innym tempie niż ona, z opóźnieniem, dlatego zgasiła światło i usiadła na podłodze w ciemnościach. Nie mogła do nikogo zadzwonić. Musiała się uspokoić. Wdech, wydech. Nie mogła też panikować, nie mogła myśleć o tym, że najprościej byłoby tej nocy się upić i zapomnieć o wszystkim.

Wytarła łzy z kącików oczu, skupiając się na tym, żeby nie rozmazać makijażu.

Wsiądzie do samochodu i wróci do siebie. Wdech, wydech. To wszystko nie było jeszcze aż taką tragedią, tylko wzięło ją z zaskoczenia. Wdech, wydech. Nadal reagowała zbyt emocjonalnie na wspomnienie przeszłości.

Wstała powoli. Zbierając w sobie resztki energii, chuchnęła na lustro i narysowała serce na zaparowanej tafli. Zajrzała też do pudełka z testem ciążowym (choć nie lubiła grzebać w rzeczach innych ludzi, czasem doceniała drobne sekrety, które mogła wykraść bez niczyjej wiedzy, ale nigdy nikomu ich nie zdradzała). Test był negatywny. Prawdopodobnie dobrze dla tego, kto go zrobił.

Opuściła łazienkę, po omacku dotarła do schodów i zeszła na parter. Zegar na ścianie poinformował ją, że dopiero co minęła dwudziesta trzecia. Czy czuła zmęczenie? Nie wiedziała. Czuła duszność, gęsią skórkę i zdarte gardło. Powietrze przesiąk­ło wonią potu, alkoholu i spalenizny. Ludzie wypełniali cały salon, rozłożeni na kanapie, plecami oparci o ścianę, drący się zdecydowanie zbyt głośno do szczotki-mikrofonu, przekrzykując jedną z tych strasznych polskich piosenek, których czasy świetności minęły, gdy Nadia jeszcze chodziła do podstawówki.

Chciałaby być pijana i drzeć się z nimi do piosenek, ale uznała, że teraz prawdopodobnie lepiej zrobi jej świeże powietrze i trochę spokoju.

Wydostała się na zewnątrz, zeskoczyła ze schodków i odetchnęła głęboko kolejny raz. To był wietrzny, chłodny wieczór, a po tym, jak przebywała w jasnym wnętrzu budynku, trudno jej było skupić wzrok na niewyraźnych kształtach w ciemnościach.

Niestety w końcu jeden z kształtów przemienił się w postać.

Cholera jasna.

Przed nią, chwiejąc się na jednej nodze, Dominik Lipiec próbował wsiąść na stary czerwony rower. Oczywiście, że znowu musiała wpaść akurat na niego.

– Jezus Maria – wydusiła z siebie. – Mam nadzieję, że nie zamierzasz w takim stanie wracać do domu na rowerze.

Dominik obejrzał się i przywitał ją nieco krzywym uśmiechem. Opona roweru zapiszczała na kostce brukowej.

– W jakim stanie? Czuję się znakomicie. Myślałem, że nie chcesz ze mną rozmawiać…

Podeszła do niego. W domu za jej plecami muzyka huczała zdecydowanie zbyt głośno, by nie odbiło się to na słuchu wszystkich zebranych. W Nadii dudniło bijące serce.

– Jesteś pijany – powiedziała. – I jest środek nocy.

– Myślałem, że nie chcesz mnie znać.

– Nie wracaj teraz do domu. – Zrobiła kolejny krok w jego stronę. – Musisz albo poczekać, aż wytrzeźwiejesz, najlepiej zostać tutaj do rana, albo znaleźć kogoś, kto cię odwiezie, a na pewno jest tu kilka trzeźwych osób z wolnym miejscem w samochodzie. Rower możesz odebrać kiedy indziej…

– Chwilę temu nie chciałaś ze mną rozmawiać, a teraz układasz mi plany? – Uniósł brwi. – Nagle przejmujesz się tym, czy coś mi się nie stanie? Nie udawaj.

Wciąż przerastał ją o pół głowy, mimo że przez ostatnie lata oboje urośli. Rysy twarzy miał zaostrzone, wyraźne, jeszcze bardziej podkreślone przez chłodne jaskrawe światło lampy świecącej nad podjazdem. Pod oczami widniały sine cienie, na policzkach różowawe plamy od zimna.

Wzdrygnął się nagle. Coś znowu zadudniło, za nimi, w domu…Nie. Do Nadii dotarło, że dźwięk dobiega z góry, i podniosła wzrok akurat w porę, by na niebie ujrzeć jasną linię błyskawicy. Nadciągała burza.

Jeśli chodziło o przeszłość, Nadia trzymała się trzech zasad. Przede wszystkim musiała się od niej odciąć. Po kilku pierwszych wiadomościach, na które nie dostała odpowiedzi, nie próbowała kontaktować się ze swoimi znajomymi z dzieciństwa nigdy więcej. W tym również z Dominikiem.

Sięgnęła do kieszeni swetra, gdzie znalazła kluczyki do samo­chodu.

– Nie mogę z nikim wrócić – powiedział cicho Dominik, gdy grzmienie ustało. – Nie czujesz tego? To się do nas przylepiło. Mam wrażenie, że coś wlazło mi pod skórę. Ej, pamiętasz, jak ci mówiłem o tych rybach głębinowych? To tak, jakbym był taką rybą osiem tysięcy metrów pod powierzchnią i cała ta woda naciskałaby na mnie jakimś olbrzymim ciśnieniem… – Zamknął oczy na moment. – Myślisz, że coś się dzieje naprawdę czy po prostu bardzo się upiłem?

Gdy przepowiedziała mu przyszłość, coś się zmieniło. Teraz przynajmniej odzyskała władzę nad swoimi ustami, a słowa należały tylko do niej, ale wciąż… Bałaby się teraz dotknąć Dominika. Nie tylko dlatego, że stanowiłoby to jej porażkę po pięciu latach ignorowania przeszłości, ale też dlatego, że chłopak wyglądał, jakby miał pod skórą elektryczność.

Nadia nadal pamiętała, żeby uważać na niego, gdy coś błyskało mu w żyłach.

Zasada numer dwa: nikt nigdy nie może poznać prawdy. Nikt nie może się dowiedzieć o magii.

No i z tego powodu, jeśli chciała trzymać się swoich zasad, nie powinna pozwolić Dominikowi biegać teraz dookoła i prosić ludzi o podwózkę, gdy w każdej chwili mógł wybuchnąć magią. Cholera.

Znów zagrzmiało. Poczuła wilgoć za kołnierzem swetra, potem na ramieniu, a później ujrzała, jak kropla wpada Dominikowi we włosy.

By jeszcze bardziej się dobić, przypomniała sobie trzecią, najważniejszą zasadę.

Westchnęła ciężko.

– Wsiadaj do samochodu – rozkazała, klikając przyciskiem na kluczykach.

W ciemnościach zamigały czerwone światła.

– Rower jakoś wciśniesz do bagażnika.

Nie czekając na odpowiedź, zajęła miejsce za kierownicą i odruchowo zastukała w nią palcami.

Co ja, do cholery, robię?

Kiedy Dominik wpakował się do środka, był już cały przemoczony. Wydłubał jakąś wiekową, rozwarstwioną chusteczkę z kieszeni spodenek i wydmuchał nos.

Ach tak. Właśnie zaprosiła Dominika Lipca do swojego samo­chodu tylko po to, by ten nasmarkał jej na fotel. Cudownie. Znakomicie.

Przygryzła wargę. Cokolwiek by się działo, pamiętaj o trzeciej zasadzie.

Kiedyś znała Dominika na tyle, by móc stwierdzić, że potrafiłby wsiąść na rower w środku nocy i wyruszyć przez las. Kiedyś była zbyt młoda i głupia, by się tym przejąć.

Trzecia zasada brzmiała: nie pozwól nikomu więcej umrzeć.

– Gdzie cię odwieźć?

Dominik zapatrzył się na nią.

– Do dziadków – odpowiedział. – Do Lipówki.

Zapowiadała się długa noc.

Część IIWschody słońca, początki i sekrety

Dostępne w wersji pełnej

Część IIIPioruny, dziadkowie i zakochania

Dostępne w wersji pełnej

Część IVBobry i diabły

Dostępne w wersji pełnej

Część VBluźnierstwa i krzyk

Dostępne w wersji pełnej

Część VIJezioro i sumienie

Dostępne w wersji pełnej

Część VIINiebo i  ziemia

Dostępne w wersji pełnej

Część VIIITeraz i  wtedy

Dostępne w wersji pełnej