Marymonckie młyny - Adam Podlewski - ebook + książka

Marymonckie młyny ebook

Adam Podlewski

3,6

Opis

Najnowsza powieść Adama Podlewskiego – autora m.in. "Zakonu św. Brutusa" i "Dnia Sznura".

3 listopada 1771 ostatni król Polski, Stanisław August Poniatowski zostaje porwany. Wraca na dwór już dzień później, zupełne odmieniony.

Co stało się owej listopadowej nocy, gdy władca zagubił się wraz z porywaczami w podwarszawskich lasach? Co łączy go z wodzem zamachowców, Janem Kuźmą? Co razem widzieli i dlaczego konfederata wypuścił króla, a ten nie dopuścił do zabicia swojego porywacza? Jaki sekret nie da spokoju władcy aż do dnia śmierci?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (8 ocen)
2
3
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
joanna_w_ogrodzie

Całkiem niezła

Niby sprawnie napisana powieść. Jednak uczynienie głównymi bohaterami dwóch rzeczywiście istniejących osób i tworzenie ich portretów psychologicznych na podstawie własnych wyobrażeń - jest mocno ryzykowne. Tym bardziej że w przypadku króla Stanisława Augusta portret jest bardzo jednostronny i mocno zainspirowany pracami nieprzychylnemu Poniatowskiemu Jerzego Łojka.
10

Popularność




Redakcja i korektaAnna Mieczkowska
Projekt graficzny okładkiMariusz Banachowicz
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
Zdjęcia wykorzystane na okładce©hydebrink/Shutterstock
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2022 © Copyright by Adam Podlewski, Warszawa 2022
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67093-35-4
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Czy zdarzenia nocy z 3 na 4 listopada 1771 roku rozegrały się w ten sposób? Nie wiem, choć mam nadzieję, że owszem. Gdyby tak było, historia Stasia i Jasia byłaby bardzo pouczająca; pozwoliłaby dostrzec w słabym królu ludzką twarz polskiego oświecenia, a w porywczym Janie przyszłość Rzeczpospolitej, której nie pozwolono się narodzić.

ITeraz, Petersburg

Krzyki króla niosły się po długich korytarzach pałacu Marmurowego. Był to dźwięk napełniający trwogą każdego usłużnego, gwardzistę i oficjała królewskiego. Niczym wrzask harpii głos starego monarchy paraliżował wolę i zmyślność służby. Gdyby nie głośne wycie, można by było pewnie usłyszeć ciche modlitwy wzywające Bogarodzicę i wszystkich świętych, by ochronili ordynansów i czeladź przed smutnym losem odpowiedzi na wezwanie. Król umierał, a ten, kto doniósłby o tym pierwszy, mógł umrzeć razem z nim.

Pałac Marmurowy był okazałą, ale przecież nie wykwintną budowlą. Jego prosta bryła, szerokie korytarze i jasne schody nie mieściły żadnych kryjówek, tajnych przejść czy sekretnych pokoi, w których można było przeczekać monarszy zew. Niemal pięć tuzinów służby pałacowej było zdanych na łaskę niebios i zdrowie byłego króla Rzeczypospolitej. Niektórzy liczyli też na ziemską pomoc. Zwłaszcza praczki, zbiegłe do rogu starej bawialni, patrzyły na Artema Piotrowicza z niemą prośbą w płonących oczach. Cóż, było to oczywiste; Artem jako kawaler i człowiek zadłużony nie powinien mieć oporów przed rozstaniem się z tym łez padołem. Poza tym był Polakiem, przynajmniej w połowie.

– No, szto... – popędziła go Ksenia, najstarsza z praczek. – Idź do niego, to twój rodak.

– Ja nie Polak, tylko Ruski, jak i wy – sprzeciwił się Artem.

– Matkę, świeć, Panie, nad duszą dobrej Bożeny, miałeś Polkę, to i król twój krajan – naciskała stara służąca. – Ratuj nas, Artemku, bo ciebie jaśnie pan nie skaże...

W każdej innej sytuacji młody pokojowiec splunąłby na natrętnych petentów i skoczył przez okno na tyły pałacu. Ale tak rejterować przed kobietami nie wypadało, tym bardziej że Ksenia właśnie nazwała go krajanem polskiego króla, czyli prawie bojarem, ale takim od Lachów. Poza tym za plecami Kseni kuliła się gdzieś Zośka, piękna, płowowłosa Zośka, która chyba pierwszy raz w życiu patrzyła na Artema z pasją. Ona czekała, aż ruszy na ratunek, aż się zgodzi wziąć na siebie winę za śmierć starego króla.

Ale póki ci na nic nie byłem potrzebny, patrzyłaś na mnie, jak na kłak kurzu, gza dokuczliwego... – pomyślał pokojowiec i wtedy ciężko zrobiło mu się na duszy. Chciał powiedzieć coś ważnego, szczerego, spojrzeć Zośce w oczy i wyrzucić z siebie ten cały ciężar biednej sieroty, która w służbie na królewskim zamku widziała ratunek dla siebie i rodziny, a zamiast zaszczytów znalazła tylko upokorzenia i łzy. Ale nie powiedział nic. Ruszył ku wyjściu na korytarz i rozsunął ciężkie drzwi, wpuszczając do starej bawialni światło zimowego poranka. Wpuścił też kolejne krzyki obolałego króla, przerywające martwą ciszę pałacu. Ruszył przed siebie.

Żegnał go płacz kobiet (ale chyba nie Zośki!) i ponure spojrzenia, z rodzaju tych ofiarowywanych idącemu na szafot skazańcowi. Nie zamknął za sobą drzwi; chciał, aby chociaż pałacowe praczki żegnały go z honorami wartymi idącego na wojnę bohatera. A gdzie Sasza? Kuchciki? Wartownicy? Uciekli, zostawiając niewiasty na pastwę pułkownika. Czy tylko ja nie schowałem się w stajniach? Poczucie, że należy do najodważniejszych mężczyzn w pałacu, nieco zelżyło mu ciężar na piersi. Ale tylko nieco. Szedł oto szerokim korytarzem ku komnacie sypialnej Stanisława Augusta, byłego króla Polski i wielkiego księcia litewskiego.

Choć okna były pozamykane, chłód zimowego poranka zdawał się przenikać przez szyby i ściany pałacu. Jasne światło nie oświetlało drogi, ale oślepiało. Przez chwilę Artemowi wydawało się, że brodzi w śniegu zamiast w głębokim białym dywanie. Nie czuł też nóg, które już same pchały go do przodu, ku królewskiej sypialni. Niestety, zabłądzić nie mógł: wycie króla nie cichło.

Gdy zbliżał się do monarchy, potrafił już rozróżnić poszczególne wyrazy. Nie żeby je rozumiał, po prostu pojął, że wydawane przez zdetronizowanego monarchę dźwięki nie były przypadkowym wyciem, ale jakimś komunikatem, rozpaczliwą próbą oznajmienia światu czegoś ważnego. Artem tak zasłuchał się w tę litanię bólu, że tylko cudem uniknął biegnącego z ciężką torbą doktora Weissa.

– Donnerwetter! – warknął medyk. – A ty to co... – Zatrzymał się, spojrzał na młodego pokojowca, po czym uderzył go po ramieniu, w dziwnej mieszance kary i poufałości. – No, jesteś wreszcie! A gdzie reszta? Gdzie służba, Gott im Himmel!?

– Jestem tylko ja. Ale jak panu doktorowi się nie podoba, to mogę się schować z innymi – odparł Artem, i zaraz poczuł kolejne bolesne szturchnięcie w ramię, tym razem jednak pełne sympatii.

– Anton, Anton...

– Artem, Artem – odruchowo poprawił go Artem.

– Anton, bracie, tyś jeden porządny w tym kłębie żmij. Ale potem się zastanowimy, jak tych tchórzy pokarać. Teraz: najjaśniejszy pan. Gotowy?

– Na co? – chciał zapytać Artem, ale nie zdążył.

Lekarz otworzył drzwi komnaty i wkroczył żwawo w półmrok pomieszczenia. Z powodu zasuniętych zasłon widać było tylko, że Weiss szedł prosto i równym, niemal wojskowym tempem. Jedynie Artem dostrzegał, że nogi medyka trzęsą się niczym trzcina na Newie. Król wył dalej w łożu, ale poza tym w komnacie panował bezruch.

Nagle obaj przybysze zauważyli, że nie są sami: prócz zbolałego monarchy tuż przy progu stali dwaj żołnierze w dziwacznych mundurach, będących zapewne ubiorem polskiego lub litewskiego wojska. Jednak strażnicy na pewno nie przybyli z zachodu, gdyż jednego z nich Artem znał dobrze: był to Pawko, zwany Lipaczem, który przybył do Petersburga ledwie dwa lata wcześniej, gdzieś z południowych guberni. W owej chwili domniemany litewski gwardzista miał twarz bladą, a oczy zaciśnięte. Oddychał płytko i szybko.

– Co z wami, ludzie! Najjaśniejszy pan zaniemógł! Wy dwaj, odsłonić okna!

Ale strażnicy nie poruszyli się, tylko Pawko zaczął łkać, nieporównywalnie ciszej, niż wył zaniemogły król. Artem poczuł mieszaninę złości, dumy i zrozumienia. Wartownicy nie śmieli się ruszyć na pomoc królowi, chyba wiedząc, że uratować go nie zdołają, a przy tym nie unikną kary.

Artem sam podszedł do okien i odsunął zasłony. Białe światło wypełniło sypialnię, zmieniając jej szary grobowy półmrok w nierzeczywistą biel. To wciąż kolor śmierci – pomyślał sługa. Tyle, że śmierci trochę lepszej.

– Anton... Artem! Pomóż mi! – polecił Weiss.

Zrzucili z króla Stanisława ciężką kołdrę, po czym lekarz kazał pomocnikowi rozewrzeć skurczone ręce monarchy. Stanisław przyciskał coś do piersi, a dopiero po chwili zapasów Artem odkrył, że jest to niewielka kawowa filiżanka. Resztka czarnego płynu brudziła prześcieradło oraz poduszkę.

– Jezu, trucizna! – szepnął pokojowiec.

– Trzymaj go! Niech kurcze przejdą... – syknął lekarz, przyciskając prawą rękę byłego władcy do krawędzi łóżka. Chcąc nie chcąc, Artem odciągnął lewą rękę i tak siłowali się ze słabnącym kurczem chorego. – Nie wiemy, czy trucizna. Może mu serce od kawy zaczęło migotać. Potem go zbadamy, teraz trzymaj!

A król przestał wrzeszczeć, potem nawet przestał krzyczeć, ale wciąż szeptał coś w kółko. Artem trzymał słabą rękę Polaka już bez trudności. Mógł się więc skupić na zrozumieniu owych słów.

– Marymonckie... marymonckie młyny... – powtarzał zdetronizowany monarcha. – Ja tam zostawiłem... tam się wszystko zepsuło...

– Co on mówi? Że mąki chce? – zapytał zdumiony Artem.

– Co? Jakiej mąki?

– Car najjaśniejszy kazał królowi najjaśniejszemu sprowadzać mąkę z Polski, ponoć ze wsi pod Warszawą, Marymontem zwaną, aby mu się nie cniło z dala od ojczyzny – powiedział Artem. – Tak mówili gwardziści i sam pułkownik powtarzał.

– Chyba po pijaku... – zauważył Weiss.

– In wino wernisaż – filozoficznie odparł Artem. – Prawda w winie siedzi, tak mawia ten rzymski klecha, co w łacinie uczony. Pułkownik wiedział i powiedział. Bo to był zamach, panie doktorze.

– Co? Jaki zamach? – Weiss puścił rękę króla. Odruchowo sprawdził mu tętno na nadgarstku, ale czując, że najgorsze minęło, znów spojrzał na młodego pokojowca. – Mówże, człowiecze, co to za bzdury ten stary pijak wam wmówił... – A wtedy odwrócił się ku drzwiom i huknął na wartowników: – A wy, nicponie, sprowadzić mi tu oficera i poślijcie kogoś do akademii po więcej lekarzy. Niech dziewki grzeją gorącą wodę i znajdą jakiś rosół. No już, żwawo!

Pawko, nie przestając szlochać, wybiegł z sypialni. Natomiast jego towarzysz padł, jak długi, dokładnie w miejscu, w którym stał na warcie. Weiss machnął tylko ręką i spojrzał znów na Artema.

– No mówże, człecze. Ja badam najjaśniejszego pana, a ty mów, co to za zamach miałby być.

– Konfederaci! – szepnął Artem z przekonaniem. – Matka mi opowiadała...

– Konfederaci? Jak ci, co suplikę do naszej imperatorowej cztery wiosny temu wystosowali?

– Nie, inni, ci barscy! – odparł Artem. – Ci, co w roku siedemdziesiątym pierwszym na życie króla Stanisława nastawali i z naszym wojskiem się bili. Matka mi opowiadała, że ten ich jenerał Pułaski to poprzysiągł zemstę królowi i szuka sposobności, aby go zabić...

– Kazimir Pułaski? – zapytał Weiss zdumiony. Jednak niemiecka dokładność medyczna nie przeszkodziła mu badać jednocześnie królewskiego pacjenta. – Toż to on uciekł z Polski i zginął w wojnie amerykańskiej. Zza grobu najjaśniejszego pana straszy?

– Patrz pan! – krzyknął Artem, wskazując coś na posłaniu władcy. – Marymont!

– Co...

– Bułka z marymonckiej mąki! Zatruta! Konfederaci podrzucili!

Faktycznie, w zaplamionym kawą posłaniu leżała biała, nadgryziona bułka. Zaciekawiony Weiss zaniechał na chwilę oględzin pacjenta i sięgnął po pieczywo. W ostatniej chwili powstrzymał ruch ręki. Wyciągnął z torby szczypce chirurgiczne i podniósł bułkę ku światłu.

– Nie wiem, co ty mi dziwacznego mówisz. Ale może masz rację. Jak tylko się upewnię, że najjaśniejszemu panu nic nie dolega, zbadam ten wypiek. Może i naprawdę trucizna...

A jakby na potwierdzenie tego sądu Stanisław August, z Bożej łaski i woli narodu były król Polski, były wielki książę litewski, ruski, pruski, mazowiecki, żmudzki, kijowski, wołyński, podolski, podlaski, inflancki, smoleński, siewierski i czernihowski et cetera, wyszeptał do ucha lekarzowi:

– To kara za grzechy. Zabiją mnie, tak jak ja zabiłem ich wszystkich.

Teraz, Rzym

Widok z czwartego piętra kamiennicy nad Tybrem wynagradzał Janowi niemal wszystkie trudy życia, w tym nielicujący ze świętością i starożytnością miejsca zapach nawiewany znad rzeki. Ostatnie piętro kamienicy (strych właściwie) bywało nieprzyjemne w zimie, gdy z niedokończonego dachu spływała do izby Jana woda z topniejącego śniegu. Ale on nie narzekał. Mieszkał jak wielcy filozofowie dawnych wieków, zwłaszcza stoicy i cynicy, którzy w przeciwnościach losu i natury upatrywali nie cierpienie, ale doświadczenie hartujące ducha oraz ćwiczące życiową mądrość. Poza tym był pokutnikiem, grzesznikiem czekającym na zdjęcie z ramion brzemienia grzechu i nie zamierzał dokładać sobie kar czyścowych, unikając umartwienia. Pieniędzy by mu starczyło: przekazy przychodziły regularnie, najpierw z Warszawy, potem z Petersburga, ale zamieszkanie w lepszej części Wiecznego Miasta byłoby zbędnym luksusem. Janowi starczało, że mieszka tak blisko serca Kościoła, wśród pamiątek wielkiego imperium i w mieście przodującym w sztukach oraz naukach. Dla prostego chłopca z Kuźmina było to coś wielkiego.

Rozpalił w piecyku, nalał do garnka wody na poranną toaletę, po czym narzucił na ramiona szlafrok. Lutowe chłody dawały mu się we znaki, ale przecie nie było to nic wielkiego, w porównaniu z mrozem w Polsce czy na wołyńskich polach.

Jan ruszył na poranną wycieczkę w dół. Zszedł po drabinie na piętro trzecie, potem skierował się schodami na parter. Tam czekał na niego stały łup: torba z pieczywem, kostką masła i sera, a także zwinięta w rulon gazeta codzienna, wydawana przez ojców z Zatybrza. Pozdrowił swoich sąsiadów, porozmawiał chwilę z prowadzącym dom panem Zatronnim, a potem ruszył w górę. W akompaniamencie trzeszczących schodów oraz trzeszczących stawów zastanawiał się, czy nie warto by było przenieść się nieco niżej, gdyż zdrowie poza ojczyzną mu nie dopisywało, ale odrzucił tę myśl, niegodną prawdziwego stoika.

Gdy dotarł z powrotem do swojej izby, woda była już dość ciepła, aby przemyć nią spocone ciało. Potem Jan siadł przy oknie, pokroił pieczywo i nałożył nań masło. Już po pierwszym kęsie, uznał, że bułki rzymskie nie zachowały nic z glorii miasta papieży i cezarów, a mąka italska ma się nijak do tej polskiej. Ale cóż, pokutujący wygnaniec był przecież stoikiem.

Otworzył gazetę i ominął krzykliwy nagłówek o bezbożności Napoleona i bezprawiu, którym kieruje się francuska armia. Od razu wyszukał na czwartej stronie doniesienia z zagranicy. Rzeczpospolita nie miała własnej rubryki, i to już w żadnej gazecie na świecie, ale Jan znalazł doniesienia z imperium ruskiego. A tam... Serce Jana zabiło żywiej, kącik oka zrosiła łza. Tam było o Jego Wysokości, byłym królu Polski i Wielkim Księciu Litwy, jego dobrodzieju i zdrajcy Ojczyzny.

Czy imperator Paweł Romanow to nieślubny syn Stanisława Augusta Poniatowskiego? – pytał anonimowy autor artykułu. Potem przywoływał krążące po Piotrogrodzie plotki, wedle których car Paweł traktuje zdetronizowanego króla Polski niczym rodzica, okazuje mu należny ojcowi szacunek i nakazuje wszystkim szanować go, jak panującego monarchę. Potem jednak autor przyznaje, że taka możliwość jest bardzo mało prawdopodobna, gdyż imperatorowa Katarzyna, choć swego czasu skłonna Poniatowskiemu, poznała go już po urodzeniu syna. Autor złośliwie zauważał, że problemy rodzinne u wschodnich schizmatyków już nieraz narażały państwo na cierpienie, a legendy o prowadzeniu się zarówno Katarzyny, jak i Stanisława Augusta podsycają podobne plotki. Pod koniec artykułu Jan znalazł coś bliższego jego sercu niż frywolne domysły. Ponoć petersburski korespondent gazety donosił, że stan zdrowia króla się pogorszył.

Były monarcha schnie na wygnaniu. Poddaje się chorobom, traci wagę i jeść nie chce, nawet gdy służba carska sprowadza mu przysmaki z ziem dawnego Królestwa Polskiego. Jan spojrzał na nadgryzioną bułkę i poczuł w gardle nieprzyjemne pieczenie. Choć król traktowany jest niczym najmilszy gość rosyjskiego cara, nasz korespondent donosi, że ten dawny hulaka i rozpustnik porzucił uciechy ciała i zwraca się bardziej ku sprawom duchowym. Cóż, rychło w czas! Jan bardzo szanował ojców redaktorów, ale uważał, że czasem mogli odpuścić nieprzyjemne zaczepki wobec Rosjan i zdetronizowanego króla. Ci pierwsi cierpieli przecież i tak jako schizmatycy i poddani samodzierżawnej władzy, a Stanisław August ponosił właśnie karę za porzucenie swojego państwa. Lekarze obawiają się o życie najsłynniejszego gościa na petersburskim zamku. I my życzymy JKM zdrowia i sił, ale warto tu przypomnieć, że jeśli król zostawiłby po sobie dobre wspomnienie w kraju, jego poddani zanosiliby modły za jego pomyślność. Tym smutnym wnioskiem zakończył artykuł anonimowy autor.

A Jan przymknął powieki i oparł się na siedzeniu fotela. Z jego oczu popłynęły dwie łzy, na żałość losowi dwóch wygnańców, żyjących resztę swych dni z dala od domu, na dwóch odległych skrajach Europy.

Wtedy, Warszawa

Odgłosów dobiegających z małżeńskiej alkowy Jerzego i Barbary Butzauów nie dało się pomylić z niczym innym. Jerzy z trudem powstrzymywał głośny szloch, gdy zbliżał się do sypialni. Osiem lat zgodnego i, jak mu się wydawało, szczęśliwego małżeństwa właśnie przechodziło do historii. Czarna jak węgiel noc listopadowa naigrywała się z rogacza, świszcząc wschodnim wiatrem i płacząc ze śmiechu zimnym deszczem. Jerzy Henryk Butzau, dumny hajduk na dworze królewskim, zrozumiał, że jego życie się skończyło. Choć usta szeptały modlitwy i po niemiecku, i po polsku, w sercu nie było ani krzty pobożności. Wręcz przeciwnie, krzepło w żalu i gniewie.

Jerzy chwycił stojący na korytarzu ozdobny czekanik, prezent od najjaśniejszego pana z okazji trzech odsłużonych w Warszawie lat. Chwycił podarek (ale i broń!) w dłoń i podniósł ją drżącą ręką. Potem otworzył drzwi do sypialni i wślizgnął się w mrok pomieszczenia.

Nie mogło być mowy o pomyłce: w łóżku, w jego łóżku, leżała Barbara oraz obcy mężczyzna. Przyciskał panią Butzau do posłania, ale w odgłosach, które wydawała pani domu, nic nie sugerowało, aby do porubstwa doszło w wyniku groźby lub gwałtu. Ba! Barbara wydawała się bardzo kontenta działaniu intruza. Sam zbereźnik zaś chyba się zupełnie nie wstydził grzechu, głośno sapiąc i parskając niczym ogier z targu na Królewskiej.

To nie powinno było się zdarzyć! Jerzy zostawił żonę na kilka dni, aby wraz z kilkoma umyślnymi pojechać do kampinoskich pawilonów myśliwskich króla i przygotować wyprawę władcy. Załamanie pogody zniweczyło te plany. Deszcze, ziąb i smutne wieści o chorobie księcia Czartoryskiego spowodowały, że król zmienił zdanie. Posłaniec od marszałka Lubomirskiego przyjechał do leśnej stanicy i przekazał wieści Jerzemu. Ten, jak niepyszny, zabrał swoich ludzi i ruszył z powrotem do Warszawy... dzień wcześniej niż zapowiedział. Och, Barbaro! Czemuś nie dochowała wiary!? – pomyślał Jerzy, wznosząc w górę czekan.

To, co stało się potem, było koszmarem śnionym podczas innego koszmaru. To Barbara pierwsza zauważyła męża. Krzyknęła, co jednak nie zwróciło uwagi sprośnego gościa, który kontynuował swoje grzeszne zajęcia. Nim jednak ostrze czekana spadło na okryty peruką czerep intruza, kobieta w rozpaczliwej próbie obrony kochanka podniosła nogi, jednocześnie osłaniając go ciężką kołdrą. Tylko dlatego obuszek, zamiast rozłupać czaszkę gacha, zaplątał się w pościel i ześlizgnął w bok. Dotarł jednak do skóry sprośnika.

– Sacré bleu! – krzyknął nocny gość. – Straż!

Odwrócił się ku napastnikowi, po czym zastygł przerażony. Jednak na pewno nie był tak zdumiony i wstrząśnięty jak Jerzy Henryk Butzau, który rozpoznał intruza. Hajduk patrzył w wykrzywione i zakrwawione oblicze Stanisława Augusta, z Bożej łaski i woli narodu króla Polski, wielkiego księcia litewskiego, ruskiego, pruskiego, mazowieckiego, żmudzkiego, kijowskiego, wołyńskiego, podolskiego, podlaskiego, inflanckiego, smoleńskiego, siewierskiego i czernihowskiego. A ten wbił zaskoczone spojrzenie gdzieś w przestrzeń ponad Jerzym. Ze stuporu obu wyrwał krzyk Barbary.

– Jezu, uciekaj! – zawołała cudzołożnica.

Mimo że nie sprecyzowała, kto miał uciekać, to król uznał, że powaga sytuacji zmusza go do działania. Zaklął jeszcze raz, po czym sturlał się z łoża i wybiegł z sypialni. Za nim ciągnęła się czerwona smuga krwi.

– Ja... ja... – szeptała Barbara.

Jerzy wypuścił z dłoni czekan, który upadł na zmierzwioną i ubrudzoną pościel. Mąż i żona zastygli na kilka zdrowasiek, intensywnie myśląc, co teraz czynić należy. Coś podpowiadało i Jerzemu, i Barbarze, że zdradzonemu mężowi wypadało teraz rozłupać głowę niewiernej żony. Byłby to śmiertelny grzech, ale i czyn dla gospodarza właściwy. Ale po pierwsze Jerzy nie chciał zabijać żony, a Barbara nie chciała zostać zabita przez męża, po drugie tożsamość kochanka niezwykle komplikowała wszelkie dalsze posunięcia rodziny Butzauów.

– Czy to był... czy... – szeptał Jerzy.

– Tak, to najjaśniejszy pan – odparła Barbara. – Chyba go zabiłeś.

Jerzy rozejrzał się po sypialni. Na chwilę skupił wzrok na podłodze. W mroku ślad krwi wydawał się ogromny, ale hajduk wiedział, że zmysły mogą mu płatać figle. Chciał uklęknąć i sprawdzić, jak wiele monarszej juchy zabrudziło mu podłogę, ale kiedy wyciągnął rękę ku klepkom, natrafił na czekan.

– Zabijesz nas? – zapytała Barbara.

W tym pytaniu uderzyły Jerzego dwie rzeczy. Po pierwsze względna trzeźwość przyłapanej cudzołożnicy i świadka zamachu na władcę. Po wtóre z tonu głosu żony Jerzy wnosił, że wolałaby rychły kres życia z ręki męża niż wszystko, co miało nastąpić, gdyby w jej domu wyzionął ducha król.

– Ciszej... słyszę... on żyje! – szepnął Jerzy.

Z czasów służby w gwardii pamiętał, że rany głowy bywają zwykle śmiertelne... ale czasem mylą lekarzy i cyrulików. Krwi zawsze było dużo, ale jeśli czaszka nie pękła, mogło to oznaczać życie dla rannego. Jednak czy oznaczało to coś dobrego, czy wręcz przeciwnie. Król był jednocześnie żywy i martwy: odgłosy z korytarza świadczyły, że się poruszał, ale póki nie opuścił domu swojego sługi, bardzo nie wypadało mu wzywać pomocy.

Jerzy wstał, ścisnął czekan i ruszył ku drzwiom. Widok przed sypialnią go przeraził, ale nie zaskoczył. Król żył i pełzł ku drzwiom wejściowym. Częściowo na kolanach, częściowo podpierając się o ścianę, poruszał się i krwawił. Jerzy stanął w progu, nie wiedząc, czy powinien oprzeć się na czekanie, czy podnieść go do ciosu.

Zabiję króla? – szepnął w duchu. Czy puszczę go, a on powie marszałkowi, aby mnie wlekli końmi po Miodowej? A może nic nie powie? Przecież to on się do mnie włamał... A Stanisław August zdawał się słyszeć myśli gospodarza. Wciąż podążał ku zbawiennym drzwiom, na przemian jęcząc i szepcząc klątwy, ale też wyraźnie dając do zrozumienia Jerzemu, że istnieje szczęśliwe zakończenie tej nieszczęśliwej historii.

– Jam jest twoim królem, przysięgałeś mnie chronić, oddać za mnie życie. Przysięgałeś przed Najświętszą Panienką...

Butzau powstrzymał się od kąśliwej uwagi, że on do zakonu papistowskiego nie należy i Maryi niczego nie przysięgał.

– ...przysięgałeś, prawda? O, sacré bleu! Umieram... Ale nikt niczego nie widział, słyszysz? Nie widział!

Ja widziałem. I Barbara. I król widział – pomyślał Jerzy. Bóg widział i Najświętsza Panienka. Wasz grzech i moją hańbę. Wszyscy, którzy się liczą, widzieli. A on dba tylko, aby nie było skandalu większego niż zwykle, aby ambasador von Saldern nie miał z króla zbytniej pociechy... Zły to człowiek.

Ale hajduk nie wymierzył ciosu, szedł powoli za uciekającym królem, wznosząc nad głową obuszek, niczym egzorcysta wznosi krzyż nad opętanym. Wyganiał królewskiego intruza z domu i gdyby wołał „Apage! Vade retro Satana!”[1], nie wyglądałby ani trochę śmieszniej. W dodatku czuł na plecach wzrok żony, która musiała stać w drzwiach, nie wiedząc, jak się jej grzeszna przygoda skończy.

Powinienem... coś zrobić! – myślał Jerzy, ale w tej samej chwili król dotarł do drzwi, rozpaczliwym pchnięciem otworzył je na oścież i wyczołgał się na ulicę. Gdy Butzau i jego nadziak dotarli na próg, królewski intruz zniknął już w mroku Świętojańskiej. Poczuwszy nagły przypływ odwagi, hajduk potrząsnął bronią, jakby groził wszystkim monarchom świata. Jego chwilę triumfu przerwał głos Barbary.

– Jezu, zabije cię!

– Szybko znajdziesz pociechę! – warknął Jerzy i już bez słowa skierował się ku drugiej sypialni. Przechodząc obok pokoju dziecięcego, jeszcze przez chwilę myślał, czy jego hańba była wiadoma córkom, a jeśli tak, to czy cokolwiek z tej sceny zrozumiały.

– Juruś, ty musisz uchodzić z Warszawy! – zawołała za nim żona.

– Trzeba go było zarąbać – odpowiedział sługa. – I ciebie...

– I mnie... – zgodziła się Barbara Butzau.

A Jerzy zamknął drzwi, tylko udając złość na małżonkę. Chciał wyć, chciał umrzeć, a jeśli nie mógł inaczej ukoić żalu, chciałby się znaleźć faktycznie jak najdalej od stolicy. Czuł, że w głowie kołuje mu się wiele pytań, ale nie miał siły na nie odpowiadać. Tylko ciekawskie duchy w jego świadomości szeptały niemo: „A co, jeśli ją zmusił? Król jej groził, że jeśli nie ulegnie, ucierpisz ty i dzieci...”. Ale Jerzy z każdą chwilą coraz bardziej żałował, że nie ubił władcy. Zdał sobie sprawę, że to nie troska o nieśmiertelną duszę ani tym bardziej wierność przysiędze uratowały życie Stanisława Augusta. Ocaliła go tchórzliwość zdradzonego męża. Jakże mam się Basi dziwić, że takiego słabulca jak ja nie chce! – pomyślał hajduk i w tej samej chwili uznał, że już nigdy się nie zawaha. Jeśli los dozwoli mu jeszcze raz zmienić historię, zrobi to.

A niecałe dwie staje dalej oddział żołnierzy otaczał swojego najdroższego podopiecznego. Żołnierze regimentu gwardii pieszej koronnej stali wokół trzech mężczyzn: monarchy oraz dwóch rosłych oficerów, jednego w mundurze pułkownika, drugiego – kapitana. Kapitan wyciągał przez siebie ciepły płaszcz, co Stanisław August powitał z wyraźną ulgą. Noc była chłodna.

– Najjaśniejszy panie, kogo trzeba... – zaczął pytanie pułkownik Cocceji, ale monarcha mu przerwał.

– Niczego nie trzeba, Cocceji. Na spacerze byłem i wpadłem w kałużę.

– Panie... – szepnął gwardzista, patrząc na wysoce niekompletną garderobę króla.

– Cichaj! Wszyscy słyszą!

Wtedy kapitan gwardii otulił Poniatowskiego płaszczem i podniósł na nogi, niczym ojciec podnosi upadłe dziecko. Szeptał też coś do ucha władcy, ale ten zareagował ze złością.

– Nie! Co ty sobie myślisz... jak cię zwą?

– Żubrowski, najjaśniejszy panie. Kapitan Sebastian Żubrowski. – A widząc, że nie przemówił do rozsądku monarsze, dodał: – A może chociaż przesłucham... tego znad kałuży?

– Wracamy do zamku! – zakomenderował Poniatowski. – I ani słowa. Cocceji, prowadź.

Po chwili wszyscy trzej weszli boczną bramą do królewskiej rezydencji, a pozostawieni na ulicy gwardziści udawali, że nie pojęli wagi, jaką miał nocny spacer najjaśniejszego pana.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1]Apage! Vade... (łac.) – Odejdź! Idź precz, Szatanie (formuła egzorcyzmu).