Londyn NW - Zadie Smith - ebook

Londyn NW ebook

Zadie Smith

0,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

" cztery postacie, cztery historie, cztery oblicza Londynu Leah jest w samym środku egzystencjalnego kryzysu – kłopoty z mężczyzną, matką i pracą nie ułatwiają jej życia. Jej przyjaciółka Nathalie nie wiadomo kiedy zamieniła się w sfrustrowaną matkę, choć niegdyś była przebojową prawniczką. Nathan, obiekt ich dziewczęcych westchnień, dziś jest kloszardem i narkomanem. A Felix, niezrealizowany filmowiec i życiowy nieudacznik ginie w przypadkowej bójce. Łączy ich jedno – NW, czyli północno-zachodni Londyn. Stamtąd pochodzą, tam dorastali. „NW” to przenikliwa powieść o współczesnych londyńczykach skazanych na samotność. Ludzkie więzi, uczucia, relacje, powiązania i kontakty – to prawdziwa mapa tego miasta. Londyn w powieści Zadie Smith to nie tylko miejsce, w którym sama dorastała, to centrum świata, pełne mieszających się kultur, jezyków, tradycji i wartości. Centrum świata, w którym najtrudniej jest odnaleźć drugiego człowieka. "

KOD -40%: aajwckzs

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 429

Data ważności licencji: 11/26/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Kellas

Gdy Ewa przędła, a Adam kopał, kto wtedy był szlachcicem?

John Ball

ODWIEDZINY

I

Opasłe słońce zawisa przy masztach telekomunikacyjnych. Na szkolnych bramach i latarniach rozgrzewa się farba antywspinaczkowa. W Willesden ludzie chodzą boso, ulice nabierają charakteru europejskiego, szerzy się mania jedzenia na świeżym powietrzu. Ona jednak trzyma się cienia. Jest ruda. W radiu: Ja jestem jedynym autorem słownika, który mnie definiuje. Dobrze powiedziane – zanotuj na okładce czasopisma. W hamaku, w ogródku przy mieszkaniu w suterenie. Odgrodzona ze wszystkich stron.

Cztery ogródki dalej, na osiedlu, ordynarna dziewczyna na trzecim piętrze wymyśla komuś podwórkową łaciną, nie wiadomo komu. Balkon Julii wystający na całe kilometry. No nie, to nie tak. Nie pierdol. Weź teraz ty nie zaczynaj. Z papierosem. Pulchna, spieczona na raka.

Ja jestem jedynym

Ja jestem jedynym autorem

Ołówek nie zostawia śladu na stronach czasopisma. Czytała gdzieś, że ten błyszczący papier jest rakotwórczy. Wszyscy wiedzą, że nie powinno być aż tak upalnie. Wyschnięte kwiaty i gorzkie jabłuszka. Ptaki wyśpiewujące przedwcześnie niewłaściwe trele na niewłaściwych drzewach. Weź, kurwa, nie zaczynaj! Podnosi wzrok: spieczony brzuch dziewczyny oparty o balustradę. Michel lubi powtarzać: Nie wszystkich da się zaprosić na bal. Nie w tym stuleciu. Okrutny pogląd – nie podziela go. W małżeństwie nie wszystko jest wspólne. Żółte słońce wysoko na niebie. Niebieski krzyż na białym patyku, wyraźny, konkretny. Co robić? Michel jest w pracy. Jeszcze w pracy.

Ja jestem

jedynym

Popiół opada do ogródka w dole, za nim ląduje niedopałek i cała paczka. Głośniejsza niż ptaki, pociągi i ruch uliczny. Jedyny dowód zdrowia psychicznego: maleńkie urządzenie włożone do ucha. Mówię mu: Nie pozwalaj sobie. Gdzie moja kasa? A ta wyjeżdża na mnie z mordą. Oż, kurwa, jaka bezczelna.

Ja jestem jedynym. Jedynym. Jedynym

Otwiera dłoń, wypuszcza ołówek. Pozwala sobie. Nie słychać nic innego prócz tej cholernej dziewczyny. Przynajmniej gdy zamknie oczy, widać coś innego. Ruchliwe czarne kropki. Śmigający zygzakiem czarni przewoźnicy. Zyg. Zak. Czerwona rzeka? Płynne jezioro piekieł? Hamak się przechyla. Gazety opadają na ziemię. Wydarzenia ze świata rynek nieruchomości film muzyka leżą w trawie. Także sport i krótkie notki o zmarłych.

2

Dzwonek do drzwi! Chwiejnym krokiem przechodzi boso po trawie odurzona słońcem, zaspana. Drzwi prowadzą z ogródka do ciasnej kuchni wyłożonej jasną glazurą w guście poprzedniego lokatora. Dzwonka nie wciśnięto raz. Przyciskany jest cały czas.

W deseniowym szkle ciało – zamazane. Nie Michel, nie ta konfiguracja pikseli. Między jej ciałem a drzwiami deski podłogowe w korytarzu, złociste w odbitym słońcu. Ten korytarz może prowadzić tylko ku rzeczom dobrym. A jednak kobieta woła PROSZĘ i płacze. Łomocze pięścią w drzwi. Odciągając zasuwkę, Leah zauważa, że łańcuch napina się mocno i przez szparę wsuwa się drobna dłoń.

PROSZĘ... proszę mi pomóc, o Jezu... proszę cię, mieszkam tutej... niedaleko, Jezu, bardzo proszę... można sprawdzić...

Brudne paznokcie. Wymachuje rachunkiem za gaz? Rachunkiem telefonicznym? Podetkniętym jej przez szparę w drzwiach, nad łańcuchem, tak blisko, że musi się cofnąć, by skupić wzrok na kopercie. „Ridley Avenue 37” – ulica przecinająca tę, na której mieszka. Tylko tyle udaje jej się wyczytać. Na chwilę staje jej przed oczami Michel, jak by wyglądał, gdyby tu teraz był, wpatrzony w foliowe okienko koperty, sprawdzający tożsamość. Michel jest w pracy. Zwalnia łańcuch.

Kolana nieznajomej uginają się, traci równowagę i przechyla się do przodu. Dziewczyna czy kobieta? Są w tym samym wieku: po trzydziestce, trzydzieści pięć lat, mniej więcej. Drobne ciało nieznajomej trzęsie się od płaczu. Rozdzieranie szat i zawodzenie. Kobieta błagająca o świadków. Kobieta w strefie walk stojąca w zgliszczach swego domu.

Coś ci się stało?

Jej dłonie podnoszą się do włosów. Głowa uderza o framugę.

Nie mnie, mojej mamie... potrzebuję pomocy. Chodzę, kurwa, od drzwi do drzwi... proszę. Shar... mam na imię Shar. Jestem stąd. Mieszkam niedaleko. Można sprawdzić!

Wejdź. Proszę. Jestem Leah.

Leah jest lojalna wobec tych trzech kilometrów kwadratowych miasta tak jak inni wobec rodziny lub ojczyzny. Zna okoliczną mowę, wie, że słowo kurwa – tutaj – jest tylko rytmem wybijanym w zdaniu. Przywołuje na twarz wyraz współczucia. Shar zamyka oczy, kiwa głową. Wykonuje szybkie ruchy ustami, niesłyszalne, mówi do siebie. Do Leah mówi:

Jesteś taka dobra.

Przepona Shar podnosi się i opada, teraz już wolniej. Spazmy płaczu ustają.

Dziękuję, strasznie ci dziękuję. Jesteś taka dobra.

Drobne dłonie Shar zaciskają się na rękach, które ją podtrzymują. Shar jest drobniutka. Jej skóra wydaje się pergaminowa i sucha, z łuszczącymi się plamami na czole i szczęce. Ta twarz wygląda znajomo. Leah widziała ją na okolicznych ulicach wiele razy. Właściwość londyńskich wiosek: twarze bez imion. Tych oczu nie dałoby się zapomnieć, wokół ciemnego brązu widać czystą biel, powyżej i poniżej. Wrażenie pożądliwości, chłonięcia tego, na co patrzy. Długie rzęsy. Tak wyglądają niemowlęta. Leah się uśmiecha. Odwzajemniony uśmiech jest pusty, nie ma w nim rozpoznania. Uroczo krzywy. Leah to jedyna litościwa nieznajoma, która otworzyła drzwi i nie zatrzasnęła jej ich przed nosem. Shar powtarza: Jesteś taka dobra, jesteś taka dobra – aż nić przyjemności, która przeszywa te słowa (oczywiście Leah odczuwa pewną przyjemność), zostaje zerwana. Leah kręci głową. Nie, nie, nie, nie.

Prowadzi Shar do kuchni. Duże dłonie na wąskich ramionach dziewczyny. Widzi, jak pośladki Shar napierają na nisko opuszczone spodnie od dresu, a pokryte meszkiem zagłębienie w plecach, wyraźnie zarysowane, lśni od potu w upale. Wąziutka talia rozszerza się i przechodzi w krągłości. Leah jest wąska w biodrach, tyczkowata jak chłopak. Może Shar potrzebuje pieniędzy. Jej ubranie nie jest czyste. Z tyłu na wysokości kolana w tandetnym materiale powstało szerokie rozdarcie. Z rozpadających się klapek wystają brudne pięty. Śmierdzi.

Atak serca! Pytam ich, czy może umrzeć? Może? Może umrzeć? Wsadzili ją do karetki... ale żeby ktoś mi odpowiedział, to nie! W domu trójka dzieciaków, same zostały, no nie? Kazali mi jechać do szpitala... Jak mam niby jechać? Skąd weznę samochód? Mówię do nich pomóżcie... kurwa, nikt nawet palcem nie kiwnął.

Leah chwyta Shar za nadgarstek, sadza ją na krześle przy kuchennym stole i podaje jej rolkę papierowych ręczników. Raz jeszcze kładzie ręce na ramionach Shar. Ich czoła dzieli kilka centymetrów.

Rozumiem. Nie martw się. Który szpital?

No, ten... nie zapisałam... w Middlesex albo... Tak czy inaczej, ­daleko. Nie wiem dokładnie.

Leah ściska dłonie Shar.

Słuchaj, ja nie prowadzę... ale...

Zerka na zegarek. Za dziesięć piąta.

Zaczekasz jakieś dwadzieścia minut? Jeśli teraz do niego zadzwonię, może... chyba że taksówkę...

Shar wysuwa dłonie z rąk Leah. Przyciska knykcie do oczu, robi pełny wydech: atak paniki minął.

Muszę się tam dostać... nie mam adresu... nic... nie mam forsy...

Shar odrywa zębami kawałek skóry z prawego kciuka. Pojawia się kropla krwi, która tamuje dalsze krwawienie. Leah znów chwyta Shar za nadgarstek. Wyciąga jej palec z ust.

Może chodzi o szpital Middlesex, nie szpital w Middlesex. Jak się jedzie na Acton, tak?

Twarz dziewczyny jest rozkojarzona, tępawa. Brak jej piątej klepki, tak to się mówi. Możliwe, że brak jej piątej klepki.

Aha... może... tak, nie, tak, ano właśnie. Szpital Middlesex. Dokładnie.

Leah wyprostowuje się, wyciąga komórkę z tylnej kieszeni i wybiera numer.

WPADNĘ JUTRO.

Leah kiwa głową, a Shar mówi dalej, nie przejmując się rozmową telefoniczną.

ODDAM WSZYSTKO. JUTRO DOSTAJĘ WYPŁATĘ. OK?

Leah trzyma telefon przy uchu, uśmiecha się i kiwa głową, podaje swój adres. Pokazuje na migi, żeby Shar zrobiła herbatę. Ale Shar zapatrzyła się w kwiaty jabłoni. Zaplamionym T-shirtem ociera twarz z łez. Jej pępek jest ciasnym węzłem na brzuchu, przypomina guzik pikowanej sofy. Leah podaje z pamięci swój numer telefonu.

Załatwione.

Odwraca się do kredensu, wolną ręką podnosi czajnik zbyt gwałtownie, sądząc, że jest pusty. Wylewa się trochę wody. Odkłada czajnik na podstawkę i nie rusza się, odwrócona do gościa plecami. Nie ma miejsca, gdzie mogłaby w sposób naturalny usiąść lub stanąć. Przed nią, na długim parapecie ciągnącym się przez całą szerokość kuchni, kilka przedmiotów z jej życia – zdjęcia, bibeloty, część prochów ojca, wazony, rośliny, zioła. Shar w okiennym odbiciu podciąga drobne stopy na siedzisko krzesła i chwyta się za kostki. Wcześ­niejsza histeria była mniej krępująca, bardziej naturalna. To nie jest kraj, w którym robi się herbatę nieznajomym. Uśmiechają się jedna do drugiej w szybie. Jest dobra wola. Nie ma nic do powiedzenia.

Wyciągnę kubki.

Leah nazywa wszystkie swoje czynności. Otwiera szafkę. Jest pełna kubków – kubki w kubkach na kubkach.

Fajna chata.

Leah odwraca się za szybko, wykonuje zbyteczne gesty.

Nie nasza... wynajmujemy... zajmujemy tylko to piętro... są jeszcze dwa mieszkania na górze. Wspólny ogródek. Dom komunalny, więc...

Leah nalewa herbatę, gdy Shar rozgląda się po kuchni. Dolna warga wysunięta, głowa kiwa się lekko. Z uznaniem agenta nieruchomości. Podchodzi do Leah. Co widzi? Pomiętą flanelową koszulę w kratę, przetarte dżinsowe szorty, piegowate nogi, bose stopy – może jakąś niedorzeczną postać, obiboka, kobietę, którą utrzymuje mąż. Leah krzyżuje ręce na brzuchu.

Nieźle jak na komunalne. Dużo pokojów?

Warga pozostaje wysunięta. Przez to mówi trochę niewyraźnie. Coś jest nie tak z twarzą Shar, zauważa, zawstydza ją to odkrycie i odwraca wzrok.

Trzy. Jeden malutki. Służy nam właściwie jako...

Tymczasem Shar przedziera się zupełnie gdzie indziej; myśli wolniej niż Leah, ale już tam jest, są w tym samym miejscu. Mierzy palcem w twarz Leah.

Czekaj no... a ty nie chodziłaś do B r a y t o n?

Podskakuje na krześle uradowana. Ale musiała zajść jakaś pomyłka.

Przysięgam, że gdy gadałaś przez telefon, na bańkę przyszła mi taka myśl: ja ją znam. Chodziłaś do Brayton!

Leah sadza tyłek na blacie i podaje daty. Shar nie ma cierpliwości do chronologii. Chce wiedzieć, czy Leah pamięta, jak zalało skrzydło przedmiotów ścisłych i kiedy Jake’owi Flowerowi zaciśnięto głowę w imadle. Współrzędne te, niczym lądowanie na Księżycu i śmierć prezydentów, pozwalają im określić swoje lata nauki.

Byłam dwie klasy niżej, co nie? Jeszcze raz, jak się nazywasz?

Leah mocuje się z wieczkiem puszki na herbatniki.

Leah. Hanwell.

Leah. Chodziłaś do Brayton. Spotykasz kogoś stamtąd?

Leah wymienia nazwiska wraz z krótkimi biografiami. Shar wybija palcami rytm na blacie stołu.

Shar, długo jesteś po ślubie?

Za długo.

Chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła? Do męża?

Nie... co ty... on siedzi. Dwa lata go nie widziałam. Napastował mnie. Był agresywny. Miał problemy. Masę problemów. Z głową i nie tylko. Złamał mi rękę, złamał mi obojczyk, złamał mi kolano, spierdolił mi, kurwa, gębę. Prawdę mówiąc...

Reszta wypowiedzi, niczym błaha uwaga na marginesie, z cichym, przypominającym czkawkę śmiechem, jest niezrozumiała.

Gwałcił mnie i tego... normalny sajgon. No nic.

Shar zsuwa się z krzesła i podchodzi do kuchennych drzwi. Wygląda na ogródek, wypalony słońcem żółty trawnik.

Tak mi przykro.

Nie twoja wina! Było, minęło.

Poczucie absurdalności sytuacji. Leah wsuwa dłonie do kieszeni. Wyłącza się czajnik.

Szczerze mówiąc, Leah, tobym się wymijała z prawdą, jakbym powiedziała, że łatwo było. Było c i ę ż k o. Ale. Wyrwałam się, no wiesz. Żyję. Trójka dzieciaków! Najmłodsze siedem lat. Więc z tego całego szajsu wyszło coś dobrego, co nie?

Leah kiwa głową do czajnika.

Dzieci masz?

Nie. Tylko psa. Olive. Teraz jest umojej kumpeli Nat. Natalie Blake? Nawiasem mówiąc, w szkole miała jeszcze na imię Keisha. Teraz nazywa się Natalie De Angelis. Ten sam rocznik. Miała wielkie afro jak...

Leah rysuje rękami atomowy grzyb nad własną głową. Shar marszczy brwi.

A tak. Uważała siebie za nie wiadomo kogo. Typowy kokos: czarna na zewnątrz, biała w środku. Na taką mi wyglądała.

Po twarzy Shar przemyka wyraz bezgranicznej pogardy. Leah się wtrąca.

Ma dzieci. Mieszka niedaleko, w tej eleganckiej części, przy parku. Jest teraz prawnikiem. Adwokatem. Nie wiem, jaka jest różnica. Może nie ma żadnej. Mają dwójkę dzieci. Dzieciaki kochają Olive, pies ma na imię Olive.

Po prostu wypowiada zdania, jedno po drugim, nieprzerwanie.

Nawiasem mówiąc, jestem w ciąży.

Shar opiera się o szybę w drzwiach. Zamyka jedno oko, skupiając wzrok na brzuchu Leah.

Och, jest jeszcze wcześnie. Bardzo wcześnie. Nawiasem mówiąc, dowiedziałam się dziś rano.

Nawiasem mówiąc nawiasem mówiąc nawiasem mówiąc. Na Shar rewelacja ta nie robi większego wrażenia.

Chłopak?

Nie, to znaczy... jeszcze nie wiadomo.

Leah czerwieni się, nie zamierzała wspominać o tej delikatnej, niedokończonej sprawie.

Twój facet wie?

Zrobiłam test rano. Potem przyszłaś ty.

Módl się o córkę. Chłopaki to piekło.

W Shar czai się jakiś mrok. Uśmiecha się szatańsko. Wokół zębów dziąsła są czarne. Podchodzi do Leah i przyciska dłonie do jej brzucha.

Pozwól mi. Umiem wyczuć różne rzeczy. Nieważne jak wcześnie. Chodź tu. Nic ci nie zrobię. To taki dar. Mam go po matce. No, chodź.

Sięga po Leah i przyciąga ją. Leah się nie opiera. Shar kładzie dłonie z powrotem w tym samym miejscu.

Dziewczynka, bez dwóch zdań. Do tego Skorpion, mnóstwo kłopotów. Będzie szukać przygód.

Leah się śmieje. Czuje ciepło wzbierające między spoconymi dłońmi dziewczyny i swoim lepkim brzuchem.

W sensie podróżować?

Nie no... nawiewać z domu. Trzeba ją będzie mieć na oku, cały czas.

Dłonie Shar opadają, jej twarz ponownie zasnuwa znudzenie. Zaczyna mówić o innych rzeczach. Wszystkie tematy są jednakowe. Leah, herbata, gwałt, mieszkanie, atak serca, szkoła i kto zaszedł w ciążę.

Ta szkoła... była do dupy, ale z tych, co tam chodzili... niektórym się powodzi, co nie? Na przykład Calvinowi, pamiętasz Calvina?

Leah nalewa herbatę, energicznie kręcąc głową. Nie pamięta Calvina.

Ma siłkę na Finchley Road.

Leah miesza herbatę, której nigdy nie pije, zwłaszcza w taką pogodę. Za mocno ścisnęła torebkę. Liście wydostają się z niej, burzą.

Nie prowadzi jej: jest w ł a ś c i c i e l e m. Przechodzę tamtędy od czasu do czasu. Nigdy bym nie pomyślała, że ten mały Calvin wyjdzie na ludzi, kiedyś był w tej samej paczce co Jermaine, Louie i Michael. Od tej ferajny lepiej się było trzymać z daleka... żadnego już nie widuję. Dziękuję, nie potrzebuję kłopotów. Mam kontakt z Nathanem ­Bogle’em. Zdarzało mi się spiknąć z Tommym i Jamesem Havenami, ale ostatnio ich nie widziałam. Już dawno.

Shar nie przestaje mówić. Kuchnia przechyla się i Leah przytrzymuje się kredensu.

Przepraszam, co?

Shar marszczy brwi, mówi z zapalonym papierosem w ustach.

Pytałam, czy mogę dostać tą herbatę.

Razem wyglądają jak stare przyjaciółki w zimowy wieczór, z zaplecionymi na kubkach dłońmi. Drzwi są otwarte, otwarte są wszystkie okna. Powietrze jest nieruchome. Leah chwyta w palce bluzkę i odciąga ją od skóry. Otwiera się rozcięcie z boku, przez które wpada strumień powietrza. Pot zgromadzony pod każdą z piersi zostawia wstydliwe ślady na bawełnie.

Kiedyś znałam... to znaczy...

Leah brnie dalej z tym odgrywanym wahaniem i zagląda głęboko do kubka, ale Shar nie okazuje zainteresowania, stuka w szybę drzwi i zagłusza ją.

No, wyglądałaś inaczej w szkole, bez dwóch zdań. Gorzej niż teraz, no nie? Ruda, chuda. I wysoka jak tyczka.

Leah wciąż jest taka. Zmiana musiała zajść w innych ludziach albo zmieniły się czasy.

No ale nieźle ci się powodzi. Czemu nie w pracy? Zaraz, a gdzie pracujesz?

Shar kiwa głową, zanim jeszcze Leah się odzywa.

Zadzwoniłam dzisiaj, że nie przyjdę. Nie czułam się dobrze. Pracuję ogólnie w administracji. Rozdzielamy fundusze. Z loterii, dla organizacji charytatywnych, non profit... małych lokalnych organizacji, które potrzebują...

Nie słuchają siebie nawzajem. Dziewczyna z osiedla wciąż stoi na balkonie i się wydziera. Shar kręci głową i gwiżdże. Rzuca Leah spojrzenie pełne sąsiedzkiego współczucia.

Głupie krówsko.

Leah wykonuje palcem w powietrzu ruch szachowego skoczka. Dwa piętra wyżej od dziewczyny na balkonie, jedno okno w bok.

Tam się urodziłam.

Stamtąd tutaj, podróż dłuższa, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Przez jedną sekundę ten lokalny szczegół przykuwa uwagę Shar. Po chwili odwraca wzrok, strzepując popiół na kuchenną podłogę, chociaż drzwi są otwarte, a od trawy dzieli ją ledwie krok. Może jest ociężała umysłowo, przypuszczalnie niezdarna. Albo wciąż w szoku, albo roztargniona.

Powodzi ci się. Żyć nie umierać. Pewnie masz mnóstwo przyjaciół, w piątki wychodzisz na miasto się zabawić, clubbing i tak dalej.

Niezupełnie.

Shar wypuszcza z ust krótki strumień powietrza, jakby pełne żalu prychnięcie, i kiwa głową raz za razem.

Same nadęte bubki tu mieszkają. Na całej ulicy ty jedna mnie wpuściłaś. Reszta by się na ciebie nie zsikała, nawet gdybyś się zapaliła.

Muszę iść na górę. Po pieniądze na taksówkę.

Leah ma pieniądze w kieszeni. Na górze wchodzi do najbliższego pomieszczenia, łazienki, zamyka drzwi, siada i zaczyna płakać. Wyciąga nogę i stopą strąca z uchwytu rolkę papieru toaletowego. Przetacza ją do siebie, gdy rozlega się dzwonek do drzwi.

KTOŚ DZWONI! KTOŚ DZWONI! MAM OTWORZYĆ?

Leah podnosi się, próbuje zmyć nad maleńką umywalką zaczerwienienie oczu. Zastaje Shar w korytarzu, stoi tam przed półką zastawioną książkami Leah ze studiów i przesuwa palcem po ich grzbietach.

Przeczytałaś wszystkie?

Nie, niezupełnie. Nie mam teraz czasu.

Leah bierze klucz ze stałego miejsca na środkowej półce i otwiera drzwi.

Nic nie ma sensu. Kierowca przy furtce wykonuje gest, który jest dla niej niezrozumiały: wskazuje na drugi koniec ulicy i zaczyna iść. Shar rusza za nim. Leah rusza za nią. Przejawia nieznaną dotąd uległość.

Ile potrzebujesz?

Przez twarz Shar przemyka cień współczucia.

Dwadzieścia? Trzydzieści... dla pewności.

Pali papierosa bez użycia rąk, wypuszczając dym kącikiem ust.

Szaleńcza piana wiśniowych kwiatów. W tym różowym tunelu zjawia się Michel, nadchodzi ulicą, po drugiej stronie. Za gorąco – twarz spływa mu potem. Z jego torby wystaje mały ręcznik, który trzyma na takie dni. Leah podnosi palec w powietrzu: prośba, żeby został tam, gdzie jest. Wskazuje na Shar, chociaż zasłania ją samochód. Michel jest krótkowidzem – mruży oczy, spoglądając w ich stronę, zatrzymuje się, uśmiecha nerwowo, zdejmuje kurtkę, przerzuca ją sobie przez ramię. Leah widzi, jak skubie T-shirt, próbując zrzucić z siebie pozostałości tego dnia: niezliczone kłaczki, włosy nieznajomych jasne i ciemne.

A to kto?

Michel, mój mąż.

Babskie imię?

Francuskie.

Jakie ciacho... będą ładne dzieciaki!

Shar puszcza oczko, groteskowe przekrzywienie jednej strony twarzy.

Wyrzuca niedopałek i wsiada do samochodu, zostawiając otwarte drzwi. Pieniądze pozostają w dłoni Leah.

Tutejszy? Znam go z widzenia.

Pracuje w salonie fryzjerskim przy stacji. Jest Francuzem, z Marsylii. Mieszka tu od lat.

Czarny.

Afrykańskie korzenie. Słuchaj, chcesz, żebym z tobą pojechała?

Shar przez chwilę nic nie mówi. Potem wysiada z samochodu i wyciąga obie dłonie do twarzy Leah.

Naprawdę dobra z ciebie dziewczyna, wiesz? To przeznaczenie, że na ciebie trafiłam. Powaga! Jesteś wrażliwym człowiekiem. Masz w sobie taką w r a ż l i w o ś ć.

Leah mocno ściska drobną dłoń Shar i podstawia się do całusa. Usta Shar są lekko rozchylone na policzku Leah przy D z i ę k u, a teraz zamykają się przy j ę. W odpowiedzi Leah mówi coś, czego jeszcze nigdy nie mówiła: Niech cię Bóg błogosławi. Ich twarze rozdzielają się – Shar z zakłopotaniem wycofuje się i odwraca do samochodu, niebawem zniknie. Leah wciska w dłoń Shar pieniądze gestem nie znoszącym sprzeciwu. Już pojawia się groźba, że wzniosłość tego doświadczenia spłaszczy się w coś konwencjonalnego, zamieni w anegdotę: tylko trzydzieści funtów, tylko chora matka, ani morderstwo, ani gwałt. W opowiadaniu wszystko się rozmywa.

Upał nieziemski.

Shar osusza chustką pot z twarzy i nie chce spojrzeć na Leah.

Wpadnę jutro. Oddam kasę. Jak Boga kocham. Dziękuję ci, no naprawdę. Uratowałaś mnie dzisiaj.

Leah wzrusza ramionami.

No, nie bądź taka, przysięgam: przyjdę, na poważnie przyjdę.

Mam tylko nadzieję, że z nią wszystko w porządku. Z twoją mamą.

Jutro, dobra? Dzięki!

Drzwi się zamykają. Samochód odjeżdża.

3

Jest to oczywiste dla wszystkich oprócz Leah. Dla jej matki jest to oczywiste.

Jak można tak się dać nabić w butelkę?

Wyglądała na kogoś, kto potrzebuje pomocy. I potrzebowała.

Pomocy to potrzebowałam ja, na Grafton Street i na Buckley Road, wszyscy mieliśmy ciężko. Ale nie chodziliśmy i nie kradliśmy.

Trzeszcząca chmura westchnień. Leah może sobie doskonale wyobrazić: faluje biała jak śnieg grzywka, unosi się kwiecista pierś. Matka zamieniła się w dobrze upierzoną irlandzką sowę. Wciąż w Willesden, dożywotnio na tej grzędzie.

Trzydzieści funtów! Trzydzieści funtów na taksówkę do szpitala. Middlesex to nie Heathrow. Jeśli rozdajesz pieniądze na prawo i lewo, to i mnie trochę sypnij.

Może jeszcze przyjdzie.

Prędzej do twoich drzwi zapuka Pan Jezus! W weekend dwoje się tu takich szwendało. Widziałam, jak dzwonili do drzwi. Od razu zgad­łam, co to za jedni. Narkotyki. Paskudny nałóg! Widuję ich codziennie tu niedaleko, przy stacji. Jenny Fowler na rogu otworzyła drzwi jednej z nich, podobno była tak zamroczona, że nie można się było z nią porozumieć. Trzydzieści funtów! Nieodrodna córeczka tatusia. Nikt, kto ma w swoich żyłach moją krew, nie powinien dać się nabrać na coś tak idiotycznego. Co na to twój Michael?

Ostatecznie łatwiej przystać na M i c h a e l a, niż słuchać, jak M i i i-s z e l l przelewa się w jej ustach niczym smak czegoś podejrzanego.

Mówi, że jestem kretynką.

No bo inaczej nie da się tego nazwać. Oni tam nie dają się tak łatwo zrobić w konia.

Wszyscy „oni” są Nigeryjczykami, wszyscy, nawet jeśli są Francuzami albo Algierczykami, są Nigeryjczykami, jako że dla Pauline cała Afryka to w zasadzie Nigeria, a Nigeryjczycy są szczwani, przejmując w Kilburn to wszystko, co kiedyś należało do Irlandczyków, do tego pięć pielęgniarek w jej zespole to Nigeryjki, podczas gdy wcześniej były to Irlandki, a przynajmniej Pauline uważa je za Nigeryjki, i są całkowicie w porządku, pod warunkiem że bez przerwy się ich pilnuje. Leah przykłada paznokieć kciuka do obrączki. Napiera na nią mocno.

Wybiera się pod ten adres.

I bardzo dobrze. W końcu zostałaś okradziona we własnym domu przez Cygankę, prawda?

Każdy tłumaczy wszystko na własny język.

Nie. Hinduskę.

Chcesz przez to powiedzieć, że jest z Indii?

Gdzieś z subkontynentu. Drugie pokolenie. Jak jej posłuchać, mówi jak rodowita Angielka.

Aha.

Z mojej szkoły! Rozpłakała mi się pod drzwiami!

Kolejna chmura trzasków.

Czasem mi się zdaje, że wszystko przez to, że jesteś jedynaczką. Gdybyśmy mieli was więcej, lepiej byś się znała na ludziach, wiedziała, jacy są naprawdę.

Od czegokolwiek Leah próbuje zacząć, Pauline zawsze wraca do tego punktu. Cała historia zostaje zrekapitulowana: z Dublina do Kilburn, protestantka, rzadkość wtedy, gdy większość była innego wyznania. Ale jak reszta dziewcząt szukała pracy w szpitalu. Flirtowała z chłopakami O’Rourke’ów, murarzami, ale chciała się wydać lepiej, mając tak kasztanowe włosy, delikatne rysy i już wtedy posadę akuszerki. Czekała zbyt długo. Już nie najmłodsza, związała się ze spokojnym wdowcem, Anglikiem, który nie pił. O’Rour­ke’owie zaczęli później handlować materiałami budowlanymi i połowa Kilburn High Road znalazła się w ich kieszeni. Za coś takiego byłaby skłonna przymknąć oko na trochę alkoholu. Dzięki Bogu przekwalifikowała się (radiografia). W przeciwnym razie gdzie by była? Ta historia, kiedyś racjonowana, przedstawiana kilka razy do roku, teraz wylewa się podczas każdej rozmowy telefonicznej, łącznie z tą prowadzoną w tej chwili, która nie ma nic wspólnego z Pauline. Czas dla matki się zacieśnia, niewiele zostało jej do przebycia. Chce skondensować przeszłość w coś małego, co mogłaby zabrać ze sobą. Rolą córki jest słuchać. Nie wychodzi jej to najlepiej.

Byliśmy za starzy? Czułaś się samotna?

Mamo, proszę cię.

Chcę tylko powiedzieć, że miałabyś lepsze pojęcie o ludzkiej naturze. I co, jakieś nowiny? W tej sprawie?

W jakiej sprawie?

W sprawie moich wnucząt. W sprawie tykającego zegara.

Wciąż tyka.

No cóż. Nie zamartwiaj się, córciu. Co będzie, to będzie. Jest tam Michael? Mogę z nim zamienić słówko?

Między Pauline i Michelem nie ma niczego prócz nieufności i niezrozumienia, nie licząc tych cudownych chwil, kiedyś rzadkich, teraz coraz częstszych, gdy Leah zachowa się jak idiotka, a wtedy między naturalnymi wrogami zawiązuje się koalicja. Pauline podniecona, zaróżowiona i przeklinająca. Michel wykorzystujący swój niewielki zasób z trudem przyswojonych kolokwializmów, skarb każdego imigranta: k o n i e c  k o ń c ó w,  w i e s z,  o  c o  c h o d z i,  i  ­j a k b y  t e g o  b y ł o  m a ł o,  w i ę c  m u  m ó w i ę,  a  j a  m u  n a  t o,  a  t o  d o b r e,  m u s z ę  t o  z a p a m i ę t a ć.

Nie do wiary. Powiem ci jedno, Pauline, szkoda, że mnie tam nie było. Wielka szkoda.

Nie chcąc przysłuchiwać się tej rozmowie, Leah wychodzi do ogródka. Ned, sąsiad z góry, leży w jej hamaku, który jest wspólny, a więc nie „jej”. Raczy się ziołem pod jabłonią. Siwiejąca już lwia grzywa związana nędzną gumką recepturką. Na jego brzuchu spoczywa wiekowa leica, czekając na zachód słońca nad północno-zachodnim Londynem, gdyż zachody słońca w tej części świata są zadziwiająco efektowne. Leah podchodzi do drzewa i wykonuje gest „V”.

Kup sobie.

Rzuciłam.

Właśnie widzę.

Ned wkłada skręta między jej rozłożone palce. Leah zaciąga się mocno, aż drapie ją w gardle.

Nie tak ostro. Towar z Afganistanu. Psychotropowy!

Jestem dużą dziewczynką.

Szósta dwadzieścia trzy dzisiaj. Dzień się robi coraz dłuższy.

Dopóki nie zacznie go ubywać.

O ja cię.

Niemal we wszystkim, co mówi Leah, choćby były to rzeczy najbardziej oczywiste lub banalne, Ned znajduje pierwiastek filozoficzny. Jak to bywa z poważnymi palaczami, czas zastyga wokół niego. Znaczenie prostych spraw ulega rozciągnięciu. Wydaje jej się, że odkąd go poznała, przed dziesięcioma laty, Ned ma dwadzieścia osiem lat.

Hej, wróciła twoja dłużniczka?

Nie.

Kłóci się to z jego optymistyczną naturą. Leah zauważa, że Nedowi nie udaje się znaleźć anegdoty, która by pasowała do sytuacji.

O czasie. Przepiękny zachód.

Leah podnosi wzrok. Niebo się zaróżowiło. Przecinają je białe smugi samolotów z Heathrow. W kuchni Michel dobrze się bawi.

A to dobre. Muszę to zapamiętać. Prędzej zapuka Pan Jezus!

4

Młody sikh jest znudzony. Przez turban przecieka mu pot. Wbija wzrok w ladę ojcowskiego sklepu, gdzie wyłożone z kieszeni drobne usiłują wystarczyć na dziesięć rothmansów. Tani wentylator furczy nadaremnie. Leah też się nudzi, patrząc, jak Michel maca rogaliki, które nigdy go nie zadowolą, które nigdy nie będą tak pyszne jak we Francji. A to dlatego, że są wypiekane na zapleczu ciastkarni przy Willesden Lane. Prawdziwe croissanty można kupić na targu z produktami organicznymi, w niedzielę, na boisku podstawówki, do której chodziła Leah. Dzisiaj jest wtorek. Od nowych sąsiadów Leah dowiedziała się, że szkoła Quinton to dobre miejsce, jeśli chce się kupić croissanta, ale już nie wystarczająco dobre, żeby posłać tam swoje dziecko. Olive wciąga jak odkurzacz okruchy ze sklepowej podłogi. Olive tak jak Michel ma korzenie francuskie. Jej dziadek był psim czempionem w Paryżu. W przeciwieństwie do Michela nie wybrzydza, jeśli chodzi o croissanty. Pomarańczowo-biała, z jedwabistymi uszami jak peruki z okresu restauracji. Śmieszna, ubóstwiana.

i musisz się zapisać do odpowiedniego lekarza. W klinice. Próbujemy, próbujemy. I nic. W tym roku kończysz trzydzieści pięć lat.

Wypowiedziane z francuska: I nis. Kiedyś byli w tym samym wieku. Teraz Leah starzeje się w psim tempie. Jej lata mnoży się przez siedem i są siedem razy ważniejsze od jego trzydziestu pięciu, tak ważne, że musi ciągle jej o tym przypominać, na wypadek gdyby zapomniała.

Jakiej klinice? Nie stać nas na kliniki.

Drobna postać przy ladzie odwraca się. W pierwszej chwili uśmiecha się do Leah – w odruchu, który utożsamia rozpoznanie ze szczęściem – zaraz jednak przypomina sobie, zagryza wargę i przykłada dłoń do drzwi, uruchamiający mały dzwonek.

To ona. To była ona. Ta, co teraz kupowała fajki.

Leah spodziewa się sprawnej ucieczki. Shar ma pecha. Obie mają. Gdy Shar próbuje się zmyć, do sklepu wchodzi starsza kobieta słusznych rozmiarów. Wykonują niezgrabny taniec w drzwiach. Michel jest szybki, odważny i nie da się go powstrzymać.

Złodziejka! Ty złodziejko! Gdzie nasze pieniądze?

Leah chwyta oskarżycielski palec i ściąga go w dół. Wszystkie jej piegi zapłonęły, rumieniec wypełza na szyję i zalewa twarz. Shar przerywa swoje pląsy. Napiera ramieniem na staruszkę i odpycha ją. Ucieka.

5

Leah wierzy w obiektywizm w sypialni.

Leżą tu mężczyzna i kobieta. Mężczyzna jest piękniejszy od kobiety. I z tego powodu bywały chwile, kiedy kobieta obawiała się, że kocha mężczyznę bardziej niż on ją. On zawsze temu zaprzeczał. Nie może jednak zaprzeczyć, że jest piękniejszy. Łatwiej mu być pięknym. Ma bardzo ciemną skórę i wolniej się starzeje. Ma mocne zachodnioafrykańskie rysy. Mężczyzna leży rozciągnięty na łóżku, nagi. Brigitte Bardot w Pogardzie leżała na łóżku, naga. Gdyby tylko mężczyzna był jak Brigitte Bardot, która nie miała dzieci, wolała zwierzęta. Z drugiej strony stała się mało elastyczna w innych sprawach. Kobieta próbuje rozmawiać z mężczyzną, który jest jej mężem, o zdesperowanej dziewczynie, która ją odwiedziła. Co to znaczy, że dziewczyna kłamała? Czy to kłamstwo, że była zdesperowana? Była wystarczająco zdesperowana, żeby podejść do drzwi. Mąż nie może zrozumieć, dlaczego ta sprawa tak kobietę absorbuje. Oczywiście pozbawiony jest kluczowej informacji. Nie ma dostępu do zakamarków kobiecej psychiki. Może tylko próbować słuchać. Chcę tylko wiedzieć, czy dobrze zrobiłam – mówi kobieta – nie mogę zrozumieć, czy

Ale tutaj mężczyzna przerywa jej i mówi

masz do tego ładowarkę po swojej stronie? Moja gdzieś się zapodziała. Co możesz zrobić? Typowa sprawa. Narkomanka. Złodziejka. Nic ciekawego. Chodź tu i

Gdy się poznali, mężczyzna i kobieta, pociąg fizyczny był natychmiastowy i nieprzeparty. Wciąż tak jest. To nadzwyczajne, silne pożądanie sprawiło, że chronologia ich związku jest szczególna. Element fizyczny pojawiał się pierwszy, zawsze.

Zanim do niej przemówił, umył jej włosy, dwa razy.

Wylądowali w łóżku, zanim poznali swoje nazwiska.

Przed seksem waginalnym był seks analny.

Mieli dziesiątki partnerów seksualnych, zanim się pobrali. Romanse z klubowych parkietów, przygody na Ibizie. Lata dziewięćdziesiąte, ekstatyczna dekada! Wzięli ślub, chociaż nie musieli się pobierać i chociaż oboje wcześniej poprzysięgli sobie, że nigdy ślubu nie wezmą. Trudno wytłumaczyć – w tej zabawie w krzesełka do wynajęcia – dlaczego ostatecznie zatrzymali się jedno przy drugim. Dobroć jako cecha miała na to jakiś wpływ. Na klubowych parkietach łatwo można było znaleźć wiele rzeczy, ale dobroć należała do rzadkości. Jej mąż miał w sobie więcej dobroci niż inni mężczyźni, których znała Leah Hanwell, wyłączając ojca. No i oczywiście zaskoczyła ich własna konwencjonalność. To małżeństwo zadowoliło Pauline. Uśmierzyło niepokoje w rodzinie Michela. Byli zadowoleni. Cieszyli się, że mogą zadowolić własne rodziny. Poza tym słowa „żona” i „mąż” miały moc, jakiej żadna strona się nie spodziewała. Nawet jeśli to tylko rodzaj wudu, czuli ulgę. Mogli przerwać taniec wokół krzesełek, nie musząc przyznawać, że są już nim zmęczeni.

Sprawy potoczyły się szybko.

Była jedna ciąża przed ślubem, mieli wtedy jako para tylko dwumiesięczny staż. Usunęli ją.

Wzięli ślub, zanim się zaprzyjaźnili, co można inaczej wyrazić w ten sposób:

Ich małżeństwo było okazją do tego, żeby się zaprzyjaźnić.

Wzięli ślub, zanim zauważyli wiele drobnych różnic w swoim wychowaniu, aspiracjach, wykształceniu, ambicjach. Inne są na przykład ambicje biedoty miejskiej i wiejskiej.

Odnotowując te różnice, Leah w pewnym sensie przeżywała rozczarowanie sobą, ponieważ nie wywołały one między nimi prawdziwych konfliktów. Trudno było przyzwyczaić się do myśli, że przyjemność, jaką jej ciało odnajduje w jego ciele – i vice versa – z taką łatwością zagłusza liczne obiekcje, jakie miała, powinna była mieć albo o jakich myślała, że powinna mieć.

A jeśli jej matka zmarła? Może próbuje teraz dojść do siebie i po prostu zapomniała. Może wrzuciła pieniądze przez otwór na listy, wymieszały się z ulotkami i Ned wyrzucił je do śmieci. Może po prostu w tej chwili nie jest w stanie zebrać takiej sumy.

Na pewno.

Nie mów tak.

Co mam ci powiedzieć? Świat jest, jaki jest.

Więc po co się w ogóle starać?

Aby zachować pełny obiektywizm – to kobieta jest winna temu, że nigdy nie rozmawiali o dzieciach. Z jakiegoś powodu nie przyszło jej do głowy, że całe to przecudowne rżnięcie zmierza do konkretnego, dość oczywistego celu. Obawia się tego celu. Bądź obiektywna! Co to za lęk? Ma coś wspólnego ze śmiercią, czasem i z ­wiekiem. Po prostu: w głowie mam osiemnaście lat mam osiemnaście lat i jeśli nic nie będę robić jeśli będę stać nieruchomo nic się nie zmieni i już zawsze będę mieć osiemnaście lat. Na zawsze. Czas się zatrzyma. Nigdy nie umrę. Bardzo banalny ten jej strach. Ostatnio udziela się wszystkim. Co jeszcze? Czuje się całkiem szczęśliwa w momencie, w którym są teraz. Czuje, że zasługuje dokładnie na to, co ma, ani na mniej, ani na więcej. Każda zmiana grozi nieodwołalnym zachwianiem tej równowagi. Dlaczego ta chwila ma się zmienić? Czasem mąż kobiety przecina czerwoną paprykę przez środek, wypycha nasiona do plastikowej miski, podaje jej cukinię do pokrojenia i mówi:

Pies.

Samochód.

Mieszkanie.

Wspólne gotowanie, jak teraz.

Siedem lat temu: Ty byłaś na zasiłku. Ja myłem klientkom włosy.

Wszystko się zmienia! Jesteśmy coraz bliżej, co?

Kobieta nie wie, bliżej czego. Nie wiedziała, że wyruszyli w drogę ani w którą stronę wieje wiatr. Nie chce przybyć na miejsce. Prawda jest taka: myślała, że pozostaną nadzy w tej pościeli na zawsze i nic nigdy ich nie spotka, nic prócz zaspokojenia. Dlaczego miłość musi „iść do przodu”? Do przodu, czyli którędy? Nikt nie może powiedzieć, że jej nie ostrzegano. Nikt nie może tego powiedzieć. Trzydziestopięcioletnia kobieta, żona mężczyzny, którego kocha, z całą pewnością została ostrzeżona, powinna się skupić, powinna słuchać i nie dziwić się, gdy mąż mówi

niewiele dni, kiedy kobieta jest płodna. Chyba tylko trzy. Więc nie wystarczy powiedzieć: Oj tam, jakoś to będzie. Nie jesteśmy już najmłodsi. Musimy więc podejść do sprawy trochę bardziej, tego, metodycznie, to znaczy planować.

Mówiąc obiektywnie, ma rację.

6

Jesteśmy towarzystwem ochrony terenów zielonych. Niech Bóg zachowa małe sklepiki, porcelanowe filiżanki i dziewictwo! Sobota rano. CAŁY DZIEŃ TYLKO THE KINKS. Dziewczyno. Naprawdę na mnie działasz. Działasz na mnie tak, że nie wiem, co robię. W sobotę rano Michel pomaga paniom i panom z NW, północno-zachodniego Londynu, przygotować się do sobotniego wieczoru, żeby wyglądali świeżo i szykownie, tam też, w salonie fryzjerskim, może sobie puszczać to swoje przesłodzone R&B, to swoje Och, kochanie, och, malutka, aż do szóstej rano, aż do bladego świtu.Wsobotnie ranki jest wolna! Niech Bóg zachowa domy w stylu Tudorów, antyki i bilard! Bronimy dawnych zwyczajów, aby nie zaginęły. Zachowujemy nowe zwyczaje dla mnie i dla ciebie. Cóż więcej możemy zrobić? Pląsa po domu w spodniach od piżamy i śpiewa, fałszując. Ned jest w ogródku. Ned uznaje głośną muzykę białych. Też podśpiewuje: Próbowałem się osiedlić na Fulham Broadway. I próbowałem założyć dom w Golders Green.W tym weekendowym zapamiętaniu zawsze jest coś maniakalnego i melancholijnego: wewnętrzne odliczanie do poniedziałku już się zaczęło. W lustrze jest własnym partnerem do tańca, nos przy nosie z własnym odbiciem. Osoba fizyczna uśmiecha się i tańczy. Och, jak bardzo tęsknię za ferajną z Willesden Green!Tymczasem coś w niej przygasa pod wpływem informacji podawanych przez lustro: siwy kosmyk wyrastający z czubka głowy, zmarszczki wokół spuchniętych oczu, miękki brzuch. Tańczy jak dziewczyna. Nie jest już dziewczyną. YOU REALLY GOT ME. YOU REALLY GOT ME. YOU REALLY GOT ME. Jak ten czas zleciał. Uzmysławia sobie, że ktoś dzwoni do drzwi, gdy Olive zaczyna szczekać jak oszalała.

Mama miała atak... atak serca? Pięć... funtów.

Ta dziewczyna ma przypalone prostownicą włosy. Albo gruba, albo w ciąży. Spogląda tępo w dół, zaintrygowana oszalałą Olive kluczącą między jej nogami. Podnosi wzrok i wybucha śmiechem. HA! Za bardzo upalona, żeby zapamiętać tekst. Odwraca się niezdarnie na pięcie, tancerka wykonująca za późno swój ruch. Sunie ścieżką z powrotem w stronę ulicy, chwiejąc się i śmiejąc.

7

Michel jest dobrym człowiekiem, pełnym nadziei. Czasem nadzieja jest bardzo męcząca.

jak zresztą zawsze uważałem. Posłuchaj: wiesz, na czym polega prawdziwa różnica między tymi ludźmi a mną? Oni nie chcą iść do przodu, nie chcą mieć nic lepszego niż to, co mają. A ja zawsze prę do przodu, zawsze myślę o tym, co dalej. Tam, skąd jestem, ludzie w ogóle mnie nie rozumieją. Zostali daleko z tyłu. Więc gdy próbują się ze mną kontaktować, nie pozwalam – odcinam się od tych wszystkich dramatów. Nie ma mowy! Za ciężko harowałem. Za bardzo kocham ciebie, to życie. Człowiek jest tym, co robi. Taka prawda. Zawsze się zastanawiam: jestem tym, co robię? Czy to naprawdę ja? Jeśli będę siedział i nic nie robił, wiem, że stanę się nikim. Odkąd przyjechałem do tego kraju, od pierwszego dnia, mam łeb na karku; i jasny cel: wspinam się po drabinie, chociaż po jednym szczeblu. We Francji, czy jesteś Afrykaninem, czy Algierczykiem, nikogo to nie obchodzi. Nie masz szans, nie możesz wspiąć się wyżej! Tutaj możesz. Chociaż trzeba pracować! Musisz pracować bardzo ciężko, żeby się odciąć od tych wszystkich tam, w dole, i ich dramatów! O to mi chodzi: nie dopuszczam ich do siebie. Ale t y to robisz, idealny przykład, ta dziewczyna,wpuściłaś ją – nie wiem nawet, co ci chodzi po głowie – ale ja się od tego odcinam. Wiem, że ten kraj daje szanse, jeśli chce się je wykorzystać, można. Nie jedz tego – robaczywe, o tu, widzisz? Popatrz na swoją matkę – nie przepadamy za sobą, ale zobacz, ile osiągnęła: wyciągnęła cię z tamtego koszmaru, porządne mieszkanie, hipoteka... Oczywiście jesteś biała, to co innego, jest łatwiej, miałaś szanse, których ja nie miałem. Te czerwieńsze nie są takie dobre. My wszyscy po prostu próbujemy zrobić ten następny, następny, k r o k. Na drabinie. S p ó ł d z i e l n i a  M i e s z k a n i o w a  B r e n t. Nie chcę, żeby tak pisało na domu, w którym mieszkam. Gdy przechodzę obok, myślę sobie, u f f – to dla mnie upokarzające. Jeśli kiedyś będziemy mieć małego synka, chcę, żeby mieszkał gdzieś, gdzie będziemy właścicielami, żeby się nie w s t y d z i ł. Właśnie! Ta trawa nie jest moją trawą! To drzewo nie jest moim drzewem! Rozsypaliśmy prochy twojego ojca wokół tego drzewa, które nie jest nawet nasze. Biedny pan Hanwell. Serce mi się kraje. To był twój ojciec! Dlatego siedzę co wieczór przy laptopie, próbuję coś zwojować – tam działają czyste siły rynku, nikogo nie interesuje twój kolor skóry, czy twój angielski jest perfekt, czy masz odpowiedni papierek z uczelni i takie tam pierdoły. Mogę handlować jak każdy inny. Z tego można sporo wyciągnąć, wiesz o tym. W tym momencie rynek szaleje. Nikt ci tego nie powie. Cały czas myślę o tym, co usłyszałem od Franka przy kolacji: „d o  g r y  w r a c a j ą  ­s p r y c i a r z e”. Szaleństwem byłoby nie spróbować. Nie jestem jak ci Jamajczycy – ta nowa, Gloria, czy jak jej tam na imię, na górze, do tej pory nie powiesiła zasłon. Dwoje dzieci, bez męża, na zasiłku. Ja jestem żonaty, gdzie mój zasiłek? Wiedziałem, przyrzekłem sobie, jak będę miał dzieci, pozostanę przy tej kobiecie, którą kocham, którą naprawdę tak bardzo kocham, będę przy niej zawsze. Chodź tu. Wniosek jest taki: nigdy nie chciałem usiąść na raurach i korzystać z jałmużny, nigdy nie byłem tym zainteresowany. Jestem Afrykaninem. Mam swój cel. Kocham cię i kocham to, że razem zmierzamy do tego samego! Ja zawsze dążę do celu, zawsze myślę o następnym etapie, następnej rzeczy, żeby sięgać coraz wyżej, żebyśmy my, o b o j e, mogli postawić ten następny –

Na laurach.

Co?

Na laurach. I można na nich spocząć, a nie usiąść. Siadasz na tyłku.

Nawet mnie nie słuchasz.

To prawda: myśli o jabłkach.

8

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

GOŚĆ

Dostępne w wersji pełnej

GOSPODARZ

Dostępne w wersji pełnej

PRZEPRAWA

Dostępne w wersji pełnej

ODWIEDZINY

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału

NW

Projekt okładki

Oksana Shmygol

Fotografia na okładce

©code6/istockphoto

Opieka redakcyjna

Anna Rucińska-Barnaś

Adjustacja

Urszula Horecka

Korekta

Beata Trebel-Bednarz

Barbara Wójcik

Copyright © Zadie Smith 2012

Copyright © for the translation by Jerzy Kozłowski

© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o. 2014

ISBN 978-83-240-3112-07

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com