Linie krwi - Jesmyn Ward - ebook + książka

Linie krwi ebook

Jesmyn Ward

3,8

Opis

Debiut powieściowy Jesmyn Ward – dwukrotnej zdobywczyni National Book Award, autorki Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie oraz Zbierania kości.

Joshua i Christophe to bliźnięta wychowane przez niewidomą babkę i dużą rodzinę w miasteczku Bois Sauvage na wybrzeżu zatoki Missisipi. Chłopcy skończyli szkołę średnią i muszą znaleźć pracę, ale w obliczu zniszczeń pozostawionych przez huragan Katrina nie jest to łatwe. Joshua zatrudnia się w porcie, Christophe nie ma jednak tyle szczęścia, więc zaczyna sprzedawać narkotyki. Wkrótce poszerza ofertę sprzedawanych narkotyków o crack, a niedługo później do miasteczka wracają rodzice – Cille, która wyjechała za lepszą pracą, oraz Piaskowy, niebezpieczny narkoman.

Sandman raz po raz prowokuje Christophe'a, aż w końcu doprowadza do szokującej konfrontacji, która dla obu braci okaże się zbawieniem albo potępieniem.

Ponadczasowa opowieść o amerykańskim Południu, braterskiej miłości i rodzinnym konflikcie.

 

Wspaniale, że polski czytelnik wreszcie dostaje do rąk książkę, od której Ward zaczęła opisywanie doskonale jej znanej części Ameryki, miejsca, w którym się wychowała i które - jak podkreśla w wywiadach - na zawsze ją ukształtowało.

MICHAŁ NOGAŚ

Ward z oszałamiającą precyzją tworzy przebogatą prozę.

ESSENCE

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (16 ocen)
5
6
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: Where the Line Bleeds

 

Copyright © 2008 by Jesmyn Ward

All rights reserved, including the right of reproduction

in whole or in part in any form.

 

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Copyright © for the Polish translation by Tomasz S. Gałązka, 2021

 

 

Redaktorka inicjująca • Paulina Surniak

Redaktor prowadzący • Adrian Tomczyk

Marketing i promocja • Katarzyna Kończal

Redakcja• Gabriela Niemiec

Korekta• Mirosław Ruszkiewicz, Mirosław Krzyszkowski

Projekt typograficzny wnętrza • Mateusz Czekała

Łamanie • MELES-DESIGN

Projekt okładki • Ula Pągowska

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej •Dariusz Nowacki

 

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66839-99-1

 

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Joshui Adama Dedeaux,

który prowadzi, a ja podążam za nim.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tedy się modlił Izaak Panu za żonę swą, iż była niepłodna;

i wysłuchał go Pan, i poczęła Rebeka, żona jego.

A gdy się dziatki trącały w żywocie jej, rzekła:

Jeźliż tak miało być, dlaczegożem poczęła? Szła tedy,

aby się pytała Pana. I rzekł jej Pan: […] dwojaki lud

z żywota twego rozdzieli się […].

Biblia Gdańska, Księga Rodzaju 25,21–23

 

 

Czemu Jezus jest obstawiony aniołami,

a diabły obstawiają się ogniem?

Bo Bóg tak umiłował świat,

że bandziora pobłogosławił kamieniem.

Nie przestanę, aż mnie poczują.

Broń mnie, diable, bo chyba

Pan Bóg chce mnie zabić.

Pastor Troy, Vice Versa

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

 

 

 

Rzeka była młoda i mikra. U źródła sączyła się z czerwonej, gliniastej ziemi sośniaków południowego Missisipi, po czym wiła się wśród sosen, brązowa, ospała, korytem wyścielonym drobniutkimi szarymi i ochrowymi kamykami, tu płytka na dłoń, tam głęboka na trzech stojących chłopa, aż do piaszczystych, zielonych nizin nad Zatoką Meksykańską. Snuła się, tu szeroka, tam wąska, przecinana mostkami z drewna czy betonu, oklejona wąskimi wstążkami białych plaż, tu pod drzewami, tam poza lasem, aż wreszcie rozlewała się w uroczyska i wypływała w zatokę. Niedaleko ujścia, na jednym z takich mostków, w jego najwyższym punkcie, stanęli dwaj chłopcy, nastoletni bliźniacy. Przesadzili barierę, uczepili się spoconej, ciepłej stali za plecami. Rzeka Wolf pod nimi płynęła ciemna, głęboka, mierzwiona nurtem. Szykowali się do skoku.

Słońce wzeszło ledwie parę godzin wcześniej, ale już było gorąco nawet jak na koniec maja. Christophe, szczuplejszy z braci, rozluźnił ramiona i wychylił się, sprawdzając, jak tu wysoko. Na barkach i wzdłuż pleców wylazły mu długie sznury mięśni. Christophe zastanawiał się, czy woda będzie bardzo zimna. Joshua, wyższy, krąglejszy dzięki cieniutkiemu sadełku na brzuchu i torsie, szerszy w barach, lekko oparł tyłek na stalowej balustradzie, bo za bardzo grzała. Christophe spojrzał na brata, miał wrażenie, że powietrze wokół niego faluje. Joshua wierzgnął, strącając z krawędzi piach i żwir. Zaśmiał się. Christophe poczuł, że ześlizgują mu się dłonie, i mocniej złapał balustradę. Znów zerknął na brata i uśmiechnął się, kącik ust wygiął mu się jak wędkarski haczyk. Wiedział, że w tym upale poci się bardziej niż zwykle, że dłonie robią mu się od tego śliskie. Obu braci wciąż jeszcze trzymało po chlaniu zeszłej nocy. Za trzy godziny zaczynała się ich uroczystość ukończenia szkoły średniej.

– I co wy tam wyprawiacie, do cholery?

Pod nimi, nad samą wodą stał ich kuzyn Dunny z piwem w garści. Zaparkował samochód i zszedł nad rzekę, kiedy ściągali koszulki i buty. T-shirt obwisał na nim nis­ko i luźno, tylko na piwnym brzuchu robił się ciasnawy, a dżinsowe szorty ledwo trzymały się na tyłku. Ten most był jednym z najwyższych na wybrzeżu. Za szczeniaka wszystkie dzieciaki z Bois Sauvage przyjeżdżały tu na rowerach i potem przez cały dzień robiły kółko za kółkiem: skok z mostu, wpław do brzegu, bieg na palcach po rozpalonym betonie, żeby znów rzucić się do wody. Teraz bliźniacy byli już niemal za starzy na takie skoki. Christophe kojarzył, że chyba raz skoczyli stąd z Joshuą zeszłego lata, ale pewności nie miał. Kiedy o czwartej rano dobili kratkę browara i Christophe przypomniał sobie o moście, Dunny podbechtywał braci, ale sam odmówił skakania. Jak twierdził, miał już dwadzieścia pięć lat i nie mógłby balansować na poręczy jak wiewiórka na kablu telefonicznym, a oni jeszcze tak.

– No, co jest, czarni, skoczycie wreszcie? – wołał teraz.

Christophe spojrzał z ukosa na Joshuę, na twarz jak własną, ale przecież nie: pełne wargi, pokaźny, krągły nos, skóra barwy wody na mieliznach tam niżej – tyle czyniło ich bliźniakami. Gdyby przysunął się bliżej, zauważyłby i różnice: piegi na policzkach i uszach Joshui tam, gdzie Christophe miał czystą cerę, oczy brata w słońcu lśniące jak piwne, kiedy jego własne były wciąż tak ciemnobrązowe, że aż wpadały w czerń, włosy brata u nasady karku tak cieniutkie, że trudno je było zaplatać. Christophe przysunął się bardziej do Joshui, a gdy ręką przesunął po jego przedramieniu, przez chwilę czuł się tak, jakby dotknął sam siebie, skrzyżował własne przedramiona, stykał się i stykał. Był już gotów do skoku. W żołądku kotłowała mu się mikstura piwa i niepokoju, ale mógł jeszcze poczekać. Wiedział, jaki jest Joshua. Wiedział, że on sam lubi załatwiać wszystko raz-dwa, ale Joshua w pewnych sprawach potrzebował więcej czasu. Brat patrzył za wodę, śledził wzrokiem znikające w dali zawijasy koryta, przyglądał się przybrzeżnym domom, małym jak zabawki, na wpół przesłoniętym przez dęby, sosny, krzewy szeleszczące nad samą rzeką.

– Ten tam po prawej, na górce, ten biały… Wygląda jak ten, co w nim kiedyś pracowała Ma-mee, nie?

Christophe widział przez drzewa tyle, że dom był duży, biały i lśnił od okien. Pokiwał głową, próbując nie stracić równowagi.

– Aha – powiedział.

– Zawsze chciałem mieć kiedyś taki dom. Taki duży. Fajny.

Christophe uwielbiał oglądać te domy, ale i nienawidził tego. Czuł się przez nie biedakiem. Myślał przez nie o Ma-mee, swojej babci, kiedy jeszcze była zdrowa i widziała na oczy, i szorowała podłogi u białych przez czterdzieści lat. Wiedział, że czeka teraz na nich w domu, mimo cukrzycy i ślepoty, z wyłożonymi na kanapie odprasowanymi togami. Przełknął ślinę, poczuł ciepłe piwo. Te durne domy psuły mu skok.

– Zanim go kupimy, Jay, zdąży się ze starości rozsypać – zaśmiał się i splunął nad rzekę białą melą. Ślina poszła łukiem, szybko spadła. – Możemy wreszcie skoczyć, pojechać na wręczenie i zacząć zarabiać forsę?

Pot szczypał go w oczy. Joshua wpatrywał się w wodę, mrugał raz za razem. Christophe widział, jak brat przełknął ślinę – brały go nerwy przed skokiem. Jemu też na myśl o spadaniu w wodę rosła gula w gardle. Lato dopiero się zaczynało, wiedział, że woda będzie zimna.

– No to dawaj, Chris.

Joshua złapał go za ramię i pociągnął. Drugą rękę wyrzucił w powietrze, wychylając się naprzód. Christophe puścił balustradę i skoczył na brata, objął go w torsie, czuł w ramionach jego rozpalone, spocone ciało, wijące się jak schwytana ryba. Przez chwilę zdawali się zawisać w powietrzu, zastygli w dusznej wilgoci błękitnego nieba, wśród zieleni wokół, nad brązową wodą. Z oddali dobiegał dźwięk nadjeżdżającego drogą samochodu. Christophe usłyszał, jak Joshua wydycha całe powietrze, zacisnął palce na ramionach brata. Wtedy ów moment minął i zaczęli spadać. Runęli, uderzyli w wodę, letnia ciecz paliła w nozdrzach. Odruchowo otworzyli usta – woda zostawiała na językach muł, smakowała jak niesłodzona herbata. Pośrodku wezbranej mętnej rzeki obaj próbowali namacać stopami dno – puścili jeden drugiego, walczyli, żeby się wynurzyć. Wypłynęli na powierzchnię. Wokół kolorami, światłem, dźwiękiem wybuchł dzień. Wydmuchiwali z nosów gluty i wodę, Christophe szarpał głową ze śmiechem, Joshua drążył w jednym uchu małym palcem.

Na brzegu Dunny zwijał blanta z zioła na handel, zanosząc się śmiechem. Liznął bletkę, żeby ją skleić, podmuchał, żeby wyschła, zapalił. Biały dym buchał mu z ust kłębkami. Stał nad samą wodą, rzeka muskała noski butów do koszykówki. Mrużąc oczy, Christophe widział, że szkarłatna skóra podchodzi tam już ciemnym rubinem. Dunny odskoczył znad brzegu, wyciągnął blanta w ich stronę. Christophe’a paliło w płucach, żołądek gilgotały mdłości.

– Zajaracie?

Joshua od razu pokręcił przecząco głową, splunął iskrzącym się strumieniem brązowej wody. Christophe rzucił się w stronę brata, złapał go za barki, próbował wepchnąć pod powierzchnię. Joshua wywinął się, wierzgnął, aż to on znalazł się na górze. Christophe zjechał pod wodę, tam chwycił go nurt, czepliwy jak palce brata. Słyszał, jak wyżej śmieje się Joshua, ale przez brąz rzecznej wody brzmiało to głucho, basowo. Wszystko tu było niewyraźne, rozmazane. Christophe wypuścił iskrzące się bąble powietrza, schwycił brata za miękkie, wyślizgujące się boki i ściągnął go w podwodną ciszę.

 

 

 

 

 

1

 

 

 

 

 

W samochodzie Joshua wyciągnął z mokrych włosów Christophe’a przesiąknięty wodą patyk, wiotki jak sznurowadło. Dunny jechał powoli po szarym, żwirowatym asfalcie bocznych dróg wiodących do Bois Sauvage, mniej więcej co milę natykając się na jakiś dom, przyczepę kempingową czy inne auto, a tak poza tym – pustkowia, lasy, rowy w czerwonej glebie, zarośnięte krzewami mokradła. Joshua patrzył, jak Dunny wydmuchuje ustami dym i próbuje wtrynić Christophe’owi tego blanta, co go skręcił nad rzeką. Brat odmownie kręcił głową. Dunny wzruszył ramionami, sztachnął się i podkręcił muzykę, z głośników chrapliwie nawijał Pastor Troy, wzywał Boga i szatana, przywoływał anioły i demony, przeganiał całe to towarzystwo. Christophe ściągnął koszulkę i ugniótł w mokrą kulę, leżała mu teraz na udach. Jego bose stopy były oblepione piachem, tak jak i Joshui.

Ten wyciągnął się na tylnym siedzeniu, też bez koszulki, upuścił patyk na podłogę. Oparł policzek o tapicerkę drzwi, głowę do połowy wystawił za okno. Joshua uwielbiał tę okolicę: kochał pagórkowate tereny, przez które jechali, drzewa ocieniające boczne drogi, tworzące zielone tunele, tnące światło słońca na wstęgi. Z Chrisem grali w kosza w gimnazjum i liceum, więc po wyjazdach na turnieje do Jackson, Hattiesburga, Greenwood i Nowego Orleanu wiedział już, że większa część Południa tak właśnie wygląda: sosny i piaski, a między nimi małe miasteczka. Wiedział, że Bois Sauvage nie powinno mieć w sobie niczego szczególnego, no ale jak: tu znał każdy zagajnik, każdego bezdomnego psa, każdy zakręt każdej na wpół utwardzonej drogi, każdą spaczoną deskę w każdym koślawym, zdezelowanym domu, każdą ukrytą gliniankę. Inne przybrzeżne miasteczka miały wspólne granice, zrastały się ze sobą, tak że przejazd z jednego w drugie dało się zauważyć tylko po znakach charakterystycznych: tu stacja Circle K, tam kościół katolików, ale Bois Sauvage zagnieździło się w odosobnieniu w głębi zatoki, takie malutkie. Z trzech stron granice wytyczała mu natura. Od południa, wschodu i zachodu opasywały je mokradła – te same, w które toczyła wody rzeka Wolf, żeby przesiąkły stamtąd do Zatoki Aniołów i dalej, do Meksykańskiej. Tylko dwie drogi przecinały mokradła, biegnąc z Bois Sauvage do kolejnej miejscowości, St. Catherine. Od północy miasteczko ucinała autostrada, prosta jak linijka, za którą stroszyła się aż po horyzont gęsta szczota sosnowego lasu. Pięknie tu było.

Joshua mógł zrozumieć, czemu rodziny Ma-mee i Papcia sprowadziły się tu z Nowego Orleanu, czemu szarpały się, żeby zapuścić korzenie w tej nizinnej, piaszczystej glebie, która w suche lato capiła zgniłymi jajami, a w mokre zaraz się podtapiała. W delcie Missisipi ziemia była tańsza, więc wzdłuż wybrzeża rozprzestrzenili się czarni Kreole. Łamaną angielszczyzną i francuszczyz­ną targowali się o swoje hektary. Jednak i oni, i ich sąsiedzi z białej biedoty utrzymywali się z roboty dla bogaczy, zupełnie tak samo jak w Nowym Orleanie: budowali sezonowe rezydencje wzdłuż plaży dla majętnych wychodźców z Nowego Orleanu, sprzątali je, pielęgnowali ogrody, a do tego łowili ryby, krewetki, zbierali ostrygi. Tu jednak mieli przestrzeń, mieli ziemię.

Tworzyli własne, zwarte społeczności: zawierali małżeństwa z podobnymi do siebie, na rdzawej glinie wznosili nieduże, koślawe domki. Siali i zbierali niewielkie plony. Hodowali konie, kury, świnie. W lasach za domami montowali tycie bimbrownie, słynące z czystości produktu, jego mocy, oleistej konsystencji, która przepalała gardło na wylot. Parcele dzielili potem między dzieci, a bywało ich w stadku siedmioro albo i tuzin. Dzieciaki od małego uczyli strzelać i kierować autem, posyłali je do jednoizbowych szkół, gdzie nauka kończyła się na siódmej klasie. Ich dzieci budowały własne koślawe domki, zawierały małżeństwa jako siedemnasto- czy czternastolatki i zakładały rodziny. A Bois Sauvage nazywały Bożym zakątkiem.

Dzieci ich dzieci dorosły, rząd zniósł segregację rasową w szkołach, więc posyłano potomków do szkoły państwowej w St. Catherine, gdzie w końcu mogli siadać w ławkach obok białych. Dzieci ich dzieci mogły już chodzić po plażach, spacerować po parku w St. Catherine i nie gonił ich stamtąd woźny, wrzeszcząc coś o czarnuchach. Dzieci ich dzieci kończyły liceum i znajdowały pracę w porcie, w małych sklepach, w restauracjach czy jak ich matki i ojcowie jako służące, cieśle, ogrodnicy, i nie ruszały się z miejsca. Jak podsypka z muszli ostryg, na której robotnicy z hrabstwa ubijali piasek i wylewali asfalt, mieszkańcy Bois Sauvage, i czarni, i biali, wryli się w czerwoną glinę i nigdzie się nie wybierali. Za każdym razem, kiedy Joshua wracał ze szkolnej wycieczki i autokar przejeżdżał przez mokradła czy zjeżdżał z autostrady do Bois Sauvage, miał wrażenie, że znów może swobodnie odetchnąć. Sam widok skromnej tabliczki z zielonej blachy znakującej zjazd z autostrady sprawiał, że coś przestawało uciskać mu żebra. Joshua potarł stopą o stopę, piasek złaził ze skóry wilgotnymi grudkami, które przywodziły mu na myśl stygnącą kaszkę.

Kiedy bracia rozmawiali o planach na życie, nigdy nie chodziło o wyjazd z Bois Sauvage, choć przecież mog­liby wyprowadzić się do matki, Cille, która mieszkała w Atlancie. Co miesiąc słała przez Western Union pieniądze dla Ma-mee, żeby dołożyć się do wiktu i opierunku. Cille urodziła ich, kiedy jeszcze mieszkała u Ma-mee, a o przeprowadzce do Atlanty, żeby coś w życiu osiągnąć, zdecydowała, kiedy chłopcy mieli pięć lat. No i pojechała. Powiedziała Ma-mee, że ma już dosyć jeżdżenia z nią na sprzątanie, porządkowania cudzego bałaganu, odkurzania stołów od spodu, mycia drewnianych podłóg rozległych jak cały domek Ma-mee, poczucia bycia niewidzialną, kiedy znajdowała się w tym samym pokoju co kobiety wiecznie pachnące esencją różaną. Obiecała Ma-mee, że ściągnie chłopców do siebie, jak tylko znajdzie mieszkanie i robotę, ale tak nie zrobiła. Ma-mee opowiadała, że któregoś ranka, tak z jedenaście miesięcy po wyprowadzce Cille, stała w drzwiach ich pokoju i patrzyła, jak śpią w swoich identycznych łóżkach. Zapatrzyła się na ich kędzierzawe, rudobrązowe włosy, na drobne, podkulone kończyny, skórę barwy bursztynu, i postanowiła, że nie będzie pytać córki, kiedy zabierze dzieciaki. Właśnie tego lata włosy chłopaków podeszły mocną czerwienią, jak u Cille, zanim zrobiły się brązowe – jak płomień przechodzący w popiół, mawiała Ma-mee.

Trzy tygodnie po owym poranku Cille przyjechała w odwiedziny. Nie poruszyła kwestii zabrania chłopców ze sobą do Atlanty. Siedziały sobie z Ma-mee na werandzie i to Ma-mee powiedziała jej, że ma przysyłać co miesiąc dwieście dolarów, a chłopcy zostaną w Bois Sauvage, u niej. Cille przystała na to, podczas gdy z podwórza do osłoniętej moskitierą werandy dobiegały okrzyki i śmiech bliźniaków, uganiających się za kurami Ma-mee. Ma-mee twierdziła, że w Bois Sauvage oddawanie dzieci na wychowanie innym członkom rodziny to norma. W czasach jej dzieciństwa, w latach czterdziestych dwudziestego wieku, kiedy z żywnością i lekami było krucho, ci, co mieli jedenaścioro czy dwanaścioro dzieci, oddawali często jedno czy dwoje rodzinom bezdzietnym, a już wśród krewnych takie roztasowywanie potomstwa, jak mówiła, działo się regularnie. Joshua znał w szkole masę dzieci wychowywanych przez dziadków, ciotki, kuzynów. Wciąż jednak żałował, że pastwił się wtedy nad kurami – żałował, że nie patrzył na rozmowę babci z mamą, nie widział twarzy Cille, nie wiedział, czy pozostawienie synów w Bois Sauvage sprawiło jej ból.

Teraz Cille miała posadę kierowniczki w sklepie kosmetycznym. Po Papciu odziedziczyła zielone oczy, miała długie, kręcone włosy, a Joshua nie wiedział, co o niej myśleć. Sądził, że czuje wobec niej to samo co wobec jej sióstr, jego ciotek, ale czasami wydawało mu się, że to ją kocha najmocniej, a czasem, że wcale. Gdy dwa razy w roku przyjeżdżała w odwiedziny, wybierała się do restauracji i nocnych klubów, chodziła na zakupy z przyjaciółkami. Joshua rozmawiał o tym z Chrisem, sądził, że obaj żywią do matki pewne zdystansowane przywiązanie, ale pewności nie miał. Christophe nigdy nie rozmawiał z Cille przez telefon dłużej niż pięć minut, podczas gdy Joshua przeciągał te konwersacje, zadawał kolejne pytania, aż w końcu wymawiała się od dalszej rozmowy.

Jednak raz, kiedy przyjechała do nich w wakacje, po drugiej klasie liceum, taki koleś z St. Catherine, Rook, na boisku do kosza w parku podczas gry rzucił jakimś obleśnym tekstem o niej: że zajebistą dupę miała, czy coś. Christophe opowiedział potem bratu ze szczegółami, jak Rook z tym wyskoczył, że sapał wtedy, ziajał, bo się zgrzał, i dla Chrisa zabrzmiało to strasznie obleśnie. Joshua niczego nie słyszał, bo akurat wtedy był pod koszem, jako większy z braci obrabiał łokciem żebra Dunny’ego. Christophe był z piłką na skraju boiska, jako ten mniejszy, ale szybszy, chciał się urwać Rookowi, a ten wyrwał się z tym tekstem. Christophe zrobił się czerwony na twarzy, odepchnął Rooka, uniósł piłkę i nagle, jakby uderzyła sztanca, cisnął prosto w twarz chłopaka. Rook dostał prosto w nos. Krew bryznęła na wszystkie strony, Chris darł się, wyzywał Rooka od frajerów, tamten stał z dłonią pod oczami, między palcami sączyła mu się krew, Dunny pobiegł ich rozdzielić, śmiał się, tłumaczył Rookowi, że gdyby nie pierdolił głupot o jego ciotce Cille, toby w ryj nie zarobił. Joshua aż się zdziwił, bo poczuł, że palą go policzki, a dłonie zaciskają się w pięści, uświadomił sobie, że chciał wpierdolić temu małemu, ciemnemu Rookowi, wronie jednej, co wszystkim dziewczynom podobał się jego nos, bo był taki ostry, kształtny, właśnie jak dziób wrony, ale teraz napuchł, obrzmiały od krwi. Jeszcze teraz Joshua przełykał na samo wspomnienie tej sytuacji, zdał sobie sprawę, że wbija sobie palce w żebra. Głupi frajer Rook.

Joshua czuł, jak wiatr rozpłaszcza mu powieki. Zastanawiał się, czy Cille będzie w szkole. Wiedział, że wiedziała, kiedy mają ceremonię ukończenia: sam wypisywał adresy na zaproszeniach i jej kopertę przygotował na samym początku. Wspomniał jej ostatnie odwiedziny. Przyjechała na święta, na tydzień, jemu i Chrisowi dała pieniądze i po grubym złotym łańcuszku. W noc Bożego Narodzenia na podwórku u wuja Paula obaj bliźniacy łoili bimber i objadali się smażonym indykiem, a Joshua przysłuchiwał się, kiedy wujkowie zaczęli gadać o Cille, kiedy ta po północy wyszła z domu. Iskrzyła się wśród mroku, gdy promienie światła trafiały na jej biżuterię, która rozbłyskiwała wtedy jak cały lśniący, zimny łańcuch z metalu.

– Gdzie idziesz, młoda? – wydarł się wujek Paul za jej sylwetką.

– A nie twoja sprawa, do cholery! – odkrzyknęła.

– Cała Cille – mruknął Paul. – Ta to w miejscu nie wysiedzi.

– Bo rozpuszczona – odezwał się nad szyjką butelki wujek Julian, niski, ciemny, o czarnych włosach puszys­tych jak u niemowlęcia. – Najmłodsza córcia, ukochana Papcia. No i wygląda zupełnie jak mama.

– Ty tam, Jule, podaj wreszcie dalej tę flaszkę – uciął Paul.

Gdy Joshua i Christophe wrócili później do domu, zastali już tam Cille. Spała przy kuchennym stole, głowę złożyła na rękach i sapała cicho w obrus. Zanieśli ją do łóżka, pachniała słodko, perfumami i alkoholem. Joshua kojarzył, że ostatni raz widział ją w Nowy Rok, o poranku: była zapuchnięta, miała przekrwione oczy, bo poprzedniego wieczora przejechała półtoragodzinną trasę do Nowego Orleanu i imprezowała na Bourbon Street w Dzielnicy Francuskiej. Weszli z Chrisem do kuchni w ciuchach z sylwestra, prosto z impry na Wzgórzu, w domu Remy’ego, która skończyła się o wschodzie słońca, i zastali Cille, jak z Ma-mee jadła duszoną zieleninę, chlebek kukurydziany i fasolę czarne oczko. Ma-mee życzyła im wszystkiego dobrego w Nowym Roku, ale powiedziała, że śmierdzą i muszą się wykąpać. Uścis­kali ją i pocałowali, nachylając się, a Joshua, wyścis­kawszy babcię, podszedł też do Cille. Powstrzymała go, unosząc rękę, i powiedziała coś, co wciąż tłukło mu się po głowie.

– To ci początek nowego roku.

Wiedział, że chodzi jej o jego woń, o kaca, o brud. Uśmiechnął się do niej skąpo, zaciskając wargi, i cofnął się. Christophe wyszedł z pokoju, nawet nie próbując jej uściskać, a Joshua za nim. Kiedy już obaj wzięli prysznic, Cille zaszła do ich pokoju, wyściskała ich obu. Joshua w rozterce poszedł za nią do kuchni i zauważył, jak wręczała Ma-mee kopertkę z banku, wypchaną banknotami. I wyjechała. Joshua doszedł do wniosku, że ostatnio z reguły mniej z nimi rozmawiała, a więcej dawała.

Nie potrafił z tym walczyć – jakąś małą cząstką siebie pragnął, żeby była już w domu, kiedy i oni tam dotrą, żeby przyjechała późno zeszłej nocy, kiedy świętowali z Chrisem i Dunnym na imprezie przed wręczeniem dyplomów, z dala od miasteczka, pośrodku pola, gdzie ustawiło się kilka samochodów i pod niebem pełnym gwiazd grała muzyka. Spowity ospałym dudnieniem basów, Joshua zamknął oczy, twarz grzało mu słońce przeszywające liście drzew, i zasnął. Gdy się zbudził, wjeżdżali właśnie na podwórze, Dunny ściszał muzykę, a na nieutwardzonym podjeździe szarego domku otoczonego krzewami azalii i starymi, rozłożystymi dębami nie było żadnego auta z wypożyczalni. Joshua poczuł, że coś się w nim ukruszyło, i postanowił więcej o tym nie myśleć.

Ma-mee usłyszała, że samochód wjeżdża na podwórze: głośny, chrapliwy silnik, skrzypienie stalowej karoserii, która miała już swoje lata. Rap: stłumione męskie wrzaski i dudnienie basu. Wóz Dunny’ego, znaczy. Bliźniacy wrócili do domu, a sądząc po cieple powietrza, przez które dzienna sukienka zaczynała już lepić się jej do skóry, po nasilającym się brzęczeniu cykad, braku choćby najmniejszego ruchu na drodze przed domem, byli spóźnieni. A odprasowała im togi, wywiesiła na drzwiach wejściowych na drucianych wieszakach. Pomyślała, czy by nie pojojczyć, ale dała spokój. To chłopaki, i to wyrośnięte: ale wozili ją na wizyty lekarskie, gotowali dla niej, odzywali się tylko z szacunkiem. Czasami wieczorem dotrzymywali jej towarzystwa i nad zalotami cykad wpadającymi przez otwarte okna latem czy szumem piecyka elektrycznego zimą opisywali jej, co się dzieje w programach telewizyjnych: u Oprah czy na powtórkach Bill Cosby Show, albo na filmach przyrodniczych o krokodylach i wężach, bo te uwielbiała. Mówili do niej „babciu”, jak małe dzieci, i nigdy nie pyskowali. Grzeczne chłopaki.

Drzwi frontowe otworzyły się ze skrzypnięciem, usłyszała, jak idą przez werandę. Za nimi słyszała ciężkie kroki Dunny’ego, odgłos ocierających się o siebie mokrych nogawek dżinsów. Lekkie stąpnięcia bliźniaków przemknęły przez werandę, już byli w domu. W jej nozdrzach rozkwitły wonie z zewnątrz: wyprażona słońcem skóra, pot, rzeczna woda, soki pleniącej się zieloności. Ze swojego rozkładanego fotela dostrzegła rozmazane sylwetki chłopców na tle ścian, które kazała im pomalować na błękit, kiedy zorientowała się, że ślepnie: wśród pobielonych wtedy ścian, pod niskim białym sufitem miała wrażenie, że ginie w nieokreślonym przestworze. Podobało się jej, że błękit oddawał kolor nieba na dworze, a biały sufit był jak chmury. Gdy szła wąskim, ciemnawym korytarzem, wodziła palcami po sosnowej boazerii i wyobrażała sobie, że jest we własnym sosnowym młodniku – takie rozpościerały się niemal wokół całego Bois Sauvage, kiedy była młodsza. Wdychała woń nagrzanej sośniny i wyobrażała sobie, że znów ma smukłe biodra i ognisty temperament, jak wtedy, zanim wyszła za mąż i miała dzieci, zanim zaczęła sprzątać u bogatych białych, kiedy przy zbiorach potrafiła napełnić tyle samo worków słodkimi ziemniakami, arbuzami czy kukurydzą co jej bracia. Odezwała się tak, żeby nie zagłuszyło jej stare radio na oknie w kuchni, niegłośno grające przedpołudniowe bluesy: o, Clarence Carter. 

– Co, żeśta se poszli popływać?

Christophe nachylił się, żeby ją pocałować.

– I popiliśta? Śmierdzisz jak bimbrownia.

Joshua roześmiał się, cmoknął ją w drugi policzek.

– Ty też! – Pacnęła go dłonią. – Obaj śmierdzita, aż brzuch wywraca! Spóźnim się. Idźta pod prysznic. Laila była, chciała wam włosy porobić, ale se poszła, bo was nie było. Za godzinę będzie wasz wujek Paul, żeby was zabrać na wręczenie, a sami wiecie, z wami to gorzej niż z babami, sto lat będzieta się kąpali. No już! – Pod woniami wytartego obicia kanapy, naftaliny, sosnowym aromatem płynu do drewna, potpourri zwietrzyła coś ostrego, duszącego. Coś, co aż pieściło w głębi gardła. – Co tam, Dunny pali na werandzie?

– Cześć, babciu Ma-mee – odezwał się kuzyn.

– Ty mie tu nie „cześć, babciu”. Ubrany na galowo?

– Się nie wybieram – głos zza drzwi niósł się echem. Słodka, ciepła woń cygaretki Dunny’ego nasiliła się.

– Aha, jasne, się nie wybierasz. Będzie mie tu stał na werandzie i kopcił…

– No ej, Ma-mee.

– Rusz dupę, leć do siebie i się wyszykuj. Będziesz patrzał, jak moje chłopaki szkołę kończą. I powiedz mamie, że mówiłam Marianne i Lilly, i wszystkim, że mają być u niej na grilla, koło szóstej, więc mam nadzieję, że wszystko naszykuje. – Trawa zachrzęściła wilgotno pod butami Dunny’ego. – A żebyś mie tylko kiepa na podwórku nie zostawił. Bo chłopaki będą musieli posprzątać.

– Tak jest, Ma-mee.

– Rusz się, Dunny.

– Tak jest, Ma-mee.

Z sypialni w głębi domu usłyszała śmiech Joshui, nieskrępowany, pełen wysokich dźwięków – nie spodziewałaby się po chłopaku aż takiego sopranu – i jak zawsze przypomniała jej się mgliście ta kreskówka ze śpiewającymi wiewiórkami. Aż się uśmiechnęła.

– A tobie od czego tak wesoło? – wrzasnęła.

Do śmiechu Joshui dołączył stłumiony rechot jego brata spod prysznica. Zawsze jak jeden rżał, to i drugi. Ma-mee odciągnęła sukienkę od przodu ciała, żeby choć trochę potu stamtąd wyparowało: na uroczystości chciała wyglądać dobrze, świeżo. Kiedy to Cille wręczali dyplom, kupiła sobie sukienkę od Searsa: ta tutaj była zupełnie bezkształtna, tamta lepiej pasowała do figury, ale swędziało od niej. Była z poliestru. Dała Cille do dekoracji kwiat bugenwilli. Zamknęła oczy, oparła głowę o poduszkę kanapy i znów widziała Cille jako osiemnastolatkę, o cudownej skórze, lśniącej jak dojrzałe dzikie winogrona, kiedy szła na podest po swój dyplom. Właśnie zakochała się w ojcu bliźniaków i było to po niej widać. Chłopaków urodziła dwa lata później i jej twarz zdążyła się już wtedy zmienić: wyglądała jak polukrowana.

Odezwał się Joshua, brzmiało to tak, jakby mówił przez tkaninę. Pewnie ściągał koszulkę przez głowę, pomyślała.

– Tak jest, Ma-mee.

Pod prysznicem Christophe namydlił myjkę, stał ze śliską, roziskrzoną tkaniną w dłoni i pozwalał, żeby woda okładała go po twarzy. Była tak zimna, że brodawki sutków ściągnęły mu się w rodzynki. Na dnie wanny dojrzał piasek, brązowe drobne ziarenka, sunące cienkimi strużkami po porcelanie. Najpierw wymył sobie brzuch, jak od malucha: tak nauczyła ich Ma-mee, kiedy zaczęli się już kąpać sami, jako siedmiolatkowie. To wtedy dowiedziała się, że ma cukrzycę.

Wzrok na poważnie zaczął jej wysiadać, dopiero kiedy mieli piętnaście lat: wtedy Christophe zauważył, że po garnki, poduszki, gazety sięgała bez patrzenia, a czasem, kiedy z nią rozmawiał i spoglądała na niego, nie skupiała wzroku na jego twarzy. Już mniej pracowała po domach u białych. Mówiła, że niektóre klientki zaczęły narzekać, że nie wszędzie wysprzątała: zaprzeczała, twierdząc, że od bogactwa tamte porobiły się leniwe i czepialskie. Nie znosiła wizyt u lekarza, więc kryła się przed chłopcami, ale w końcu Christophe zaczął to wszystko zauważać. Kiedyś, późnym wieczorem, gdy wrócili z przejażdżki z Dunnym, padł na swoje łóżko i opowiedział bratu, leżącemu pod przeciwległą ścianą, co podejrzewał. Słyszał, że od cukrzycy można stracić wzrok, ale nigdy nie sądził, że może się to przydarzyć Ma-mee.

Gdy Joshua zasnął, Christophe odwrócił się do ściany i rozpłakał: oddychał przez usta, przełykał smarki wypychane przez łzy, w sercu paliła gorycz, aż ściskało się na myśl, że Ma-mee już nigdy więcej ich nie zobaczy, że będzie na oślep snuć się po domu. Porozmawiał z ciocią Ritą, mamą Dunny’ego, a ona przymusiła Ma-mee do pójścia do lekarza. Ten potwierdził, że formalnie babcia jest już niewidoma. Rita siedziała na krześle obok Ma-mee, trzymała ją za rękę, Christophe i Joshua stali za nimi, podpierając się o ścianę, niedowierzanie wyparło wszelkie myśli z ich głów i hulał tam tylko wiatr, a lekarz tłumaczył, że gdyby zauważyli to wcześniej, dałoby się zoperować oczy laserem, powstrzymać postępy ślepoty. Zabieg zrobiono więc dopiero wtedy, zbyt późno. Siedziała potem, blada, milcząca, w pokoju dziennym, z którego kazała im usunąć większość porcelanowych figurek, półeczek, tanich wazoników z plastiku, żeby miała mniej do sprzątania, mniej obaw, że coś stłucze czy strąci. Opatrunki pozbawiały ją twarzy. Gdy lekarz zdjął bandaże i oznajmił, że wszystko się wygoiło, stwierdziła, że widzi tylko barwne plamy, nic więcej, ale Christophe czuł się nieco lepiej na myśl, że przynajmniej nie będzie uwięziona w zupełnym mroku, że będzie w stanie dostrzec choćby tylko kolor jego skóry, zarys głowy.

Wytarł się, przetarł lustro do sucha i choć nie chciał, pomyślał o ojcu. Ich ojcu: tym, po którym odziedziczyli nosy i ciała łatwo nabierające mięśni. Zanim mama wyjechała, był kimś, kogo widywali dwa, trzy razy w miesiącu. Najfajniej było, kiedy zostawał u Ma-mee na kilka dni: leżeli wtedy nocą i nasłuchiwali jego rozmów z Cille w kuchni, a potem stłumionych chichotów z jej sypialni. Prędzej czy później żarł się z Cille, wynosił, ale po tygodniu czy dwóch znów wracał. Ma-mee mówiła im, że odmówił wyjazdu do Atlanty z Cille, bo życie w Bois Sauvage pasowało mu idealnie, i to była ostateczna przyczyna ich rozstania.

Gdy Cille wyprowadziła się do Atlanty, jego też prawie przestali widywać. Odwiedzał ich coraz rzadziej, aż w końcu któregoś dnia Christophe zauważył go ze szkolnego autobusu podczas jazdy do domu i uświadomił sobie, że od ostatniej wizyty ojca upłynęło już kilka miesięcy. Tankował właśnie pod sklepem, a Chrisa aż poderwało. Szturchnął Jaya i razem patrzyli przez okno, obserwowali, jak sylwetka ojca kurczyła się, aż stał się malutki, sztuczny, niczym plastikowy żołnierzyk zastygły w jednej pozycji: prawa ręka na dachu auta, lewa na wężu, głowa opuszczona. Nagle widok przesłoniły im drzewa i Christophe obrócił się z powrotem ku przodowi autobusu, Joshua, który wychylał się nad nim ze swojego siedzenia, usiadł na miejsce i też patrzył naprzód. Obaj wbijali wzrok w zapocony zielony skaj tapicerki siedzenia przed nimi: byli tak niscy, że nie mogli jeszcze wyjrzeć nad oparcie.

Przetarł ręczniczkiem twarz, sprawdził nos, czy nie ma pryszczy. Mijały lata, Christophe i Joshua widywali ojca, kiedy rozbijali się na rowerkach, kręcili bączki nad rowami albo i w rowach czy kiedy kradli gruszki z drzewa Muddy Ma’am i ciągnęli je potem ulicą w czerwonym wózeczku, potem też, kiedy już byli starsi, łazili z kumplami i potajemnie jarali skręty. Na imię miał Samuel, ale choć wychowali się, mówiąc do Cille po imieniu, a nie „mamo”, do niego tak się nie zwracali, bo z nimi nie rozmawiał i czuli się porzuceni przez niego bardziej niż przez matkę – ona przynajmniej miała wymówkę, była „daleko”. Kiedy już go widywali, zawsze był wśród kumpli, z czerwono-białą puszką budweisera w garści. Gdy o nim rozmawiali, mówili „On”, „Jego”, a wszystkie pytania innych na jego temat ignorowali albo w milczeniu, ostro wpatrywali się w pytającego, póki nagabywanie nie rozpłynęło się w powietrzu. Gdy podrośli, a jego temat pojawiał się w rozmowach z innymi, zaczęli nazywać go tak jak wszyscy w okolicy: Piaskowy. Gdy mieli trzynaście lat, zaczęły docierać do nich plotki przesiąkające od lokalnych dilerów, którzy dopiero co odkryli crack, od krewnych przybywających z wizytą z Nowego Orleanu, Chicago czy Florydy uczyli się przerabiać na niego kokainę: te pogłoski wyjaśniały, czemu wydawał się coraz chudszy za każdym razem, kiedy go widzieli, czemu nigdy nie jeździł lepszym wozem niż ten pordzewiały, poobijany pick-up Forda, czemu regularnie kręcił się u kumpli na podwórkach.

Piaskowy był ćpunem. Kiedyś powiedział o tym Chrisowi Świeży, w parku. Christophe siedział na ławce przy stole piknikowym i patrzył, jak Świeży przeliczał pieniądze, robił zgrabne stosiki stówek i dwudziestek, resztki cracku ponownie pakował w woreczki i utykał w rozmaite kieszenie bojówek zależnie od wagi i ceny, a Świeży zagaił:

– Młody, gdyby nie nos, byłaby z ciebie wykapana mama. – Zawahał się, złożył plik banknotów, podniósł wzrok i otaksował nim Chrisa, jakby widział pitbulla i zastanawiał się, czy go kupić, po czym dodał: – Ale wiesz, że on ciągnie na tym szajsie, nie?

I w tym momencie Chris wiedział, o kogo Świeżemu chodziło. Wszystko poukładało mu się w głowie, jakby przewrócił się rządek kostek domina.

– Wszyscy ci starsi, co kiedyś, jak byli młodzi, wciągali białe, żeby było fajnie, wszyscy teraz na tym ciągną. Że to im daje takiego kopa. – Świeży popatrzył na niego gniewnie. – Żebyś, kurwa, nigdy tego gówna nie tknął. Ja się tego nie tykam, pierdolę, wciąż mam wszystkie włoski w nosie.

Christophe umknął spojrzeniem, nie patrzył już na diamencik wprawiony w złoty ząb w ustach Świeżego, wzruszył kościstymi, szerokimi, ale chudymi ramionami trzynastolatka pod przydużą bluzą treningową, spojrzał przez park na boiska do kosza i baseballu, na zielone igły drzew wyrastających ze wszystkich stron. Patrzył, jak wrona zrobiła kółko i wylądowała w koronie jednej z sosen, dołączyła do parunastu innych, wyglądały jak czarne kwiaty pośród kołysanych wiatrem igieł. Wspomniał, kiedy widział Piaskowego ostatni raz: facet siedział na pace swojego pick-upa przed sklepem Mr. Joe’s, tak schlany, że nawet nie wiedział, że ten niespełna dziesięcioletni chłopak przechodzący obok to Christophe, jego syn.

Teraz Christophe przeciągnął dłonią po włosach, zgarnął je do tyłu. Z tego, co gdzieś pół roku temu mówił mu Świeży, Piaskowy był w Alabamie, mieszkał u brata i zaliczał odwyk. Christophe natarł się mleczkiem i poszedł do swojego pokoju. Mijając Jaya w ciasnym korytarzyku do łazienki, stuknął go pięścią w ramię, gdy przeciskali się obok siebie.

– Mam nadzieję, że zostawiłeś mi trochę zimnej wody.

– Ha.

Zamknął drzwi i zaczął się ubierać: dżinsy, koszulka od Ralpha Laurena, nowe reeboki, we włosy wtarł różowy olejek nawilżający, żeby przylegały do głowy. Będzie wyglądał schludnie, porządnie, kiedy na oczach ciotki i wujków wyjdzie na podest, otrzyma dyplom, zarzuci frędzlem na birecie. Chciał z dyplomem w garści uściskać Ma-mee i pachnieć dla niej miło, pachnieć czystością, mydłem, wodą kolońską. Spryskał się lekko z flakonu, który mieli z Jayem na spółę, po czym wyszedł do pokoju dziennego, siadł przy Ma-mee na kanapie, żeby jak najmniej się ruszać i nie spocić się bez potrzeby, i pogadał z nią o nadchodzącym dniu, o pikniku u cioci Rity, o tym, czy będzie jej przeszkadzało, jeśli wypije tam piwko (choć wiedział, że i tak pewnie sobie trzepnie, nawet gdyby mu zabroniła: po prostu będzie się krył). Przeleciało mu przez głowę, że może się pokazać Pias­kowy, ale powiedział sobie, że ni cholery go to nie obchodzi. Wiadomo, ćpuny lubią się chwalić cudzymi sukcesami. Przeważnie mają zresztą nie po kolei pod deklem. Wolałby nie widzieć tam Piaskowego. Doszedł do wniosku, że gdyby jednak tam przylazł, z jakiegoś poronionego poczucia obowiązku czy żeby odhaczyć jakieś samopomocowe pierdolety z odwyku, to chyba Joshua musiałby go powstrzymać przed wypłaceniem Piaskowemu z piąchy w ryj.

Gdy jechali na wręczenie, Ma-mee siedziała z przodu, prawy łokieć wystawiła za okno. Gdy wodziła palcami po uszczelce przy szybie, jej niewidzące oczy zwróciły się ku rozlewiskom i pomrugiwały, załzawione, półprzymknięte, a wilgotny podmuch uciskał gardło jak ciężka dłoń. Paul prowadził, jego zapięta pod szyję koszula z krótkim rękawem już miała pod pachami ciemne koła potu. Dłonie, rozmieszczone klasycznie, na „za dziesięć druga”, starannie operowały kierownicą, kiedy powoli brał zakręty. Bliźniacy w dyskomforcie siedzieli z tyłu oldsmobila, nogi rozchylili równie szeroko, jak wujek przedramiona, dłonie oparli o biodra. Odchyleni od siebie, wyglądali na soczyście zieloną bagienną trawę zarastającą pobocza, na wodę, usianą krzewiastymi wysepkami rojącymi się od pelikanów i żurawi. Rozlewiska oskrzydlały szary asfalt drogi z obu stron, aż po horyzont, i aż skwierczały od nawoływań cykad i świerszczy. Oni też opuścili sobie okna.

Ma-mee nie znosiła klimatyzacji. Zawsze protestowała przeciwko włączaniu jej w samochodzie, odmówiła też założenia klimatyzatora w domu. Mówiła, że w zimnym powietrzu czuje się tak, jakby nie mogła oddychać, że zawsze ma wtedy zadyszkę. Więc latem trzeba było się pocić. Chłopcy z czasem oswoili się z parnym upałem, z buczeniem wentylatorów, z drzwiami, które przy wzroście temperatury puchły i utykały we framugach. We wspólnym pokoju spali na pościeli, rozchylając usta, odsłaniając patykowate kończyny, sękate łokcie i kolana, ubrani tylko w białe majtki. Gdy podrośli, pozbyli się kołder i zostawili tylko prześcieradła, a do spania zakładali stare spodenki gimnastyczne albo bokserki.

Joshua oparł łokieć o drzwiczki, dłoń położył na podbródku. Nie opierał się o zagłówek, nie chciał zgnieść sobie loków. Na zewnątrz powietrze falowało nad krawędzią jezdni, przed nimi cała droga wyglądała tak, jakby w oddali przepełzały przez nią dziesiątkami węże. Gdy był mały, nigdy nie mógł uwierzyć, że znikały bez śladu, kiedy podjeżdżali bliżej, no ale wtedy obracał się też na siedzeniu i wyglądał przez tylną szybę, bo wierzył, że księżyc i słońce ciągną za samochodem, chciał zobaczyć, jak suną po niebie w pogoni za nimi. Spojrzał na Chrisa, który przybrał podobną pozę i wyglądał uważnie przez przeciwległe okno. Gdy szli do samochodu, brat szepnął do Jaya ostrzegawczo, że na wręczeniu może się pojawić Piaskowy. Brzmiało to tak nieprawdopodobnie, że Joshua zaczął się śmiać. Potem jednak spojrzał na usta Chrisa, umilkł i przytaknął: owszem, będzie się rozglądał za Piaskowym. Podczas wsiadania do auta kształt ramion Chrisa przypomniał mu o Cille: zastanawiał się, czy Christophe wyczekuje jej przyjazdu, czy może Ma-mee wie, że Cille przyjedzie, ale chce zachować to w tajemnicy, żeby mieli niespodziankę. Dał dłoni opaść za okno, kołysać się w pędzie powietrza; wiedział, że będzie ubrana na czerwono, bo to jej ulubiony kolor.

Do szkoły dotarli na dziesięć minut przed rozpoczęciem uroczystości. Ostrożnie niosąc togi, wygramolili się z samochodu i ruszyli przez nieduży parking, mijając obszerne budynki z czerwonej cegły, kryjące się wśród omszałych dębów, po lewej zostawili boisko futbolowe i skierowali się do sali gimnastycznej zaraz za budynkami dydaktycznymi. Na salę weszli całą rodziną, na moment stanęli w miejscu: byli tylko grupką wśród chao­tycznego młyna rodziców, uczniów, krewnych.

Co druga osoba ciągnęła jaskrawy balon z żółtym napisem „Gratulujemy Absolwentom rocznik 2009” i ogonem z migotliwych, wężowatych wstążek, widywało się też nabite banknotami koperty z kartkami pamiątkowymi. Powietrze było gęste od perfum i wód kolońskich. Boisko do kosza przearanżowano na aulę: na całej długości w równych odstępach ustawiono rzędy składanych metalowych krzesełek. Co bardziej punktualni członkowie rodzin zaklepali już najlepsze miejsca na krzesełkach, reszcie pozostały trybuny. Wujek Paul ujął Ma-mee pod łokieć i poprowadził ją na miejsce koło cioci Rity, z przodu sali, zaraz przed długim podwyższeniem, które miało posłużyć za ceremonialny podest, a Joshua i Christophe obeszli ciżbę i znaleźli przejście do rzędów dla absolwentów. W ich roczniku było niemal dwieście osób, ale i tak zmieścili się w dziesięciu rzędach: liceum w St. Catherine było niedużą szkołą, nawet jeśli obsługiwało całe St. Catherine i sąsiadujące Bois Sauvage. Uczniowie dzielili się na białych i czarnych mniej więcej po połowie, ze szczyptą Wietnamczyków. Rodzice wietnamskich dzieci przybyli tu najczęściej po wojnie w Indochinach, do pracy w rybołówstwie i połowach krewetek, ale białe i czarne rodziny przeważnie żyły w tych miastach od ich założenia, czasami zdarzały się nawet łączone nazwiska, skutek niechętnie wspominanych małżeństw międzyrasowych. To, jak siedzieli teraz na sali, zafałszowywało codzienny obraz ich kontaktów: te dwie grupy prowadziły zasadniczo osobne życia.

Joshua rozejrzał się po tym tłumie, dostrzegł Lai­lę, pomachał jej. Gdy się śmiała, oczy zwężały się jej w szparki, miała krągłe biodra i wargi, które miał ochotę całować za każdym razem, gdy je widział, ale nigdy jej tego nie powiedział. Jego i Chrisa rozdziewiczyły dwie siostry z St. Catherine, kiedy mieli piętnaście lat. Dunny wziął ich ze sobą, kiedy pojechał z wizytą do najstarszej z siostrzyczek. Poszedł z nią do sypialni, a oni siedzieli na kanapie i się pocili. Średnia siostra, Lisa, po prostu podeszła, siadła na kolanach Chrisa i zaczęła z nim flirtować. Śmiała się z jego żartów. Wystarczyło kilka minut i zniknęli w korytarzu. Nina, najmłodsza, usiadła obok Jaya i powiedziała, że kojarzy go ze szkoły… a w ogóle to jak na pierwszoklasistę przystojniaczek z niego. Gdy kiwnął głową, pocałowała go. Zanim się zorientował, była już częściowo rozebrana i klęczała nad nim, pilot wbijał mu się w plecy, ekran telewizora zgasł, ale jego wcale to już nie obchodziło.

Christophe śmiał się potem, kiedy Dunny zapytał, jak było, ale Joshua siedział z tyłu i milczał. Od tamtej pory każda okazja seksu wydawała mu się fartownym przypadkiem, podczas gdy Christophe nabierał tylko coraz większej pewności siebie. Z ostatnią dziewczyną zerwał, bo jak twierdził, za bardzo się do niego kleiła. A teraz ciągnął go ku przydzielonym im krzesełkom. Znaleźli swoje miejsca w rzędzie „D”, po prawej mieli Christy Desiree, po lewej Fabiana Danielsa. Christy pracowicie układała swoje blond włosy i poprawiała pomadkę. Fabian zwinął się na krzesełku, ręce skrzyżował na piersiach – wyglądał, jakby tonął. Joshua olał Christy, siadł na brzeżku krzesła i zaczął przeglądać broszurkę z programem.

– No i jakie macie plany na potem?

Christophe spojrzał na Fabiana, poprawił sobie togę, bo podwijała się pod kolanami. Ledwie mógł się w niej ruszać. Wiedział, że będzie wymięta, zanim wyjdzie na podest, ale wolał, żeby nie było tego za bardzo widać. Dopiero by ciotka Rita im nagadała.

– Szukanie roboty, chyba. Nie znasz czasem kogoś, kto by chciał po taniości spuścić starą furę?

– Y, nie. – Fabian zepchnął sobie biret bardziej na tył głowy, bo zaczął mu się zsuwać na szerokie, ciemne czoło. – Jak coś usłyszę, dam znać. Ale pewnie niczego nie będzie, zanim ja wybędę… bo mam robotę na platformie. Wujek już klepnął moje podanie. Zaczynam za dwa tygodnie.

– Nie mógłbym tak dać się zamknąć tam na wodzie. Chyba bym oszalał. – Christophe znów poprawił togę, układając ją pod sobą na płasko. – Chociaż kto wie. Tam dobrze płacą. Może jak będę starszy, to za taką forsę pójdę i na platformę. – To był jedyny wariant, w jakim rozważał opuszczenie Bois Sauvage za pracą: gdy będzie już starszy, i tylko pod warunkiem, że nie byłoby już Ma-mee. Ona spędziła całe życie, harując w tym czy innym domu białych bogaczy, żeby zarobić na ich utrzymanie. Gdy byli młodsi, ubierała ich w ciuchy, które pracodawcy dawali jej na przekazanie do Armii Zbawienia. Troszczyła się o nich najlepiej, jak umiała. Teraz przyszła ich kolej.

Rumor rozmów w sali niemalże ogłuszał, Christophe już pomału miał dość szelestu programów, wrzas­ków małych dzieci, głośnych przechwałek mężczyzn, poczucia niekończącego się oczekiwania. Nie cierpiał takich oficjalnych pierdoletów. Chciał po prostu odebrać dyplom, usłyszeć z głośników swoje nazwisko, krótkie brawka, a potem już piknik, reszta lata, reszta życia. Był gotów pożegnać się ze szkołą: dosyć już miał patrzenia na dyra o spoconym karku, wykrzykującego teraz rozkazy do pierwszych pięciu rzędów, na kręcące się nerwowo nauczycielki w długich, luźnych sukienkach z kołnierzykami babuni, na sekretarki, znudzone, poważne, przesuwające mikrofon i sztuczne kwiaty koło podestu. Na sali było zimno, czuł, jak wysycha na nim pot, a pod togą na ramionach wychodzi gęsia skórka, po której przesuwał się satynowy materiał, teraz chłodny niczym woda. Dyrektor, pan Farbege, wychylił się do ich rzędu i warknął:

– Pamiętajcie kolejność wywoływania!

Christophe ledwie się pohamował przed sprzedaniem mu faka. Joshua pochylił się do niego z programem w dłoni.

– Zobacz tu – powiedział.

Joshua spodziewał się, że ona wywinie im taki numer. Program przeglądał tylko po to, żeby sprawdzić ogłoszenia rodzin z tyłu: wiedział, że znajdzie przynajmniej kilka kosmicznych fotek kumpli z klasy przy żenujących ogłoszeniach z tekstami w stylu: „Jesteś gwiazdą! Podążaj za swoimi marzeniami!” czy „Od Babuni i Dziadunia. Kochamy cię”. I na ostatniej stronie znalazł taki nieduży segment, może osiem na dwanaście centymetrów, a w nim małe zdjęcie jego i Chrisa, zrobione, kiedy mieli pięć lat. Cille poprosiła ciocię Ritę, żeby sfotografowała ich razem, całą trójkę, w dniu jej wyjazdu do Atlanty. Klęczała na ziemi między nimi, obejmując ich ramiona: uśmiechała się szeroko, ale miała okulary przeciwsłoneczne, duże, ciemne owale, bo Christophe pamiętał, że płakała. Bliźniacy u jej boków wyglądali jak mali starcy o dziecięcych twarzach: koszulki zwisały na nich luźno, głowy mieli przechylone, żaden nie patrzył w obiektyw. Joshua gapił się gdzieś w dal, w piąstkach ściskał rąbek koszulki, którą odciągał sobie od krągłego brzuszka. Christophe mrużył się tak, że oczy miał prawie zamknięte, kąciki ust mu opadały, zaciskał wargi, jakby właśnie zjadł coś okropnie gorzkiego: tak samo wyglądał tego dnia, kiedy dorwali się do drobnych winogronek ze starej winorośli Papcia, co rosła pokręcona na koślawych słupkach za domem, i trochę zjedli.

Pod zdjęciem był napis drobnymi, wytłuszczonymi literami: „Joshua, Christophe – gratulacje. Kocham was, Cille”. I tyle. Gdy tylko Joshua zobaczył to zdjątko, tych parę słów, wiedział już, że ona nie przyjedzie. Że nie siedzi już na widowni obok cioci Rity, nie jest po prostu spóźniona, nie pojawi się na wieczornym pikniku z resztą rodziny, nie wyjdzie, jak gdyby nigdy nic, z kuchni, niosąc garnek do wystawienia na długim, wyłożonym woskowanym papierem stole pod drzewami, gdy w tle szumią porozstawiane wentylatory, dociskające jej sukienkę do nóg. Joshua oddał broszurkę bratu, a sam oparł się wygodniej na krzesełku, osunął niżej. Specjalnie rozchylił nogi, żeby zająć więcej miejsca, Chris­ty pisnęła, bo musiała przez to ścisnąć kolana, a on tak nienawidził tej jej pomadki, tego wypindrzenia, że aż przez chwilę miał ogromną chętkę, żeby przeciągnąć dłonią po jej twarzy, rozmazać cały makijaż. Nie obrócił się w jej stronę, nie przeprosił.

Christophe przeczytał program, złożył go na cztery i schował do tylnej kieszeni, razem z własnym egzemplarzem. Kto wie, pomyślał, może kiedyś Joshua będzie go jednak potrzebował. Słyszał, że pan Farbege wygłasza słowo wstępne, więc wyłączył się, zaczął układać w głowie listę miejsc, gdzie mogą z bratem udać się w poszukiwaniu pracy: Wal-Mart, spożywczak w St. Catherine, McDonald.

Joshua zignorował przemówienia prymusów, żenujący pokaz slajdów (byli z Chrisem na jednym zdjęciu – z dłońmi w kieszeniach stali pod szkołą, na ławkach wykorzystywanych przez uczniów na przerwach; miał wrażenie, że Christophe wyglądał na upalonego). Gdy dyrektor szkoły zaczął wyczytywać nazwiska absolwentów, Joshua cierpliwie patrzył na kolejnych uczniów wychodzących na podest: niektórzy tańczyli czy kombinowali, jak zabawić publiczność, inni triumfalnie wznosili pięści, byli też tacy, którzy podchodzili szybko, ze spuszczonymi głowami, nerwowo, jakby kuląc się przed sypiącymi się z trybun oklaskami.

– Christophe DeLisle.

Chris wstał, podszedł do podestu, przygładził sobie togę. Na podeście lewą dłonią uścisnął rękę pana Farbege’a, prawą schwycił dyplom. Skórzana tuba chłodziła dłoń, obsunęła się lekko – uświadomił sobie, że się spocił. Reflektory były tak jasne, tak grzały, że nie próbował wyjrzeć na widownię, wyszukać Ma-mee. Zamiast tego obrócił się i uśmiechnął tak zawadiacko, jak tylko potrafił, z nadzieją, że ciotka Rita relacjonuje babci wszystko, i zszedł z podestu.

Widząc, że schodzi, Joshua już podniósł się z miejsca.

– Joshua DeLisle.

Wszedł na