Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Ach! Jesteś wreszcie! Spodziewaliśmy się Ciebie! Zapraszamy, rozgość się w „Lazarecie”! Przygotowaliśmy dla Ciebie kilka z naszych najciekawszych „przypadków”. Możesz zacząć od pacjenta z halucynozą, chyba że od razu wolisz przejść do tego z lękami lub ze schizofrenią? Mamy też nadzieję, że nie przeszkadza Ci odrobina krwi, prawda? Tylko uważaj na oddziale zakaźnym! I pamiętaj, obowiązuje okrycie ochronne! Musisz mieć fartuch albo kaftan bezpieczeństwa... w zależności od tego, po której stronie stetoskopu się akurat znajdziesz!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 451
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Lazaret
Copyright © 2024 Adam W. Bukowski, Przemysław Duda, Michał Gadalski, Natalia Gomolec, Roland Hensoldt,
Mariusz Kaszyński, Aleksandra Knap, Milan Kovačević,
Agnieszka „Vivianne” Kowalska, Daniel Koziarski, Agata Kubala, Graham Masterton, Natalia Maślej, Karolina Mogielska,
Michał Pięta, Marta Rakoczy, Jakub Sokołowski, Marcin Zwoleń
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Redakcja naukowa: dr n. biol., lek. Przemysław Duda
Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska
Projekt okładki i ilustracje: Łukasz Białek
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2025
planeta-czytelnika.pl
ISBN 978-83-67735-79-7
Wszyscy tutaj jesteśmy szaleni.
Lewis Carrol – „Alicja w Krainie Czarów”
(wypowiedź kota z Cheshire w tłumaczeniu Przemysława Dudy)
Ale to wszystko prawda, nawet jeśli nie miało miejsca.
Ken Kesey – „Lot nad kukułczym gniazdem”
Ze mnie się śmiejesz? – zapytał ostro Stefan.
Psychiatra przerwał prowadzoną z pielęgniarką rozmowę i spojrzał na niego zaskoczony.
– Z pana? Oczywiście, że nie. Po prostu Kinga opowiadała mi o koszmarze, jaki przeżyła tej nocy. Podczas kolacji jej partner poczuł się źle i zabrudził wymiocinami cały stolik.
Stefan wstał, lecz zachwiał się, przez co musiał oprzeć się o poręcze krzesła, żeby utrzymać pion.
– Kto by pomyślał, że specjalista będzie się zachowywać jak klaun – powiedział.
– Kto by pomyślał, że przed przyjściem na terapię wypije pan połówkę wódki. Na tyle, na ile da pan radę, proszę to ograniczyć przez przyszły tydzień, a już na pewno nic nie pić przed naszym następnym spotkaniem.
Stefan oparł brodę na piersi i beknął, po czym stwierdził:
– Wie doktor równie dobrze jak ja, że trzeba nie lada odwagi, by nie zaglądać do kieliszka. Odwagi! A co się pije dla kurażu, co? Otóż jednego głębszego.
– Niech pan nie zapomni zapłacić w rejestracji – rzucił tylko psychiatra, odwrócił się i wyszedł.
Stefan złapał płaszcz i ruszył błyszczącym korytarzem, człapiąc niezdarnie przez klinikę leczenia uzależnień. Wiedział, że nie powinien pić dziś rano, ale z jakiegoś powodu jego psychiatra budził w nim niepokój, a nawet złość. Być może dlatego, że ze wszystkich sił próbował odebrać Stefanowi to, co czyniło jego życie znośnym – a przecież nie przyszedł tu po to, by zerwać z nałogiem, a jedynie by upewnić się, że ma wszystko pod kontrolą.
– Błazen – burknął, zataczając się w pobliżu rejestracji. Właśnie wtedy uświadomił sobie, że nie wziął ze sobą portfela.
* * *
Stefan nieomal spadł z roweru, kiedy nogi odmówiły mu posłuszeństwa na widok mężczyzny stojącego pod wierzbą płaczącą – miał twarz pomalowaną na biało w trupim odcieniu, szczerzył zęby spod jaskrawoczerwonych warg i nosił połyskujący fioletowo-zielony kostium klauna.
Zaczął pedałować szybciej, dysząc w ataku paniki. Kołaczące się w piersi serce uderzało o żebra tak mocno, że nieomal czuł ból. Przyśpieszył jeszcze bardziej i skręcił, nie patrząc, dokąd jedzie.
– Patrz, jak jeździsz, tuku1! – krzyknął staruszek, który ledwo co wszedł na ulicę.
Stefan wymanewrował ostro, żeby go ominąć, podskoczył na krawężniku i wpadł w skrzynkę z ziemniakami wystawioną przed otwartym do późna warzywniakiem.
Spocony i bez tchu, zsiadł z roweru. Obejrzał się na wierzbę płaczącą – klaun wciąż tam tkwił. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, przebieraniec obdarował go drwiącym uśmiechem i pomachał mu dziwnie: powolnym i szerokim gestem, przywodzącym na myśl ruch wahadła zegara.
– Na miłość Boską, Stefanie! – rzucił pan Jorguś, właściciel sklepu, schylając się za porozrzucanymi wokół warzywami. – Co ci te biedne kartofle zawiniły?
* * *
– Stefan! Znowu piłeś, tak? – przywitała go Krystyna, kiedy on, potykając się, szedł wąskim, wyłożonym boazerią korytarzem.
Dotarł do kuchni. Jego żona krzątała się przy kuchence, mieszając w garnku coś, co pachniało na ziemniaczankę na rosole. Kobieta wyglądała jak zawsze: miała na sobie kropkowany fartuszek w kolorze fuksji, a siwe kręcone włosy spięła pod chustą.
– Krysia, przyrzekam, nawet kropli dziś nie wypiłem. Śledził mnie za to jakiś dziwak.
– Daj spokój, Stefanie! Wymyśliłeś sobie kolejną historyjkę? Kto cię śledził? I co to znaczy: „dziwak”? Cudak jakiś, czy co?
Nie odpowiedział jej. Przemierzył pokoik przy kuchni, stanął przed wyjściem na wąski balkonik i lekko odchylił ażurową firankę. Zerknął na drzewo rosnące obok apteki – klaun dalej tam był. Rozglądał się badawczo, przestępując z nogi na nogę w jakimś dziwnym tańcu. Usta miał ułożone w taki sposób, jakby pogwizdywał.
Szuka mnie, jak nic – pomyślał Stefan. Zastanawia się, gdzie przepadłem i czy będę tamtędy wracał.
Krystyna stanęła za nim, wycierając ręce.
– Tam! Widzisz?! – powiedział. – Tam jest! Przyczaił się na mnie!
Wcisnęła się między niego a balkonowe drzwi, zdecydowanie odsunęła firankę i wyjrzała na ulicę. Jedynym, co zobaczyła, był pan Jorguś opróżniający na noc stoisko przed sklepem. Właśnie zmagał się z porami i główkami kapusty. Opodal farmaceuta w białym kitlu wyrzucał śmieci. Poza nimi nie dostrzegła nikogo, a już na pewno żadnego dziwaka.
Spojrzała na męża. Poczuła ukłucie w sercu, widząc, jak bardzo był przestraszony.
Może znowu wypił za dużo? Mówi, że nie tknął nawet kropli, ale przecież czuję, czym śmierdzi jego oddech. Czyżby miał urojenia? Pewnie po prostu ktoś za nim szedł.
Ostatnio czuła się tak, jakby wiosłowała przez bezkresne morze smutku. Krótko po ślubie, jeszcze zanim sprowadzili się do Czerwionki-Leszczyn, podziwiała Stefana, ale potem, wraz z upływem lat, zmienił się w posiwiałego zrzędę z nieprzyjemną szczeciną na brodzie, cuchnącego alkoholem i papierosami. Pamiętała, jak zabierał ją na dancingi i jak chodzili do restauracji, jednak teraz mąż wolał spędzać czas na popijawach i graniu w skata w śląskich pubach.
Rozwinął także zatrważającą liczbę lęków i fobii – bał się tłumów, bał się karaluchów, bał się zakrztuszenia podczas posiłku, bał się nawet śledzącego wzroku prezentera programu informacyjnego. Przekonała go do wizyty u lekarza, był nawet u kilku specjalistów, jednak wszyscy oni byli zgodni w swoich zaleceniach: wystarczyło przestać pić, a lęki miną.
Krystyna się jednak martwiła, ponieważ z dnia na dzień Stefan stawał się coraz bardziej neurotyczny, a jego zachowania irracjonalne. Wystarczał najmniejszy drobiazg, żeby wyprowadzić go z równowagi i spowodować wybuch wściekłości. Nie dalej jak dwa dni temu wydzierał się na nią przez dobre dziesięć minut tylko dlatego, że kupiła nie taki ser, jaki chciał. Na domiar złego Stefan popadł w zbieractwo – chomikował, co popadło, argumentując to zwykłymi: „Kiedyś się przyda” oraz „W razie czego”. Zdarzało mu się przynosić ze śmietnika puste kartony, butelki po winie, wyszczerbione wazony, śmierdzące stęchlizną stare książki i sterty brudnych ubrań. Raz odkryła, że mąż ukrył pod wanną tuzin zużytych gąbek. Jego obrazu dopełniało obsesyjne mycie rąk, tak bardzo kontrastujące z ogólnym niechlujstwem: nie wypuszczał wody po kąpieli, potrafił nie spłukać toalety i nosić tę samą bieliznę przez kilka dni z rzędu.
Jednak ponad wszystko Krystyna nie mogła znieść jego pijaństwa, nawet jeśli z reguły zadowalał się piwami, a nie wódką. Zamiast podążać za radami lekarzy i ograniczyć spożycie, on pił coraz więcej. Nazywał to swoim „lekarstewkiem”. Nie powiedział żonie, że co najmniej dwa razy w miesiącu pojawia się na oddziale leczenia uzależnień. Wizyty nie na wiele się jednak zdawały – uspokajały jedynie jego sumienie i utwierdzały go w przekonaniu, że tak naprawdę nie miał się o co martwić.
Po co w ogóle zawracam sobie głowę patrzeniem na zewnątrz? – pomyślała Krystyna. Odnalazła palcami wiszący na szyi medalik z Najświętszą Panienką i złapała go mocno, zupełnie jakby chciała wycisnąć z niego odrobinę współczucia.
– Nikogo tam nie ma – powiedziała. – Pan Kowalski robi porządki i tyle. Chodź, obiad już gotowy. Zjesz? Ja muszę pójść do marketu, bo kawa się skończyła. I papier toaletowy.
– Pewna jesteś, że nikogo tam nie ma? – zapytał Stefan, nie ośmielając się ponownie zerknąć przez okno.
– Nikogo. Przysięgam.
Wrócili do kuchni. On zasiadł do stołu, a ona podała mu miskę pełną ziemniaczanki z dwoma kurzymi udkami. Odwiesiła fartuszek na kołek u drzwi i poszła ubrać się do wyjścia.
Kiedy zamknęła za sobą, Stefan spróbował zupy raz i drugi, jednak zaraz odłożył łyżkę. Krysia albo nie powiedziała mu całej prawdy, albo nie zauważyła klauna kryjącego się w cieniu wierzby płaczącej – pewnie dlatego, że nie założyła okularów.
Nie tylko jej oczy się postarzały. Część zębów zastąpiła koronka, a włosy przerzedziły się do tego stopnia, że na spotkania z przyjaciółkami zakładała perukę – taką czerwoną z lokami. Czasami się zastanawiał, czy Krystyna była tą samą kobietą, którą poślubił lata temu.
Wstał i wrócił do pokoju obok. Nie odsłonił okna, tym razem wyjrzał na oświetloną latarniami ulicę przez drobne oczka firanki. Nie namierzył klauna, zobaczył tylko pana Kowalskiego, aptekarza, wyrzucającego puste pudła, który niespodziewanie podniósł wzrok i spojrzał wprost na niego. Nie mógł go widzieć – Stefan był za daleko, na trzecim piętrze bloku, w ciemnym pokoju i do tego za zasłonką – mimo to farmaceuta pomachał mu i się uśmiechnął. Im dłużej na siebie patrzyli, tym bardziej złośliwy wydawał się jego grymas. Stefan drgnął, kiedy poczuł, jakby jakieś pełzające zwierzę wędrowało w dół jego pleców, a potem wycofał się w głąb pomieszczenia. Przebiegł go dreszcz przerażenia.
* * *
Krystyna wróciła z marketu. Kiedy weszła do mieszkania, uderzyła ją panująca w nim cisza. Światło w kuchni było włączone, lecz nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk.
Nie ogląda telewizji? Przecież leci jego ulubiony program o kosmitach. Pewnie wypił tyle, że padł jak kłoda i śpi.
Już chciała ruszyć, by w niewybredny sposób przekazać mężowi, co o tym wszystkim myślała, kiedy uświadomiła sobie, że nie miało to najmniejszego sensu. Nawet jeżeli go obudzi, to w obecnym stanie mogła oczekiwać od niego jedynie napadu wściekłości doprawionego przekleństwami pod jej adresem.
Położyła torbę z zakupami na kuchennym stole i ze zdziwieniem stwierdziła, że Stefan ledwo spróbował obiadu. Na powierzchni zimnej zupy zebrała się gruba warstwa tłuszczu, a na wystającym ponad miskę kurzym udku przysiadła samotna mucha.
– Sio mi stąd, paskudo! – rzuciła, zamachując się na owada ścierką. Jej obsesja na punkcie nieskazitelnego porządku dorównywała tej, przez którą Stefan tak często mył ręce.
W salonie było ciemno, a kiedy Krystyna weszła do sypialni i włączyła lampkę, zorientowała się, że w pokoiku, gdzie Stefan zwykł spać, również panowała noc. Romantyczność już dawno opuściła ich małżeństwo. Podeszła do łóżka i rozpięła czarną jedwabną bluzeczkę, gdy zdała sobie sprawę, że z mieszkania nie dolatuje najcichszy nawet dźwięk. Zwłaszcza pochrapywania męża.
– Stefan?! – zawołała. – Jesteś tu?!
Nie było odpowiedzi. Zajrzała do pomieszczenia obok i włączyła światło. Jego łóżko było puste, a drzwi szafy otwarte, jakby wychodząc gdzieś w pośpiechu, zapomniał ich zamknąć.
* * *
Stefan stał na działce, podziwiając niebo. Na zachodzie, nad Leszczynami, wciąż jeszcze było bladoniebieskie i dostrzegał tam tylko jedną samotną gwiazdę, która mrugała nieśmiało ponad koronami drzew. Na wschodzie zaś zaległa już atramentowa ciemność otulająca Czerwionkę do snu.
Wyszedł z domu, chcąc sprawdzić, czy złowieszczy klaun dalej będzie za nim podążał. Planował też opowiedzieć o wszystkim swojemu partnerowi od skata i sąsiadowi, Michałowi „Majkiemu” Majkowskiemu, mając nadzieję, że razem uda im się go pozbyć, gdyby błazen dalej czaił się gdzieś w mroku.
Obaj mężczyźni spełniali na ogródkach działkowych swoje zainteresowania. Stefan parał się stolarką, wypełniając altankę pieńkami, deskami i sosnowymi szczapami, Majki zaś był poczciwym bimbrownikiem specjalizującym się w owocowych trunkach. Pomimo późnej pory Stefan nie wątpił, że znajdzie przyjaciela w jego szklarni – był sezon na wiśnie, więc ten najpewniej napełniał swoje pięciolitrowe gąsiory, ciesząc się na samą myśl o przyszłym rubinowym produkcie fermentacji.
Stanął pod obrosłym powojem łukiem dzielącym ich ogródki i zapukał w okno szklarni. Majki drylował akurat wiśnie, paląc papierosa. Obok migotał stary telewizor na baterie.
– Tak myślałem, że cię tu znajdę! Jak się masz, Majki?
– Cołkym dobrze2. Plony w tym roku dopisały. Chcesz piwo?
– Też pytanie!
Majki sięgnął do starej lodówki, która pamiętała jeszcze czasy PRL-u, i wyciągnął dwie butelki. Zręcznie pozbył się kapsli i poczęstował gościa.
– Co cię tu przywiało tak późno? Breweryjŏ dalszŏ z Kryśką3?
Stefan pokiwał głową.
– Ktoś mnie śledzi – powiedział. – Szczerze mówiąc, zaczynam się bać.
– A kto cię niby szlakuje4? Aby nie skarbówka?
– Pewnie mi nie uwierzysz, ale to klaun. Albo jakiś czubek w stroju klauna.
– Klaun? W synsie z cyrkusu taki, ja5? Jajca sobie ze mnie robisz?
Stefan usiadł ciężko i wytłumaczył przyjacielowi wszystko – że błazen chodził za nim od miesiąca, że czasem miał fioletowo-zielony kostium w diamenciki, a czasem biały w czarne kropki, i że zawsze malował twarz na biało. Nie omieszkał napomknąć także o jego czarnych oczach i sardonicznym uśmiechu na czerwonych ustach, co przywodziło mu na myśl Jokera. Kiedy wspomniał, że tego wieczora widział go pod wierzbą, jego oddech się spłycił, a na czole zaperlił się pot.
– No już, spokojnie – odpowiedział mu Majki, podając drugą butelkę z piwem. – Masz, to na nerwy. Ty wiesz, że cię lubiã, ja6? Naprawdę lubiã. Ale przyznaj sam, to wszystko jest szalone, co gŏdŏsz7. Śledzi cię klaun? Raczej pŏd żeś ofiarą czyjegoś głupiego wicu8. Ale czemu akurat ty?
Stefan pociągnął z butelki, co najmniej jakby pragnienie dręczyło go od tygodnia, beknął i otarł usta wierzchem ręki.
– Nie wiem, czemu akurat ja – tłumaczył. – I nie sądzę, żeby to był jakiś dowcip. On chce mi zrobić krzywdę. Coś naprawdę złego. I mówię śmiertelnie poważnie! Nie zdziwiłbym się, gdyby chciał mnie zabić.
– Co? – Majki klepnął się w uda i wydał z siebie radosny okrzyk. – Opcje są dwie, Stefanie. Albo ktoś faktycznie chce cię kropnąć, albo po prostu oszalałeś! Być może życie z Kryśką wepchnęło cię w końcu w objęcia pofyrtania!
– Czego objęcia…?
– Szaleństwa!
Jednak Stefan wciąż dyszał ciężko, jakby dostał ataku astmy, gapiąc się desperacko na przyjaciela.
To był pierwszy raz, odkąd się poznali, kiedy Majki naprawdę zaczął się o niego martwić. Wypomniał sobie w duchu, że nie powinien się śmiać. Może miał demencję? Albo był w przededniu udaru? Poklepał przyjaciela po ramieniu i powiedział:
– Wiesz co? Wierzę ci. Nic się nie trŏp9. Pomyślmy, co tu zrobić? Może by go tak dopaść i po prostu dać do wiwatu? Albo zadzwonić na gliny?
– Na policję? Niby po co? Wiesz, jak bardzo są przydatni. I tak by mnie pewnie zbyli.
– No dobra, dobra, to nie zadzwonimy na policję! – uspokoił go Majki, unosząc ręce w geście kapitulacji. – Głośno myślã, więc nie panikuj. Chyba mŏsz rację, najłatwiej bydzie zgarnąć tego kocyndra10 i dać mu do zrozumienia, że jeśli nie przestanie, to bydzie się śmiał ino jedną połową gęby. – Położył mu dłoń na ramieniu. – Suchej, poleję nam po maluchu i tedy na po leku mi wszystko rŏz jeszcze opowiesz. Jŏd żeś coś11?
– Nie. – Stefan przypomniał sobie o ziemniaczance i kurzych udkach. – Przez tego całego „kocyndra” straciłem apetyt.
– Nie bydymy12 pili o pustych brzuchach. Mam tu coś do przegryzienia. Wiesz, trzimiã13 to tu, coby Hanka się nie wściekała.
Majki podszedł do starej wysłużonej kanapy, podniósł siedzisko i z komory pod nim wyciągnął puszkę konserwy i butelkę wódki.
– Wybacz polowe warunki – rzucił, rozkładając na stoliku plastikowe kubeczki i nalewając do nich alkoholu po same brzegi. – I nie ma chlebka do mięska. Za to też wybacz. Poszoł bych do kuchnie i prziniōs, ale Hanka się kręci po domu, a jak zobaczy, że pijã, to mi łeb ukręci. Ale chyba nie schowałem jeszcze kastlika14 z cebulką! – Podał Stefanowi pilota do telewizora. – Mŏsz. Włącz coś, a ja zaraz wracam.
Majki nie chciał zostawiać go samego, uznał więc, że odgłosy telewizji trochę go uspokoją. Stefan wyglądał już na mniej wzburzonego, a jego twarz odzyskała koloryt, jednak cały czas rozglądał się nerwowo, jakby oczekiwał, że klaun będzie łypał na niego zza któregoś z okien.
Stefan zrobił głośniej, kiedy Majki ruszył na poszukiwania cebulki. Prezenterka programu informacyjnego zdawała właśnie relację:
– …a według świadków, klaun po prostu stoi nieruchomo i nic nie robi. Mimo to postać wzbudza przerażenie w mieszkańcach Lubina w województwie dolnośląskim. Widywano go głównie w nocy i chociaż nic nie wskazuje na to, by był niebezpieczny, Lubinianom ta wątpliwa atrakcja zupełnie nie w smak. Prezydent miasta apeluje do mieszkańców, aby każdorazowo zgłaszać pojawienie się klauna na policję.
Ha!Niewiarygodne! Czyli jednak nie oszalałem! Muszę powiedzieć Majkiemu, że mówili o tym wariacie w telewizji! Pewnie będą to powtarzać, to obejrzymy potem razem – pomyślał Stefan.
Wychylił na raz swoją porcję wódki, prychnął i nie czekając na niczyje zaproszenie, sięgnął po zostawianą przez przyjaciela butelkę, polewając sobie znowu.
* * *
Czekając na Majkiego, Stefan wstał i rozejrzał się po szklarni. Poza stojącymi w rządku gąsiorami dostrzegł kolekcję ozdobnych doniczek i drewnianą skrzynkę z narzędziami. Podszedł do niej i wyciągnął siekierkę, poprawiając chwyt i ważąc ją w dłoni. Przyda się, jak znalazł, do postraszenia jego prześladowcy, jeśli, a raczej kiedy go znowu spotka.
Machał narzędziem na lewo i prawo, kiedy niespodziewanie poczuł dotyk na ramieniu.
– Już jesteś? – zapytał, odwracając się przekonany, że zobaczy Majkiego, jednak to nie przyjaciel stał za jego plecami.
Klaun wyglądał jak żywcem wyjęty z najgorszego koszmaru: twarz skrywał za grubą warstwą białego podkładu, spośród czarnego tuszu na powiekach lśniły łapczywie oczka, a od ucha do ucha rozpościerał się okolony krwistoczerwoną szminką obleśny uśmiech. Ubrany był dokładnie tak samo jak wcześniej, kiedy Stefan natknął się na niego pod wierzbą – tym razem jednak nie zamierzał uciekać.
Nie zawahał się. Zacisnął palce na trzonku siekiery, zamachnął się i z całych sił uderzył w lewą skroń przebierańca. Ostrze roztrzaskało mu czaszkę, pokrywając wszystko dokoła szkarłatem. Klaun padł na ziemię pod siłą ciosu, podskakując jeszcze przez chwilę w ataku skurczów i drgawek, a potem krew zalała mu twarz i znieruchomiał.
Stefan był przerażony. Upuścił broń, przeskoczył nad truchłem swojego prześladowcy i wybiegł ze szklarni, krzycząc:
– Majki! Majki, zabiłem go!
Przystanął na grządce warzywnej, dysząc i czekając na odpowiedź. Jednak jedynym co usłyszał, były szum wiatru poruszającego drzewami i cicha radiowa muzyka dolatująca od strony zabudowań.
Stefana spowił mrok, kiedy gęsta chmura przysłoniła księżyc. Był sam. Nigdzie nie dostrzegał Majkiego.
* * *
Następnego dnia wstał wcześnie, obudzony przedzierającym się przez zasłonki słońcem i ćwierkaniem ptaków za oknem. Wrócił do mieszkania tak pijany, że nie trafił do swojego łóżka, kładąc się zamiast tego na narożnej kanapie. Kręciło mu się w głowie, mdliło go, w ustach miał sucho, a serce biło dziwnie szybko.
Do pokoiku weszła Krystyna w długiej różowej koszuli nocnej. Chciała sprawdzić, czy mąż już wstał i nie napiłby się kawy. Gdy go zobaczyła, stanęła jak wryta.
– Stefan! Na rany Chrystusa, Stefan, spójrz na siebie! Skąd się wzięła ta cała krew?!
Uniósł głowę. Palce pokrywały mu skrzepy, koszula była rozpięta, a podkoszulek pełen plam z potu i krwi, zupełnie jakby ktoś postanowił narysować na nim mapę jakiegoś archipelagu. Podciągnął materiał, jednak skóra na jego brzuchu nie była skaleczona. Nie czuł też żadnego bólu, pomyślał więc, że krew pewnie nie należała do niego. Właściwie to był tego pewny, jednak nie potrafił przypomnieć sobie, czyja mogłaby być.
– Nic mi nie jest – powiedział. – Umyję się i przebiorę.
– A co to niby zmieni? – zapytała Krystyna piskliwym od złości i żalu głosem. – Czy ty masz pojęcie, przez co ja przez ciebie przechodzę? Mam dość takiego życia!
– Daj spokój, Krystyno. Przepraszam. Przykro mi.
– Przykro ci?! Wróciłam wieczorem do domu, a ciebie nie ma! Obiad nietknięty! Telefon w pokoju! Jak miałam cię znaleźć?! Prawie zawału dostałam!
– Kryśka, nie pamiętam, co się działo w nocy, w porządku? Nie musisz się tak unosić.
– A o której to niby wróciłeś? Pewnie o jakiejś nieludzkiej godzinie!
– Słuchaj! – rzucił Stefan. – Powiedziałem ci, że łazi za mną jakiś świr, nie? I wiesz co? To wszystko prawda! Byłem śledzony przez jakiegoś pieprzonego psychopatę w błazeńskich łaszkach! Jak powiedziałem o tym Majkiemu, to mi uwierzył. I mówili o tym nawet w telewizji! Widziała go cała masa ludzi, nie tylko ja!
Krystyna znieruchomiała na moment, jakby zagłębiła się w myślach zupełnie innych od otaczającej ją rzeczywistości. Kiedy wróciła do siebie, powiedziała szybko:
– Prysznic, Stefanie, weź prysznic. Zrobię nam kawy. Odgrzeję ci na śniadanie wczorajszy obiad, co?
* * *
Był piątek. Krystyna wyszła z samego rana na targ. Zajęła miejsce w kolejce u rzeźnika, planując zakupy na sobotę i niedzielę, kiedy usłyszała znajomy głos:
– Nie wrócił zeszłej nocy do domu! I to nie piyrszy rŏz! Nie wiem, kaj go tym razem poniosło, ale szukać to jŏ go na zicher15 niy bydã! Zdurniał na starość i tyla!
Krystyna obróciła się i spostrzegła sąsiadkę, Hankę, rozmawiającą ze znajomą. Była tak zdenerwowana, że w oczach błyszczały jej łzy, a pobielałe palce tak mocno zaciskały się na uchu od torby, jakby chciała ją nimi co najmniej udusić.
– Nic już od niego nie chcã! Może nawet nie wracać!
– Jak myślisz, kandy16 mógł pójść? – dopytywała koleżanka, wykorzystując nieszczęście Hanki do zaspokojenia własnej wścibskości. – Mój Tomek to aby wrŏcŏ na noc. Śmierdzący i podchmielony, ale wraca.
– Och, nie wiem kandy i mało mnie to obchodzi. Może został na działce, coby pędzić tyn swōj alymbik17, a może wylōndowoł we szynku. Mōm go doś. Nie obchodzi mnie nawet, jeśli wybrał się nocą nad staw, łowić ryby, i się utopił. Było, minęło.
Krystyna przyglądała się asortymentowi w rzeźniczej witrynie: flaczki, cielęce wątroby, kotlety wieprzowe. Wszystkie te zwierzęta, z których je zrobiono, przecież kiedyś żyły. Kiedyś.
Dzień był gorący, a drzwi do sklepu otwarte. Niespodziewanie poczuła na karku powiew chłodu, zupełnie jakby tuż za nią przystanęła sama śmierć i ukradkiem obdarowała ją skromnym pocałunkiem.
* * *
Tymczasem Stefan przebrał się i zasiadłszy za kuchennym stołem, pogrążył się w obieraniu ziemniaków. Czas umilało mu grające radyjko.
– „Mówisz życie jak cukierek…” – podśpiewywał do wtóru lecącego utworu T.Love. – „…gorzkie jest czasami”. Coś tam, coś tam… „Kumple dawno cię olali. Ale nie bój nic, minie jakiś czas…”.
Już miał zacząć kroić cebulę, kiedy piosenka przycichła, a on zamilkł. Po krótkiej chwili usłyszał z radia:
– Siemasz, Stefanie!
Podniósł wzrok w osłupieniu, jakby nagle poraził go piorun.
– Ha! – kontynuował głos. – Myślałeś, że cię tu nie znajdę? Czułeś się bezpiecznie we własnym domu, co? To źle myślałeś. Gdybyś nie wiedział: widzę cię. Widzę cię cały czas! Obserwuję. Patrzę, jak śpisz; patrzę, jak jesz; patrzę nawet, jak srasz! Pamiętaj: mam na ciebie oko! Ha, ha, ha!
Stefan upuścił nóż, zerwał się na równe nogi i dopadł do radia. Uniósł je wysoko i najmocniej, jak tylko potrafił, cisnął je w dół, roztrzaskując na kuchennym blacie.
– Czego ode mnie chcesz?! Czego chcesz?! – wrzeszczał, bijąc pięściami w zniszczony odtwarzacz. Twarz mu spurpurowiała, a z oczu ciurkiem płynęły łzy. – Czego, do kurwy, ode mnie chcesz!?
Kawałki radia wymieszały się z rozsypanymi obierkami ziemniaków. Stefan wpatrywał się w swoje dzieło zniszczenia, zupełnie jakby nie patrzył na połamany plastik, a na strzaskane kości samego diabła. Stałby tak dalej, gdyby nie usłyszał delikatnego pukania do drzwi. Wahał się przez moment, jednak w końcu ruszył przez korytarz i otworzył.
Na zewnątrz zastał podstarzałego sąsiada, pana Staszka Gaurę, który w swoim zapiętym na ostatni guzik szarym kardiganie niczym nie różnił się od gołębia – był też tak samo niezdecydowany i nieśmiały, a jego sposób mówienia miał w sobie coś z gruchania.
– Dzień dobry, panie Stefanie! Uszanowanie! – powiedział, skinąwszy głową. – Wybŏczcie, iże panowi szterujã, ale usłyszołch jakiś cołkym głośne larmo z pańskigo pōmiyszkaniŏ i pōmyślołch, iże coś sie stało18. Czy nie potrzebujecie państwo pomocy? Pan i pani Krysia?
Zerknął ponad ramię Stefana, szukając wzrokiem jego żony i, zapewne, jej podbitego oka, jednak kiedy przekonał się, że sąsiadki nie było w domu, odetchnął. Z jakiegoś powodu żywił do Krystyny dużą sympatię – w przeciwieństwie do Stefana, za którym w ogóle nie przepadał przez jego ciągłe trzaskanie drzwiami, podniesiony ton i papierosowy dym na półpiętrze.
– Ja tylko… – zaczął Stefan. – Coś mi upadło. Radio. Radio mi upadło. To tyle. Wypadek zwykły. To tylko…
Czuł, jakby to nie była jawa, a jeden z jego koszmarów. Wciąż słyszał kpiący z niego głos: „Mam na ciebie oko, Stefanie! Ha, ha, ha!”.
– Na zicher wszystko w porządku? – zapytał pan Gaura.
– Tak, tak. Na pewno…
Stefan nie dokończył, bo nagle tuż za plecami sąsiada drzwi do jego mieszkania otworzyły się gwałtownie, o mało nie wypadając z ościeżnicy. W ich progu stał prześladujący go klaun ze swoim szyderczym uśmiechem na kredowobiałej twarzy.
O Boże! To on! Dopadł mnie!
Odepchnął Staszka Gaurę w panice i rzucił się do ucieczki, dopadając do schodów i zbiegając bosymi stopami po dwa i trzy stopnie naraz, nie zwracając uwagi na to, że drzwi do własnego domu zostawił szeroko otwarte. Dotarł na parter i jak poparzony wypadł na ulicę.
Pan Gaura zaniemówił, przerażony gwałtownością zdarzeń. Odwrócił się i spojrzał na swoją żonę, Wiesię, ubraną w zielony szlafrok, wyglądającą na korytarz. Miała na twarzy białą maseczkę błotną z minerałami z Morza Martwego.
* * *
Stefan gnał przed siebie, kierując się na targ w nadziei, że znajdzie tam Krystynę. Mimo że ich małżeństwo od dawna nie miało się najlepiej, to zaczął obawiać się o życie żony tak samo, jak bał się o swoje.
Dotarł na miejsce, przeciskając się przez tłum. Był zdyszany i cały spocony. Chociaż miał na sobie jedynie kamizelkę i spodnie od piżamy, to mało kto zwracał na niego uwagę – ludzie pochłonięci byli tym, co mogli znaleźć na targowych stoiskach, od owoców i warzyw, po ubrania i zabawki. Jedynie nieliczni spośród tych, których roztrącał łokciami, obracali się ku niemu, wołając: „Zara ja cię pchnę!” albo „Ej, wander19! Masz jakiś problem?!”.
– On mnie ściga! Na bank mnie ściga! – odpowiadał Stefan, nie potrafiąc wydusić nic więcej, kiedy parł na ślepo naprzód.
Odszukał Krystynę u rzeźnika. Rozpoznał ją po sukience w różowe chryzantemy. Wparował do środka, złapał ją za ramiona i potrząsnął, krzycząc i szlochając:
– Krysia! Dzięki Bogu! Krysia! On jest w naszym domu!
Przerażenie walczyło w niej z zażenowaniem. Oglądnęła się niepewnie na kolejkę za sobą, po czym zapytała:
– Ale kto, Stefanie? O kim ty mówisz?
– O klaunie! O tym błaźnie, który ciągle za mną chodzi! Byłem pewny, że się go pozbyłem, ale wrócił! Musimy coś zrobić, Krysiu! Chciał mnie zabić! Pewnie ciebie też! Musisz mi pomóc, proszę! Pomóż mi, błagam!
– Stefanie – zaczęła stanowczo. – Nie wiem, co ci się roi w tej łepetynie, ale mam dość. Nikt cię nie śledzi. Ani klaun, ani żaden przebieraniec, ani nawet Jezus Chrystus! On to już dawno cię opuścił.
– Przecież ci mówiłem! Pokazywali go w telewizji! W Lubinie! Tam go widzieli! To musi być prawda!
– Jeżeli o kimkolwiek mówili w telewizji, to pewnie o jakimś idiocie płatającym równie idiotyczne figle. Poza tym, ty wiesz, gdzie jest Lubin? Jakieś trzysta kilometrów stąd. Tu są Leszczyny, Stefanie, nie Lubin.
– On mnie prześladuje, Krysiu! Klnę się na Boga! Przyczaił się na mnie w mieszkaniu Gaurów, za ścianą praktycznie! To morderca, jestem pewny!
Przewróciła oczami. Była już zmęczona zachowaniem męża. Zrobiła jedyną rzecz, która przyszła jej do głowy – uniosła ręce i objęła Stefana tak, jak obejmuje się płaczące dziecko. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio byli tak blisko siebie.
Stopniowo jego zawodzenie i chlipanie mijały. Pociągnął nosem, podniósł głowę i uśmiechnął się nieporadnie do żony. Wokół nich rozbrzmiewały rozbawione szepty, a ktoś nawet zaklaskał.
Wyszli razem ze sklepu. Stefan utykał delikatnie, gdyż podczas biegu otarł sobie bose stopy. Kiedy opuścili targowisko, Krystyna dostrzegła, że na jednym ze słupów wisi świeżo przyklejone ogłoszenie – kolorowy poster informujący o występach cyrku, który zawitał w okolice miasta. Plakat wciąż był mokry i pomarszczony, a spomiędzy jego zmarszczek spoglądał na nią klaun. Miał pomalowaną na biało twarz, mrugał zaczepnie powieką i szczerzył się drapieżnie, zupełnie jakby był gotów wyskoczyć z bilbordu i zacząć psocić.
Krystyna obróciła się ku mężowi, by sprawdzić, czy i on zauważył ogłoszenie. Na szczęście Stefan zajęty był patrzeniem pod nogi, a cała jego uwaga skupiona była na tym, aby nie nadeptywać na linie pomiędzy brukiem. Raz jeszcze podniosła wzrok na klauna z plakatu i sama odniosła wrażenie, że jego otwarte oko bacznie za nią podąża, a uśmiech staje się szerszy i szerszy.
Boże. Mnie też się to już udzieliło – pomyślała. Jak do tego doszło, że skończyłam u boku tego wariata?
* * *
Przez resztę dnia prawie ze sobą nie rozmawiali. Stefan chodził z pokoju do pokoju, paląc jednego papierosa za drugim, popijając piwo. Od czasu do czasu zatrzymywał się przed balkonowym oknem i wyglądając przez firankę, sprawdzał, czy nikt nie obserwuje ich mieszkania.
Krystyna oddała się pracom domowym: umyła naczynia i wsadziła do pralki poszewki z pościeli męża. Kiedy po powrocie do domu zobaczyła w kuchni resztki roztrzaskanego radia przemieszane na podłodze z ziemniaczanymi obierkami, oniemiała na moment, po czym bez słowa komentarza zabrała się za sprzątanie. Widziała już na tyle dużo jego ataków złości, że wiedziała, iż nie było sensu dociekać, dlaczego to zrobił.
Wczesnym popołudniem odwiedziła ich Hanka. Pytała, czy Stefan nie kontaktował się z Majkim, który wciąż nie dał znaku życia, znikając bez śladu. Mówiła, że zabrał ze sobą portfel, klucze i telefon, ale kiedy próbowała dzwonić, sygnał znikał – bateria musiała się rozładować.
Stefan jedynie zmarszczył brwi, obracając w ustach papierosa, po czym pokręcił przecząco głową, co najmniej jakby udawał, że nie wie, o kogo chodziło.
Kiedy Hanka wyszła, Krystyna usiadła ciężko na krześle i raz jeszcze ścisnęła między palcami medalik z Najświętszą Panienką.
Potrzebujesz pomocy – mówiła do siebie w myślach. Profesjonalnej pomocy. Nie poradzisz sobie z tym sam.
Niezależnie od tego, co dotychczas na temat Stefana twierdzili lekarze, nie wykluczała, że jego najnowsza obsesja, ta na punkcie klaunów, wcale nie musiała być efektem picia. A co, jeśli naprawdę ktoś go śledzi? Przebieraniec czy nie, należało się dowiedzieć, kim był i czemu to robił.
Jednak w pierwszej kolejności postanowiła zadzwonić do przychodni. Zamknęła się w sypialni, wybrała numer i przysłoniła usta dłonią, tak by mąż jej nie usłyszał.
– Dzień dobry, chciałabym umówić wizytę u doktora Edwarda Lupina. Chodzi o mojego męża, Stefana Zająca. Tak, tak, już u doktora byliśmy, to nasz lekarz rodzinny. Och, nie ma go aż do jutra? Cóż, nie szkodzi, nie stał się żaden wypadek. Kiedy są najbliższe wolne terminy?
* * *
Krystyna zajęła się przygotowywaniem obiadu, kiedy Stefan oświadczył, że wychodzi na działkę, przewietrzyć się i zapalić.
– Jak już idziesz, to wracając, zabierz ze sobą jednego ogórka i natkę pietruszki. I selera, jeśli jeszcze jakiś został – poprosiła.
– Dobrze. A gdzie jest ten biały koszyczek?
– Na balkonie – doleciało go z kuchni.
Stefan poszedł we wskazane miejsce, otworzył drzwi i namierzył wzrokiem niedużą kobiałkę. Schylił się, by ją podnieść, a kiedy już miał się wyprostować, znieruchomiał, spoglądając nerwowo na drugą stronę ulicy, gdzie rosła wierzba płacząca. Nikogo pod nią nie było, jednak witki drzewa zwisały nisko.
Może tam być. Pewnie się wycofał, kiedy mnie zobaczył.
* * *
Zgodnie z życzeniem Krystyny, Stefan zerwał największego ogórka, jakiego znalazł, i wyciągnął z ziemi pietruszkę o najgęstszej natce, a potem usiadł na pieńku i zapalił. Otaczający ogródki działkowe las był dziwnie nieruchomy i cichy – zwykle wypełniał go świergot ptaków, a z gałęzi na gałąź przeskakiwały wiewiórki, jednak teraz wyglądał, jakby czas się w nim zatrzymał.
Poczuł niepokój. Pociągnął jeszcze dwa razy z filtra i wyrzucił niedopałek. Już miał wstawać i ruszać w drogę powrotną, kiedy niespodziewanie spomiędzy drzew wychynął mężczyzna. Wyglądał jak karykatura jakiejś tajemniczej postaci z taniego dreszczowca: miał długi czarny, skórzany płaszcz i kapelusz o szerokim rondzie – zupełnie jakby nic sobie nie robił z panującego tego dnia nieznośnego gorąca.
Stefan zatrzymał się w obawie, że nieznajomy mógł go zaatakować, jednak on przystanął nieopodal z rękoma schowanymi głęboko w kieszeniach i powiedział:
– Pan wybaczy! Stefan Zając, zgadza się?
Nie odpowiedział mu na tę głupią zaczepkę. Mężczyzna doskonale wiedział, kim był Stefan, nawet jeśli ten nie miał pojęcia, skąd go znał. Przybysz postąpił ku niemu kilka kroków, ukazując bladą twarz i długi, ostro zakończony nos, jednak pozostałe szczegóły jego wyglądu pozostawały dziwnie niewyraźne.
– Detektyw Edmund L. – przedstawił się. – Jeśli można, chciałbym zamienić z panem słówko. Nie bez powodu tu na pana czekam. Tutaj nas nie zobaczy.
– Nie rozumiem. Kto nas tu nie zobaczy?
– Pański prześladowca. Musi pan wiedzieć, że jest wyjątkowo niebezpieczny. Co więcej, nie działa sam.
– Ten klaun? – dopytał Stefan. – Co to znaczy, że „nie działa sam”? Czyżby… było ich więcej?
– Nie inaczej. Dużo, dużo więcej. Najgorsze jest jednak to, że nie wiemy ani kim są, ani czego chcą. Pracujemy nad tym. Mamy kilka pomysłów. Nie mogłem już dłużej czekać, musiałem z panem porozmawiać. Ale ostrzegam! Musimy być ostrożni. – Rozejrzał się niepewnie, sprawdzając okolicę. – Przejdźmy się.
Stefan odłożył koszyczek z warzywami na ziemię i podążył za mężczyzną. Zanurzyli się w brzezinę – było tam chłodniej i nieomal namacalnie cicho.
– Wszystko zaczęło się w Lubinie, panie Zając – podjął detektyw. – Myśleliśmy, że to tylko czyjeś wygłupy, ale teraz wygląda to na poważniejszą sprawę. Dużo poważniejszą.
– Ale co ja mam z tym wspólnego? – dociekał Stefan. – W Lubinie mieszkał mój dziadek, jeździłem tam jako dziecko. To nawet zabawne, bo to tam pierwszy raz w życiu widziałem klauna. To właśnie dziadek zabrał mnie raz do cyrku. Ale przecież to niemożliwe… To nie „ten” klaun, prawda?
Było mu gorąco, cały się spocił, a na domiar złego, zaczęła doskwierać mu klaustrofobia. Czuł, że zbliża się kolejny atak paniki, kiedy detektyw zatrzymał się znowu, żeby rzucić okiem na otaczający ich las. To pozwoliło Stefanowi na ukojenie nerwów i wzięcie kilku głębszych wdechów.
– Czemu pan, panie Zając? Obawiam się, że nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Niewykluczone, że jest pan po prostu wrażliwy na pewne zjawiska nadprzyrodzone, paranormalne, bardziej wrażliwy niż inni. Być może wybrali pana właśnie dlatego.
– Zjawiska para… przyrodzone? Nic z tego nie rozumiem…
– Paranormalne, drogi panie Stefanie, paranormalne. Takie jak niezidentyfikowane obiekty latające, kosmici…
– Kosmici?! W Leszczynach?!
– W Czerwionce-Leszczynach, tak – przytaknął Edmund L. – Pewności nie mamy, ale wierzymy, że to właśnie przez pańskie „predyspozycje” stał się pan ich celem. Słyszał pan o programie „Nie do uwierzenia”?
– Oczywiście! Oglądałem chyba wszystkie odcinki.
– Ci sami ludzie zlikwidowali prowadzącego tę audycję. Za jego „teorie” na temat życia pozaziemskiego. Najprawdopodobniej nie chcą, żeby ktoś ujawnił ich obecność. Próbują nami zawładnąć, to pewne. Szpiegują nas, zastraszają i zmuszają do uwierzenia, że odchodzimy od zmysłów. Pan się tak nie czuje?
Do oczu Stefana napłynęły łzy wdzięczności. W końcu ktoś go rozumiał. W końcu ktoś mu współczuł. Jednak nie oszalał, naprawdę był śledzony przez klauna, który, najprawdopodobniej, pozbył się Majkiego.
– Musimy oczyścić Ziemię z tych błaznów, panie Zając – stwierdził detektyw. – Raz na zawsze pozbyć się tych ich obrzydliwych, nieszczerych uśmieszków. Właśnie dlatego mnie tu przysłano. Widzi ich pan, jako jeden z nielicznych, a to może ściągnąć na pana wielkie niebezpieczeństwo. Choć z drugiej strony, to też nasza szansa. Jeśli ich pan widzi, to może pan też się ich pozbyć, wystarczy działać mądrze i sprytnie. Może ich pan zabić, jednego po drugim, być może nawet kilku naraz. Zabijać, dopóki nasza planeta nie będzie wolna. Pokażę panu, jak to zrobić.
* * *
Krystyna już miała zabrać się za przygotowywanie placków ziemniaczanych, kiedy przerwało jej pukanie do drzwi.
Otworzyła. Na korytarzu stał wysoki i szczupły mężczyzna w średnim wieku o krótkiej blond szczecinie na głowie.
– Dzień dobry pani – zaczął. – Wybŏczcie za najście. Nazywōm się Marcin Szymański. Jestem zarządcą ogródków działkowych. Chyba niy mieli my przileżytości sie poznać20. Pani Krystyna Zając, prawda? Żona pana Stefana?
– Tak – odparła, wzdrygając się nieco na słowo „żona”. – O co chodzi? Stefana nie ma w domu.
– Po leku21, proszã pani. Je żech pewny, że nic złego się nie dzieje. Po prostu sōm mōm ogródek, nieco na uboczu, i pŏrã chwil tymu widziołch, jak pōn Stefan wbiega do lasa. Wyglōndoł na bardzo poruszōnego. Nie swrōciōł bych na to srogszyj uwŏgi, keby nie to, że mioł na sobie długi skórzany mantel22. I hut23. W taki wŏr24 to doś… nietypowe.
– Ma taki płaszcz, taki czarny – przyznała. – Ale czemu by go założył? Poszedł się tylko przejść i przynieść trochę warzyw do obiadu.
– Cóż, zmartwiło mnie to, pani Krystyno. Machoł rynkami i krziczoł, choby sie z kimś wadziōł25. Tyla, że bōł sōm. Szczerze mówiąc, wyglōndoł na pijanego. Zawołołch go, pytając, kandy idzie, ale polecioł ino głymbij w las. – Zamilkł na chwilę, spoglądając na nią współczująco. – Przikro mi. Pōmyślołch, że powinna pani wiedzieć.
– Dziękuję – odpowiedziała. – Ma teraz gorszy czas. Pójdę i go poszukam.
– Pójdę z panią – zaoferował Marcin.
Krystyna odwiązała fartuszek, pozwalając mu upaść na podłogę. Wsunęła chodaki, złapała za klucze i wyszła, zamykając za sobą. Gdy pokonywali schody, dźwięk ich kroków rozchodził się po klatce, do złudzenia przypominając odgłos kropel deszczu rozbijających się o okienną szybę, kiedy dopiero zaczynało padać tuż przed burzą.
Gdy dotarli na teren ogródków, od razu skierowali się do lasu. Z początku Krystyna szła pierwsza, nadając szybkiego tempa, jednak wkrótce zwolniła i się zatrzymała. W jej zaczerwienionych oczach błyszczały łzy.
– Proszę się nie trŏpić26. Znojdymy go – pocieszał ją Marcin.
Nie odpowiedziała. Nie chciała dać po sobie poznać, że nie tylko martwiła się o Stefana, ale też było jej za niego po prostu wstyd.
Czemu do tego dopuściłam? Uganiam się po lesie za zapijaczonym mężem.
* * *
– Musisz być gotowy, Stefanie – powiedział detektyw. Rozejrzał się dokoła, złapał za rondo kapelusza i pociągnął je niżej, zasłaniając oczy. – Nigdy się nie wahaj. Kiedy po ciebie przyjdą, nie wolno ci się zawahać.
Usłyszeli szelest, jakby coś przedzierało się przez zarośla.
– Nadchodzą! – wyszeptał Edmund L. – Muszę cię opuścić. Nie mogą zobaczyć nas razem. Powodzenia!
Obrócił się na pięcie i zniknął za drzewem, zostawiając Stefana samego.
Był przerażony i mógłby przysiąc, że dosłownie cuchnął strachem. Co miał teraz robić? Dokąd miał się udać? Szedł naprzód, potykając się, aż dotarł na polanę. Znał ją – na środku leżał powalony przez wichurę stary dąb gęsto porośnięty mchem. Dopiero kiedy podszedł bliżej, zauważył, że w wydrążonym pniu ktoś urządził sobie kryjówkę. Walały się tam brudny koc w paski, stare podarte ubrania i dziesiątki pustych puszek i butelek po najróżniejszych rodzajach alkoholi.
Usłyszał trzask łamanej gałązki – tym razem zdecydowanie bliżej. Zaczął obracać się nerwowo, nie chcąc tracić z oczu choćby jednego skrawka lasu, podejrzewając, że ktoś zabawiał się z nim w jakąś koszmarną wersję kotka i myszki.
Aż w końcu go zobaczył.
Przedzierał się przez krzaki, łamiąc cienkie gałązki głogu. Nosił brązowy workowaty strój, a twarz pokrywała mu biała farba, która razem z czarnymi plamami wokół oczu bardziej przypominała nagą czaszkę niż ludzkie oblicze. Uniósł wymalowaną czerwoną szminką wargę i obnażył pożółkłe zęby palacza, na których Stefan wyraźnie dostrzegał ślady krwi.
Słodki Boże, ten detektyw miał rację. Oni naprawdę zabijają ludzi. Pewnie do Majkiego też się dobrali! A co, jeśli ich zjadają?
Klaun zbliżał się powoli, szczerząc się coraz bardziej. Stefan mógł tylko patrzeć, jakby był zahipnotyzowany. Przypomniał sobie słowa Edmunda L.: „Nigdy się nie wahaj. Kiedy po ciebie przyjdą, nie wolno ci się zawahać”. Przykucnął i podniósł jedną z pustych butelek po wódce.
Napastnik się nie zatrzymał. Jego wielkie buty brzęczały, kiedy roztrącał nimi na boki puste puszki. Wysunął język i oblizał nim lubieżnie usta.
Stefan znowu pomyślał o detektywie.
Zaczęło się. Oto prawdziwy kosmita. Pewnie uważa, że w końcu mnie ma.
– Czego ode mnie chcesz?! – wrzasnął. – Czego, kurwa, ode mnie chcesz?! Nie waż się podejść bliżej!
Klaun rozdziawił usta tak bardzo, że Stefanowi wydawało się, że jego głowa lada moment pęknie na pół. Błazen odczekał chwilę, przenosząc ciężar z nogi na nogę, po czym wydobył z siebie przeraźliwy i piskliwy krzyk i ruszył na Stefana, wyciągając przed siebie szponiaste ręce.
Potem pojawiły się ciemność i pustka.
* * *
Krystyna i Marcin znaleźli Stefana kulącego się za wydrążonym pniem powalonego drzewa. Otaczała go kupa śmieci: podartych łachmanów i pustych puszek. Miał na sobie długi czarny, skórzany płaszcz, a trochę dalej, pośród sterty suchych liści, leżał kapelusz o szerokim rondzie. Mężczyzna chował głowę pomiędzy uniesionymi rękami, jakby spodziewał się otrzymać cios. Z dłoni kapała mu krew, a u stóp leżała potłuczona butelka po wódce.
– Stefanie? – Głos Krystyny drżał. – Co tu się stało? Dobry Jezu, Stefanie, coś ty znowu zrobił?
– Niech pani uwŏżŏ – wtrącił Marcin.
Nie zważała na ostrzeżenia towarzysza. Uklęknęła przy mężu i objęła go.
– Co tu się stało, Stefanie? – powtórzyła, szlochając. – Skąd ta cała krew?
– Krysiu… – Opuścił ręce i spojrzał na nią. Miał zadrapane policzki. Płakał. – Przyszedł po mnie. Zaatakował! Musiałem się bronić! Nie miałem wyjścia…
– Kto cię zaatakował?
Zerknął tylko na Marcina, po czym zbliżył usta do ucha Krystyny i szepnął:
– Klaun.
– Skrzywdził cię? – zapytała.
– Nie dałem mu szansy. To wszystko… ta krew jest jego. Zdzieliłem go butelką i uciekł. Ale obawiam się, że nie ucierpiał za bardzo.
– Pani Krystyno, może zazwōniã po pogotowie? – zaproponował Marcin. – Albo policję?
– Nie, proszę tego nie robić – odpowiedziała. – Mąż nie jest ranny. Nie potrzeba nam więcej problemów. Po prostu zabiorę go do domu. Gdyby był pan tak uprzejmy…
* * *
Wrócili do mieszkania. Krystyna pomogła mu się rozebrać i zmyć całą krew, po czym położyła go do łóżka. Przypomniała sobie o tabletkach na sen, które przepisał jej psychiatra, kiedy nawarstwiające się kłopoty uniemożliwiały spokojny odpoczynek, i dała jedną Stefanowi. Zasnął prawie od razu. Chrapał.
W kuchni czekał na nią Marcin. Kiedy do niego dołączyła, zajęła się przygotowywaniem herbaty.
– Jestem panu bardzo wdzięczna – mówiła Krystyna. – Ostatnio jest mi coraz ciężej. Mąż jest przekonany, że śledzi go jakiś klaun.
– Klaun? Naprawdę?
– Nie wierzyłam mu. Uważałam, że to przez picie. Ale po tym, co stało się dzisiaj… Sama już nie wiem. Potem Stefan opowiedział mi, że taka sama historia wydarzyła się w Lubinie. Że słyszał o tym w wiadomościach.
– Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziołch – odparł Marcin, kładąc dłonie na jej rękach i uśmiechając się serdecznie. – Może faktycznie jakiś waryjŏt krynci sie naôbkoło Leszczyn, ale z drugiej strony to małe miasteczko, a żŏdyn inkszy ô czymś takim niy spōminoł. I czemu miałby uwziąć się akurat na pani ślubnego? Z tego, co wiem, to pan Stefan chodzi swoimi drogami i radszyj trzimie sie na uboczu.
Krystyna spuściła wzrok, wpatrując się w jego ręce. Nie cofnęła swoich.
– Sama już nie wiem, panie Marcinie, co jest prawdą, a co nie. Nie jest pan aby głodny? – spytała nieco raźniej. – Mogę odsmażyć panu pierogi.
Desperacko pragnęła zapomnieć o tym wszystkim i skupić się na czymś normalnym.
* * *
Rankiem następnego dnia Krystyna udała się do piekarni, by kupić bułki z makiem, które Stefan tak lubił. Idąc nieśpieszne ulicą, minęła delikatesy – jej uwagę przykuł egzemplarz lokalnej gazety wystawiony na stojaku. Nagłówek dziennika obwieszczał: „Bezdomny mężczyzna znaleziony martwy w leszczyńskim lesie”. Zatrzymała się, wpatrując w artykuł jak sroka w gnat. Poczuła ukłucie w sercu.
Błagam, Najświętsza Panienko, niech to nie ma nic wspólnego ze Stefanem…
Po powrocie zastała męża w kuchni. Palił papierosa wciąż w piżamie, czekając na śniadanie i kawę.
– Posłuchaj – zaczęła. – Chcę powiedzieć, że ci wierzę. W to, co mówiłeś. Wierzę ci.
Obrócił ku niej twarz. Wyglądał jak ktoś, kto o własnych siłach wyszedł właśnie z wraku samochodu po poważnym wypadku – wdzięczny losowi, że przeżył, ale posiniaczony tak fizycznie, jak i psychicznie.
Krystyna podała mu kubek z parującą kawą i spytała:
– Co naprawdę wydarzyło się wczoraj w lesie? Skąd ta cała krew? Pan Marcin chciał wzywać pogotowie i policję.
– A co to ma, do diabła, wspólnego z tym całym Marcinem? – odburknął Stefan. – Nic z tego nie powinno go obchodzić! Wścibski drań! Niech się zajmie uprawą swoich ziemniaków! Albo zwracaniem ludziom uwagi, żeby nie używali świńskiego gówna jako nawozu! Tak czy owak, dobrze, że nie zadzwonił na gliny. Oni już wszystko o nich wiedzą.
– O „nich”? Jak to o „nich”?
– Tak to, Krysiu, o nich. Cała sprawa jest dużo poważniejsza, niż ci się wydaje.
Stefan nie powiedział już nic więcej. Przydusił papierosa i ugryzł kawałek bułki.
* * *
O godzinie jedenastej powiedziała Stefanowi, że idzie spotkać się z Hanką, jednak naprawdę zamierzała pójść na umówioną w przychodni wizytę u doktora Lupina. Stefan stał w salonie z nosem przyklejonym do okna, bacznie obserwując ulicę. Nie była pewna, czy w ogóle ją usłyszał.
– To ja wychodzę – powtórzyła, ponownie nie otrzymując odpowiedzi.
* * *
– Dzień dobry!
Doktor Edmund Lupin czytał kartę pacjenta, kiedy do gabinetu weszła Krystyna. Miał zatknięte na czubku nosa okulary połówki, włosy przyprószone siwizną, a jego skóra nabrała odcienia gotowanych ziemniaków. Spojrzał na kobietę i powiedział:
– Miło panią znowu widzieć! W czym mogę pomóc? Czy to już czas na kontrolną morfologię?
– Właściwie to przyszłam, żeby porozmawiać o swoim mężu.
– O panu Stefanie? To czemu sam mnie nie odwiedził? Czyżby dalej się gniewał, że ostatnie szczepienie przeciwko grypie bolało trochę bardziej niż zwykle? – Zaśmiał się, lecz prędko przestał, kiedy zobaczył grobową minę Krystyny.
Do oczu napłynęły jej łzy i ukryła twarz w dłoniach.
– Ja już nie wiem, co się z nim dzieje, doktorze! – lamentowała. – Od dawna nam się nie układało, ale kilka ostatnich dni… to prawdziwy koszmar! Jestem tym przerażona!
– Proszę mi o wszystkim opowiedzieć – zachęcił, podając jej wyciągniętą z paczuszki chusteczkę.
Krystyna otarła łzy i streściła lekarzowi, jak zachowanie męża stawało się dziwniejsze i dziwniejsze, coraz bardziej irracjonalne. Zakończyła na jego podejrzeniach o byciu prześladowanym przez klauna.
Doktor Lupin słuchał w skupieniu, a kiedy Krystyna skończyła, relacjonując, jak poprzedniego dnia znaleźli go w zimowym płaszczu i umazanego krwią w lesie, zamyślił się i milczał przez chwilę.
– Na pani miejscu poinformowałbym policję o tym, że ktoś przebrany za klauna nagabuje pani męża – stwierdził w końcu. – Nie ma znaczenia, czy to prawda. Lepiej dmuchać na zimne. Jako lekarz zaś muszę być z panią szczery. Jeżeli ten klaun istnieje, to pan Stefan prezentuje wszelkie objawy fobii, koulrofobii dokładnie, czyli lęku przed klaunami. Jeżeli zaś nic z tego nie jest prawdą, to obawiam się, że mamy do czynienia z urojeniami i omamami. Wszystko to, o czym wspomniałem, biorąc pod uwagę nałogi pani męża, wskazuje na halucynozę alkoholową.
– To znaczy… że jest psychicznie chory?
– Wie pani o tym, że pan Stefan od dłuższego czasu regularnie odwiedza centrum terapii uzależnień?
– Co? – zdziwiła się Krystyna. – Nie. Słowem się nie zająknął. Nie mogę w to uwierzyć. Ale przecież nie przestał pić.
– Widocznie terapia przynosi marny efekt. Proszę spróbować go nakłonić, żeby do mnie przyszedł. Ocenię jego stan i postaram się pomóc. Jeśli tego nie zrobi i jeśli nie przestanie pić, wtedy jego sytuacja tylko się pogorszy.
Krystyna opuściła przychodnię przytłoczona, jakby dźwigała na barkach ciężar całego świata. Miała wrażenie, że budynki dokoła, a nawet samo niebo, miały zaraz zwalić się na nią i pogrzebać pod sobą, odcinając dopływ powietrza.
Przemierzyła miejski rynek, kiedy uderzyła ją szara codzienność – przypomniała sobie, że miała kupić masło i pieprz. Powitała rutynę z ulgą, bo chociaż przez chwilę nie musiała myśleć o klaunach i możliwym odejściu Stefana od zmysłów.
Wstąpiła do delikatesów, wybrała potrzebne produkty i podeszła do kasy. Jednak kiedy sprzedawca pakował jej zakupy, a ona już miała zapłacić, jej wzrok padł na lustro wiszące na ścianie za ladą. Na widok tego, co zobaczyła w odbiciu, jej serce przyśpieszyło, a tętno zaczęło odbijać się w uszach, jakby ktoś walił w jej głowę młotem.
Przed stojakiem z prasą na zewnątrz sklepu stał klaun. Twarz miał upudrowaną na biało, zupełnie jakby ktoś obsypał go mąką, oczy wykonturował sobie czarnym tuszem, usta zaś wymalował czerwoną szminką. Uśmiechał się sardonicznie, a Krystyna odniosła wrażenie, że mówi do niej: „Wiem, gdzie byłaś, zdradziecka żonko! Wiem, co powiedział ci ten lekarzyna! I co zamierzasz z tym teraz zrobić? Teraz, kiedy zrozumiałaś, że jesteśmy prawdziwi?!”.
Krystyna schowała portmonetkę do torebki i wybiegła ze sklepu, nie zwracając uwagi na wołającego za nią kasjera, że nie zabrała swoich zakupów. Dysząc ciężko, kluczyła wąskimi uliczkami, aż dotarła do blokowiska. Ktoś krzyknął: „Dokąd tak pędzisz, Krysiu?!”, jednak zignorowała głos, bojąc się spojrzeć za siebie.
Kiedy mijała warzywniak pana Jorgusia, z przerażeniem spostrzegła, że zza rogu wychodzi dwóch kolejnych klaunów. Zmierzali prosto na nią, pogwizdując i śpiewając – jeden w żółtym, a drugi w fioletowym stroju – trzymając w dłoniach wstążki unoszących się nad nimi baloników.
Boże jedyny! Stefan jednak nie miał zwidów! Miał rację! Cały ten czas miał rację! Idą po nas! Z jakiegoś powodu idą właśnie po nas!
Weszła do bloku, wgramoliła się po schodach na górę, walcząc o każdy oddech, a kiedy dotarła do mieszkania, zamknęła za sobą szybko, przekręcając w zamku klucz na dwa razy. Oparła się ciężko o drzwi i osunęła na podłogę, zanosząc się płaczem.
Kiedy Stefan ją usłyszał, wybiegł z kuchni i przyklęknął obok niej.
– Co się stało, Krysiu?
– Oni…! – łkała z przerażenia. – Ścigali mnie! Było ich trzech!
– Ale kto? Powiedz kto?
– Klauni! Miałeś rację! Sądziłam, że wszystko zmyśliłeś, ale nie! Miałeś rację!
Stefan podniósł się i szybko zabezpieczył drzwi, zasuwając skobel na łańcuszku.
– Nic się nie bój, Krysiu! Nie dostaną nas! Przysięgam!
W jego głowie odezwał się głos detektywa Edmunda L.: „Jeśli ich pan widzi, to może pan też się ich pozbyć, wystarczy działać mądrze i sprytnie. Może ich pan zabić, jednego po drugim, być może nawet kilku naraz”.
* * *
Krystyna wzięła jedną tabletkę na uspokojenie i położyła się na kanapie. Stefan przykrył ją wełnianym kocem w renifery, który żona kupiła w zeszłe święta, i usiadł tuż przy niej na skraju sofy. Trzymał rękę na jej biodrze, dopóki nie zasnęła.
Wtedy wstał. Nie zamierzał pozwolić, by klauni dopadli jego albo Krystynę. Porwał z kuchni tasak, a kiedy upewnił się, że żona się nie przebudziła, otworzył drzwi, zszedł na dół i ruszył przez miasto.
– Wszystko w porządku, Stefanie? – zapytał pan Jorguś. Akurat układał jabłka w skrzynce przed sklepem. Zauważył nóż w jego ręce, pamiętając więc o tym, jak dziwacznie się ostatnio zachowywał, postanowił nie pytać o nic więcej.
Stefan minął aptekę i zatrzymał się przed wierzbą płaczącą. Nie było pod nią nikogo, nikt też nie chował się wśród jej gałęzi. Zawrócił więc, obszedł warzywniak i stanął przed miejską tablicą ogłoszeń. Teraz pamiętał – to na niej kilka dni temu po raz pierwszy zobaczył ten okropny plakat z klaunem. Wisiał tam dalej.
„Nasz cyrk ma zaszczyt zaprosić Państwa na najwspanialsze widowisko, jakie kiedykolwiek zobaczycie w swoim życiu. Magia i cuda! Tylko dwudziestego ósmego sierpnia na Placu Broniewskiego! Gorąco zachęcamy do zakupu biletów: pięćdziesiąt złotych normalny i trzydzieści złotych ulgowy!” – przeczytał, gapiąc się na poster z narastającym gniewem. Czyli to w ten sposób chcieli przejąć kontrolę nad miastem, teraz nie miał wątpliwości. Zagonią wszystkich do cyrkowego namiotu i wyrżną do nogi. Na dodatek kazali sobie jeszcze zapłacić za zorganizowanie tej masakry.
Wrócił na blokowisko i skierował się ku ogródkom działkowym. Kiedy dotarł na skraj lasu, zawołał:
– Edmundzie?! Jesteś tam?!
Usłyszał szelest za krzakiem dzikiej róży, zza którego wychynął po chwili detektyw. Miał na sobie czarną zapinaną kurtkę. Podniósł palec do ust, dając jasny znak, że musieli zachować ciszę. Przywołał Stefana gestem, a kiedy ten podszedł, wyszeptał:
– Przecież cię ostrzegałem. Nie przestaną, dopóki cię nie dopadną. Musisz być od nich sprytniejszy, musisz być mądrzejszy. – Rozejrzał się uważnie. – Powiem ci, co masz teraz zrobić.
Stefan pozostał przez jakiś czas w zaroślach, a kiedy z nich wyszedł, usłyszał zaskoczony głos:
– Pan Zając? Wszystko dobrze? Szukŏ pan czegoś?
Obrócił się i zobaczył Marcina Szymańskiego. Stał na środku swojego ogródka ze stopą opartą na sztychu szpadla.
– O tak, wszystko „dobrze” – odpowiedział, wkraczając na jego działkę pomiędzy grządkami kapusty i podchodząc do niego. – W takie ciepłe letnie popołudnie jak to? Nie mogłoby być lepiej!
* * *
Kiedy wrócił do mieszkania, Krystyna dalej spała. Szturchnął ją delikatnie, a gdy otworzyła na wpół przytomnie oczy, ostrożnie uniósł jej głowę i podał kolejną tabletkę uspokajającą i szklankę z wodą. Kiedy przełknęła, opuścił ją na poduszkę i patrzył, jak na powrót pogrąża się we śnie.
Znalazł w kuchni jej nakrapiany fartuszek w kolorze fuksji – zdjął go z wieszaka i założył. Był ciasny, ale jakimś sposobem udało mu się dopiąć wszystkie guziki. W chwilę potem usiadł przy toaletce w sypialni Krystyny.
Muszę być od nich sprytniejszy. Muszę być mądrzejszy.
Otworzył pojemniczek z bladozieloną maseczką do twarzy. Zanurzył palce w kosmetyku i rozsmarował go na czole, policzkach i brodzie, po czym sięgnął po cień do powiek i tusz do rzęs, pokrywając nimi skórę wokół oczu. Ominięte przy nakładaniu maseczki usta wymazał karmazynową szminką, dorysowując sobie zawadiacki, zawinięty w kącikach ku górze uśmiech.
Kiedy ucharakteryzował się odpowiednio, założył perukę Krystyny, czerwoną z lokami, i przejrzał się w lustrze, podziwiając swoje dzieło.
Jezu… Jeśli tamci klauni uważali, że są przerażający, to niech poczekają, aż zobaczą mnie: Stefana Straszliwego!
* * *
– Panie i panowie! Chłopcy i dziewczęta! Nasz cyrk ma przyjemność i zaszczyt powitać was na jedynym i niepowtarzalnym widowisku magii i cudów! Weźcie głęboki wdech, bo to, co zobaczycie, wprawi was w osłupienie! Przygotujcie się na niespodzianki i niech was nie zdziwi gęsia skórka, gdyż tego wieczora nie zapomnicie do końca życia!
Zatrąbił klakson, a na cyrkową arenę wjechał z turkotem stary żółty Volkswagen Beetle – poczciwy Garbus. Zatrzymał się na środku, wywołując burzę oklasków, kiedy okazało się, że zmieścił w sobie ośmiu klaunów w najrozmaitszych kostiumach, którzy machali wszystkim energicznie przez opuszczone szyby. Nagle trąbienie ustało, a cyrkowa orkiestra zagrała austriacki Marsz Strzelców Alpejskich. Z widowni podniosły się owacje.
Wtedy też niespodziewanie pojawił się inny klaun – miał kropkowany strój w kolorze fuksji, czerwoną perukę z lokami i wymalowaną na zielono twarz. Niósł cztery iskrzące się zimne ognie, po dwa w każdej ręce. Publiczność przywitała go gwizdami i jeszcze głośniejszymi brawami. Podszedł do Garbusa, uniósł wysoko rozświetlone druciki, prezentując je wszystkim, po czym jednym zdecydowanym ruchem otworzył klapkę wlotu paliwa tuż przy drzwiach pasażera i wepchnął do środka wszystkie sztuczne ognie. Następnie skłonił się elegancko i rozłożył szeroko ramiona, co zgromadzeni na widowni nagrodzili kolejnymi oklaskami. Koniec końców obiecano im przecież magię i cuda.
Autko ruszyło, nie ujechało jednak nawet pięciu metrów, kiedy zbiornik paliwa eksplodował z zagłuszającym orkiestrę hukiem, spowijając samochód w pomarańczowych płomieniach. Toczyło się dalej przed siebie, stając w ogniu coraz bardziej, napędzane zakleszczoną na pedale gazu stopą jednego z błaznów. Wewnątrz, tłocząca się w zamknięciu ósemka klaunów krzyknęła panicznie, kiedy ich gęste peruki i błyszczące kostiumy zaczęły się palić. Jednak nawet wtedy ich wykrzywione w agonii twarze przyciśnięte do tylnej szyby Garbusa przyozdabiały szerokie uśmiechy.
Widownia zerwała się z miejsc, bijąc brawo i skandując. Auto dalej zataczało okręgi na cyrkowej arenie – jedyny w swoim rodzaju ognisty karawan wiózł zastygłe w przerażonych pozach zwłoki. Namiot coraz bardziej wypełniał się dymem.
Niespodziewanie drzwi od strony pasażera otworzyły się i z Garbusa wyleciał jeden z klaunów. Jego ciało gruchnęło o ziemię, a widzowie zobaczyli dopalający się na nim kostium. Dopiero wtedy pojęli, że spektakl, jakkolwiek płomiennie zapowiadany, to jednak nie przewidywał pożaru jako jednej z atrakcji. Dym buchał wyżej z każdą chwilą, a w powietrzu rozszedł się zapach pieczonego mięsa.
Cyrkowy impresario, na czas występu klaunów zajmujący się zwierzętami, wpadł na arenę w swoim cylindrze i krzyczał:
– Pożar! Pożar! Wszyscy na zewnątrz! Na zewnątrz!
Jednemu z cyrkowców udało się wydrzeć z tylnego siedzenia Garbusa. Upadł na kolana, jednak chwilę potem wstał nieporadnie i chwiejąc się na nogach, ruszył w stronę widowni, jakby domagał się aplauzu. Jego twarz zamiast białego pudru pokryta była czernią zwęglonej skóry, a włosy trawił żywy ogień.
Ludzie przepychali się ku wyjściu. Światła zgasły. Osmalony wrak Volkswagena Garbusa stał smutno na środku areny, wypuszczając przez opuszczone szyby kłęby gęstego dymu.
Nikt spośród świadków tych zdarzeń nigdy już nie uśmiechnął się na widok klauna.
* * *
Krystynę obudził dźwięk dzwoniącego telefonu. Nie zamierzała podnosić się z sofy i odbierać, jednak kiedy melodyjka nie ustawała, ostatecznie zwlekła się z kanapy, przeszła do kuchni ospałym krokiem i złapała za aparat.
Ktokolwiek dzwonił, rozłączył się, zanim zdążyła nacisnąć odpowiedni przycisk, jednak zostawił nagraną wiadomość na poczcie głosowej:
„Halo? Pani Krystyno? Mówi doktor Edmund Lupin! Proszę mnie uważnie posłuchać: jest pani w niebezpieczeństwie! Zawiadomiłem już policję! Jeżeli Stefan jest z panią w domu, to proszę wziąć telefon i uciekać! Nic mu nie mówić, po prostu uciekać! Byłem dziś w szpitalu u Marcina Szymańskiego, tego od ogródków działkowych, na pewno pani kojarzy. W każdym razie on kojarzy panią. Ciągle powtarzał pani imię i powiedział, że powinienem panią ostrzec! Został poważnie ranny. Na szczęście jego życiu nic nie zagraża. Powiedział, że to Stefan zaatakował go tasakiem! Nie ma pojęcia dlaczego. Bardzo się o panią martwi. I ja też”.
* * *
Krystynę zdjął strach, który ledwo pozwalał jej oddychać. Zajrzała do pokoiku Stefana. Był pusty, a łóżko wyglądało na nieużywane.
– Stefanie?! – zawołała, przystając przy łazience, jednak nikt jej nie odpowiedział. Nie ośmieliła się wejść do środka.
Poszła do sypialni, żeby wziąć klucze. Była zszokowana, kiedy odkryła, że blat toaletki kleił się cały od maseczki, a wysunięta karmazynowa szminka leżała nie ma swoim miejscu. Zauważyła, że jej peruka zniknęła.
Założyła płaszczyk i wzuła buty. W pośpiechu opuściła mieszkanie i ruszyła schodami w dół. Słońce ledwo co wystawało sponad koron drzew. Mimo to tuż przed blokowiskiem dojrzała trzy zaparkowane policyjne radiowozy z włączonymi kogutami, a kiedy się rozejrzała, spostrzegła, że kilkoro funkcjonariuszy zmierzało w stronę działek.
Odeszła kilka kroków od budynku, nie wiedząc, co się działo. Niemal od razu zatrzymał ją jakiś siwowłosy policjant, który uniesioną ręką nakazał, by się nie ruszała.
– Pani wybaczy, aspirant Grzegorz Zawada. Proszę tędy nie chodzić.
– Szukam swojego męża.
– A pani to…?
– Krystyna Zając. Mój mąż to Stefan Zając.
– Rozumiem. Obawiam się, że nie musi już pani szukać męża. Jest tam. Doszło do… Doszło do zdarzenia.
– Gdzie jest? Co tu się wyprawia?
Funkcjonariusz wskazał w kierunku ogródków działkowych. W oddali, na drugim ich końcu tuż przy lesie, stał klaun. Miał bladozieloną twarz, czerwone i kręcone włosy, wyraziście pomalowane usta i nosił kropkowany fartuszek w kolorze fuksji należący do Krystyny. Otaczało go czterech policjantów w kamizelkach odblaskowych, jednak na nim najwyraźniej nie robiło to wrażenia – uniósł jedynie dzierżony w dłoni kuchenny tasak i zaczął nim wymachiwać we wszystkie strony.
– Wezwał nas zarządca – mówił dalej aspirant. – Najemcy skarżyli się na zatkany odpływ. Kiedy podniósł właz, okazało się, że na dnie studzienki leży ciało. Podejrzewamy, że to mężczyzna, którego zaginięcie zgłoszono niedawno.
– Majki… – szepnęła Krystyna.
– Prowadziliśmy czynności, kiedy pojawił się pani mąż. Był na tyle uprzejmy, że się nam przedstawił, po czym niejako z dumą obwieścił, że to on stoi za wczorajszym pożarem w cyrku. Pożarem, w którym zginęło ośmiu artystów, a kilkoro widzów zostało poturbowanych w trakcie ewakuacji.
– Krysiu! – Niespodziewanie doleciało ją wołanie męża. – Krysiu, czy to ty?!
Spróbowała podejść bliżej, jednak policjant zagrodził jej drogę.
– Stefanie! – odkrzyknęła. – Coś ty narobił?!
– Powinnaś być dumna! Uchroniłem cię przed kosmitami! Moglibyśmy już nie żyć, gdybym nie pozbył się tych klaunów!
– Stefanie! Rzuć ten nóż!
– Ale, Krysiu, spójrz! Ich jest tu więcej! Muszę zlikwidować wszystkich!
– Stefanie, na miłość Boską…!
Jeden z policjantów okrążył go, licząc na to, że jeśli zajdzie szaleńca od tyłu, to uda mu się go obezwładnić. Jednak Stefan zauważył jego manewr – zamachnął się, po czym uniósł tasak wysoko nad głowę.
Padł strzał. Tylko jeden. Tasak wypadł Stefanowi z ręki, a on sam runął ciężko na ziemię. Błazen pośród kapusty. Krystyna osunęła się na kolana, kwiląc gardłowo jak zranione zwierzę.
– Wezwiemy pogotowie – powiedział aspirant, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Może nie został ciężko postrzelony.
– Pan nie rozumie – załkała. – Mój Stefan umarł już dawno temu.
* * *
Krystyna przez długi czas korzystała z pomocy psychologicznej. W końcu zgodziła się na trzymiesięczny wyjazd do ośrodka pośród świętokrzyskich lasów, daleko od Leszczyn, gdzie miała odbyć rekonwalescencję.
Chłonęła tam ostatnie promienie letniego słońca, czytała dużo książek – zwłaszcza takich o aniołach i docenianiu życia – i słuchała śpiewu ptaków, aż w końcu wyzdrowiała.
Wiele się nauczyła o różnych zaburzeniach psychicznych i pomału zaczynała rozumieć, co spowodowało urojenia Stefana. Wciąż jednak nie potrafiła odgonić od siebie myśli, że jednak mógł mieć rację i naprawdę padł ofiarą prześladującego go klauna.
Uznała, że będzie lepiej, jeśli po prostu usiądzie na werandzie, jedząc przygotowaną na śniadanie jajecznicę, i uda, że nie widzi postaci stojącej naprzeciw w lesie za ogrodzeniem. Postaci z wymalowaną na biało twarzą i błyszczącymi oczami nad szyderczym uśmiechem.
Przełożył Przemysław Duda
Graham Masterton to zarówno popularny autor horrorów, jak i płodny twórca thrillerów, powieści katastroficznych i historycznych, a także uznanych na świecie poradników seksualnych. W wieku 17 lat został dziennikarzem w lokalnej gazecie, a wieku 24 lat – redaktorem magazynu Penthouse. Jego pierwsza powieść, „Manitou”, doczekała się filmowej adaptacji z Tonym Curtisem w roli głównej, a trzy opowiadania sfilmowano w serialu TV The Hunger stworzonym przez Tony’ego Scotta. Dwadzieścia lat temu Graham podjął się napisania kryminału „Białe kości”, z akcją osadzoną w Irlandii, stały się e-bookowym fenomenem, sprzedając 100 tysiecy kopii w miesiąc. Najnowsza powieść z bestsellerowej serii o naczelniczce Katie Maguire to „Do ostatniej kropli krwi”.
W 2019 roku Graham otrzymał nagrodę za całokształt twórczości od Horror Writers Association. Rokrocznie we Francji przyznawane jest Le Prix Graham Masterton dla najlepszych horrorów, w Polsce zaś Nagroda Grahama Mastertona „W Więzieniu Pisane” trafia do twórców opowiadań osadzonych w zakładach karnych. Aktualnie Graham pracuje nad nowymi książkami z gatunku horroru i kryminału. Odwiedźcie go na www.grahammasterton.co.uk.
Jest psychologiem z wieloletnim stażem i doświadczeniem, obecnie mieszka w Nysie i pracuje w zawodzie, pomagając interwencyjnie w placówkach opiekuńczo-wychowawczych, a także w przedszkolach. Niesienie ludziom pomocy, szczególnie dzieciom i nastolatkom, którzy są ofiarami poczynań dorosłych, daje mnóstwo satysfakcji, chociaż ze względu na sposób działania polskiego systemu pomocowego często spotyka się z wieloma trudnymi emocjonalnie sytuacjami. Pisanie daje możliwość „przekraczania” pewnych granic, również tych, które są tabu, dlatego ma nadzieję, że przyniesie ono ludziom coś więcej aniżeli rozrywkę. Szlifowanie warsztatu pisarskiego pod skrzydłami Grahama Mastertona traktuje jako motywację i wielki zaszczyt, i chciałaby z tych lekcji wyciągnąć jak najwięcej, aby móc to wszystko, czego się nauczy, rozsyłać dalej w świat. Wspólnie z Grahamem pracują nad kolejnymi projektami, z których niektóre doczekały się już publikacji. Zanim poznała Grahama, nie myślała, aby pisać zawodowo, chociaż ma w swoim dorobku artykuły naukowe dotyczące samooceny młodzieży niedostosowanej społecznie i zagrożonej tym zjawiskiem. Chciałaby, aby jej chęć niesienia pomocy znalazła się w połowie drogi z zapałem pisarskim.
[1]