Łabędzie. Tom I i II - Jacek Dehnel - ebook

Łabędzie. Tom I i II ebook

Jacek Dehnel

3,3

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Zaskakująca i porywająca książka Jacka Dehnela.

Brazylijscy dyplomaci przemycający tony złota, luksus bijący po oczach w peerelowskiej szarzyźnie, wielki proces i wieloletnie wyroki więzienia. Reportaż, saga rodzinna i historia niezwykłego serwisu.

W Łabędziach Jacek Dehnel rozsadza wszelkie gatunkowe ograniczenia i szufladki. Jego nowe dzieło, składające się z dwóch uzupełniających się części, można czytać jako rasowy reportaż true crime, historię rodziny, powieść sensacyjną albo esej o pamięci – prywatnej, publicznej i wreszcie sekretnej, ukrytej w aktach IPN-u.

Peerelowska prasa opisywała ich w latach 70. jako „gang złotogłowych” – zuchwałą szajkę, która przemycała złoto, dolary i dzieła sztuki. Zachodnie samochody, biżuteria, futra, noce upływające na hazardzie i skrytki pełne złotych sztabek rozpalały wyobraźnię obywateli Polski Ludowej. Do dziś tę uproszczoną i propagandową wersję można znaleźć w popularnych artykułach i książkach typu „wielkie afery PRL-u”. Tak się jednak składa, że skazany w pokazowym procesie Witold Mętlewicz był krewnym pisarza, który teraz postanowił dokładniej przyjrzeć się tej historii.

Dehnel odtwarza dzieje zamożnego warszawskiego rodu Mętlewiczów, a jednocześnie odkrywa liczne sekrety i konfrontuje się z przemilczeniami i lukami. Przed naszymi oczami przewija się cała plejada barwnych postaci, babek i dziadków, ciotek i wujków, a każdy z nich odgrywa tu istotną rolę. Tak powstaje potężna rodzinna saga, rozpisana na ponad sto lat, od czasów przedwojennych do współczesności – a także szeroka i zaskakująca nieraz panorama społeczeństwa Polski Ludowej.

Łabędzie to wreszcie opowieść o samym pisarzu, wyjątkowa w polskiej literaturze autofikcja. Dehnel w wielu miejscach odważnie odsłania samego siebie, tworzy swoisty dziennik pisania, w którym jest miejsce na prawdę i zmyślenia, na fakty i prowokację. Ale też na pasjonującą opowieść o najsłynniejszym serwisie w dziejach porcelany – miśnieńskich „Łabędziach”, stworzonych na polecenie hrabiego von Brühla.

Tomy I i II Łabędzi mieszczą się w jednym woluminie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1187

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (8 ocen)
2
2
1
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Voncohn

Z braku laku…

Ach, miłość własna to potężny motor twórczości. Dzięki Bogu nie musi dotyczyć lektury. Książka, która Dehnel chciał napisać, niekoniecznie będzie książką, którą ktokolwiek będzie chciał przebrnąć. Choć, na upartego, jak widac - można.
11
mbear72

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo interesujaca ksiazka, duzo szczegolow dotyczacych porcelany o ktorych nie wiedxialem. Pozatym wszystko przedstawione konkretnie na zimno, badawczo pomimo ze autor pisal o swoich krewnych. Polecam
00
espequer

Dobrze spędzony czas

Zawiłe losy dalszej rodziny autora, kolekcjonerów sztuki z legendarnym serwisem stołowym w tle. Nigdy nie przypuszczałem, że tak pochłonie mnie książka o porcelanie. Tylko to nie jest powieść, bardziej non-fiction. Zaczytywałem się.
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Ze­spół re­dak­cyjno-ko­rek­tor­ski: MAG­DA­LENA GRZE­BAŁ­KOW­SKA, EWA SMOL, WOJ­CIECH ADAM­SKI, ŁU­KASZ POD­GÓRNI, MA­RIA ROLA, MI­CHAŁ KO­WAL, ANNA DO­BOSZ
Pro­jekt okładki i opra­co­wa­nie gra­ficzne: KIRA PIE­TREK
Na okładce wy­ko­rzy­stano re­pro­duk­cję ob­razu Ła­będź Hilmy af Klint. Fot. Hà Fran­khau­ser (c) Alamy Stock Photo
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ja­cek Deh­nel © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023 Pio­senka o por­ce­la­nie by Cze­sław Mi­łosz. Co­py­ri­ght © 1947, Cze­slaw Mi­losz, used by per­mis­sion of The Wy­lie Agency (UK) Li­mi­ted.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07895-2
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

CZĘŚĆ I

ROD­ZINA BOBO­LICH

.

PRACA PI­SA­RZA IKIE­RU­NEK ZWIE­DZA­NIA

Żeby opo­wie­dzieć dłu­gie i za­wiłe hi­sto­rie, trzeba za­czy­nać z wielu miejsc i z du­żym wy­prze­dze­niem, nie­kiedy całe lata, de­kady, a bywa, że i setki lat wcze­śniej. Za­nim więc doj­dziemy do tego, co eks­cy­tu­jące i ta­blo­idowe, do prze­mytu, ton złota, czer­wo­no­ar­mi­stów plą­dru­ją­cych pa­łac i bra­zy­lij­skich dy­plo­ma­tów prze­kra­cza­ją­cych gra­nice z ła­dun­kami szmu­glu, trzeba opo­wie­dzieć hi­sto­rię dwóch ro­dzin: Bo­bo­lich i Mę­tle­wi­czów[1*], oraz pew­nej ka­mie­nicy w Śród­mie­ściu War­szawy, która je na za­wsze po­łą­czyła. A jakby tego było mało, w książce po­ja­wią się jesz­cze pe­wien chciwy mi­ni­ster, dwaj Au­gu­sto­wie z dy­na­stii sa­skiej i nie­zwy­kły ser­wis, który, roz­pro­szony, jest dziś obiek­tem po­żą­da­nia każ­dego ko­lek­cjo­nera por­ce­lany. Przy­go­tuj­cie się na wę­drówkę długą i za­wiłą.

ZIMNA ZOŚKA

Na spo­tka­niach z czy­tel­ni­kami wy­gląda to tak: za­py­tany o to, co wy­nio­słem z domu, mó­wię, że po­cho­dzę z dwóch zu­peł­nie róż­nych ro­dzin. Ta od strony ojca była pa­triar­chalna, rzą­dzili w niej męż­czyźni: ka­pi­ta­no­wie, dy­rek­to­ro­wie, le­ka­rze, przed­się­biorcy, do tego mieli „żony przy mężu”, dzie­ciom zaś wy­da­wano tam roz­kazy; ro­dzina matki była na­to­miast ma­triar­chalna, z sil­nym za­cię­ciem ar­ty­stycz­nym, pełna sil­nych ko­biet i nieco przy­bla­kłych męż­czyzn, a z dziećmi ne­go­cjo­wano po part­ner­sku. Po­tem mó­wię, że dzie­ciom z oczy­wi­stych przy­czyn bar­dziej po­doba się druga wer­sja, co spo­tyka się ze zro­zu­mie­niem. Do­daję jesz­cze, że moi ro­dzice mieli zu­peł­nie inne prze­ko­na­nia na te­mat tego, jak na­leży nas wy­cho­wy­wać, i ze zde­rze­nia tych dwóch sys­te­mów, pa­triar­chal­nego z ma­triar­chal­nym, nie mo­gło wyjść nic do­brego. Co spo­tyka się ze śmie­chem, bo ma się z nim spo­tkać, i prze­cho­dzimy do na­stęp­nego py­ta­nia.

Wszystko to jest prawdą i nie­prawdą za­ra­zem. Prawdą, bo w ogól­nym za­ry­sie tak to wy­glą­dało, ale w ludz­kich ukła­dach, i to tak zło­żo­nych jak wie­lo­po­ko­le­niowe, wie­lo­dzietne ro­dziny, są moż­liwe pewne pra­wi­dło­wo­ści, ale nie ide­alne sy­me­trie.

Klu­czowy jest tu pew­nie ja­kiś pod­sta­wowy łącz­nik, naj­bliż­sze osoby, zna­jome wnę­trza. W domu dziad­ków od strony matki, w Oli­wie, prze­miesz­ka­łem pierw­szych sześć lat ży­cia, a po­tem spę­dza­łem każdy week­end i wa­ka­cje; na­słu­cha­łem się w nim tylu hi­sto­rii babci Lali, że po­tem, gdy do­ro­słem, na­pi­sa­łem z nich całą po­wieść. W jej oliw­skim miesz­ka­niu, z jed­nym po­ko­jem sło­necz­nym, dru­gim cie­ni­stym, od ogrodu, peł­nym ksią­żek i róż­no­barw­nych szkla­nych wa­zo­nów, w wiecz­nym cha­osie, czu­łem się bar­dziej u sie­bie niż we wła­snym (acz dzie­lo­nym z bra­tem) po­koju na dzie­sią­tym pię­trze bloku z wiel­kiej płyty.

Bab­cia Zo­fia, ka­pi­tań­ska wdowa, miesz­kała na­to­miast w Gdyni. Jeź­dzi­li­śmy tam parę razy do roku: na jedne i dru­gie święta, na jej imie­niny, 15 maja. Trzech zim­nych ogrod­ni­ków, Pan­kracy, Ser­wacy i Bo­ni­facy, a po­tem zimna Zośka. Dwa po­koje, jak w Oli­wie, ale te wy­glą­dały jak sce­no­gra­fie: je­śli coś gdzieś stało, to wia­domo było, że za pół roku bę­dzie stało do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu. Przed­po­kój, z niego wej­ście do po­koju, szafa na wy­soki po­łysk, ni­ska ko­moda, na niej mo­siężne pu­de­łeczko i wa­zon z pla­kietką, który dzia­dek do­stał chyba na ko­niec służby w ma­ry­narce, na sza­fie waza Ro­sen­thala, stół, krze­sła o mio­do­wym po­ły­sku, wej­ście do ku­chenki. Stary dy­wan mo­dli­tewny, „od ro­dziny z Wied­nia”. Na końcu przed­po­koju po­kój drugi i więk­szy (po dro­dze mi­jało się małą ła­zienkę z ka­flami w nie­re­gu­lar­nie rzu­cone kwiatki): po le­wej stro­nie bi­blio­teczka; na wprost ni­ski bu­fet, na któ­rym stała lampa z ja­poń­skiej wazy (sie­dzący rzę­dami sa­mu­ra­jo­wie o bar­dzo sro­gich mi­nach); obok ko­lek­cja sre­ber; nad nimi ma­ry­ni­styczny pej­zaż; pod oknem łóżko z kapą z kre­mo­wego ak­sa­mitu; wy­żej wielki sztych z matką ba­wiącą się z dziec­kiem, przy­wie­ziony przez dziadka z któ­re­goś rejsu do An­glii; stół; te­le­wi­zor; wą­ska me­blo­ścianka; ka­napa. Na stole za­wsze ta sama szar­lotka, po­sy­pana ob­fi­cie cu­krem pu­drem, jak za­orane i ośnie­żone pole. Smaczna. Mam wra­że­nie, że przez całe ży­cie ni­gdy nie ja­dłem u babci nic in­nego, na­wet kromki chleba z ma­słem – za­wsze ta sama spraw­dzona szar­lotka na tych sa­mych ta­le­rzy­kach. I my, od­bici w wy­po­le­ro­wa­nych sre­brach. One były w ogóle strasz­nie ważne, to było wi­dać (cza­sem bab­cia mó­wiła ojcu, żeby „dziś aku­rat jej nie od­wie­dzał, bo przy­cho­dzi pani do czysz­cze­nia sre­ber”). Przed laty ku­po­wali je z dziad­kiem jako lo­katę ka­pi­tału, a chyba i wy­znacz­nik pre­stiżu z zu­peł­nie in­nej epoki, gdzieś z wy­bu­do­wa­nej za car­skich cza­sów war­szaw­skiej ka­mie­nicy przy Wil­czej 8, gdzie spę­dziła dzie­ciń­stwo. A poza wszyst­kim do­świad­cze­nie tego po­ko­le­nia, że do­brze mieć coś, co spa­kuje się szybko, kiedy lecą bomby: złote świnki, bi­żu­te­rię i sre­bra. Więc stały tam, ku­pione w trój­miej­skich de­sach, z pun­cami nie­miec­kich złot­ni­ków, z mo­no­gra­mami i her­bami nie­miec­kich ro­dzin, które jed­nak nie zdą­żyły ich szybko spa­ko­wać, kiedy le­ciały bomby.

Ko­ści­sta i ko­styczna. Z ostrym pro­fi­lem In­dia­nina. Wy­soka, nie­mal do śmierci na­wet po domu cho­dząca w bu­tach na ob­ca­sach, wyż­sza o na­pu­szoną fry­zurę: gę­ste szpa­ko­wate loki. Kiedy te­raz, tyle lat po na­pi­sa­niu Lali, zda­rza mi się mó­wić o babci Zo­fii, za­wsze do­daję: „Ale nie ta z Lali, sym­pa­tyczna, tylko ta druga, nie­sym­pa­tyczna”.

Po­dobno to ata­wi­styczna pra­wi­dło­wość, że bab­cie zwy­kle bar­dziej ko­chają dzieci có­rek niż dzieci sy­nów, bo te pierw­sze są na pewno krwią z krwi, ko­ścią z ko­ści, w przy­padku tych dru­gich nie ma ta­kiej gwa­ran­cji. Nie wiem, może, tak czy owak bab­cia Zo­fia miała „swoje wnuki” i nie by­li­śmy nimi my, tylko te od strony córki. Nie pa­mię­tam u niej żad­nej ser­decz­no­ści, żad­nego czu­łego ge­stu czy słowa, tylko same ogól­ni­kowe frazy, jakby re­cy­to­wała sce­na­riusz, co w su­mie ma ja­kiś sens: re­cy­ta­cja sce­na­riu­sza w nie­zmien­nych sce­no­gra­fiach. Z dziećmi zresztą tam za­nadto nie roz­ma­wiano, ra­czej wy­sy­łano je do dru­giego po­koju, da­wano im szar­lotkę i to­le­ro­wano ich obec­ność.

Zo­fia i Ja­cek Deh­ne­lo­wie, lata 70.

Na­wet kiedy po­ja­wiała się u nas, na Mo­re­nie, przy­wie­ziona i od­wie­ziona przez ojca, raz od wiel­kiego dzwonu, na Wi­gi­lię albo z oka­zji pierw­szej ko­mu­nii, za­wsze była lekko ura­żona, jakby miała wo­kół sie­bie bu­for od­dzie­la­jący ją od wszyst­kich lu­dzi sie­dzą­cych wo­kół stołu. Nie lu­biła mo­jej matki, z wza­jem­no­ścią, nie lu­biła się z mo­imi dru­gimi dziad­kami, było to oczy­wi­ste na­wet dla nas, kil­ku­let­nich, choć wszy­scy za­cho­wy­wali wła­ściwe formy – cóż, raz do roku, więc nie wy­ma­gało to szcze­gól­nego wy­siłku. Po­tem prze­stała przy­jeż­dżać na­wet na Wi­gi­lię, „spę­dzała ją ze swo­imi”. Czyli zmar­łymi.

Do­piero wiele lat póź­niej zro­zu­mia­łem, że była jak in­dyj­ska wdowa, która od­cho­dzi ra­zem z mę­żem. We­szła do świata umar­łych, jej dom był gro­bow­cem, w któ­rym cze­kała na swoją śmierć.

MIG­DAŁ NA PLACKU

Dzia­dek był ni­ski, łysy, lu­biany przez wszyst­kich. Z uwagi na róż­nicę w roz­mia­rach ma­wiano o nich: „mig­dał na placku”, a także „jak Deh­nel idzie chod­ni­kiem, a Deh­ne­lowa rynsz­to­kiem, to są pra­wie równi”. Zmarł, kiedy mia­łem nie­całe cztery lata, więc pra­wie go nie pa­mię­tam, ale nie spo­tka­łem ni­kogo, kto miałby o nim złe zda­nie. Mój oj­ciec do dziś wspo­mina, że kiedy szło się z nim uli­cami Gdyni, pan ka­pi­tan nie­ustan­nie się ko­muś od­kła­niał, znało go całe mia­sto. Matka za to wspo­mina, że kiedy spo­tkała go po raz pierw­szy, opo­wia­dał jej o fil­mie por­no­gra­ficz­nym, który wi­dział w ja­kimś por­to­wym mie­ście na Za­cho­dzie: o Kró­lew­nie Śnieżce i sied­miu kra­sno­lud­kach.

Nie znam mia­sta mo­jego ojca. Nie znam, bo ni­gdy go nie lu­bi­łem, pew­nie tro­chę przez zimną Zośkę, a tro­chę przez per­spek­tywę dziecka: molo w So­po­cie, park w Oli­wie, go­tyc­kie ko­ścioły Gdań­ska w tym wieku za­chwy­cają bar­dziej niż ar­chi­tek­tura mo­der­ni­zmu, domy sty­li­zo­wane na trans­atlan­tyki z oknami jak bu­laje. Moja przy­ja­ciółka z Kra­kowa ogrom­nie chciała zo­ba­czyć Gdy­nię przy oka­zji jed­nej ze swo­ich wi­zyt, oj­ciec ka­zał mi za­pro­wa­dzić ją na Świę­to­jań­ską. „To gdzie jest ta naj­pięk­niej­sza ulica?” – za­py­tała. „No tu. Tu­taj”. Po­pa­trzyła, mru­gnęła i od­parła ostroż­nie: „Aha”. Cia­sno zro­śnięte z mo­rzem, ze stocz­nią, z ma­ry­narką, mia­sto wy­glą­dało szcze­gól­nie i od­bi­jało róż­no­rodne hie­rar­chie mor­skie: w jego skle­pach wi­dać było wię­cej niż gdzie in­dziej re­klam Bal­tony z ma­sze­ru­ją­cym dziar­sko ma­ry­na­rzem, pe­weksy były tam chyba też gę­ściej roz­siane, a ci, któ­rzy za­ra­biali w de­wi­zach na da­le­kich rej­sach, oraz ich pe­ne­lopy żyli na po­zio­mie nie­osią­gal­nym dla pe­ere­low­skiej śred­niawki.

Bab­cia Zo­sia, nie­gdy­siej­sza zde­cy­do­wa­nie lą­dowa pa­nienka z War­szawy, była za­tem pa­nią ka­pi­ta­nową i sta­rała się być bar­dziej pa­pie­ska od pa­pieża: spo­ty­kała się z in­nymi pa­niami ka­pi­ta­no­wymi i pa­nami ka­pi­ta­nami, gry­wali w bry­dża do rana, aż po­wie­trze było gę­ste od dymu (pa­liła car­meny, nie wiem, co pa­lili po­zo­stali). A po­tem, jak przy­szło co do czego, na­wet le­żeli koło sie­bie na oksyw­skim cmen­ta­rzu, za­ło­żo­nym wy­soko i scho­dzą­cym w dół la­stry­ko­wymi ta­ra­sami, z luk­su­so­wym wi­do­kiem na mo­rze – tu ka­pi­tan taki, tam inny (wdowa Deh­ne­lowa sia­dy­wała na są­sied­niej pły­cie, już za­wczasu na­szy­ko­wa­nej, a kiedy ktoś pa­trzył na nią z obu­rze­niem, mó­wiła uspo­ka­ja­jąco: „Zna­jomy pu­sto­stan”).

Kiedy kil­ka­na­ście lat temu ku­po­wa­li­śmy z Pio­trem na­sze war­szaw­skie miesz­ka­nie, obej­rze­li­śmy w in­ter­ne­cie tych miesz­kań kil­ka­set, na żywo – kil­ka­na­ście, może dwa­dzie­ścia. I od razu wie­dzia­łem, że to wła­śnie to. Od pierw­szego klik­nię­cia, od prze­stą­pie­nia progu. Miało oczy­wi­ście wiele za­let, ale i inne miały prze­cież swoje za­lety; tu cho­dziło o coś wię­cej. I po dwóch czy trzech la­tach oka­zało się, o co. Na­sza osiem­dzie­się­cio­let­nia są­siadka za­py­tała mnie znie­nacka: „Pan to ma ta­kie rzad­kie na­zwi­sko... i od­kąd pana po­zna­łam, cały czas mam wra­że­nie, że skądś je znam. Czy u pana w ro­dzi­nie nikt nie pły­wał?”. Pły­wał, dzia­dek. „No pro­szę, bo wie pan, ja w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych dużo po­dró­żo­wa­łam na frach­tow­cach, można było wy­ku­pić ta­kie nie­dro­gie ka­biny i tak ka­wał świata zjeź­dzi­łam. W cza­sie jed­nego z tych rej­sów po­zna­łam wła­śnie ka­pi­tana Deh­nela. I zga­da­łam się z nim, że miesz­kał w tej sa­mej ka­mie­nicy co my”.

Nikt o tym nie wie­dział. Ani ja, ani nikt z ro­dziny. Wie­dzie­li­śmy, ow­szem, że mój pra­dzia­dek, który wcze­śnie owdo­wiał i wziął po­now­nie ślub, nie miał głowy do opieki nad sy­nami z pierw­szego mał­żeń­stwa: wła­śnie skoń­czyła się pierw­sza wojna świa­towa, Pol­ska od­zy­skała nie­pod­le­głość, a on za­kła­dał ko­lejne szpi­tale, był ich dy­rek­to­rem, po­tem po­słem... sy­nów wy­sy­łał za­tem na stan­cje. Na­sza ka­mie­nica była ka­mie­nicą na­uczy­ciel­ską, miesz­ka­nia były – za­nim je po woj­nie po­dzie­lono – ob­szerne, miały pod sto czter­dzie­ści me­trów kwa­dra­to­wych i na stan­cje nada­wały się w sam raz. To­też mały Ja­cek tam wła­śnie spę­dził czas ja­kiś – do­póki go z tej szkoły nie wy­rzu­cono, o czym ro­dzinna opo­wieść aku­rat prze­trwała. Ot, po­sta­wiono go za coś do kąta, nu­dził się, więc za­czął ło­po­tać wielką mapą świata; na py­ta­nie: „Deh­nel, co ty ro­bisz?”, od­po­wie­dział: „Trzę­sie­nie ziemi”, za co wy­le­ciał z sali. A że w jej drzwiach był klucz, po­sta­no­wił nie usta­wać w pso­tach i nie ba­cząc na kon­se­kwen­cje, klasę za­mknął, a klucz wy­rzu­cił do to­a­lety.

Mi­nę­li­śmy się z nim w cza­sie, ale nie w miej­scu. Wcho­dząc do tej ka­mie­nicy po raz pierw­szy, nie wie­dzia­łem, że miesz­kał tu przez lat kilka mój bli­ski (i psotny nie­gdyś) zmarły. Można od ro­dziny ucie­kać, a ona i tak do­pad­nie nas zza wę­gła w naj­mniej spo­dzie­wa­nym mo­men­cie.

VIR­TUTI ZNA­CZY „MĘ­STWU”

Oprócz tego, że był psot­ni­kiem, był i bo­ha­te­rem. Obaj moi dziad­ko­wie i obie bab­cie byli w tym czy w in­nym sen­sie bo­ha­te­rami, ta­kie czasy, ale on miał to po­twier­dzone urzę­dowo, Or­de­rem Vir­tuti Mi­li­tari. Wła­ści­wie dwoma, bo je­den do­stał od rządu lon­dyń­skiego, a drugi już w Pol­sce, kiedy pe­ere­low­skie wła­dze po­sta­no­wiły go jed­nak od­zna­czyć – mimo że wcze­śniej wy­rzu­ciły go z ma­ry­narki z wil­czym bi­le­tem, a kilku jego naj­bliż­szych ko­le­gów za­mor­do­wały w wię­zie­niach.

To, że był bo­ha­te­rem, cza­sem się przy­da­wało – jak wtedy, kiedy w oflagu II C Wol­den­berg po­pro­szono ad­mi­rała Unruga, do­wódcę Floty, żeby ukró­cił żarty swo­jego pod­wład­nego, po­rucz­nika Jacka Deh­nela. Po­szło o to, że dzia­dek z ko­le­gami zmon­to­wał ki­ne­ograf, czyli na­miastkę kina, z na­pi­sem „TYLKO DLA DO­RO­SŁYCH” – zu­peł­nie jakby w obo­zie sie­działy dzieci – a chęt­nym, któ­rzy wnie­śli sto­sowną opłatę w la­ger­mar­kach, uka­zy­wały się ko­lejno na­pisy: „Da­łeś się na­brać”, na­stęp­nie „Nie wy­ga­daj się przed in­nymi”, wresz­cie „Cały do­chód dla wdów i sie­rot wo­jen­nych”. Ofi­ce­ro­wie nie przy­zna­wali się, że z nich za­żar­to­wano, i tak przed wi­zje­rami ma­szynki prze­szedł pra­wie cały oflag. Ktoś mu­siał jed­nak po­czuć się ura­żony, stąd skarga, którą ad­mi­rał skwi­to­wał sło­wami: „Bo­ha­te­rowi wszak­żeż zwra­cać uwagi nie będę”.

Vir­tuti do­stał za bra­wu­rową obronę Wy­brzeża w 1939 roku (kiedy przy­po­mi­nam so­bie jego szkolne wy­czyny, my­ślę so­bie, że na­sze po­wody za­równo do chwały, jak i nie­sławy mają za­wsze wspólny ko­rzeń), po­tem zresztą po­nad pięć lat ży­cia od­sie­dział w obo­zie i nie­wiele mógł zwo­jo­wać. Naj­pierw jako za­stępca do­wódcy kie­ro­wał obroną prze­ciw­lot­ni­czą na „Ma­zu­rze”, co brzmi rze­czowo i su­cho, ale po­le­gało mniej wię­cej na tym, że tkwił w mo­rzu na przy­cu­mo­wa­nym do mola ka­wale stali, w który prały bomby i po­ci­ski. Gdy zo­ba­czył, że je­den z ka­ra­bi­nów się za­ciął, ode­pchnął ob­słu­gu­ją­cego broń ma­ry­na­rza, od­blo­ko­wał me­cha­nizm i strze­lał do­póty, do­póki było komu po­da­wać ta­śmy; po­tem, ci­śnięty na rufę wy­bu­chem bomby, prze­rzu­cił się na działo i wal­czył do końca, zmy­wany fa­lami z to­ną­cego okrętu. Wy­do­stał się na brzeg wpław, prze­nie­siono go na Hel, tam był za­stępcą do­wódcy ba­te­rii prze­ciw­lot­ni­czej. Też brzmi su­cho. Ale wtedy ozna­czało to, że ze­strze­lił cztery sa­mo­loty; je­den, sztu­kas, tra­fiony w bombę, ro­ze­rwał się w po­wie­trzu, inny spadł na ła­chę, pra­wie nie­tknięty. Po­szli na zwiad, zna­leźli za­bi­tych lot­ni­ków. Pod sie­dze­niem pi­lota le­żała ta­bliczka cze­ko­lady i ko­niak. „Cze­ko­ladę od­da­łem ma­ry­na­rzom – mó­wił – a ko­niak wy­pi­li­śmy sami”.

My­ślę o tym chło­paku w mun­du­rze. Ma­łym, kor­pu­lent­nym fa­ce­cie, uro­dzo­nym ka­wa­la­rzu, który z ła­two­ścią zjed­ny­wał so­bie lu­dzi, który lu­bił się ba­wić i pić, i był jak cała ofi­cer­ska II Rzecz­po­spo­lita, z jej wa­dami i za­le­tami. Dwa razy ze­słano go kar­nie do Flo­tylli Piń­skiej[1] – raz za to, że jak przy­znał się wła­snemu sy­nowi, ude­rzył po­li­cjanta na służ­bie, a za co po raz drugi, to na­wet sy­nowi nie chciał się przy­znać. Kiedy po ka­pi­tu­la­cji ktoś z ro­dziny – czy nie jego na­rze­czona i przy­szła żona Zo­sia? – po­je­chał za­brać rze­czy z jego gdyń­skiej gar­so­niery, por­tier po­wie­dział z uśmie­chem: „Eee, pro­szę pani, tu­taj już tyle pa­nien­ków było, wszyst­kie mó­wiły, że z ro­dziny, tam już nic nie zo­stało”. Ostat­niego dnia po­koju nie zdą­żył na ślub ko­legi, do­tarł do­piero na we­sele. „Zło­ży­łem ży­cze­nia no­wo­żeń­com – czy­tam w jego wspo­mnie­niach – al­ko­holu już w Gdyni nie po­da­wano, udało mi się jed­nak prze­ko­nać zna­jo­mego kel­nera i przy­niósł nam w ma­szynce do kawy jedną bu­telkę”. I my­ślę o tej bu­telce parę ty­go­dni póź­niej wy­cią­gnię­tej spod fo­tela za­bi­tego lot­nika, nie­tknię­tej.

Ale przede wszyst­kim my­ślę o tym in­nym bo­ha­ter­stwie, tym, za które me­dalu nie do­stał i któ­rym się nie chwa­lił, bo nie pa­so­wało do wzor­ców. I na­dal nie pa­suje. Dwu­dzie­stego pią­tego wrze­śnia Hel na­dal się bro­nił, co zna­czy, że bro­niło się woj­sko, a cy­wile sie­dzieli w do­mach bom­bar­do­wa­nych przez nie­miec­kie sa­mo­loty; w końcu grupa miesz­kań­ców Cha­łup wy­wie­siła na za­bu­do­wa­niach białe flagi. Kiedy we wsi po­ja­wił się po­rucz­nik Deh­nel i za­żą­dał ich zdję­cia, miej­scowi go roz­bro­ili i od­mó­wili wy­ko­na­nia roz­kazu.

Ten epi­zod po­ja­wił się we wspo­mnie­niach ja­kie­goś ofi­cera opu­bli­ko­wa­nych w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych; dzia­dek do­bi­jał wieku eme­ry­tal­nego, a mój tata był mło­dym chło­pa­kiem, który całe ży­cie wy­ra­stał w kul­cie woj­sko­wej sławy swo­jego ojca. I po­czuł się zdra­dzony – że oto ten wielki bo­ha­ter, ofi­cer Ma­ry­narki Wo­jen­nej RP, dał się roz­broić gru­pie ka­szub­skich cy­wi­lów. Ho­nor mun­duru, ho­nor ofi­cera, sąd wo­jenny, roz­strze­la­nie na miej­scu, pa­cy­fi­ka­cja wsi, te sprawy. „Jak to moż­liwe, że się pod­da­łeś? Prze­cież mia­łeś broń, mo­głeś strze­lać!” Na co dzia­dek od­po­wie­dział: „No może bym i strze­lał, ale to były głów­nie ko­biety. Wy­co­fa­łem się do ba­te­rii, wy­sła­łem do wsi żan­dar­mów i flagi zdjęto”.

Nie cho­dzi o to, że jak w dow­ci­pie o Le­ni­nie „mógł dźgnąć”. Cho­dzi o to, z czym się w tej chwili mie­rzył. Był sy­nem woj­sko­wego le­ka­rza, le­gio­ni­sty; miał nie­spełna dwa­dzie­ścia osiem lat, z któ­rych po­łowę spę­dził w mun­du­rze: ukoń­czył kor­pus ka­de­tów, po­tem szkołę pod­cho­rą­żych i po­zo­stał już w ma­ry­narce. Przez te wszyst­kie lata kła­dziono mu do głowy, że ofi­ce­rowi w ta­kiej sy­tu­acji wolno cy­wila za­strze­lić. W tym krót­kim mo­men­cie, kiedy wszedł do ja­kie­goś domu i ob­stą­piła go grupa Ka­szu­bów, czy ra­czej Ka­szu­bek, na­prawdę nic mu nie gro­ziło ani ze strony prawa, ani przy­ję­tego w ar­mii sys­temu etycz­nego. I wy­brał ina­czej.

Flagi i tak za­raz zdjęto – zresztą nie zmie­niło to lo­sów kam­pa­nii. Przez całe moje dzie­ciń­stwo jeź­dzi­li­śmy la­tem nad Hel, mi­ja­jąc pew­nie lu­dzi, któ­rzy uro­dzili się, bo ten mały, kor­pu­lentny chło­pak nie po­stą­pił w zgo­dzie z prze­pi­sami, tylko w zgo­dzie z su­mie­niem i ze zwy­kłą ludzką przy­zwo­ito­ścią.

SZCZE­GÓŁ

Dzia­dek Ja­cek jako mały chło­piec szedł gdzieś z oj­cem na spa­cer, nio­sąc w dłoni szklaną bu­telkę. Upadł tak nie­for­tun­nie, że się stłu­kła i roz­cięła mu ścię­gno przy­wo­dzące pa­lec wska­zu­jący pra­wej ręki. Oj­ciec, le­karz, rękę mu za­ła­tał, ale pa­lec na za­wsze po­zo­stał ru­chomy tylko w jedną stronę: przy­wo­dzić trzeba go było, do­ci­ska­jąc pal­cem środ­ko­wym.

Dla dziecka to szcze­gół bez więk­szego zna­cze­nia. Ale nie dla mło­dego chło­paka, który chce ro­bić ka­rierę w ma­ry­narce wo­jen­nej i idzie na eg­za­miny wstępne. Tym pal­cem na­ci­ska się spust.

– To jak strze­la­łeś na tych eg­za­mi­nach? – py­tał go po­tem mój oj­ciec.

A on po­ka­zy­wał z uśmie­chem, do­ci­ska­jąc wska­zu­jący środ­ko­wym:

– A tak, a tak.

Eg­za­mi­na­to­rzy tego nie za­uwa­żyli. Albo strze­lał na tyle cel­nie, że mach­nęli na ten szcze­gół ręką.

Wszyst­kie cztery sa­mo­loty ze­strze­lił po­tem nie­re­gu­la­mi­no­wym pal­cem.

NAWET DWA JAJKA

Po­znali się jesz­cze przed wojną, kiedy przy­je­chała z przy­ja­ciółką i jej matką do Or­łowa na wa­ka­cje nad pol­skim mo­rzem. On zdą­żył już od­bęb­nić swoje lata na ja­kichś rej­sach szko­le­nio­wych. Młode chło­paki, głodne po ca­łym dniu ha­rówki, a po­da­wano im tylko ka­szę z ja­ki­miś ro­ba­kami – więc po­ka­zowo wyj­mo­wał jed­nego ro­baka, zja­dał, od czego paru ko­le­gom ro­biło się nie­do­brze i bie­gli wy­mio­to­wać, a on wtedy za­gar­niał ich ka­szę. Ale to miał za sobą, był mło­dym ofi­ce­rem, ły­sym, bo ły­sieć za­czął już jako dwu­dzie­sto­la­tek. Miał srebrną pa­pie­ro­śnicę (na któ­rej zgod­nie z ów­cze­snymi zwy­cza­jami umiesz­czono pod­pisy, mo­no­gramy i herby ko­le­gów), a także mun­dur ga­lowy z pi­ro­giem, bar­dzo dzie­więt­na­sto­wieczny, wręcz ope­ret­kowy, który za­ło­żył tylko raz, na po­grzeb wła­snego ojca w 1935 roku. Wy­naj­mo­wał w Gdyni gar­so­nierę i pro­wa­dził roz­ryw­kowe ży­cie – z tych wła­śnie roz­ry­wek brały się karne ze­sła­nia do Flo­tylli Piń­skiej i te pa­nienki, co za­kli­nały się, że są z ro­dziny, a po­tem do­ku­ment­nie wy­czy­ściły ze wszyst­kiego wspo­mnianą gar­so­nierę.

Pa­pie­ro­śnica po­szła na dno z „Ma­zu­rem”, kiedy strze­lał z działa do sa­mo­lo­tów; ja­kie były losy mun­duru – nie wiem. Może jedna z „pa­nien­ków” za­brała. W cza­sie wojny wszystko się może przy­dać, na­wet pi­róg i złote ga­lony.

Po­tem jest pięć lat oflagu: dziura, o któ­rej pra­wie nic nie wiem. Prócz tego rzecz ja­sna, że zmon­to­wał ki­ne­ograf z na­pi­sem „TYLKO DLA DO­RO­SŁYCH”, a ad­mi­rał Unrug nie chciał mu zwra­cać uwagi. Nie no, są jesz­cze ja­kieś strzępki, bar­dzo mało jak na pięć lat ży­cia (w ogóle ten bez­miar czasu zmar­no­wa­nego przez lata wojny: lu­dzie w ofla­gach, w obo­zach, ukryci za szafą po aryj­skiej stro­nie, odłą­czeni od ży­cia). Że cały czas po­da­wano im bru­kiew, i ślu­bo­wał, że do końca ży­cia nie weź­mie bru­kwi do ust. Że Rudz­kiego, po woj­nie słyn­nego ak­tora, ko­le­dzy chro­nili, żeby nie­miecka za­łoga nie do­wie­działa się o jego ży­dow­skim po­cho­dze­niu. Że z nu­dów or­ga­ni­zo­wali kursy do­kształ­ca­jące i pro­fe­sor Ka­zi­mierz Mi­cha­łow­ski uczył ich hie­ro­gli­fów, a kiedy po­ka­zał pe­wien nie­od­czy­tany hie­ro­glif – czy może, my­ślę so­bie, po pro­stu nie­zro­zu­miałą scenę z ja­kie­goś re­liefu, która do­piero w opo­wie­ści w hie­ro­glif się zmie­niła – przed­sta­wia­jący męż­czy­znę, który trzyma rękę przy za­dzie ma­ciory, je­den z dwóch braci Po­pie­lów, zie­mian i wiel­kich znaw­ców zwie­rząt, po­wie­dział mu: „Ależ to zło­dziej świń! Kiedy zło­dziej chce po­dejść świ­nię, wtyka jej palce w – no wła­śnie, ja­kiego do­kład­nie mógł użyć słowa w tym mę­skim to­wa­rzy­stwie? – i ona my­śli, że to knur, więc daje się spo­koj­nie pro­wa­dzić”. Tym sa­mym roz­wią­zał jedną z za­ga­dek egip­to­lo­gii. Lub, je­śli to zmy­śle­nie, stwo­rzył aneg­dotę, która miała trwać jesz­cze wiele de­kad po śmierci jego, Mi­cha­łow­skiego, i mo­jego dziadka, pusz­cza­ją­cego ją da­lej w obieg.

Nad­cią­gał front i jeń­ców po­pę­dzono na za­chód; spali jak po­pa­dło, gdzie się dało, jed­nej nocy w sto­dole wiel­kiego ma­jątku, do któ­rego, jak się oka­zało, zwie­ziono na ro­boty mię­dzy in­nymi ma­ry­na­rza, który kie­dyś pły­wał z ofi­ce­rem Deh­ne­lem. Przy­niósł do sto­doły ja­kiś kosz, dzia­dek z tym sa­mym ko­szem – za­sła­nia­jąc nim, tak to so­bie wy­obra­żam, twarz – ze sto­doły wy­szedł, a tam­ten po­tem jak gdyby ni­gdy nic po­wie­dział, że prze­cież on jest ro­bot­ni­kiem, nie jeń­cem. Noc, za­ciem­nie­nie, bo na­loty, ty­siąc­let­nia Rze­sza zwija się w ogniu jak ka­wa­łek pod­pa­lo­nego pa­pieru. A dzia­dek wy­szedł i idzie da­lej, już bez ko­sza.

Gdzieś po dro­dze, mi­nąw­szy li­nię frontu – kiedy tak szedł, wszystko na jego oczach ro­biło się po­nie­miec­kie – tra­fił do opusz­czo­nej go­rzelni. W jed­nym z bu­dyn­ków był ba­sen wy­peł­niony wódką, w któ­rej pły­wały ciała czer­wo­no­ar­mi­stów: wi­dać po­chy­lali się na brzegu, pili, pili, jak z ja­kiejś fon­tanny ży­cia w raj­skim ogro­dzie, a po­tem wpa­dali pi­jani i w wódce się to­pili, by pły­wać w niej po­tem twa­rzą do dołu, z onu­cami, bu­tami, z dwoma ze­gar­kami na nad­garstku i zdję­ciem kra­sa­wicy przy sercu. Kiedy in­dziej spę­dził miły wie­czór w to­wa­rzy­stwie ja­kie­goś ra­dziec­kiego ge­ne­rała i bar­dzo so­bie przy­pa­dli do gu­stu. W opusz­czo­nym bun­krze zna­lazł całe ru­lony wy­dru­ko­wa­nych znacz­ków poczty U-Bo­otów; rzu­cił na nie okiem, po czym ci­snął je na po­sadzkę. Po la­tach się do­wie­dział, że były warte ma­ją­tek, ale wtedy na­wet mu to przez głowę nie prze­szło, więc zbu­twiały na be­to­no­wej pod­ło­dze bun­kra, jed­nego z nie­zli­czo­nych bun­krów tam­tej wojny. Do­szedł do Pol­ski – naj­pierw do Gdyni czy do War­szawy? Kiedy spo­tkał się z Zo­sią, po po­wsta­niu wy­wie­zioną z sio­strami na ro­boty do Hir­sch­bergu, gdzie pra­co­wała jako po­ko­jówka w ho­telu? Wiem jedno: że ślub wzięli w ru­inach jej pa­ra­fial­nego Świę­tego Alek­san­dra, w dol­nym ko­ściele pod zdru­zgo­taną łu­piną wy­so­kiej ko­puły. Znali się wów­czas głów­nie z ko­re­spon­den­cji – z przy­słu­gu­ją­cego im mie­sięcz­nie jed­nego li­stu na zło­żo­nej kartce.

Na ra­zie Deh­nela po­trze­bo­wano; naj­pierw był jed­nym z pierw­szych pol­skich oby­wa­teli El­bląga i kie­ro­wał osie­dle­niami, po­tem we­zwano go do Gdyni. Miesz­ka­nie? „Ma­cie tu pi­sto­let i wy­wal­cie ja­kichś niem­ców”. Bo Niemcy ko­niecz­nie małą li­terą, tak wtedy pi­sano, tak wtedy mó­wiono. Wielu tak ro­biło, zaj­mo­wali ogromne, za­sobne sa­lony, ale nie on, po­cze­kał na coś z przy­działu. Zo­stał ko­man­do­rem, do­wódcą flo­tylli tra­łow­ców i roz­mi­no­wy­wał Bał­tyk. A jak roz­mi­no­wał, to go z ma­ry­narki wy­wa­lono.

Jego ko­le­dzy, któ­rzy prze­trwali wojnę, po pro­stu nie wra­cali. Je­den wy­szedł z pie­skiem i zo­stał po nim tylko pie­sek. Dru­giego we­zwano do War­szawy, żeby od­dał broń służ­bową, spo­dzie­wał się naj­gor­szego, ale wy­pu­ścili go i po­zwo­lili wra­cać. Już w Tcze­wie z są­sied­niego prze­działu przy­szedł smutny pan, ka­zał mu wy­siąść, za­brał go z po­wro­tem do sto­licy i słuch po nim za­gi­nął. Czemu aku­rat ko­man­dor Deh­nel nie zo­stał roz­wa­lony w celi, a tylko wy­wa­lony z wil­czym bi­le­tem? Tego nie wie­dział. Może chro­nił go ten na­po­tkany w dro­dze z obozu ra­dziecki ge­ne­rał, któ­remu szcze­gól­nie przy­padł do gu­stu? To, że jedni zo­sta­wali w si­cie, a dru­dzy przez nie prze­la­ty­wali, było czę­ścią sys­temu: nikt nie był ni­czego pe­wien, nikt ni­czego nie wie­dział. Ci, któ­rzy wpa­dli, mo­gli się te­raz bać, że ten, który nie wpadł, był wtyką wła­dzy; ci, któ­rzy nie wpa­dli, bali się, że wpadną za­raz, że w środku nocy na drew­nia­nych scho­dach za­tu­pią buty ube­ków, a za­raz po­tem po klatce po­nie­sie się łu­pa­nie do drzwi i w in­nych miesz­ka­niach ode­tchną, że tym ra­zem to nie do nich.

Prze­nie­siono ich do mniej­szego lo­kalu. Dwójka ma­łych dzieci, do­chody żadne, tyle ile Zo­fia za­ro­biła jako przed­szko­lanka, bra­ko­wało do pierw­szego, ku­po­wali na kre­dyt. Sprze­daw­czyni w skle­piku mó­wiła: „Pani ka­pi­ta­nowa taka uczciwa, że pani ka­pi­ta­no­wej to­bym na borg na­wet dwa jajka dała”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

ŹRÓ­DŁA ILU­STRA­CJI

s. 15 – ar­chi­wum ro­dziny Mę­tle­wi­czów.

PRZY­PISY

CZĘŚĆ I. ROD­ZINA BOBO­LICH
[1] Flo­tylla Piń­ska, od 1931 r. Flo­tylla Rzeczna Ma­ry­narki Wo­jen­nej, ist­nie­jąca w mię­dzy­woj­niu na „mo­rzu piń­skim”, czyli na roz­le­wi­skach do­rze­cza Pry­peci na ru­bie­żach Rze­czy­po­spo­li­tej.
[1*] Dla ła­twiej­szej orien­ta­cji na środku książki, po­mię­dzy to­mami, umiesz­czone jest drzewo ge­ne­alo­giczne waż­niej­szych po­staci wy­stę­pu­ją­cych w tej opo­wie­ści.