Kwartet aleksandryjski: Mountolive - Lawrence Durrell - ebook

Kwartet aleksandryjski: Mountolive ebook

Lawrence Durrell

4,3

Opis

Osadzona w magicznej atmosferze Egiptu opowieść o niespodziewanych sojuszach, w której zdrajca i zdradzony czasem zamieniają się miejscami, a gorące bliskowschodnie romanse bywają zaczynem społecznych przewrotów.

Cztery powieści składające się na Kwartet aleksandryjski, opowiadają zasadniczo z różnych punktów widzenia tę samą historię wielkich namiętności i politycznych intryg w scenerii fascynującej bliskowschodniej Aleksandrii i Egiptu w przededniu, w trakcie i tuż po II wojnie światowej. Trzecia odsłona, Mountolive, to jedyna w cyklu powieść napisana w trzeciej osobie, a także ta z najbardziej rozbudowaną fabułą dotyczącą wydarzeń politycznych.

Sam Lawrence Durrell uważał Mountolive’a za clou całej opowieści, spoiwo nadające całemu Kwartetowi misterną strukturę, i wyposażył bohatera, Davida Mountolive’a, w szereg szczegółów z własnego życia.

Powieść prowadzi nas przez lata dojrzewania i kariery bohatera, od młodego Davida romansującego w posiadłości Hosnanich z Leilą, matką Nessima i Naruza, aż do rozpoczęcia przez niego kariery dyplomaty i powrotu do Egiptu, z radykalizującymi się ruchami koptyjskimi i arabskimi w tle, łącząc wątki fabularne z tymi znanymi już z poprzednich tomów, Justyny i Balthazara.

„Cały Kwartet aleksandryjski jest pełen fabularnych niespodzianek. Niektóre z nich są natury psychologicznej, wręcz freudowskiego pochodzenia, ale większość wydaje się bardziej jak zwroty akcji ze zręcznego thrillera, bliżej im do Johna Le Carré niż Jamesa Joyce'a. Czasami bohaterowie są też uwikłani w melodramat, jak definiuje to jedna z postaci Durrella. Autor jest mistrzowskim gawędziarzem, niezwykle biegłym w technikach utrzymywania dramaturgicznego napięcia, dzięki czemu całą tę pokaźną przecież książkę pochłania się niemal jednym tchem”.

„The Guardian”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (18 ocen)
11
4
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DANIELCZYTA

Nie oderwiesz się od lektury

Niezmiennie fascynujący opisami Durrell. Ściągam czwartą!!!
00

Popularność




Od autora

Wszystkie postacie i sytuacje opisane w tej książce (siostrzanej w stosunku do Justyny i Balthazara, trzeciej części Kwartetu) są zmyślone. Skorzystałem z prawa powieściopisarza, pozwalając sobie na pewną niezbędną dowolność w traktowaniu historii Bliskiego Wschodu oraz hierarchii służby dyplomatycznej. Upiększyłem też nieco Trafalgar Square, dodając kilka wiązów, żeby złagodzić surowość tego miejsca. Honi soit qui mal y pense.

Część pierwsza

Jako młodzieniec, w którym pokładano wyjątkowe nadzieje, został wysłany do Egiptu, aby wypolerował swoją arabszczyznę, i tu, przydzielony do Wysokiej Komisji, pełniąc funkcję jak gdyby kancelisty, czekał na pierwsze dyplomatyczne stanowisko, ale już zachowywał się jak sekretarz poselstwa, w pełni świadomy odpowiedzialności przyszłego urzędu. Tylko że tego dnia dość trudno było mu się zdobyć na swą zwyczajną powściągliwość, tak podniecający okazał się ten odłów ryb.

Wręcz zapomniał o świetnie zwykle zaprasowanych tenisowych flanelach, o kurtce w barwach college’u, o białych płóciennych pantoflach, których noski sczerniały, splamione szlamem wciskającym się szparami w dnie łodzi. W Egipcie nieustannie przyłapywał się na takich zapomnieniach. Błogosławił przypadkowy list polecający, dzięki któremu trafił do wiejskiej posiadłości Hosnanich, do ich rozłożystego staroświeckiego domu pośród sieci jezior i grobli niedaleko Aleksandrii. Tak.

Łódź, która go teraz niosła, niespiesznie posuwając się od pchnięcia do pchnięcia po wzburzonej wodzie, skręcała właśnie z wolna ku wschodowi, żeby zająć swoje miejsce w wielkim półkolu zamykającym stopniowo obszar wyznaczony przez czarne kolce trzcin sterczące z więcierza. Gdy kolejnymi posuwami zamykali półokrąg, ogarnęła ich egipska noc — nagle redukując wszystkie przedmioty do reliefu na tle fioletu i złota. Krajobraz zagęścił się niby gobelin w liliowym poblasku, rozedrganym tu i ówdzie mirażami wody, bo podnoszące się w górę opary to rozszerzały, to ściągały horyzont, aż wreszcie świat zdawał się odbity w mydlanej bańce, która drżała i lada chwila miała się rozprysnąć. Głosy nad wodą także brzmiały to głośno, to cicho i czysto. Jego własne kaszlnięcie frunęło przez jezioro z gwałtownym trzepotem skrzydeł. Mimo zmroku było wciąż bardzo gorąco, koszula przylgnęła mu do pleców. Smugi ciemności, sięgające ku łodziom, ledwie szkicowały kształt obrębionych frędzlą sitowia wysepek rozsianych na wodzie jak ogromne poduszki do szpilek, jak zwierzęce łapy, jak kępy trawy.

Z wolna, w rytmie modlitwy czy medytacji tworzył się i zamykał wielki łuk czółen, ale że w tym samym tempie woda i ziemia zlewały się ze sobą, doznawał wciąż złudzenia, że posuwają się po niebie, a nie po aluwialnych wodach jeziora Mariut. Z oddali niedosięgłej dla wzroku doleciał plusk i chmara gęsi wzbijająca się w górę rozdzieliła jeden strzęp nieba od wody, wlokąc błony przez całą szerokość ujścia niby startujące wodnopłatowce i gęgając bezmyślnie. Mountolive westchnął i oparłszy brodę na rękach, zapatrzył się w brunatną wodę. Nie przywykł do takiego uczucia szczęśliwości. Młodość jest wiekiem rozpaczy. Słyszał, jak za jego plecami młodszy z braci Hosnanich, Naruz z zajęczą wargą, postękuje za każdym pchnięciem tyki, i czuł we własnych lędźwiach echo każdego zrywu łodzi. Muł, gęsty jak melasa, ściekał z powrotem w wodę z leniwym plum, plum, a tyczka mlaskała soczyście. Wszystko dokoła było piękne, ale mocno cuchnęło; ku swemu zdumieniu odkrył jednak, że zgniłe wonie ujścia sprawiają mu pewną przyjemność. Chwilami owiewały ich podmuchy wiatru od dalekiego morza i rzeźwiły im głowy. Roje komarów brzęczały w górze niby srebrny deszcz w oku umierającego słońca. Pajęczyna zmieniających się świateł rozogniła jego myśli.

— Naruzie — powiedział — jestem bardzo szczęśliwy. — I słuchał spokojnego tętna swojego serca.

Młody Naruz parsknął wstydliwym, syczącym śmiechem.

— To dobrze, dobrze — odparł, schylając prędko głowę. — Ale to jeszcze nic. Poczekaj. Już zamykamy półkole.

Mountolive się uśmiechnął i sam do siebie powtórzył. — Egipt! Egipt! — jakby wymawiał imię ukochanej kobiety.

— Tutaj — powiedział Naruz ochrypłym melodyjnym głosem — kaczki nie są rusées, wiesz? — Mówił niezbyt dobrze po angielsku i wtrącał francuskie słowa. — Nietrudno je kłusownikom chwytać… (…Mówi się „kłusownik”, prawda?) Trzeba dać nurka i od dołu złapać za nogi. To łatwiej niż strzelać, co? Jeśli masz ochotę, możemy jutro spróbować tej sztuki. — Znów stęknął, wbijając tyczkę, i westchnął.

— A węże? — spytał Mountolive. Tego popołudnia widział w wodzie kilka dużych okazów.

Naruz wyprostował szerokie plecy i zachichotał.

— Nie ma węży! — oznajmił i znów się roześmiał.

Mountolive obrócił się bokiem, żeby oprzeć policzek o drewniany dziób łodzi. Kątem oka widział teraz swojego towarzysza stojącego i pracującego tyczką, mógł przyjrzeć się kosmatym ramionom i krzepkim, napiętym nogom.

— Może teraz ja wezmę tyczkę? — spytał po arabsku. Zauważył już, że gospodarze lubią, gdy zwraca się do nich w ich ojczystym języku. Odpowiadali wtedy z uśmiechem serdecznym jak uścisk. — Dobrze?

— Oczywiście, że nie! — odparł Naruz z tym swoim brzydkim uśmiechem, który wynagradzały jedynie przepiękne oczy i dźwięczny głos. Pot ściekał z jego kędzierzawych czarnych włosów tworzących pośrodku czoła trójkąt niby czepiec wdowi. I obawiając się, że odmowa mogła zabrzmieć niegrzecznie, dodał: — Zaczniemy połów, jak ciemności zapadną na dobre. Ja wiem, co robić. A ty musisz patrzeć na ryby.

Dwa różowe strzępki mięsa wokół niezszytej zajęczej wargi perliły się śliną. Mrugnął serdecznie do młodego Anglika.

Ciemności pędziły ku nim, światło dnia omdlewało. Naruz zawołał nagle:

— Teraz! Patrz! — klasnął w ręce hałaśliwie i tak krzyknął ponad wodą, że Mountolive wzdrygnął się i podniósł głowę, by spojrzeć tam, gdzie wskazywały palce towarzysza.

— Co?

Głuchy huk wystrzału z odległej łodzi wstrząsnął powietrzem i linia nieba pękła na pół, gdy nowa chmara ptactwa poderwała się z wody, wznosząc się wolniej niż pierwsza i odcinając ziemię od powietrza sunącą naprzód raną różową jak miąższ przezierający spod skórki granatu. Różowość zmieniła się w szkarłat, potem błysnęła z powrotem bielą i opadła na powierzchnię jeziora niby płatki śniegu topniejące w zetknięciu z wodą.

— Flamingi! — krzyknęli obaj, wybuchając śmiechem, i w tym momencie ciemności zwarły się wokół nich, unicestwiając widzialny świat.

Przez długą chwilę odpoczywali, oddychając głęboko i oswajając oczy z tą zmianą. Głosy i śmiechy z dalekich łodzi przecinały ich szlak. Ktoś zawołał:

— Ya, Naruz! — i po raz drugi: — Ya, Naruz!

Odpowiedział tylko pomrukiem. Teraz dały się słyszeć krótkie synkopowane uderzenia palcem w bęben, muzyka, której rytm błyskawicznie wzbudził echo w głowie Mountolive’a, tak że młody Anglik bezwiednie zaczął wybijać go palcami na burcie. Jezioro teraz nie miało dna, zniknął żółty muł — miękkie spękane osady prehistorycznych uskoków lub bitumiczny szlam, który Nil zostawia tutaj w drodze ku morzu. Ale ciemności cuchnęły mułem. Znów dobiegło wołanie:

— Ya, Naruz! — Mountolive poznał głos Nessima, starszego z braci Hosnanich, niesiony z podmuchami od morza, które rozdzielały słowa: — Pora… zapalić… światła.

Naruz odkrzyknął coś w odpowiedzi i mruknął z zadowoleniem, szukając po omacku zapałek:

— Teraz zobaczysz! — rzekł z dumą.

Łuk czółen zacieśnił się, obejmując więcierze, i w gorącym mroku zaczęły błyskać zapałki, a wkrótce potem karbidowe latarnie umocowane na dziobach rozkwitły drżącymi, żółtymi kwiatami, rozkołysane na chwilę, zanim przybrały stałą pozycję, co pozwoliło łodziom wyrównać linię nie dość przedtem precyzyjną. Naruz, przepraszając gościa, schylił się nad nim, by sięgnąć na dziób, i Mountolive’a owionął pot krzepkiego ciała, gdy zgięty wpół chłopak sprawdzał gumową rurkę i potrząsał starą bakelitową puszką lampy, wypełnioną bryłkami karbidu. Przekręcił jakiś kurek, błysnęła zapałka i gęsty dym osnuł ich obu, nieruchomych na swoich miejscach; wstrzymali oddech na tę krótką chwilę, dopóki powietrze znów się nie oczyściło, póki w dole nie rozkwitła także niby ogromny kolorowy kryształ półkolista tafla jeziora, ukazując wiernie jak latarnia magiczna rozedrgany, świetlisty, to zanikający, to znów wyraźny obraz ryb w ruchu, zaskoczonych, zaciekawionych, może nawet ucieszonych. Naruz westchnął głośno i cofnął się ku rufie.

— Teraz patrz — powiedział z naciskiem, lecz natychmiast dodał: — Pamiętaj, że trzeba schylić głowę.

Mountolive nie zrozumiał tej rady, spojrzał więc na niego pytająco, a Naruz wyjaśnił:

— Nakryj głowę kurtką. Zimorodki wpadają w szał, atakując ryby, a w nocy dobrze nie widzą. Poprzednim razem rozorały mi policzek, a Sobhi stracił oko. Najlepiej połóż się twarzą w dół.

Mountolive usłuchał tych zaleceń i leżał wychylony nad jeziorem drgających świateł; dno teraz zamiast mułu wyścielał niezrównany kryształ, a na nim roiło się od wodnych żółwi, żab i przemykających ryb — cała populacja tych wód zdawała się spłoszona wtargnięciem w nie zewnętrznego świata. Płaskodenka zakołysała się ciężko i poruszyła, a zimny szlam chlusnął mu ma stopy. Kątem oka widział wielkie półkole świateł — girlandę kwiatów — zamykające się teraz szybciej; jednocześnie zadudniły bębny, rozbrzmiał śpiew przyciszony, melancholijny, a zarazem władczy, jakby narzucał łodziom kierunek i rytm. Mountolive poczuł znowu w kręgosłupie echo szarpnięcia, które obróciło łódź. To wrażenie nie przypominało niczego znanego, było całkowicie nowe.

Woda teraz zgęstniała, stała się zawiesista, jak owsianka z wolna tężejąca na małym ogniu. Ale gdy przyjrzał się z bliska, stwierdził, że źródłem tego złudzenia była nie sama woda, lecz ryby zbiegające się tu coraz liczniej. Zbijały się w gromady, przemykały całymi ławicami, podniecone choćby samą świadomością swojej liczby, ale wszystkie sunęły, rwały w jednym kierunku. Kordon zacieśniał się też jak pętla, już zaledwie dwadzieścia stóp dzieliło ich od sąsiedniej łodzi, sąsiedniego kręgu woskowego światła. Wioślarze wydawali ochrypłe okrzyki i tykami bili wodę dokoła; im także udzielił się niepokój podnieconych ryb, rojących się tłumnie nad miękkim dnem jeziora, coraz bardziej wystraszonych, bo trafiały już na płycizny i zaczynały rozumieć, że dały się zamknąć w pułapce świetlistego kręgu. Teraz kołowały, miotały się jak w delirium. Majaczące w mroku ludzkie postacie rozwijały w łodziach ręczne sieci, krzyk narastał. Mountolive czuł w żyłach przyśpieszone tętno krwi.

— Jeszcze chwila! — krzyknął Naruz. — Leż spokojnie.

Woda już teraz osiągnęła gęstość kleju, a srebrzyste ciała wyskakiwały w ciemność, by natychmiast z powrotem spaść na mieliznę, lśniąc jak rozsypane monety; kręgi światła zbliżały się do siebie, zachodziły jedne na drugie, cały pierścień zamknął się już szczelnie, a zewsząd wokół dochodziły pluski i łoskot spadających w płycizny ciemnych ciał, szelest rozwijanych długich sieci ręcznych, które stykały się z sobą i których czarne pętle już wybrzuszały się jak gwiazdkowe pończochy od szamoczących się ryb. Skoczki, także już przestraszone, panicznymi susami obijały się o powierzchnię zastawy, chlustając chłodną wodą na mrugające latarnie, i wpadały do łodzi rozedrganą masą zimnych łusek i bębniących o deski ogonów. Ich podniecająca śmiertelna walka była tak samo zaraźliwa jak rytm bębnów. Śmiech wstrząsał powietrzem, gdy ściągano sieci. Mountolive widział, jak Arabowie, w zakasanych do pasa długich białych galabijach, parli naprzód, przytrzymując po obu stronach dzioby płaskodenek, i z wolna popychali przed sobą złączone sieci. Światło lśniło na ich smagłych udach. Ciemności wypełniały się ich barbarzyńską uciechą.

I teraz nastąpiła druga niespodzianka: niebo zagęściło się tak samo, jak przedtem woda. Mrok nagle zaroił się od nierozpoznawalnych sylwetek, bo susy ryb zbudziły uśpionych mieszkańców wybrzeży i jeziora i wśród przenikliwych chaotycznych krzyków nowi goście z zarosłych sitowiem brzegów ujścia przyłączyli się do łowów — setki pelikanów, flamingów, żurawi i zimorodków nadlatywały po nieregularnych trajektoriach, by tu zniżyć lot, rzucić się z góry, porywać skaczące ryby. Powietrze i woda jednakowo kipiały życiem, gdy rybacy, ściągnąwszy sieci, zaczęli wygarniać z nich obfity połów do łodzi lub też wytrząsać przez burtę drgające kaskady srebra, tak że warstwa skłębionych rybich ciał sięgała już sternikom do kostek. Starczyłoby łupu aż nadto i dla ludzi, i dla ptaków, lecz gdy większe brodźce z jeziora to składały, to rozkładały niezdarnie skrzydła niby staroświeckie wzorzyste parasole albo krążyły bezkształtnymi chmarami nisko, tuż nad pluszczącą, rozedrganą wodą — zimorodki i mewy nadlatywały ze wszystkich stron z błyskawiczną szybkością, na pół oszalałe z żarłocznego podniecenia; niektóre samobójczo obierały kierunek, łamały kartki o pokłady łodzi lub godziły wysuniętymi dziobami w smagłe ciała rybaków, rozdzierając im policzki czy uda w obłędzie chciwości. Plusk wody, ochrypłe krzyki, klaskanie dziobów, furkot skrzydeł i szalony werbel bębnów nadawały tej scenie jedyną w swoim rodzaju wspaniałość, kojarzącą się mgliście w głowie Mountolive’a z grą świateł i cieni na zapomnianych freskach faraonów.

Tu i ówdzie mężczyźni zaczęli opędzać się od ptaków, wymachując w ciemnościach na wszystkie strony kijami, i zaraz wśród kłębowiska złowionych ryb można było ujrzeć nieoczekiwaną tęczę piór o czarodziejskich barwach i strzaskane dzioby, z których krew ciekła na srebrzyste rybie łuski. Trwało to przez trzy kwadranse, aż w końcu ciemne łodzie wypełniły się po wręby. Nessim znalazł się tuż obok i wołał z mroku:

— Trzeba już wracać!

Wskazywał ponad wodą latarnię migającą i tworzącą ciepłą niszę światła, w której majaczyła sylwetka zwróconego bokiem konia oraz powycinane w zęby palmowe liście.

— Matka czeka na nas — zawołał Nessim. Schylił swoją piękną głowę aż na krawędź świetlistej plamy i było widać, że się uśmiecha. Miał twarz bizantyjską, taką, jakie można zobaczyć na freskach w Ravennie, owal w kształcie migdała, ciemne oczy, czysto rzeźbione rysy. Ale Mountolive patrzał niejako poprzez twarz Nessima w twarz Leili, jego matki, do której pierworodny syn był tak bardzo podobny.

— Naruzie! — krzyknął, bo młodszy z braci Hosnanich skoczył w wodę, żeby uwiązać sieć. — Naruzie! — Trudno było przekrzyczeć ogólny zgiełk. — Musimy już wracać.

Wreszcie dwie łodzie z cyklopowym okiem lampy ruszyły przez czarną wodę ku odległej przystani, gdzie Leila czekała cierpliwie z końmi w brzęczącej od moskitów ciszy. Młody księżyc już wzeszedł.

Jej głos roześmiany niósł się przez zmienne warstwy powietrza nad jeziorem, karcąc ich za opieszałość. Naruz zachichotał.

— Nałapaliśmy mnóstwo ryb! — krzyknął Nessim.

Czekała, lekki cień w ciemnościach, i ręce ich spotkały się, jakby kierowane udoskonalonym instynktem, którego nie znała świadomość. Mountolive’owi serce zadrżało, gdy wstał i z jej pomocą wspiął się na pomost przystani. Gdy dwaj bracia dotknęli stopami brzegu, Naruz natychmiast zawołał:

— Ścigajmy się do domu, Nessimie! — I obaj podbiegli do koni, które szarpały się i wierzgały, spłoszone hałasem i śmiechem.

— Uważajcie! — ostro krzyknęła Leila, ale oni w okamgnieniu już ruszyli z miejsca, kopyta zadudniły na miękkiej dróżce nadbrzeżnego wału i odpowiedział jej tylko mefistofelowski zdławiony śmiech Naruza.

— Nie ma na nich rady — powiedziała z żartobliwą rezygnacją. Służący już podprowadzał wierzchowca dla niej i dla gościa.

Wsiedli i ruszyli ku domowi. Leila kazała słudze jechać przodem z latarnią, a potem przysunęła się na koniu do Mountolive’a tak, by jadąc strzemię w strzemię, mogli cieszyć się fizyczną bliskością. Od niedawna byli kochankami, ściśle licząc zaledwie od dziesięciu dni, lecz dla młodego Mountolive’a czas ten zdawał się wydłużać w setki lat, w wieczność rozpaczy i szczęścia. Formalne wykształcenie otrzymał w Anglii, uczono go tam, żeby nie pragnął silnych uczuć. Inne cenne lekcje już sobie przyswoił pomimo młodego wieku — umiał stawiać czoło problemom salonów i ulic, nie tracąc zimnej krwi, ale osobistym wzruszeniom mógł przeciwstawić tylko napięte milczenie typowej dla jego narodu, niemal znieczulonej wrażliwości, stłumionej przez niezgrabną rezerwę; wychowanie narzuciło mu w wielu dziedzinach różne ascezy i wstydy. Dobre maniery rzadko idą w parze z wrażliwością, chociaż odstępstwa można starannie maskować szyfrem przyjętego sposobu bycia, formami obcowania ze światem. Słyszał i czytał o namiętnościach, ale sądził, że jego nie mogą one nigdy dosięgnąć, a tymczasem teraz, jak nadmiernie wyrośniętego sztubaka, rozsadzało go tajemne życie, autonomicznie toczące się za pobłażliwą zasłoną powszednich manier i transakcji, powszednich rozmów i uczuć. Człowiek towarzyski zdążył aż nadto dojrzeć, nim człowiek wewnętrzny zaczął dorastać. Cały ten ład w nim Leila zburzyła tak, jak można jednym gestem poprzewracać wszystko w starym kufrze. Podejrzewał teraz, że utraciwszy swą powściągliwość, jest tylko niedowarzonym sentymentalnym chłopcem. Prawie z oburzeniem uświadamiał sobie, że nareszcie znalazł coś, za co gotów był umrzeć — coś, co w samej swojej pierwotności zawierało uskrzydloną prawdę przenikającą do najgłębszego rdzenia jego psychiki. Mimo ciemnej nocy chciałby się zaczerwienić w tej chwili. Absurd. Kochać się to taki sam absurd, jak dać się strącić z parapetu. Bezwiednie zadał sobie pytanie, co pomyślałaby matka, gdyby zobaczyła go jadącego strzemię w strzemię z Leilą między widmami palm brzegiem jeziora, w którym odbija się księżyc w nowiu.

— Czy jesteś szczęśliwy? — szepnęła Leila i poczuł muśnięcie jej warg na przegubie swojej ręki.

Bywa, że kochankowie nie znajdują słów prócz tych, które inni już powiedzieli i przemilczeli tysiąc razy. Właśnie po to wynaleziono pocałunki, by takie banały przeobrazić w rany.

— Mountolive — powiedziała — mój najmilszy David…

— Tak…

— Milczysz, zdawało mi się, że śpisz.

Mountolive zmarszczył brwi, uświadamiając sobie własne wewnętrzne skłócenie.

— Zamyśliłem się po prostu — odpowiedział. I znowu poczuł jej usta na swojej ręce.

— Kochanie.

— Kochanie.

Jechali, ocierając się kolanami, póki nie ukazał się przed nimi stary dom, czworobok zbudowany między siecią wałów odgradzających ujście i kanały słodkich wód. W powietrzu krążyły nietoperze.

Górny balkon był rzęsiście oświetlony: tam w fotelu na kółkach siedział zgarbiony chory człowiek i zazdrośnie wypatrywał ich wśród nocy, czekał na nich. Mąż Leili umierał na jakąś zagadkową chorobę, postępujący zanik mięśni, okrutnie potęgującą i tak dużą różnicę wieku małżonków, ona bowiem ledwie przekroczyła czterdziestkę, a wyglądała na znacznie mniej, gdy on miał dobrze ponad sześćdziesiąt lat. Kalectwo wyniszczyło go, zostawiając tylko trupią powłokę spowitą w pledy i szale, spod których wysuwały się długie, wydelikacone ręce. Rysy miał posępne, w wyrazie twarzy coś dzikiego, co po nim odziedziczył w pewnym stopniu młodszy syn. Z głową przekrzywioną, w jakimś oświetleniu przypominał karnawałowe maski obnoszone na kijach. Trzeba jeszcze dodać, że Leila kochała go.

Leila go kocha. W ciszy własnych myśli Mountolive, wymawiając te trzy słowa, musiał je w duchu wykrzykiwać jak papuga. Jak to możliwe? — pytał sam siebie wciąż na nowo. — Jak to możliwe?

Mąż Leili usłyszał dzwonienie końskich podków na bruku dziedzińca i pchnąwszy swój fotel na kółkach bliżej brzegu balkonu, zawołał pytająco:

— Leila, czy to ty? — Tonem starego dziecka, czekającego, żeby je poraził ciepły uśmiech rzucony z dołu ku górze i głęboki, słodki kontralt, nabrzmiały orientalną uległością i zarazem pociechą, zrozumiałą tylko dla dziecka, gdy mu odpowiedziała:

— Ja, kochanie.

Biegła już długimi drewnianymi schodami, żeby go uściskać, wołając:

— Wróciliśmy wszyscy cali i zdrowi!

Mountolive, powoli zsiadając na dziedzińcu z konia, usłyszał, jak chory westchnął z ulgą. Umyślnie marudził, zacieśniając bez potrzeby popręg, byle nie widzieć czułego uścisku małżonków. Nie był zazdrosny, ale niedowierzanie raniło go głęboko i boleśnie. To okropne być młodym, niezręcznym, czuć się bezradnym. Jak mogło do tego dojść? Znalazł się o miliony mil od Anglii, wyłuskany z własnej przeszłości jak z łupiny. Gorąca noc pachniała jaśminem i różami. Później, jeżeli Leila przyjdzie do jego sypialni, będzie kamiennie spokojny, weźmie w ramiona to zadziwiająco młodzieńcze ciało bez słów i bez myśli, prawie bez żądzy i bez wyrzutów; zamknie wtedy oczy jak człowiek stojący pod lodowatym wodospadem. Niespiesznie wspinał się teraz po schodach; dzięki Leili wiedział, że jest wysoki, smukły i przystojny.

— Podobało się to panu, Mountolive? — zaskrzeczał chory; w głosie jego (jak oliwa rozlana na wodzie) przebijał ton dumy i podejrzliwości. Rosły murzyński sługa wytoczył na balkon stoliczek z karafką whisky i szklankami — to należało do dziwności tego świata, że pili o zachodzie słońca whisky, jak Anglicy w koloniach, w tym starym, rozłożystym domu pełnym wspaniałych dywanów, z włóczniami assegai zdobytymi pod Omdurmanem zdobiącymi ściany, z dziwacznymi meblami w stylu Drugiego Cesarstwa przyprawionym na turecką modłę.

— Niech pan siada — zaprosił gospodarz i Mountolive, uśmiechając się do niego, usiadł; spostrzegł, że nawet tu, w pokojach, gdzie przyjmowano gości, wszędzie wkoło leżą książki i czasopisma — symbole nienasyconego głodu myśli, któremu Leila nie pozwoliła nigdy nad sobą zapanować. Właściwie trzymała książki i pisma w haremie, ale jakimś sposobem ich nadmiar przedostawał się wszędzie. Mąż nie miał udziału w tym jej świecie. W miarę możności starała się, żeby sobie tego nie uświadamiał, bojąc się jego zazdrości, tym bardziej drażliwej, im ciężej był chory. Synowie poszli się umyć, skądś do uszu MountoIive’a dochodził plusk wody. Wkrótce gość także przeprosi i odejdzie do swojego pokoju, żeby przed kolacją przebrać się w biały smoking. Popijał i niskim melodyjnym głosem rozmawiał ze skulonym w fotelu kaleką. Wydawało mu się okropne i nieprzyzwoite, że jest kochankiem jego żony, a jednak zawsze z zapierającym dech zdumieniem obserwował naturalność i prostotę, z jaką Leila traktowała całe to oszustwo. (Jej chłodny miodowy głos itd., itd… Chciałby nie myśleć wciąż o tym). Z chmurną twarzą sączył whisky.

Nie bez trudu dotarł do tej wiejskiej posiadłości, aby przedstawić ich właścicielowi list polecający, droga samochodowa kończyła się na grobli, dalej trzeba było konno jechać do domu zbudowanego między kanałami. Przeszło godzinę czekał tam, zanim jakiś uprzejmy przejeżdżający człowiek użyczył mu wierzchowca, który go dowiózł do celu podróży. Nie zastał wówczas w domu nikogo prócz chorego gospodarza. Trochę się ubawił, patrząc, jak Hosnani czyta list polecający napisany kwiecistym arabskim stylem i głośno wymawia grzecznościowe formułki, odwzajemniając komplementy zawarte w piśmie, jak gdyby jego autor był tu obecny we własnej osobie. Potem od razu bardzo przyjaźnie spojrzał w twarz młodego Anglika i zaczął rozmowę, a Mountolive odpowiadał przyciszonym głosem.

— Proszę przyjechać do nas na dłuższy czas, to jedyny sposób, żeby się pan wprawił w języku arabskim. Na jakieś dwa miesiące, jeżeli pan ma ochotę. Moi synowie mówią po angielsku i z przyjemnością będą z panem rozmawiali. Żona także. Dla nich gość w domu będzie darem z nieba, urozmaiceniem życia. Mój drogi Nessim za rok skończy studia w Oksfordzie.

Duma i zadowolenie błysnęły w jego zapadniętych oczach, ale iskra prędko zgasła, ustępując miejsca zwykłemu wyrazowi bólu i smutku. Choroba budzi w innych wzgardę. Chory wiedział o tym.

Mountolive przyjął zaproszenie i zrzekając się zarówno urlopu na miejscu, jak i wypoczynku w kraju, uzyskał pozwolenie na dwumiesięczny pobyt w domu koptyjskiego ziemianina. Wziął rozbrat ze wszystkim, co znał dotychczas, włączając się w model rodzinnego życia, opartego na feudalizmie i podsycanego jego bezwiedną ceremonialnością, sięgającą korzeniami wieków średnich, a może dalszej jeszcze przeszłości. To był świat Burtona, Beckforda, Lady Hester… a więc tacy ludzie istnieją jeszcze? Oglądając to wszystko z punktu widzenia człowieka, który znalazł się między postaciami obrazu namalowanego w wyobraźni, odkrył niespodziewanie, że egzotyka stała się dla niego czymś najzupełniej zwyczajnym. Poezja tej egzotyki promieniowała z nieświadomego z nią obcowania na co dzień. Mountolive, który przybył tu już z kluczem do sezamu języka, po raz pierwszy nagle poczuł, że naprawdę poznaje głębiej cudzoziemski kraj i cudzoziemskie obyczaje. Jak każdy w takiej sytuacji doznawał oszałamiającej przyjemności, odrzucając swoje dawne „ja” i hodując nowe, żeby stare zastąpić. Wymykał się, tracąc jak gdyby kontury osobowości. Czy na tym w istocie polega zdobywanie wykształcenia? Zaczynał przeszczepiać cały ogromny nietknięty świat wyobraźni na glebę swego nowego życia.

Sama rodzina Hosnanich przedstawiała dość osobliwie dobraną grupę. Czarujący Nessim i jego matka, duchowo sobie bliscy, należeli do świata żywej inteligencji i wrażliwości. Najstarszy syn zawsze był gotów usłużyć matce, czy to otworzyć przed nią drzwi, czy podnieść upuszczoną chusteczkę z podłogi. Po francusku i angielsku mówił doskonale, maniery miał nieskazitelnie poprawne, odznaczał się wdziękiem i sprawnością fizyczną. Naprzeciw tej pary siedziała w blasku świec druga: kaleka opatulony w pledy i młodszy syn, krzepki i brutalny jak brytan; cały jego sposób bycia w jakiś nieuchwytny sposób sugerował, że Naruz tylko czeka na wezwanie do broni. Masywnie zbudowany i brzydki, był jednak łagodny; czułość, z jaką chłonął każde słowo z ust ojca, nie pozostawiała wątpliwości, kto jest mu tutaj duchem najbliższy. W jego oczach malowała się prostota. On też gotów był do usług i jeżeli zajęcia gospodarskie nie trzymały go poza domem, zawsze odprawiał milczącego sługę, czuwającego stale za fotelem kaleki, i sam usługiwał ojcu, promieniejąc dumą; nawet gdy trzeba było chorego brać na ręce i nieść do łazienki, Naruz robił to gorliwie, z tkliwością, niemal radośnie. Na matkę spoglądał z dumą, zmieszaną z dziecinnym smutkiem, tak samo jak jego chory ojciec. Ale między braćmi, tak rozszczepionymi jak gałązka oliwki, nie było przepaści: wyrastali ze wspólnego konara i zdawali sobie z tego sprawę, kochali się serdecznie, uzupełniali się wzajemnie, siła jednego wynagradzała słabości drugiego. Nessim lękał się rozlewu krwi, pracy fizycznej i złych manier. Naruz w tym wszystkim się lubował. A Leila? Dla Mountolive’a była oczywiście piękną tajemnicą, lecz gdyby miał więcej doświadczenia, rozpoznałby w jej naturalności doskonałą prostotę ducha, a w szaleństwach — temperament, któremu nie pozwolono się rozwinąć we właściwym kierunku i który wobec tego chętnie poprzestał na kompromisach. Na przykład małżeństwo z człowiekiem o tyle starszym od niej zostało ułożone przez rodziny, działo się to przecież w Egipcie. Dobrano majątki obu stron i układ przypominał — jak wszystkie mariaże tego rodzaju — fuzję dwóch wielkich spółek akcyjnych. Sama Leila nie zastanawiała się, czy jest szczęśliwa, czy nie. Dręczył ją głód, to pewne, głód książek i spotkań, nieosiągalnych w tym starym domu, niemożliwych do pogodzenia z ciężkimi obowiązkami wobec ziemi, która stanowiła podstawę ich fortuny. Leila była posłuszna i uległa, wierna jak zwierzę szlachetnej rasy. Ciążyła jej tylko ogłupiająca monotonia tego życia. Za młodu skończyła świetnie szkołę w Kairze, przez parę lat łudziła się nadzieją, że będzie mogła dalej się kształcić w Europie. Marzyła, że zostanie lekarką. Ale w tamtych czasach egipskie kobiety były szczęśliwe, jeśli udało im się uniknąć czarnej zasłony, nie próbując nawet ucieczki z ciasnych granic egipskich pojęć i barier społecznych. Europa była dla Egipcjan po prostu ośrodkiem handlowym, gdzie bogaci mogli kupować różne rzeczy. Oczywiście Leila z rodzicami kilka razy odwiedzała Paryż i tak jak wszyscy zakochała się w tym mieście, ale gdy trzeba było zdobyć się na przełamanie zapory rodzinnych obyczajów, na zdecydowane wyrwanie się z sieci rodziców, na wybór własnej drogi w szeroki świat, gdzie znalazłaby pokarm dla żywego umysłu — Leila natknęła się na nieustępliwy mur konserwatyzmu. Rodzice zimno oświadczyli, że musi wyjść za mąż i mieszkać w Egipcie, wybrali już dla niej męża odpowiednio bogatego, najzacniejszego i najstosowniejszego, jakiego mogli znaleźć wśród swoich znajomych. Zatrzymana tak na krawędzi świata swoich marzeń, bogata i piękna (nazywano ją w aleksandryjskich kołach towarzyskich „czarną jaskółką”) Leila miała wrażenie, że wszystko blednie i rozwiewa się we mgle. Musiała zastosować się do przyjętych zwyczajów. Rozumie się, nikt nie miałby jej za złe wycieczek w towarzystwie męża do Europy, co parę lat, na zakupy czy dla rozrywki… Ale jej życie jest związane z Egiptem.

Ustąpiła, początkowo z rozpaczą, później z rezygnacją godząc się na los, jaki jej narzucono. Mąż okazał się człowiekiem dobrym i delikatnym, ale intelektualnie dość ograniczonym. To życie podkopało siłę jej woli. Z wielkiej lojalności pogrążyła się w interesach Hosnaniego, na jego życzenie zamieszkała z dala od jedynego miasta, w którym panował styl życia choć trochę podobny do europejskiego — z dala od Aleksandrii. Od wielu lat znosiła usypiający klimat delty i monotonię dni w wiejskiej siedzibie rodzinnej. Żyła niemal tylko za pośrednictwem Nessima, który kształcił się za granicą i rzadkimi przyjazdami do domu wnosił tu z sobą trochę życia. Żeby złagodzić piekącą ciekawość i wiedzieć coś niecoś o świecie, prenumerowała czasopisma i sprowadzała książki w czterech językach, które znała równie dobrze jak ojczysty, może nawet lepiej, bo nie sposób myśleć czy też wyrażać uczucia tylko w jednowymiarowej przestarzałej arabszczyźnie. Od lat trwała ta jej bitwa z rezygnacją, a rozpacz przejawiała się jedynie okresami depresji nerwowej, na które mąż przepisywał wcale niegłupie lekarstwo: dziesięć dni odpoczynku w Aleksandrii; tam twarz jej z reguły odzyskiwała rumieńce. Ale z czasem i te wycieczki stały się coraz rzadsze; Leila niepostrzeżenie wyśliznęła się z towarzyskiego kręgu miasta, straciła wprawę w zdawkowych rozmowach i zdawkowych myślach, które są źródłem salonowej konwersacji. Teraz już życie w mieście nudziło ją, wydawało się płytkie, jak mielizny wielkiego jeziora, wtórne. Jej zdolność do introspekcji zaostrzyła się z biegiem czasu, przyjaciele rozproszyli się, zostało ledwie kilka znajomych nazwisk i twarzy — doktor Balthazar, Amaril, garstka innych. Wkrótce Aleksandria miała się stać miastem nie Leili, lecz Nessima. Na starszego syna, gdy ukończy studia, czeka stanowisko w banku, szybko rozrastającym się, tworzącym filie, wysuwającym chwytne korzenie ku różnym dziedzinom, obejmujące już przemysł okrętowy, naftowy, wolframowy, a wszystkie te korzenie potrzebowały wody… Tymczasem Leila stanie się istną pustelnicą.

To samotne życie źle ją przygotowało na spotkanie z Mountolive’em, na obecność cudzoziemca w rodzinnym gronie. W dniu jego pierwszej wizyty wróciła późno z konnej przejażdżki po pustyni i w nastroju dość przyjemnego podniecenia wsunęła się na swoje miejsce pomiędzy mężem a jego gościem. Mountolive prawie na nią nie patrzał, bo już sam jej dźwięczny głos wzbudził w jego sercu dziwne wibracje, które sobie uświadamiał, lecz których wolał nie badać głębiej. Była ubrana w białe spodnie do konnej jazdy i w żółtą koszulę, a na szyi zawiązaną miała chustkę. Na drobnych, białych i gładkich rękach nie nosiła pierścionków. Żaden z jej synów nie stawił się tego dnia na lunch i gdy wstali od stołu, sama Leila oprowadziła gościa po domu i ogrodach, mile zdziwiona jego niezłą arabszczyzną i płynną francuszczyzną. Odnosiła się do niego z trochę lękliwą troskliwością kobiety, która zwykła opiekować się mężczyzną jak dzieckiem. Jego szczere zainteresowanie i chęć do nauki wzruszały ją i budziły w niej wdzięczność, co ją samą zaskoczyło. Było to niedorzeczne, ale nigdy nie spotkała dotychczas cudzoziemca, który by naprawdę chciał przestudiować i poznać ich życie, język, religię i obyczaje. Mountolive maniery miał świetne, ale nie władał sobą. Przechadzali się we dwoje po ogrodzie różanym, zasłuchani w swoje głosy jak we śnie. Brakowało im tchu, dusili się prawie.

Kiedy wieczorem żegnał się i przyjął zaproszenie jej męża, aby wrócił na dłuższą wizytę w ich domu, nie można było Leili nigdzie znaleźć. Przysłała przez służącego wiadomość, że źle się czuje, głowa ją boli i położyła się do łóżka. Ale oczekiwała jego powrotu w jakimś upartym i lękliwym napięciu.

Oczywiście poznał tego wieczoru obu braci, bo Nessim nadjechał z Aleksandrii po południu i Mountolive natychmiast odgadł w nim człowieka tego samego co on pokroju, człowieka, którego życie jest kodeksem. Ich nerwy zareagowały na to spotkanie asonansem. Poznał także Naruza.

— Gdzież się podział Naruz? — Leila spytała męża tak, jakby ten drugi syn bardziej był z ojcem niźli z nią związany, jakby stanowił w grze ze światem jego stawkę.

— Zamknął się na czterdzieści dni w wylęgarni. Jutro wyjdzie.

Leila zdawała się trochę zakłopotana.

— Naruz ma wyznaczony przez rodzinę zawód farmera, a Nessim — bankiera — wyjaśniła gościowi, rumieniąc się lekko. Potem znowu zwróciła się do męża: — Czy mogę zaprowadzić tam Mountolive’a, żeby zobaczył Naruza przy pracy?

— Oczywiście.

Mountolive zachwycił się sposobem, w jaki wymówiła jego nazwisko, z francuskim akcentem: „Montolif”, co zabrzmiało w jego uszach niezwykle romantycznie. To także było coś zupełnie nowego. Ujęła go pod rękę i poszli przez ogród różany i plantację palm ku długiemu niskiemu budynkowi z suszonej na słońcu cegły, zagłębionemu w ziemię, gdzie mieściła się wylęgarnia. Zapukali raz i drugi w drzwi, zapadnięte poniżej powierzchni ogrodu, aż w końcu Leila zniecierpliwiona otworzyła i weszli w wąski korytarz, wzdłuż którego po obu stronach stało dziesięć wylęgarek.

— Zamknąć tam drzwi! — huknął ktoś basem i Naruz podniósł się z zasnutego pajęczynami kąta; zbliżał się w mroku, by rozpoznać natrętów. Mountolive, trochę onieśmielony jego groźną miną, zajęczą wargą i opryskliwością głosu, mimo młodzieńczego wieku Naruza miał wrażenie, że naruszyli spokój kudłatego pustelnika w jego skalnej kaplicy. Naruz miał cerę pożółkłą, wokół oczu zmarszczki po długim bezsennym czuwaniu. Ale gdy z bliska zobaczył gości, przeprosił i zdawał się uradowany, że raczyli go odwiedzić. Natychmiast z dumą i zarazem z przejęciem zaczął tłumaczyć, jak działają wylęgarki, a Leila taktownie zostawiła mu pole do popisu. Mountolive wiedział, że przyspieszanie wylęgu kurcząt przez sztuczne ogrzewanie należy do sztuk, z których Egipt słynie od czasów starożytnych, i z przyjemnością słuchał bliższych informacji na ten temat. W podziemnym korytarzu pełnym odwiecznych pajęczyn i niezamiatanych śmieci, śledzeni zagadkowym spojrzeniem przez ciemnooką kobietę, która studiowała kontrasty w ich powierzchowności, sposobie bycia i głosach, rozmawiali o szczegółach technicznych i temperaturach. Piękne oczy Naruza błyszczały teraz ożywieniem i radością. Udzieliło mu się żywe zainteresowanie gościa i z zapałem opowiadał o wszystkim jak najdokładniej, nie pominął nawet osobliwej metody mierzenia ciepłoty jaj, którą, przy braku termometru, bada się, przykładając sobie jajko do gałki ocznej.

Wracając później z Leilą przez różany ogród, Mountolive powiedział:

— Bardzo miły jest pani syn.

Leila niespodziewanie się zaczerwieniła i spuściła głowę. Odpowiedziała głosem stłumionym, wyraźnie wzruszona:

— Ciąży nam ogromnie na sumieniu, że nie daliśmy w porę zeszyć wargi. Potem wiejskie dzieci wyśmiewały się z niego, przezywały go wielbłądem, i bardzo go to raniło. Pan wie, że wielbłąd ma wargę pękniętą w środku? Nie? Tak to jest. Naruz wiele musiał znieść.

Młodemu Anglikowi idącemu u jej boku serce nagle ścisnęło się ze współczucia dla niej. Nie zdobył się jednak na żadne słowo. A wieczorem Leila zniknęła.

Początkowo był zbity z tropu zamętem własnych uczuć, ale nie nawykł do introspekcji, nie oswoił się, by tak rzec, z pełnoletnością swojego „ja”, krótko mówiąc, był młody i potrafił ją odsunąć. (Wszystko to powtarzał później w pamięci, wspominając ze skupieniem każdy szczegół, gdy golił się albo gdy wiązał krawat przed staroświeckim lustrem. Uporczywie raz po raz opowiadał sobie w duchu tę historię, jak gdyby chciał tym pośrednim sposobem wskrzesić i opanować całą nową gamę wzruszeń, które w nim wzbudziła Leila. Czasem wyrywało mu się przez zaciśnięte zęby ciche przekleństwo: — Do diabła. — Jak gdyby rozpamiętywał jakąś straszliwą klęskę. Musiał stać się dorosłym mężczyzną, to było nieprzyjemne. Stawał się dorosłym mężczyzną — to było wspaniałe. Wahał się pomiędzy strachem a śmieszną dumą).

Często jeździli razem konno po pustyni, zachęcani do tych spacerów przez jej męża, i pewnego wieczora przy pełni księżyca, gdy wypoczywali na piaszczystej wydmie, którą wiatr miękko wyrzeźbił niby zaspę śnieżną, Mountolive ujrzał nowe wcielenie Leili. Zjedli kolację i rozmawiali w widmowym świetle.

— Czekaj — powiedziała nagle — masz okruszynę na wardze.

I schyliwszy się nad nim, delikatnie zdjęła tę okruszynę własnym językiem. Czuł przez okamgnienie mały, gorący język egipskiego kota na swojej dolnej wardze. (W tym momencie wspomnień zawsze mówił: — Do diabła!). Zbladł, zdawało mu się, że zemdleje. Ale ona była tak blisko, tak łagodnie blisko, uśmiechała się i marszczyła nos, nie miał więc wyboru, chwycił ją w ramiona, padł na nią jak w lustro. Ich rozszeptane usta spotkały się jak refleksy na powierzchni jeziora. Świadomość rozprysnęła się na tysiąc fragmentów, ulotniła się w otaczającej ich ze wszystkich stron pustyni. Stali się kochankami łatwo, pozornie bez premedytacji, tak że Mountolive przez długą chwilę sam prawie nie wiedział, co się zdarzyło. Kiedy oprzytomniał, od razu zdradził swój młodzieńczy wiek, jąkając: — Ale dlaczego właśnie ja, Leilo? — Jak gdyby ona miała cały świat do wyboru, i zdziwił się, kiedy się odsunęła i powtórzyła pytanie tonem śpiewnym i jakby wzgardliwym; rzeczywiście jego naiwność trochę ją zirytowała.

— Dlaczego ty? No, bo ty. — I ku zdumieniu Mountolive’a zaczęła recytować niskim, słodkim głosem tekst jednego ze swoich ulubionych pisarzy:

— „Przeznaczenie daje nam dzisiaj możliwości najwznioślejsze, jakie kiedykolwiek dane były jakiemuś narodowi, abyśmy je przyjęli lub odrzucili. Jesteśmy rasą jeszcze niezwyrodniałą, mamy w żyłach domieszkę najszlachetniejszej nordyckiej krwi. Nie przeżarła nas rozpusta, mamy dość stanowczości, by rządzić, i mamy dar posłuszeństwa. Wpojono nam religię czystego miłosierdzia i albo ją w końcu zdradzimy, albo nauczymy się jej bronić, spełniając jej nakazy. Jesteśmy bogaci dziedzictwem honoru, spuścizną tysiącleci szlachetnej historii, i powinniśmy pragnąć z wielkoduszną chciwością, aby każdy dzień pomnażał to nasze bogactwo; jeśli grzechem jest pożądać szlachetności, niechby Anglicy stali się najbardziej zatwardziałymi grzesznikami pod słońcem”.

Mountolive słuchał jej ze zdumieniem, litością i wstydem. Zrozumiał jasno, że Leila widzi w nim ucieleśnienie narodu, który istnieje teraz już tylko w jej wyobraźni. Całowała i pieściła wyidealizowany wizerunek Anglii. Nigdy nie przeżył tak dziwnego wstrząsu, jak w tej chwili. Łzy wezbrały w jego oczach, gdy Leila ciągnęła dalej wspaniałą tyradę, dostrajając swój czysty głos do melodii tej prozy:

— „Czy zechcesz, o młodzieży Anglii, uczynić swoją ojczyznę znowu tronem królewskiego majestatu, wyspą dzierżącą berło, dla całej kuli ziemskiej źródłem światła, ośrodkiem pokoju, mistrzynią nauki i sztuki, czujną strażniczką wielkiej przeszłości pośród zuchwałych i nietrwałych mrzonek, wierną sługą wypróbowanych przez wieki zasad, na przekór pokusom lekkomyślnych eksperymentów i swawolnych żądz; w zgiełku zazdrosnych narodów wielbioną za swoją niezwykłą cnotę i życzliwość dla ludzi?”

Słowa te zaczęły już dzwonić wewnątrz jego czaszki.

— Dość! Dość! — krzyknął szorstko. — Nie jesteśmy już teraz tacy, Leilo.

Ta Koptyjka odkryła i przetłumaczyła na swój język niedorzeczne, z książek zaczerpnięte marzenie. Miał uczucie, że zdobył jej czarodziejskie pocałunki oszustwem, że te absurdalne myśli Leili pomniejszały wagę całej sprawy, sprowadzały jej wymiary do czegoś tak mglistego i nierealnego, jak, dajmy na to, transakcja z uliczną kobietą. Czy można zakochać się w kamiennym posągu dawno zmarłego krzyżowca?

— Pytałeś dlaczego — powiedziała, wciąż jeszcze wzgardliwym tonem. — Myślę, że dlatego — westchnęła — ponieważ jesteś Anglikiem. (Za każdym razem, gdy we wspomnieniu przeżywał na nowo tę scenę, zdumiewała go i nie umiał wyrazić oszołomienia inaczej, niż szepcząc w tym momencie: — Do diabła!).

Potem, jak wszyscy niedoświadczeni kochankowie od początku świata, zamiast po prostu zadowolić się rzeczywistością, chciał ją koniecznie zanalizować i ocenić świadomym umysłem. Wszystkie odpowiedzi Leili były inne, niż oczekiwał. Kiedy napomknął o jej mężu, od razu zawrzała gniewem, przerwała mu z miażdżącą bezpośredniością:

— Kocham go. Nie pozwolę nikomu mówić o nim lekceważąco. To szlachetny człowiek, nigdy nie zrobiłabym nic takiego, co mogłoby go zranić.

— Ależ… ależ… — jąkał młody Mountolive, a Leila roześmiała się z jego zakłopotania i znowu obejmując go ramionami, powiedziała:

— Głuptasie, głuptasie! Przecież to on sam poradził mi, żebym wzięła sobie ciebie na kochanka. Pomyśl! Czyż nie jest na swój sposób mądry? Bał się, że całkowicie straci mnie jakimś nieszczęśliwym przypadkiem. Czy nigdy nie zaznałeś głodu miłości? Czy nie wiesz, jak niebezpieczna jest miłość?

Nie, nie wiedział tego. Jakże Anglik mógł zrozumieć ten obcy sposób myślenia, te poplątane, współzawodniczące ze sobą różne więzy lojalności? Mountolive oniemiał.

— Nie wolno mi tylko zakochać się i nie zakocham się na pewno.

Czy dlatego pokochała Anglię Mountolive’a, a nie jego samego? Nie umiał odpowiedzieć sobie na to pytanie. Niedojrzałość zamykała go w swoich granicach i paraliżowała język. Zamknął oczy, zdawało mu się, że leci wstecz w jakąś czarną przepaść. Leila, odgadując, co się w nim dzieje, odkrywała jego naiwność, która ją rozczulała; postanowiła, że po swojemu zrobi z niego mężczyznę, wkładając w tę jego edukację całe ciepło kobiecego serca i całą szczerość. Był dla niej nie tylko kochankiem, lecz jak gdyby także nieszczęśliwym dzieckiem, którym trzeba pokierować, żeby dorosło. Ale (musiała to w duchu zastrzec wyraźnie) będzie bardzo ostrożna, żeby go takim opiekuńczym stosunkiem nie urazić. Starała się więc ukrywać swoje doświadczenie i stała się niemal jego rówieśnicą, knując z nim razem spisek pozornie tak niewinny, tak niepodlegający zarzutom, że uśpiło to nawet jego wyrzuty sumienia i zaczął od Leili przejmować nową stanowczość i pewność siebie. Postanowił sobie również mocno, że będzie szanował dyktowane przez nią warunki i nie zakocha się, ale dla młodego człowieka takie rozgraniczenie jest niemożliwe. Nie umiałby odróżnić swoich rozmaitych uczuciowych potrzeb, namiętności miłosnej i szczególnej odmiany romantyzmu, którego źródłem było upodobanie w samym sobie. Dławił się od żądzy. Nie mógł jej ograniczać. A w dodatku angielskie wychowanie pętało każdy jego krok. Nie umiał być szczęśliwy bez poczucia winy. Nie uświadamiał sobie tego jasno, na pół odgadywał, że znalazł więcej niż kochankę i wspólniczkę. Lella górowała nad nim nie tylko doświadczeniem, lecz także — co odkrył z ogromną przykrością — oczytaniem w angielskiej literaturze i wykształceniem. Co prawda ta wzorowa kochanka i przyjaciółka nigdy nie dawała mu tego odczuć. Doświadczona kobieta rozporządza tak wielu różnymi środkami! Uciekała się zwykle do czułości wyrażającej się pewną przekorą. Żartowała z jego ignorancji i rozbudzała w nim ciekawość. Bawił ją oddźwięk, jaki znajdowała u niego jej namiętność, te wrzące pocałunki, które padały jak ślina na rozżarzone żelazo. Mountolive zaczynał oczyma Leili na nowo widzieć Egipt, wzbogacony o inne wymiary. Pojmował teraz, że sama znajomość języka to jeszcze za mało; dzięki Leili dowiedział się, że wiedza jest jałowa bez zrozumienia.

Od dawna pisał swoje dzienniki, stało się to u niego nieuleczalnym nałogiem, a teraz kieszonkowy notatnik puchł od zapisków utrwalających wrażenia ze wspólnych długich przejażdżek, ale wszystkie notatki dotyczyły tego kraju, bo Mountolive nie śmiał ani słowa napisać o własnych uczuciach czy choćby wspomnieć Leilę po imieniu. Wyglądało to mniej więcej tak:

„Niedziela. Przejeżdżaliśmy przez nędzną, rojącą się od much wioskę i moja towarzyszka pokazała mi znaki jak gdyby pisma klinowego wydrapane na ścianach domów, pytając, czy umiem je odczytać. W swojej głupocie powiedziałem, że nie, że to chyba język amharski. Wybuch śmiechu. Okazało się, że te znaki robi pewien czcigodny wędrowny kupiec, odwiedzający te strony co pół roku i handlujący szczególnym gatunkiem henny, która pochodzi z Medyny i jest tutaj wysoko ceniona z powodu skojarzeń ze świętym miastem. Ludzie są przeważnie zbyt biedni, żeby płacić gotówką, więc kupiec udziela im kredytu, ale bojąc się, że zapomni, co mu się od kogo należy, zapisuje dług pstrą skorupką na glinianej ścianie.

Poniedziałek. Ali mówi, że spadające gwiazdy to kamienie miotane przez anioły z nieba, żeby odpędzić dżiny, które próbują podsłuchiwać rozmowy toczące się w raju i w ten sposób poznać sekrety przyszłości. Każdy Arab, nawet Beduin, panicznie boi się pustyni. Dziwne.

U nas, gdy wśród rozmowy zapadnie na chwilę cisza, mówi się: — Anioł przeleciał. — Tutaj inaczej. Po takiej pauzie milczenia ktoś mówi: — Wahed Dhu — to znaczy „Jest jeden Bóg”, a wszyscy obecni gorliwie odpowiadają: — La Illah Illa Allah („Nie ma Boga prócz jedynego Boga”) i dopiero wtedy można prowadzić dalej zwykłą rozmowę. Takie zwyczajowe drobne szczegóły są niezmiernie ujmujące.

Mój gospodarz używa też osobliwego wyrażenia, gdy mówi o wycofaniu się z interesów: nazywa to „tworzeniem swojej duszy”.

Po raz pierwszy skosztowałem kawy po jemeńsku, z kroplą ambry w każdej filiżance. Smakuje wyśmienicie.

Mohammed Szebab po przywitaniu się ofiarował mi odrobinę jaśminowych perfum z zamkniętego szklanym korkiem flakonu, tak jak Europejczyk częstuje papierosem.

Oni tu bardzo kochają ptaki. Zwiedziłem zaniedbany stary cmentarz i zobaczyłem na grobowcach wyżłobione w marmurze małe miseczki; moja towarzyszka wytłumaczyła mi, że wiejskie kobiety przychodzące tu w piątki napełniają te miseczki wodą dla ptaków.

Olbrzymi czarny eunuch Ali, pełniący funkcje rządcy, powiedział mi, że ludzie tu nade wszystko boją się niebieskich oczu i rudych włosów jako złego omenu. Ciekawe, bo w Koranie aniołowie, którzy rozliczają człowieka z jego grzechów, mają niebieskie oczy, i jest to najbardziej odrażająca ich cecha”.

Tak oto młody Mountolive zapisywał i rozważał dziwne poglądy i sposób bycia ludu, wśród którego żył, ze skrupulatnością godną badacza obyczajów tak bardzo różniących się od jego własnych: jednocześnie z zachwytem odkrywał pewne poetyczne związki między rzeczywistością a tym wymarzonym obrazem Wschodu, który stworzył sobie z lektury. Te dwa obrazy mniej się ze sobą kłóciły niż poetyczne wyobrażenie, które Leila tworzyła o Anglii, z postacią przedstawiciela tego kraju, nieśmiałego, pod wielu względami nieokrzesanego młodzieńca, którego wzięła sobie na kochanka. Nie był jednak durniem, uczył się dwóch najważniejszych w życiu rzeczy: uczciwej gry miłosnej i myślenia.

Były też epizody inne, które wzruszały go i podniecały w odmienny sposób. Pewnego dnia wszyscy czworo wybrali się na odległy kraniec plantacji w odwiedziny do starej niańki Halimy, teraz żyjącej na zasłużonej emeryturze. Halima była główną opiekunką braci Hosnanich i przyjaciółką ich w latach wczesnego dzieciństwa.

— Karmiła ich, kiedy mnie zabrakło mleka — wyjaśniła Leila.

Naruz prychnął ochrypłym śmiechem.

— Była naszą „przeżuwaczką” — powiedział, zwracając się do Mountolive’a. — Znasz to określenie? W Egipcie dawniej małe dzieci były karmione przez służące, których wyłączny obowiązek polegał na przeżuwaniu jedzenia, zanim je wsunęły niemowlęciu na łyżeczce do ust.

Halima była wyzwoloną czarną niewolnicą, pochodziła z Sudanu, a teraz „stwarzała swoją duszę” w małym domku o plecionych ścianach, szczęśliwa wśród gromady niezliczonych dzieci i wnuków. Nie sposób było odgadnąć jej wieku. Ucieszyła się niezmiernie na widok młodych Hosnanich, a Mountolive z rozrzewnieniem patrzał, jak obaj zeskoczyli z koni i pędem pobiegli w otwarte ramiona starej kobiety. Leila także okazywała jej nie mniejszą serdeczność. A gdy stara Murzynka, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, uparła się uczcić gości krótkim tańcem, Mountolive ze zdziwieniem stwierdził, że zrobiła to nie bez wdzięku. Stali wokół niej, klaszcząc przyjaźnie i rytmicznie, gdy Halima okręcała się najpierw na jednej, potem na drugiej pięcie, a gdy zakończyła popis, na nowo zaczęły się uściski i śmiechy. Ta szczera, żywiołowa serdeczność zachwycała Mountolive’a i spoglądał na kochankę błyszczącymi oczyma, w których mogła wyczytać nie tylko miłość, ale także jakiś nowy szacunek. Dałby wszystko za to, żeby teraz znaleźć się z nią sam na sam i wziąć ją w objęcia, ale słuchał cierpliwie starej Halimy, która mu opowiadała o zaletach rodziny Hosnanich i o tym, że pracodawcy umożliwili jej dwukrotnie pielgrzymkę do świętego miasta w nagrodę za jej wierną służbę. Mówiąc, położyła dłoń na rękawie Naruza i od czasu do czasu zaglądała mu w twarz z jakąś zwierzęcą czułością. A gdy potem Naruz ze starej zakurzonej torby myśliwskiej, którą zawsze nosił przy sobie, wyciągał podarki przywiezione dla Halimy, twarz staruszki mieniła się to uśmiechami, to cieniem lęku, jak księżyc w czasie zaćmienia. Halima płakała.

Oglądał też sceny inne, mniej zapewne przyjemne, ale równie charakterystyczne dla egipskich obyczajów. Kiedyś wczesnym rankiem był świadkiem incydentu, który rozegrał się na dziedzińcu pod jego oknem. Ciemnoskóry chłopak stał zmieszany przed innym Naruzem i patrzał w jego szafirowe oczy z grymasem wściekłości, lecz z każdą chwilą bardziej tracąc odwagę. Mountolive, czytając w łóżku, usłyszał słowa: — Nie skłamałem, panie — wymówione dwukrotnie, cicho, ale wyraźnie. Młody Anglik wstał i podszedł do okna w samą porę, by ujrzeć, jak Naruz szeptem, dobywającym się z sykiem spomiędzy zaciśniętych zębów, powtórzył z uporem: — Znowu skłamałeś — i wymierzył chłopcu karę, której fizyczna brutalność przejęła Mountolive’a dreszczem zgrozy. Zdążył zobaczyć, jak młodszy z braci Hosnanich wyciągnął zza pasa nóż i odciął winowajcy brzeżek ucha, a robił to powoli, wręcz delikatnie, jakby odcinał kiść winogron od łodygi małym nożykiem do owoców. Fala krwi spływała po szyi służącego, który jednak stał dalej spokojnie.

— Teraz idź — tym samym szatańskim sykiem rozkazał Naruz — i powiedz swojemu ojcu, że za każde kłamstwo będę ci obrzynał kawałek ciała, aż w końcu pozostanie tylko to, co w tobie uczciwe, co nie kłamie.

Chłopak nagle rzucił się do ucieczki i zataczając się, ze zdławionym okrzykiem zniknął. Naruz otarł ostrze noża o bufiaste spodnie i po schodach wszedł do domu, pogwizdując. Mountolive struchlał.

Najbardziej oszałamiające były kontrasty tych różnych zdarzeń. Tego samego dnia po południu, gdy we dwóch z Naruzem dojechali konno do granicy posiadłości, na skraj pustyni, napotkali po drodze święte drzewo, na którym wieśniacy strapieni bezdzietnością czy innymi nieszczęściami zawieszali najdziwniejsze wota; zdawało się, że każda gałązka kwitnie setką powiewających szmatek. W pobliżu znajdował się grobowiec pustelnika tak dawno zmarłego, że nikt prócz paru sędziwych starców nie pamiętał jego imienia. Jednakże walący się grobowiec pustelnika był wciąż jeszcze celem pielgrzymek i zarówno muzułmanie, jak Koptowie uciekali się do jego orędownictwa. Na tym więc miejscu Naruz zsiadłszy z konia, powiedział najswobodniej w świecie:

— Zawsze tutaj odmawiam modlitwę. Może pomodlimy się razem, co?

Mountolive, trochę speszony, bez słowa zeskoczył z siodła i stanęli obaj, ramię w ramię, przed zakurzonym starym grobem zapomnianego świętego, Naruz z oczyma wzniesionymi ku niebu i z wyrazem demonicznej łagodności na twarzy. Mountolive dokładnie naśladował jego postawę, trzymając ręce odwrócone dłońmi do góry i stulone na wysokości piersi. Potem obaj pochylili głowy i modlili się długą chwilę, aż w końcu Naruz odetchnął przeciągle, świszcząco, jakby z ulgą, i palcami omiótł twarz od czoła po brodę, wchłaniając tym gestem błogosławieństwa, które spłynęły na niego dzięki modlitwie. Mountolive z głębokim wzruszeniem zrobił to samo.

— No, tak. Pomodliliśmy się — powiedział Naruz, zamykając ostatecznie sprawę, i znowu dosiedli wierzchowców, by ruszyć na przełaj polami, których ciszę w blasku słońca zakłócał tylko gdzieniegdzie wizg pompy ssącej wodę z jeziora i tłoczącej ją do kanałów. Kiedy przejechali do końca długi pas ciemnych plantacji, usłyszeli inny, bardziej swojski odgłos — drewnianych kół wodnych, starych egipskich sakkii, i Naruz nasłuchiwał ich dolatującego z wiatrem szumu z wyraźną przyjemnością.

— Posłuchaj — rzekł — posłuchaj tych sakkii. Czy znasz ich historię? A raczej legendę, którą opowiadają o nich wiejscy ludzie. Aleksander Wielki miał ośle uszy, lecz nikt nie znał tego sekretu prócz jednego jedynego człowieka. Tym człowiekiem był grecki balwierz władcy. Trudno dotrzymać tajemnicy, gdy się jest Grekiem! Balwierz musiał jakoś ulżyć sercu, poszedł więc na puste pole i zwierzył się pewnej sakkii. Odtąd sakkie jedna do drugiej wołają ze smutkiem: Aleksander ma ośle uszy! Prawda, że to ciekawa historia? Nessim mówił, że w muzeum, w Aleksandrii, jest portret Aleksandra z rogami Amona na głowie, i że ta legenda może się właśnie z tym wiąże. Któż to wie?

— Nie chce mi się nawet myśleć, że już w przyszłym tygodniu będę musiał was pożegnać — odezwał się wreszcie Mountolive. — Spędziłem tu cudowne dni.

Dziwny wyraz pojawił się na twarzy Naruza, zwątpienie, zakłopotanie i zadowolenie jednocześnie, a wśród tych wszystkich uczuć także jakaś dzika niechęć, prawdopodobnie zazdrość — pomyślał Mountolive — zazdrość o matkę. Z ciekawością obserwował surowy profil młodego Hosnaniego, nie bardzo wiedząc, jak to sobie wytłumaczyć. To przecież była sprawa Leili, jej osobista sprawa. Czyżby ich romans w jakiś sposób obrażał uczucia rodziny, w której obowiązki i nakazy serca tak ściśle były z sobą splecione? Chętnie rozmówiłby się otwarcie z obu braćmi. W każdym razie Nessim zrozumiałby go i odniósłby się do niego życzliwie, ale co do Naruza Mountolive teraz miał już poważne wątpliwości. Atmosfera w pierwszych dniach tchnąca wdzięcznością i uciechą z pobytu gościa zmieniła się niepostrzeżenie, chociaż Mountolive nie mógł wyśledzić jawnych oznak niechęci czy chłodu. Było to coś subtelniejszego, trudniejszego do określenia. „A może — przyszło mu nagle na myśl — uroiłem to sobie po prostu dlatego, że sam czuję się winny?” Zastanawiał się nad tym pytaniem, obserwując posępny, zawzięty profil Naruza. Jechał obok niego, do głębi poruszony tą myślą.

Oczywiście nie mógł zrozumieć troski ciążącej młodszemu z braci Hosnanich, nie wiedział bowiem nic o scenie, która się rozegrała pewnej nocy, o kilka tygodni wcześniej, gdy cały dom był pogrążony we śnie. Niekiedy chory pan domu upierał się czuwać do późnych godzin na balkonie w swoim fotelu na kółkach, z książką w ręku: zazwyczaj był to jakiś podręcznik zarządzania majątkiem ziemskim, rozprawa o leśnictwie czy coś w tym rodzaju. Wierny swoim obowiązkom Naruz sadowił się w takie wieczory na kanapie w sąsiednim pokoju i czekał cierpliwie jak pies, gotów na każde skinienie usłużyć ojcu i pomóc mu w ułożeniu się do snu; Naruz nigdy nie czytał książek ani czasopism, jeśli nie musiał. Lubił jednak leżeć w żółtym świetle lampy, dłubiąc zapałką w zębach i rozmyślając, póki ojciec ochrypłym, zrzędnym głosem nie zawoła go po imieniu.

Tego pamiętnego wieczora Naruz chyba zasnął, bo gdy się ocknął, ze zdumieniem stwierdził, że otacza go ciemność. Tylko księżyc zalewał jasną poświatą balkon i pokój, lecz ktoś pogasił wszystkie lampy. Naruz zerwał się z kanapy. Balkon, ku jego zdziwieniu, był pusty. W pierwszej chwili wydało mu się, że jeszcze śni, bo nigdy dotąd nie zdarzyło się, aby ojciec samodzielnie położył się do łóżka. Ale gdy tak stał w blasku księżyca, pełen wątpliwości i gubiąc się w domysłach, usłyszał szmer, jak gdyby odgłos ogumionych kół inwalidzkiego fotela toczących się po drewnianej podłodze w sypialni ojca. Było to niepojęte odstępstwo od utartych zwyczajów. Naruz opuścił balkon i wciąż nic nie rozumiejąc, na palcach przeszedł korytarzem w głąb domu. Drzwi ojcowskiej sypialni zastał otwarte. Zajrzał do wnętrza. Pokój tonął w księżycowym blasku. Naruz usłyszał stuk kół obijających się o komodę, szuranie palców szukających uchwytu, potem szelest wysuwanej szuflady. Ogarnął go lęk, bo przypomniał sobie, że w tej właśnie szufladzie ojciec trzyma swojego starego colta. Jakby nagle sparaliżowany, nie mogąc poruszyć się ani odezwać, słyszał trzask otwieranego zamka, poznawał nieomylnie chrzęst rozdzieranego papieru, i natychmiast w pamięci zinterpretował ten dźwięk. Potem cichy, precyzyjny szczęk naboi wsuwanych do magazynku. Na jawie znalazł się w takiej pułapce, jaką często zastawiają na człowieka senne koszmary, gdy biegnąc ze wszystkich sił, jest mimo to przykuty wciąż do jednego miejsca. Zamek znów stuknął, rewolwer był nabity i złożony, i wtedy dopiero Naruz przełamał bezwład i śmiało wszedł do pokoju, aby tu znowu skamienieć. Ciarki przebiegły mu po krzyżu, włosy zjeżyły się nad karkiem. Straszliwe zahamowania, relikt najwcześniejszego dzieciństwa, tak były wciąż potężne, że Naruz ledwie zdołał zrobić jeden powolny krok naprzód i stanął jak wryty tuż za progiem, zaciskając szczęki, żeby nie dzwonić zębami.

Księżyc świecił prosto w taflę lustra i w odbitym od niej blasku Naruz widział ojca, który wyprostowany w fotelu wpatrywał się w swoje odbicie z wyrazem, jakiego syn nigdy jeszcze na jego twarzy nie widział. Twarz ta, blada i beznamiętna, w tym wtórnym widmowym świetle bijącym od szklanej tafli zdawała się ogołocona ze wszystkich uczuć ludzkich, do czysta spłukana przez emocje, które nękały ją nieustannie. Młodszy syn patrzał jak zahipnotyzowany. (Raz w życiu, we wczesnym dzieciństwie, widział na twarzy ojca podobny wyraz, mniej srogi, nie tak całkowicie obojętny, ale jednak trochę podobny. Ojciec, opowiadając o śmierci przewrotnego rządcy Mahmouda, zakończył posępnie: „Ujęli go, przywiązali do drzewa. Et on lui a coupé les choses i wepchnęli mu je w usta”. Naruz jako dziecko, ilekroć powtarzał te słowa i przypominał sobie twarz ojca, czuł się bliski omdlenia. Teraz to wspomnienie wróciło ze zdwojoną grozą, gdy zobaczył, jak kaleka, stawiając czoło własnemu obrazowi w lśniącym od księżyca lustrze z wolna podnosi rewolwer, celując nie w swoją skroń, lecz w lustro, i ochrypłym głosem mrucząc: „jeżeli ona się zakocha, wiesz, co musisz zrobić!”).

W ciszy, która potem zaległa, rozległ się tylko jeden suchy, słaby szloch. Łzy współczucia wezbrały w oczach Naruza, ale czar trzymał go wciąż w swojej władzy i syn nie był zdolny poruszyć się, odezwać czy choćby zapłakać głośno. Ojciec zwiesił głowę na piersi, ręka z rewolwerem opadła tak, że Naruz usłyszał nikły zgrzyt lufy ocierającej się o podłogę. Przejmująca cisza wypełniła pokój, korytarz, balkon, ogrody — cały świat; cisza i uczucie ogromnej ulgi, pozwalającej zmrożonej krwi przepływać znów przez żyły i serce. (Gdzieś w głębi domu Leila z westchnieniem przewróciła się we śnie na drugi bok i znalazła dla swoich białych ramion — przedmiotu tej rozterki — chłodne miejsce na poduszkach). Jeden jedyny moskit zabrzęczał. Czar prysnął.

Naruz cofnął się na korytarz, wyszedł na balkon i tam stał chwilę, walcząc ze łzami, nim wreszcie zawołał: — Ojcze! — głosem niedorosłego chłopca. Natychmiast w sypialni ojca zapaliło się światło, stuknęła zamykana szuflada, ogumione kółka zaszurały po podłodze. Minęła długa sekunda i w końcu usłyszał znajomy, pytający pomruk: — Naruz — i zrozumiał, że wszystko jest znów w porządku. Wytarł nos w rękaw i pobiegł do ojcowskiej sypialni. Ojciec siedział zwrócony twarzą ku drzwiom z książką na kolanach.

— Ach, ty leniu! — powiedział. — Nie mogłem się ciebie dobudzić.

— Przepraszam! — odparł Naruz. Nagle ogarnęła go radość. Uczucie ogromnej ulgi tak go rozpierało, że zapragnął poniżyć się, obrzucić obelgami i zarzutami.

— Tak, jestem leń, bezmyślny wieprz, ziarnko soli — wykrzykiwał żarliwie w nadziei, że sprowokuje ojca do bardziej jeszcze bolesnych zniewag. Uśmiechał się, gotów z rozkoszą znieść gniew kaleki.

— Połóż mnie do łóżka — rozkazał zwięźle ojciec i syn schylił się nad nim z jakąś zmysłową czułością, dźwignął wyniszczone ciało z fotela, uszczęśliwiony ponad wszelki wyraz, że tchnienie życia jeszcze kołacze się w tym szczątku…

Jakże Mountolive mógłby to wszystko wiedzieć? Wyczuł tylko, że Naruz zachowuje wobec niego pewien dystans, czego nie robi uśmiechnięty grzecznie Nessim. Co do ich ojca, to spuszczona głowa chorego i głos ociekający rozczuleniem nad własnym nieszczęściem po prostu drażniły Mountolive’a. Niestety istniał inny jeszcze konflikt, który w jakiś sposób musiał się ujawnić, i Mountolive mimo woli dostarczył do tego okazji, popełniając jedną z tych gaf, których dyplomaci lękają się i starają się unikać bardziej niż zwykli śmiertelnicy; wspomnienie takiego błędu może dyplomacie spędzać sen z oczu przez długie lata. Przejęzyczenie się dość bezsensowne dało kalece okazję do wybuchu, który Mountolive’owi wydał się bardzo znamienny. Zdarzyło się to wieczorem przy stole, podczas kolacji, i w pierwszej chwili całe towarzystwo śmiało się zupełnie swobodnie z gafy gościa, ogólna wesołość zataczała coraz szersze kręgi, niezatruta ani odrobiną rozgoryczenia; Leila tylko z uśmiechem sprostowała omyłkę.

— Ależ, Davidzie, my nie jesteśmy muzułmanami, lecz chrześcijanami tak samo jak ty!

Oczywiście wiedział o tym, nie pojmował, jak mogło mu się wymknąć z ust takie głupstwo. Są takie niefortunne uwagi, które, raz wypowiedziane, nie dadzą się niczym usprawiedliwić, a co gorsze — w żaden sposób naprawić. Nessim jednakże wydawał się raczej ubawiony niż obrażony i ze swoim zwykłym taktem nie pozwolił sobie na głośny śmiech, dopóki nie dotknął dłonią przegubu ręki przyjaciela, żeby Mountolive nie mógł podejrzewać, że ktoś śmieje się z niego, a nie tylko z jego omyłki. Ale gdy śmiech ucichł, Mountolive dotkliwie uprzytomnił sobie, że rozjątrzył jakąś źle zabliźnioną ranę; wyczytał to z kamiennych rysów gospodarza, który, siedząc w swoim fotelu na kółkach, nawet nie uśmiechnął się wśród ogólnej wesołości.

— Nie widzę powodu do śmiechu — rzekł, zaciskając palce na lśniących poręczach fotela. — Nic tu nie ma śmiesznego. Ta pomyłka wyraża jak najściślej brytyjski punkt widzenia, pogląd, któremu Koptowie zawsze musieli się przeciwstawiać. Przed zjawieniem się tu Brytyjczyków nie widziano w Egipcie różnicy między nami a muzułmanami. Dopiero Brytyjczycy nauczyli muzułmanów nienawiści do Koptów i dyskryminacji wobec nas. Tak, Brytyjczycy. Zapamiętaj moje słowa, Mountolive.

— Bardzo przepraszam — wyjąkał Mountolive, próbując naprawić gafę.

— Nie trzeba przepraszać — odparł kaleka. — Dobrze się stało, że ta sprawa wyszła na jaw, bo nurtuje ona bardzo głęboko serca Koptów. Brytyjczycy ściągnęli na nas ucisk ze strony muzułmanów. Przestudiuj dokumenty Komisji. Pogadaj o Koptach ze swoimi rodakami przebywającymi tutaj, a przekonasz się, że nas nie cierpią i pogardzają nami. I zaszczepili te uczucia muzułmanom.

— Czyż to możliwe? — zapytał Mountolive zrozpaczony, nie wiedząc już, jak przepraszać.

— Możliwe i pewne — oświadczył z powagą kaleka, kołysząc głową na skrzywionej szyi. — My znamy prawdę. — Leila odruchowym gestem, prawie sygnałem, chciała jakby powstrzymać męża, nim rozpocznie swoją tyradę, ale on nie zauważył tego. Rozsiadł się wygodniej i żując kromkę chleba, powiedział trochę niewyraźnie: — Ale cóż ty wiesz, cóż wiedzą wszyscy Anglicy o Koptach, który z nich naprawdę się nami interesuje! Mało znana, heretycka religia — myślą — zniekształcony język, liturgia beznadziejnie sklecona z arabskich i greckich elementów. Zawsze tak było. Kiedy pierwsi krzyżowcy zdobyli Jerozolimę, wydano jednoznaczne zarządzenie, broniące Koptom wstępu do tego miasta — do naszego świętego miasta! Ci chrześcijanie z zachodu nie odróżniali muzułmanów, którzy pobili ich pod Askelonem, od Koptów — jedynej gałęzi chrześcijaństwa naprawdę wrośniętej w glebę Bliskiego Wschodu! Wasz zacny biskup z Salisbury otwarcie powiedział, że ci wschodni chrześcijanie są w jego oczach gorsi od pogan, toteż wasi krzyżowcy tępili ich z satysfakcją. — Gorycz wyrażona w okrutnym uśmiechu na chwilę rozjaśniła jego twarz. Potem wrócił zwykły chorobliwy cień przygnębienia i stary Hosnami, zwilżywszy językiem wargi, podjął swoje wywody, a Mountolive nagle zrozumiał, że od pierwszego dnia jego pobytu w tym domu gospodarz przeżuwał w skrytości serca całą tę sprawę. Nosił w sobie tę rozmowę, czekając tylko na sposobność, żeby ją rozpocząć. Naruz patrzał na ojca ze współczującym uwielbieniem i twarz jego odzwierciedlała emocje, jakie budziły kolejne zdania padające z ust kaleki, a więc duma przy słowach „nasze święte miasto”, gniew przy „gorszych od pogan”. Leila, blada i zamyślona, spoglądała w stronę balkonu, jedynie Nessim zachował mimo powagi swobodny nastrój. Obserwował ojca przyjaźnie i z szacunkiem, ale nie zdradzał wzruszenia. Milczał, prawie uśmiechnięty.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki