Kwartet aleksandryjski: Balthazar - Lawrence Durrell - ebook + książka

Kwartet aleksandryjski: Balthazar ebook

Lawrence Durrell

4,3

Opis

Barwna fabuła, wielkie namiętności i polityczne intrygi w scenerii fascynującej bliskowschodniej Aleksandrii

Balthazar, tytułowy bohater drugiej odsłony Kwartetu aleksandryjskiego, opisuje kulisy wydarzeń znanych z pierwszego tomu, Justyny, korygując niektóre fakty i przeinaczenia w opowieści Irlandczyka Darleya. Dzięki nowemu spojrzeniu skomplikowane relacje uczuciowe i erotyczne, jakie łączą bohaterów podczas ich pobytu w magicznym mieście na styku Wschodu i Zachodu, mieście pięciu ras i kilkunastu wyznań – w Aleksandrii, jawią się w zupełnie nowym świetle. Justyna jest dziwną i namiętną Żydówką, Melissa – tancerką, Nessim – koptyjskim finansistą i mężem Justyny, Darley natomiast jej kochankiem, bezgranicznie zafascynowanym roztaczaną przez nią aurą femme fatale. Hipnotyczna gra miłości, perwersji i zazdrości w zmysłowej scenerii skazanego na zagładę wielokulturowego świata nabiera nowych znaczeń, a każdy z bohaterów pod maską gry pozorów ukazuje kawałek prawdziwej tożsamości.

"Durrell był mistrzem w tworzeniu i utrzymywaniu napięcia... Już od pierwszej strony byłem nim zafascynowany”.

Wilbur Smith, autor Boga Nilu

„Nie może być żadnych wątpliwości co do osiągnięć literackich Durrella”.

George Steiner, autor Gramatyki tworzenia

KSIĄŻKA ZALICZANA PRZEZ MODERN LIBRARY DO

100 NAJWYBITNIJESZYCH POWIEŚCI XX WIEKU

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (20 ocen)
14
3
0
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lawrence Durrell Kwartet aleksandryjski. Balthazar Tytuł oryginału The Alexandria Quartet. Balthazar ISBN Copyright © 1962 by Lawrence Durrell Balthazar first published in 1958 © Lawrence Durrell, 1958All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Rafał Skibiński, 2019 Copyright © for the Polish edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019 Projekt graficzny okładki Grzegorz Kalisiak Wydanie 1 w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Te wspomnienia o niezapomnianym mieście poświęcam mojej Matce

Jedno lustro widzi człowieka pięknego, to lustro kocha go; drugie lustro widzi człowieka szkaradnego, to lustro nienawidzi go; ta sama istota ludzka wywołuje oba wrażenia.

Nalegamy na te szczegóły, wy je maskujecie pruderią, która zaciera wszystkie ostre kanty ich okropności. Pozostaje tylko to, co konieczne, aby się zapoznać z człowiekiem; nie macie pojęcia, jak pomocne są te wszystkie obrazy dla rozwijania ludzkiego umysłu; może tak nas zamroczył szacunek dla tej gałęzi wiedzy jedynie z powodu głupiej powściągliwości ludzi próbujących pisać o tych sprawach. Krępowani przez niedorzeczny lęk mówią tylko o błahostkach wiadomych każdemu głupcowi, ale nie mają odwagi sięgnąć śmiałą ręką do ludzkiego serca i ukazać naszym oczom jego wybujałych właściwości.

D.A.F. de Sade, Justyna

Od autora

Postacie i sytuacje w tej powieści — drugiej z cyklu, niestanowiącej dalszego ciągu Justyny, lecz w stosunku do niej siostrzanej — są całkowicie zmyślone, podobnie jak i osobowość narratora. Miasto także jest jak najbardziej nierealne.

Współczesna literatura nie ofiarowuje nam Jedności, zwróciłem się więc do nauk ścisłych i próbuję zbudować powieść czterowarstwową, opierając jej formę na teorii względności.

Trzy wymiary przestrzeni i czwarty czasu składają się na przepis mieszanki, jaką jest continuum. Ten wzór naśladuje układ moich czterech powieści.

Trzy pierwsze rozwijają się w przestrzeni (dlatego użyłem określenia „powieść siostrzana” zamiast „dalszy ciąg” i nie są powiązane formą seryjną. Zahaczają jedna o drugą, przeplatają się z sobą, pozostając w stosunkach czysto przestrzennych. Czas stoi w miejscu. Dopiero w czwartej części włącza się czas i ona stanowi naprawdę ciąg dalszy poprzednich.

Relacja podmiotowo-przedmiotowa jest tak ważna dla pojęcia względności, że spróbowałem tę powieść sformułować w dwóch trybach: subiektywnym i obiektywnym.

Trzecia część, Mountolive, jest wręcz powieścią tradycyjną, w której narrator Justyny i Balthazara staje się obiektem, inaczej mówiąc, postacią książki.

Nie jest to metoda Prousta ani Joyce’a, bo ci dwaj pisarze, moim zdaniem, reprezentują Bergsonowskie „trwanie”, a nie koncepcję „przestrzenno-czasową”.

Głównym tematem tej książki jest studium współczesnej miłości.

Rozważania te mogą wydać się trochę zarozumiałe czy nawet pompatyczne. Warto jednak przeprowadzić eksperyment i przekonać się, czy nie uda nam się odkryć formy morfologicznej, którą można by słusznie nazwać „klasyczną” dla naszych czasów. Nawet gdyby miała z tego wyniknąć „science-fiction” w prawdziwym znaczeniu tego terminu.

L.D.

Ascona 1957

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Część pierwsza

I

Gama barw krajobrazu: od brunatnej do brązu, strzeliste sylwety, niskie obłoki, tło perłowe z cieniowanymi szarożółtymi i fiołkowymi refleksami. Płowy kurz pustyni, groby proroków błyszczące cyną i miedzią o zachodzie słońca nad starożytnym jeziorem. Jego ogromne piaszczyste uskoki wyglądają z góry jak znaki wodne; zieleń i cytrynowa żółtość ustępują metalicznej szarości stali, ciemnośliwkowej plamie jedynego żagla, drżącego i wilgotnego jak lepkoskrzydła poczwarka. Taposiris1 umarło wśród walących się kolumn i znaków nawigacyjnych, zniknęli ludzie z harpunami… Mariut pod niebem ciepłoliliowym.

lato: płowożółty piasek, niebo z gorącego marmuru

jesień: obrzmiała sina szarość

zima: marznący śnieg, chłodny piach

jasne tafle nieba roziskrzone od blaszek miki

spłukana zieleń delty

wspaniałe gwiazdobrazy

Awiosna? Ach, wiosny nie ma na Delcie, nie ma wrażenia świeżości, odnowy wszystkich rzeczy. Z zimy dajemy od razu nurka w woskową podobiznę lata, zapierającego oddech żarem. Ale przynajmniej tu, w Aleksandrii, od nieruchomego ciężaru nicości lata ratuje nas tchnienie morza prześlizgujące się nad ławicą piasku między okrętami wojennymi; drżą od niego pasiaste markizy kawiarń przy Grande Corniche. Nigdy bym…

Miasto na pół wyimaginowane (a przecież zupełnie rzeczywiste) zaczyna się i kończy w nas, korzeniami wrośnięte w naszą pamięć. Czemuż muszę do niego wracać noc po nocy, pisząc tutaj przy kominie, na którym płoną gałęzie świętojańskiego drzewa, gdy egejski wiatr naciera na wyspiarski dom, to szarpiąc nim, to odstępując, zginając cyprysy jak łuki? Czy nie dość już powiedziałem o Aleksandrii? Czy na nowo mają zatruć mnie sny o tym mieście i wspomnienia o jego mieszkańcach? Zdawało mi się, że wszystkie te sny bezpiecznie uwięziłem na papierze, zamknąłem w twierdzy pamięci. Pomyślicie, że ulegam kaprysom. Ale to nie jest tak. Jeden przypadkowy czynnik zmienił wszystko i kazał mi raz jeszcze wrócić własnymi śladami w przeszłość. Wspomnienie dostrzegło swój obraz odbity w lustrze.

Justyna, Melissa, Clea… Tak niewiele nas było, można by myśleć, że bez trudu wszystkich uda się zmieścić w jednej książce, prawda? Tak i mnie by się zdawało, tak myślałem. Czas i okoliczności rozproszyły nas, krąg został na zawsze rozerwany…

Podjąłem próbę odzyskania ich w słowach, odnowienia w pamięci, przydzielenia każdemu i każdej z nich właściwego miejsca w czasie mojej przeszłości. Samolubnie. I gdy skończyłem pisać, wydało mi się, że obróciłem klucz w zamku tego domku dla lalek, w którym odegraliśmy swoje role. Zobaczyłem dawne kochanki i przyjaciół już nie jako żywych ludzi, lecz jako barwne odbitki myśli, zamieszkałe już nie w mieście, lecz na arkuszach papieru niby postacie na gobelinie. Trudno było użyczyć im więcej zwyczajnej rzeczywistości niż słowom, którymi ich opisywałem. A co mi przypomniało mnie samego?

Jednakże aby iść dalej przed siebie, trzeba koniecznie najpierw się cofnąć: Nic z tego, co napisałem o nich, nie jest nieprawdą, o tym nie może być mowy. Ale pisząc, nie rozporządzałem wszystkimi danymi. Nakreśliłem obraz prowizoryczny — podobnie jak odtwarza się zagubioną cywilizację na podstawie kilku stłuczonych waz, napisu na tabliczce, amuletu, garści ludzkich kości i uśmiechniętej złotej pośmiertnej maski.

„Nasze życie — napisał w którejś ze swoich książek Pursewarden — opiera się na wybranych fikcjach. Nasze widzenie świata uwarunkowane jest przez miejsce, jakie zajmujemy w czasie i przestrzeni, a nie przez naszą osobowość, jak chcielibyśmy wierzyć. Toteż każda interpretacja rzeczywistości jest właściwa dla jednego tylko punktu obserwacyjnego. Dwa kroki na zachód lub na wschód, a cały obraz się odmienia.” Coś w tym sensie…

Co do postaci ludzkich, czy to rzeczywistych, czy wymyślonych, takie stworzenia w ogóle nie istnieją. Psychika każdego człowieka jest naprawdę mrowiskiem sprzecznych skłonności. Osobowość rozumiana jako zespół stałych cech to złudzenie, lecz złudzenie potrzebne, abyśmy mogli kochać!

Pewne rzeczy są jednak stałe… na przykład można zawsze przewidzieć nieśmiały pocałunek Melissy (niezręczny jak najwcześniejsze formy druku) albo ściągnięcie brwi Justyny rzucające cień na te płomienne czarne oczy — oczodoły Sfinksa w samo południe. „W końcu — mówi Pursewarden — wszystko o każdym okaże się prawdą. Święci i łotrzy są współudziałowcami rzeczywistości”. I ma rację.

Nie szczędzę wysiłków, aby zachować trzeźwość sądów…

W ostatnim liście, jaki od niego dostałem, Balthazar pisze: „Myślę o tobie często i nie bez szczypty czarnego humoru. Wycofałeś się na swoją wyspę, zabierając, jak ci się zdaje, wszystkie dane dotyczące nas i naszych losów. Z pewnością, zwyczajem pisarzy, na kartkach papieru wydajesz o nas sądy. Szkoda, że nie znam ich treści. Muszą być bardzo dalekie od prawdy. Mam na myśli te prawdy, które mógłbym objawić ci o nas wszystkich, może nawet o tobie także. Lub prawdy, których mógłbyś się dowiedzieć od Clei (bawi obecnie w Paryżu i przestała do mnie pisywać w ogóle). Wyobrażam sobie, jak ślęczysz, mędrcze, nad książką Arnautiego, dziennikami Justyny i Nessima, łudząc się, że w nich można znaleźć prawdę. Pomyłka! Pomyłka! Jeśli szukasz prawdy o jakiejś osobie, dzienniki są ostatnim źródłem, gdzie mógłbyś ją znaleźć. Nikt nie ośmiela się wyspowiadać szczerze przed sobą samym na kartce papieru, w każdym razie nie ze spraw miłości. Czy wiesz, kogo naprawdę kochała Justyna? Wierzyłeś, że ciebie, co? Przyznaj się!”

Zamiast odpowiedzi posłałem mu gruby plik kartek, które tak bardzo opornie narastały pod moim piórem i które zatytułowałem jej imieniem, chociaż równie dobrze mógłbym nazwać je po prostu „Zeszytami”. Potem sześć miesięcy upłynęło w milczeniu, które błogosławiłem, myśląc, że nareszcie przekonałem krytyka i zamknąłem mu usta.

Nie mogę powiedzieć, że zapomniałem o Aleksandrii, ale pozwoliłem wspomnieniom o niej zasnąć. Oczywiście to miasto żyło wciąż we mnie, będzie żyć zawsze, unosząc się przed oczyma wyobraźni jak miraże, które tak często przywidują się wędrowcom. Pursewarden opisał to zjawisko następującymi słowami:

„Płynęliśmy parowcem. Ląd nie mógł znaleźć się w zasięgu naszego wzroku wcześniej niż za dwie, trzy godziny, gdy nagle mój towarzysz krzyknął, pokazując coś na horyzoncie. Zobaczyliśmy na niebie odwrócony obraz miasta, naturalnej wielkości, świetlisty i rozedrgany, jakby wymalowany na zszarzałym jedwabiu, lecz ze wszystkimi szczegółami, skrupulatnie oddanymi. Z pamięci rozpoznawałem wyraźnie różne gmachy, pałac Ras El Tin, meczet Nebi Daniel i inne. Całość była fascynująca jak arcydzieło malowane świeżą rosą. Miraż unosił się na niebie dość długo, chyba ze dwadzieścia pięć minut, nim rozpłynął się z wolna we mgle widnokręgu. W godzinę później rzeczywiste miasto ukazało się najpierw jako mała plamka, która rosła stopniowo, dorównując w końcu rozmiarom swojego mirażu.”

Dwie czy trzy zimy spędziliśmy na wyspie w osamotnieniu, a były to zimy srogie i wietrzne, tak jak lata — gorące. Na szczęście dziecko jest jeszcze za małe, aby odczuwać tak jak ja potrzebę książek i rozmów. Mała jest szczęśliwa i zawsze czymś zajęta.

Teraz, wiosną, nadchodzi długi okres ciszy bez fal, bez zapachów, dni przeczuć. Morze oswaja się i skupia. Wkrótce cykady zaczną swoją trzeszczącą muzykę, akompaniament do naiwnej fujarki pastucha wśród skał. Tylko marudny żółw i jaszczurka dotrzymują nam towarzystwa.

Powinien bym wyjaśnić, że naszym jedynym regularnym gościem z zewnętrznego świata jest smyrneński statek pocztowy, który raz na tydzień mija przylądek, płynąc w kierunku południowym, zawsze o tej samej godzinie, zawsze z tą samą prędkością, tuż po zmierzchu. Zimą wzburzone morze i wiatr czynią go niewidzialnym, ale teraz — siedzę i czekam na niego. Najpierw słychać tylko przytłumione dudnienie silników. Potem zjawa prześlizguje się, okrążając cypel, snując jedwabną nić piany w morzu, jasno oświetlona w miękkich jak ćma ciemnościach egejskiej nocy, zgęszczona, lecz bez konturów niby ruchoma chmura świetlików. Sunie szybko, za prędko znika za następnym przylądkiem, zostawiając po sobie może tylko strzępek popularnej piosenki albo skórkę mandarynki, którą nazajutrz znajdę na żwirze plaży w miejscu, gdzie kąpaliśmy się — ja i dziecko.

Mała altana z oleandrów pod platanami jest moją pracownią. Kiedy dziecko leży już w łóżku, zasiadam tu przy starym, przez morze naznaczonym stole i czekam na zjawę, niechętnie zapalając naftową lampę, póki statek nie przepłynie. To jedyny dzień tygodnia, który tutaj odróżniam — czwartek. Może to brzmi głupio, ale na wyspie tak ubogiej w urozmaicenia wyczekuję na cotygodniowego gościa jak dziecko na szkolną zabawę. Wiem, że parowiec przywozi listy, których nie dostanę pewnie wcześniej niż następnego wieczoru. Ale nie mogę patrzeć na znikający statek bez żalu. Dopiero potem zapalam z westchnieniem lampę i wracam do swoich papierów. Piszę tak wolno, z takim trudem! Pursewarden kiedyś, mówiąc o pisaniu, powiedział mi, że cierpienia towarzyszące tej pracy powodowane są wyłącznie strachem artysty przed obłędem. „Przymuś się trochę, powiedz sobie, że nic nie szkodzi, jeśli nawet zwariujesz, a przekonasz się, że zaczniesz pisać prędzej, przełamiesz zaporę”. (Nie wiem, ile w tym wszystkim jest prawdy. Ale pieniądze, które mi zostawił w spadku, bardzo się przydały i wciąż jeszcze tych kilka funtów szterlingów broni mnie od upiora długów i zarobkowej roboty).

Opowiadam szczegółowo o tym powtarzającym się co tydzień ewenemencie, bo właśnie w ten obraz pewnego czerwcowego wieczora wtargnął Balthazar tak niespodzianie, że zaskoczył mnie — o mało nie napisałem „ogłuszył”, tu przecież nie mam z kim rozmawiać, ale nie, raczej: „zaskoczył”. Tego dnia zdarzyło się coś, co wydało mi się prawie cudem. Mały parowiec, zamiast zniknąć jak zwykle, zatoczył łuk o 150 stopni i wszedł w lagunę, aby tu zatrzymać się w puszystym kokonie własnych świateł i pośrodku złocistej kałuży, którą rozlał, z wolna spuszczał długi łańcuch kotwicy, a już to samo wydało mi się symbolem poszukiwania prawdy. Był to widok wzruszający dla człowieka, który żył jak ja, jak każdy pisarz, zamknięty w świecie ducha, stając się podobny do okrętu w butelce, żeglującego donikąd; toteż obserwowałem to zdarzenie tak, jak Indianie zapewne śledzili pierwszy statek białych ludzi przybijający do wybrzeży Nowego Świata.

Najpierw ciszę i ciemności zmącił nierówny plusk wioseł; wieki upłynęły, nim wreszcie drobne kamyki zachrzęściły pod wielkomiejskimi butami. Ochrypły głos udzielał wskazówek. Potem znów wróciła cisza. Kiedy zapaliłem lampę, żeby przyciąć knot i wyzwolić się spod uroku tego odstępstwa od normalnego porządku, spomiędzy gąszczu mirtu wynurzyła się poważna ciemna twarz mojego przyjaciela niby zjawa, kozioł z zaświatów. Obaj zachłysnęliśmy się powietrzem i staliśmy, uśmiechając się do siebie w żółtym świetle: ciemne asyryjskie kędziory, broda Pana.

— Nie, to ja we własnej osobie! — rzekł ze śmiechem Balthazar i padliśmy sobie w objęcia. Balthazar!

Morze Śródziemne jest śmiesznie małe; tylko długość i wielkość jego historii sprawiają, że urasta w naszej wyobraźni. Aleksandria — ta prawdziwa tak samo jak wyimaginowana — leży w rzeczywistości zaledwie o sto mil morskich na południe stąd.

— Płynę do Smyrny — powiedział Balthazar. — Stamtąd zamierzałem odesłać ci to pocztą.

Położył na starym obdrapanym stole gruby plik manuskryptów, które mu przedtem posłałem; arkusze teraz pokreślone i upstrzone mnóstwem wpisanych między wierszami zdań, całych akapitów i znaków zapytania. Usiadł naprzeciw mnie i z miną Mefistofelesa, ściszając głos, tonem mniej pewnym dodał:

— Długo wahałem się, czy powiedzieć ci pewne rzeczy, które ostatecznie na tych kartkach wpisałem. Chwilami wydawało mi się to szaleństwem i impertynencją. Bo w końcu, czy my ciebie interesujemy jako prawdziwi ludzie czy też jako „postacie”? Nie wiedziałem. W dalszym ciągu nie wiem. Możliwe, że przez te zapiski stracę twoją przyjaźń, a nie dodam niczego do sumy twojej wiedzy. Malowałeś obraz miasta kolejnymi pociągnięciami pędzla na zakrzywionej powierzchni… czy chodziło ci o poezję czy o fakty? Jeśli o fakty, to jest kilka takich, które masz prawo poznać.

Wciąż jeszcze nie wyjaśnił swojego niespodziewanego pojawienia się przede mną, tak pilno mu było mówić o głównym celu tych odwiedzin. Dopiero teraz, widząc, z jakim zdumieniem patrzę na chmurę świetlików w pustej zwykle zatoce, uśmiechnął się i powiedział:

— Statek musi zatrzymać się tu na parę godzin z powodu defektu silnika. Należy do floty Nessima. Kapitanem jego jest Hasim Kohly, mój stary przyjaciel; może go pamiętasz? Nie? Z twoich opisów domyślałem się mniej więcej, gdzie mieszkasz, ale muszę się przyznać, że nie spodziewałem się tak wylądować, dosłownie pod twoimi drzwiami.

Jakże przyjemnie było słyszeć znowu jego śmiech! Ale właściwie już go nie słuchałem, bo to, co powiedział, wzbudziło we mnie niepokój i chciałem jak najprędzej przestudiować jego dopiski i poddać rewizji nie moją książkę (nie przywiązywałem do niej najmniejszej wagi, i tak nie zostanie nigdy wydana), lecz moją wizję miasta i jego mieszkańców. Bo moja własna, osobista Aleksandria stała się dla mnie w tej samotni czymś tak drogim jak filozofia introspekcji, prawie monomanią. Przepełniony wzruszeniem, nie wiedziałem, co odpowiedzieć Balthazarowi.

— Zostań z nami — rzekłem — zostań na jakiś czas…

— Odpływamy za parę godzin — odparł i poklepał stos leżących na stole papierów. — Będziesz pewnie miał od tego halucynacje i gorączkę — dodał z wahaniem.

— Dobrze! — powiedziałem. — Niczego innego nie pragnę.

— Jesteśmy wciąż jeszcze prawdziwymi ludźmi, cokolwiek próbujesz z nas zrobić, cokolwiek robisz… przynajmniej ci z nas, którzy żyją po dziś dzień. Melissa, Pursewarden nie mogą ci zaprzeczyć, skoro umarli. Czy też wydaje nam się, że to niemożliwe.

— Tylko wydaje się, bo najmocniejsze repliki zawsze przychodzą właśnie zza grobu.

Zaczęliśmy rozmawiać o przeszłości, z pewnym skrępowaniem oczywiście. Balthazar zjadł już na statku kolację i nie mogłem poczęstować go niczym prócz szklanki dobrego miejscowego wina, które popijał z wolna. Później spytał, czy mógłby zobaczyć dziecko Melissy, więc zaprowadziłem go między kępami oleandrów na miejsce, z którego obaj mogliśmy zajrzeć do wnętrza dużego pokoju, gdzie na kominku płonął ogień i gdzie leżała mała dziewczynka; wyglądała ślicznie i poważnie, śpiąc z wielkim palcem w ustach. Ciemne okrutne oczy Balthazara złagodniały, gdy patrzał na nią oddychającą lekko.

— Pewnego dnia — rzekł cicho — Nessim zapragnie ją zobaczyć. Przekonasz się wkrótce. Już mówi o niej, jest jej ciekawy. Kiedy nadejdzie starość, będzie mu potrzebna taka podpora, zapamiętaj moje słowa. — I zacytował po grecku: — Najpierw młodzi niby pędy winorośli pną się w górę po tępych podpórkach starszego pokolenia, które czuje na sobie dotknięcie ich miękkich i czułych palców; potem starzy wsparcio urocze ciała młodych osuwają się po nich w dół, we własną śmierć.

Nic na to nie odpowiedziałem. Teraz sam pokój oddychał — nie nasze płuca.

— Byłeś tutaj bardzo samotny — rzekł Balthazar.

— Tak, ale to była wspaniała, upragniona samotność.

— Wiem. Zazdroszczę ci. Naprawdę.

Nagle wzrok jego zatrzymał się na niedokończonym portrecie Justyny, który Clea ofiarowała mi w poprzednim życiu.

— Ten portret — rzekł — przerwany został przez pocałunek. Jak miło zobaczyć go znowu, jak miło! — Uśmiechnął się. — To tak, jak usłyszeć ulubioną, znajomą frazę muzyczną, która zawsze wywołuje to samo, dające się powtarzać, niezawodne wzruszenie.

Nic nie odpowiedziałem. Nie śmiałem. Zwrócił się do mnie:

— A Clea? — spytał wreszcie takim tonem, jakby zadawał pytanie echu.

— Nie mam od niej żadnych wiadomości od dwóch lat chyba, może jeszcze dawniej — powiedziałem. — Tutaj czas się nie liczy. Myślę, że wyszła za mąż, wyjechała do innego kraju, ma dzieci, zdobyła jako malarka uznanie… Wszystko, czego jej należy życzyć.

Popatrzył na mnie dziwnie i pokręcił głową.

— Nie — powiedział, ale na tym zakończył.

Było już dobrze po północy, kiedy marynarze zawołali go spośród ciemnego oliwnego gaju. Odprowadziłem Balthazara na plażę, zasmucony, że już mnie opuszcza. Na granicy wody i lądu czekała łódź, a w niej u wioseł siedział marynarz. Powiedział coś po arabsku.

Wiosenne morze po słonecznym dniu było nęcąco ciepłe i gdy Balthazar wszedł do łodzi, zachciało mi się popłynąć z nim razem do statku, stojącego jakieś dwieście metrów od brzegu. Uległem temu kaprysowi i z wody patrzałem, jak wspina się po drabince i jak wciągają szalupę na pokład.

— Uważaj, żeby cię śruba nie zahaczyła — krzyknął do mnie. — Wracaj, zanim uruchomią silnik.

— Dobrze.

— Ale czekaj… nim odpłyniesz… — Zbiegł do kajuty i po chwili zjawił się znów na pokładzie. Rzucił coś do wody, plusnęło miękko tuż koło mnie. — Róża z Aleksandrii — wyjaśnił. — Z miasta, które zakochanym w nim ludziom ofiarowuje wszystko — prócz szczęścia. — Zachichotał. — Daj tę różę dziecku.

— Do widzenia, Balthazarze!

— Napisz do mnie… jeśli będziesz śmiał…

Zaplątany jak pająk w sieci krzyżujących się świateł, odwrócony ku tym żółtym kałużom, które wciąż jeszcze leżały pomiędzy mną a brzegiem, machnąłem do Balthazara ręką, a on mi odpowiedział takim samym gestem.

Wziąłem w zęby drogocenną różę i popłynąłem żabką w stronę kamienistej plaży, gdzie zostawiłem ubranie, a płynąco, rozmawiałem sam z sobą.

Tam, na stole, w żółtym świetle lampy leżał rękopis zapisany między wierszami komentarzem do Justyny, jak nazwałem swoje dzieło. Był pokreślony, zabazgrany, usiany pytaniami i odpowiedziami, gryzmolonymi różnokolorowym atramentem lub wpisanymi na maszynie. Wydał mi się symbolem rzeczywistości, którą wszyscy przeżywaliśmy, palimpsestem, na którym każdy i każda z nas zostawili własne ślady, nakładające się na siebie warstwami.

Czy muszę teraz uczyć się patrzenia na to wszystko nowymi oczyma, oswajać się z prawdami, które dodał Balthazar? Nie sposób opisać przejęcia, z jakim czytałem jego dopiski, niekiedy bardzo szczegółowe, niekiedy zwięzłe i szorstkie, jak na przykład Punkt Czwarty uwag zatytułowanych: „Złudzenia i błędne oceny”, w którym oschle stwierdzał: „Nieprawda, że Justyna kochała ciebie. Jeśli kogoś w ogóle kochała, to Pursewardena. Co to znaczy? Musiała posłużyć się tobą jako zasłoną dymną, żeby ochronić tamtego przed zazdrością Nessima, swojego męża. Pursewarden nie odwzajemniał wcale jej uczucia — oto najwyższa logika miłości!”.

Przed oczyma mojej wyobraźni znowu wyrosło miasto na tle płaskiego lustra jeziora i przełamanego grzbietu piaskowca, który wyznacza granicę pustyni. Polityka miłości, intryg i żądz, dobro i zło, cnota i kaprys, miłość i morderstwo — kłębiły się skrycie w ciemnych zaułkach ulic i placów Aleksandrii, w burdelach i salonach — roiły się jak kłębowisko węgorzy w błocie spisków i kontrspisków.

Świtało już prawie, gdy wreszcie odsunąłem ten fascynujący stos papieru, zawierający komentarz do mojego prawdziwego (wewnętrznego) życia; zataczałem się jak pijany, wracając do domu, w zbolałej głowie rozbrzmiewały echa miasta, jedynego już dziś miasta, gdzie mogą spotykać się i łączyć krańcowo różne rasy i obyczaje, gdzie krzyżują się ludzkie losy. Zasypiając, słyszałem oschły głos mojego przyjaciela: „Jak wiele chciałbyś wiedzieć… jak wiele chciałbyś jeszcze dowiedzieć się poza tym?”. I we śnie odpowiedziałem mu: „Muszę wiedzieć wszystko, żeby wyzwolić się wreszcie od tego miasta”.

„Kiedy zerwiesz kwiat, sprężysta łodyga wraca na poprzednie miejsce. Ale z sercem i uczuciem jest inaczej” — powiedziała kiedyś Clea do Balthazara.

I tak z wolna, opornie dałem się zepchnąć z powrotem do punktu wyjścia, jak człowiek, który u kresu długiej, straszliwie uciążliwej wędrówki dowiaduje się, że szedł przez cały czas we śnie lunatycznym.

— Prawda! — powiedział mi kiedyś Balthazar, wycierając nos w starą tenisową skarpetkę. — Nic tak z biegiem czasu samo sobie nie zaprzecza jak prawda.

A Pursewarden przy innej okazji wyraził równie pamiętną myśl: „Gdyby wszystko zawsze było tym, czym się wydaje, jakże zubożyłoby to ludzką wyobraźnię”.

Jak się wyzwolić od tego miasta, od tej ladacznicy wśród miast — od jego morza, pustyni, minaretów, piasku, morza?

Nie. Muszę wszystko to opisywać czarno na białym, dopóki nie wyczerpie się do cna pamięć i impuls. Wiem, że klucz, który chciałbym obrócić w zamku, znajduje się we mnie.

II

Lecénacle — tak nazywał nasze grono Capodistria w okresie, gdy wczesnym rankiem zbieraliśmy się w ptolemejskim salonie Mnemdżiana wśród luster, palm i zasłon z koralików, opłukiwani czystą ciepłą wodą, spowici w białe płótna, poddawani obrzędom rozkosznie naśladującym układanie i namaszczanie nieboszczyków. Fiołkowooki garbus osobiście krzątał się koło nas, bo wszyscy byliśmy szanowanymi klientami (zanurzeni w kąpieli z natrium martwi faraonowie, którym usunie się mózgi i wnętrzności, aby je zastąpić nowymi). Często golarz sam był nie ogolony, bo dopiero co wrócił ze szpitala, gdzie golił trupy. Słowem, zagłębieni w wyściełanych fotelach, spotykaliśmy się w lustrze, a potem rozchodziliśmy się każdy w swoją drogę: Da Capo do swoich maklerów, Pombal do francuskiego konsulatu (ze smakiem spalonej ćmy w ustach, z katzenjammerem, z uczuciem, że całą noc chodził na rzęsach), ja do szkoły, Scobie na komisariat policji.

Zachowałem wyblakłą fotografię tych porannych obrządków, zrobioną przy fleszu przez biednego Johna Keatsa, korespondenta Agencji Światowej. Z dziwnym uczuciem patrzę teraz na to zdjęcie. Bije od niego zapach całunu. Jest wymownym wizerunkiem wiosennego poranka w Aleksandrii: cichy pomruk młynków do kawy, bulgotliwe gruchanie spasionych gołębi. Poznaję moich przyjaciół chociażby po dźwiękach, jakie każdy z nich wydaje: Capodistrię po jego charakterystycznym quatsch!i pouah!w odniesieniu do jakiegoś politycznego komentarza, i po wybuchającym potem suchym rechocie — jak beknięcie jakiejś istoty o metalowym żołądku; Scobiego — po kaszlu palacza, a Pombala — po tiens!brzmiącym tak, jakby ktoś potrącał triangel: tiens!

W kącie jestem ja w lichym nieprzemakalnym płaszczu, istny obraz belfra. W drugim kącie siedzi biedny mały Toto de Brunel. Kamera Keatsa utrwaliła go w chwili, gdy podnosi ozdobiony pierścionkiem palec do skroni — gest złowróżbny.

Toto! Oryginał, numer! Rysy przywiędłej czarownicy, brązowe oczy małego chłopca, włosy przerzedzone na skroniach pośrodku na czole tworzą trójkąt niby wdowi czepiec, uśmiech dziwny, w stylu art nouveau. Ulubieniec starszych pań z towarzystwa, zbyt dumnych, aby fundować sobie żigolaków. Toto, mon chou, c’est toi?2(madame Umbada). Comme il est charmant ceToto!3(Athena Trasha). Żyje suchymi okruszynami tych pochwał, jest faworytem starych kobiet, a dołeczki z każdym dniem głębiej żłobią pomarszczoną skórę na tej twarzy bez wieku. Prawdopodobnie czuje się szczęśliwy. Tak.

Toto, comment vas-tu?

Si heureux de vous voir, Madame Martinengo!4

Wedle pogardliwego określenia Pombala należał do „gentlemenów drugiej deklinacji”. Każdym uśmiechem wykopywał ci grób, ale jego uprzejmość działała znieczulająco. Majątek miał niewielki, fantazje banalne, mimo to brał żywy udział w życiu towarzyskim. Myślę, że do niczego się nie nadawał, był kobietą; ale gdyby się był rzeczywiście urodził jako kobieta, od dawna dopłakałby się już marnego końca. Brakowało mu wdzięku i tylko homoseksualizm nadawał mu jakąś nielegalną godność. Homme serviable, homme gracieux5(hrabia Banubula, generał Cervoni. Czegóż chcieć więcej?).

Nie miał poczucia humoru, odkrył jednak pewnego dnia, że umie ludzi rozśmieszać. Mówił słabo po francusku i po angielsku, lecz gdy mu brakowało słowa, wstawiał jakiekolwiek, którego znaczenia nie znał, i taka groteskowa namiastka dawała niekiedy świetny efekt. W końcu stało się to jego szczególną manierą. Zdarzało się, że w tym dosięgał niemal wyżyn poezji, na przykład powiedział kiedyś: — Kilka pedałów wyleciało z mojej maszyny do pisania — albo: — Oddałem dzisiaj wóz do trepanacji — czy wreszcie: — Tak pędziłem, aż dostałem łupieżu. — Tym stylem władał w trzech językach. Dostarczało mu to pretekstu, aby żadnego dobrze się nie nauczyć. Miał swoje własne narzecze Toto.

Na fotografii wśród zebranych tego ranka nie ma Keatsa, który robił zdjęcie, najpoczciwszego w świecie człowieka, wyzutego z jakichkolwiek złych intencji. Troszeczkę śmierdziało od niego potem. C’est le métier qui exige6. Kiedyś pragnął zostać pisarzem, ale skręcił na niewłaściwą ścieżkę, a uprawiany zawód tak go wyćwiczył w ślizganiu się po powierzchni rzeczywistości (liczyły się tylko akty i fakty dotyczące aktów), że popadł w typową dziennikarską nerwicę (dziennikarze dużo piją, żeby ją uśmierzyć); jest to natrętna myśl, że coś się stało albo stanie się lada chwila na sąsiedniej ulicy, ale oni dowiedzą się o tym za późno i już nie zdążą przekazać wiadomości do swojej redakcji. Obsesyjny lęk, że wymknie mu się jakiś fragment rzeczywistości, błahy, pozbawiony znaczenia — jak z góry wiadomo — powoduje u naszego przyjaciela umowne odruchy dziecka, które sygnalizuje, że chce wyjść do toalety, kręcąc się na krześle, to krzyżując, to rozprostowując nogi. Po krótkiej chwili rozmowy Keats zrywa się nerwowo i mówi: — Przepraszam, właśnie przypomniało mi się coś ważnego, zaraz wrócę. — Na ulicy oddycha z ulgą. Nigdy nie idzie daleko, okrąża po prostu blok, żeby się uspokoić. Oczywiście nie dzieje się w pobliżu nic nadzwyczajnego. Dziennikarz zastanawia się, czy zatelefonować do Mahmuda Paszy w sprawie preliminarza budżetu obrony, czy też poczekać z tym do jutra… Ma w kieszeni fistaszki, chrupie je w zębach, wypluwa łupinę, wciąż niespokojny, zaalarmowany sam nie wie dlaczego. Potem wraca do kawiarni czy też do razury i uśmiecha się wstydliwie, jakby przepraszał.

„Korespondent agencji prasowej” — typ najlepiej zintegrowanego współczesnego człowieka. Nie można Johnowiwłaściwie nic zarzucić prócz poziomu, który wybrał i na którym żyje… ale czyż tego samego nie można by powiedzieć o jego wielkim sławnym imienniku?

Zawdzięczam mu tę wyblakłą fotografię (w wiele lat później John Keats zginął na pustyni w kwiecie głupoty). Mania uwieczniania, utrwalania, fotografowania wszystkiego! Wynika to, jak myślę, z uczucia, że niczym nie możemy się w pełni nacieszyć, każdym tchnieniem zdmuchujemy puszek świeżości z bieżącej chwili. Keats miał olbrzymie „archiwum”, napęczniałe od sygnowanych menu, pamiątkowych opasek z cygar, znaczków pocztowych i pocztówek… Okazało się to później użyteczne, bo zdołał zanotować niektóre obiter dicta Pursewardena.

Dalej na wschód siedzi poczciwy brzuchaty Pombal z iście dyplomatycznymi torbami pod oczyma. Nareszcie ktoś, komu można ofiarować trochę naprawdę serdecznych uczuć.Ma właściwie tylko dwie troski: boi się wylecieć z posady i stracić męską siłę — narodowy kłopot każdego Francuza od czasów Jana Jakuba Rousseau. Często się kłóciliśmy, chociaż po przyjacielsku, bo gnieździliśmy się razem w jego małym mieszkanku, zawsze pełnym nieważnych drobiazgów, a także drobiazgów ważniejszych — kobiet. Ale Pombal to dobry przyjaciel i człowiek naprawdę czułego serca, kocha szczerze kobiety. Jeśli cierpiałem na bezsenność albo byłem chory, Pombal mówił: — Dis donc, tu vas bien? — tonem bon copain. — Écoute… tu veux une aspirine? — albo: — Ou bien… j’ai une jaune amie dans ma chambre, si tu veux…7(nie, to nie pomyłka druku, Pombal zawsze kokotki nazywał jaune femmes8). Hein? Elle n’est pas mal… et c’est tout payé, mon cher. Mais ce matin moi je me sens un tout petit peu antiféministe… j’en ai marre, hein!9— W takich chwilach skarżył się na przesyt. — Je deviens de plus en plus anthropophage10. — Mówił, komicznie wywracając oczy. Niepokoiły go też sprawy biurowe; miał nie najlepszą reputację, krążyły o nim różne plotki, zwłaszcza po epizodzie, który nazywał „aferą Svevy”. Właśnie poprzedniego dnia konsul generalny przyłapał go na czyszczeniu butów reprezentacyjną firanką konsulatu. — …Monsieur Pombal! Je suis obligé de vous faire quelques observations sur votre comportement officiel!11— Uf! Nagana pierwszego stopnia…

To wyjaśnia, dlaczego na fotografii Pombal siedzi zgarbiony i rozważa te wszystkie sprawy z tak przygnębioną miną. Później stosunki między nami ochłodły z powodu Melissy. Gniewało go, że się w niej zakochałem. Była przecież tylko tancerką z nocnego lokalu, a więc nie zasługiwała na poważne uczucia. Wchodził też w grę jego snobizm: Melissa właściwie mieszkała w moim pokoju, to nas, jak mu się wydawało, deklasowało, a może nawet z dyplomatycznego punktu widzenia kompromitowało.

— Miłość — powiedział Toto — jest płynnym wykopaliskiem. — Bardzo trafny epigram, nie da się zaprzeczyć. Co innego zakochać się w żonie bankiera, oczywiście, człowiek naraża się na kpiny, ale można mu wybaczyć… Czy na pewno? W Aleksandrii szczerze podziwiana jest sama intryga, ale miłość ośmiesza w opinii kół towarzyskich. (Pombal w głębi serca jest prowincjuszem). Myślę o przerażającym spokoju i godności Melissy na łożu śmierci, o smukłym ciele zabandażowanym i spowitym, jakby po jakimś niszczycielskim, nieodwracalnym wypadku. No tak.

A Justyna? W dniu, w którym zrobione zostało to zdjęcie, pocałunek przerwał pracę Clei nad tym jej portretem — jak mówi Balthazar. Czy mogę przedstawić to w sposób zrozumiały, jeśli mnie samemu tak bardzo trudno jest wyobrazić sobie te sceny! Muszę chyba podjąć próbę spojrzenia inaczej, żeby zobaczyć nową Justynę, nowego Pursewardena, nową Cleę… To znaczy, że spróbuję przebić nieprzezroczystą błonę, która odgradza mnie od rzeczywistości ich postępków, a jest, jak myślę, wynikiem ograniczenia mojego wzroku i temperamentu. Zazdrość wobec Pursewardena, namiętność do Justyny, litość dla Melissy. To wszystko są zniekształcające zwierciadła… Tylko fakty są właściwym drogowskazem. Muszę zebrać wszystko, czego się dodatkowo dowiedziałem, i spróbuję to przedstawić tak, żeby dla mnie samego stało się zrozumiałe czy przynajmniej możliwe do przyjęcia; jeśli będzie trzeba, uzupełnię fakty siłą wyobraźni. Czy też lepiej poprzestać na faktach? Czy można powiedzieć: „zakochał się” albo „zakochała się”, nie próbując odgadnąć sensu tego stwierdzenia, nie usprawiedliwiając go szerszym kontekstem? — Suka — powiedział kiedyś o Justynie Pombal. — Elle a l’air d’être bien chambrée!12— A o Melissie: — Une pauvre petite poule quelquonque…13— Może miał rację, ale na czym innym polega ich istotne znaczenie. Na tym, co mam nadzieję wyrazić w tej pisaninie, snując ją jak pająk swoją nić z własnego utajonego życia.

A Scobie? Ten przynajmniej jest zrozumiały jak wykres, prosty jak hymn narodowy. Na tej fotografii promienieje niezwykłym zadowoleniem, bo właśnie dopiero co osiągnął szczyt chwały. Przez czternaście lat był tylko bimbaszim w egipskiej policji, a teraz, ,,na schyłku życia” — jak sam mówi — powołano go do… ledwie ośmielam się napisać te słowa, bo widzę, jak Scobie wymawiając je, drży, przejęty ich tajemniczością, jak toczy wkoło szklanym okiem, z ważną miną: do tajnego wywiadu. Scobie już nie żyje, dzięki Bogu, nie będzie mógł tego przeczytać, bo wzdrygnąłby się ze zgrozy. Tak, on, stary marynarz, pirat z ulicy Tatwig, Scobie we własnej osobie. Jakże go brak w tym mieście! (Nikt tak jak on nie używał określenia „niesamowicie”.)

Na innym miejscu opowiedziałem już, jak na tajemnicze wezwanie stawiłem się w pokoju imponujących rozmiarów, gdzie mój przyjaciel, były pirat, siedząc naprzeciw mnie za biurkiem, pogwizdywał przez źle dopasowane sztuczne zęby. Myślę, że to nowe stanowisko zdumiewało go tak samo jak mnie, jedynego powiernika tego sekretu. Oczywiście, prawda, że od dawna mieszkał w Egipcie i dobrze władał językiem arabskim, ale jego dotychczasowa kariera była dość skromna. Czego mogła spodziewać się po nim służba wywiadowcza? Czyżby czegoś więcej, niż Scobie spodziewał się po mnie? Już wyjaśniłem szczegółowo, że małe grono osób, zbierających się raz na tydzień, by słuchać Balthazara wykładającego zasady Kabały, nie ma nic wspólnego ze szpiegostwem; to po prostu grupa ludzi, którzy studiują nauki hermetyczne i których sprowadza na te zebrania tylko zainteresowanie dla przedmiotu studiów. Aleksandria jest miastem wielu sekt, wystarczyłby zupełnie powierzchowny wywiad, aby odkryć, że istnieje mnóstwo innych grup podobnych do tej, którą pouczał Balthazar: Steineryci, wiedza chrześcijańska, adwentyści.

…Co tak przykuło jego uwagę do Nessima, Justyny, Balthazara, Capodistrii, itd.? Nie rozumiałem, a Scobie nie umiał mi tego wytłumaczyć.

— Oni coś knują — powtarzał nieprzekonująco. — Tak twierdzi Kair.

Najwidoczniej sam nie wiedział, kim są jego rozkazodawcy. O ile mogłem się zorientować, niewidzialni zwierzchnicy dyktowali mu, co ma robić, za pośrednictwem szyfrowanych telefonów. Ale ktokolwiek krył się pod nazwą ,,Kair”, to pewne, że płacił hojnie Scobiemu, a jeśli miał pieniądze do wyrzucenia na bezsensowne śledztwo, nie moją rzeczą było przeszkadzać mu w traceniu poważnych sum na moją gażę. Myślałem, że kilka pierwszych uspokajających raportów o Kabale Balthazara ostudzi wszelkie zainteresowania, ale nie, domagali się dalszych informacji, wciąż im było jeszcze mało.

Właśnie tego ranka, kiedy Keats nas sfotografował, stary wilk morski święcił swój awans na nowe stanowisko i związaną z tym podwyżkę gaży, fundując sobie strzyżenie w europejskiej części miasta i w najkosztowniejszej razurze — u Mnemdżiana.

Nie wolno mi też zapomnieć, że to zdjęcie upamiętnia „tajne spotkanie”; nic dziwnego, że Scobie zdaje się bardzo przejęty. Otaczają go przecież szpiedzy, których działalność musi wytropić, nie mówiąc już o francuskim dyplomacie, stojącym, wedle rozpowszechnionych pogłosek, na czele francuskiego Deuxième…14

W zwykłych okolicznościach Scobie nie pozwoliłby sobie na tak drogiego fryzjera, żyjąc ze skąpej emerytury marynarza i marnej pensji urzędnika policji. Ale teraz jest wielką figurą.

Nie ośmielił się nawet mrugnąć do mnie w lustrze, gdy garbus, taktowny jak dyplomata, wykonywał całą pantomimę strzyżenia, gestykulując w powietrzu, bo lśniącą kopułę Scobiego obrzeżała tylko bardzo cieniutka frędzla puchu, jaki porasta kuperki kacząt, a brody, przerzedzonej jak ogród w zimie, stary pirat wyrzekł się już od paru lat.

— Trzeba przyznać — powie za chwilę gardłowym głosem (w obecności tylu podejrzanych osób my, „wywiadowcy”, musimy przemawiać tonem „naturalnym”). — Trzeba przyznać, że tutaj klient jest obsłużony pierwszorzędnie. Mnemdżian naprawdę rozumie klienta. — Odchrząknął, nim dodał: — W tym cała sztuka. — Głos jego nabrał złowieszczego tonu, kiedy Scobie wymawiał techniczne terminy: — Wszystko polega na degażowaniu. Wiem, bo miałem kiedyś serdecznego przyjaciela, fryzjera z Bond Street, on mi to powiedział. Trzeba po prostu degażować. — Mnemdżian głuchym głosem brzuchomówcy podziękował za komplement. — Nie ma za co — odparł wspaniałomyślnie staruszek. — Znam się na rzeczy.

Teraz mógł już do mnie mrugnąć. Odpowiedziałem także mrugnięciem. Potem obaj jednocześnie odwróciliśmy wzrok w inną stronę.

Obrzęd był skończony. Scobie, skrzypiąc w stawach, podniósł się i wysunął szczękę pirata, żeby wyglądać jak okaz zdrowia i krzepy. Z upodobaniem przyjrzał się własnemu odbiciu w lustrze.

— No tak — powiedział i kiwnął głową, krótko i stanowczo — ujdzie w tłoku!

— Może jeszcze elektryczny masaż głowy? Pan życzy sobie?

Scobie władczo potrząsnął głową, nakrywając ją czerwonym tarbuszem, niby odwróconą doniczką.

— Nie, od tego dostaję gęsiej skórki — odparł i ze śmiechem dodał: — Będę te swoje resztki odżywiał arakiem.

Mnemdżian skwitował dowcip grzecznym ukłonem. Byliśmy wolni.

Ale Scobie w głębi serca wcale nie czuł się tak radośnie. Przygasł, kiedy szliśmy z wolna ulicą Szerifa Paszy w kierunku Grandę Corniche. Nerwowo uderzał się po kolanach buńczukiem z końskiego włosia i ssał zniszczoną wrzosową fajkę. Dumał. Z nieoczekiwaną irytacją powiedział:

— Nie znoszę tego całego Toto. Jawny żigolak. Za moich czasów my byśmy takiego…

Długo mamrotał coś pod nosem, aż w końcu znów umilkł i popadł w zadumę.

— Co ci jest, Scobie? — spytałem.

— Gryzę się — przyznał — poważnie się gryzę.

Póki byliśmy w górnej części miasta, silił się na zawadiacki chód i dumną postawę — istne uosobienie Białego Człowieka zamyślonego o szczególnych sprawach Białych Ludzi, o ich Brzemieniu, jak to sami nazywają. Sądząc po Scobiem, brzemię było ciężkie. Każdy najdrobniejszy gest zdawał się ostentacyjnie sztuczny, gdy Scobie trzepał się buńczukiem po kolanach, zacinał usta, przybierał pozę myśliciela przed szybami wystaw sklepowych. Spoglądał na przechodniów jakby z wysokości szczudeł. Zdawał mi się bladą kopią bohaterów angielskich powieści rodzinnych, którzy, upozowani wymownie na tle stylowego kominka, w butach do konnej jazdy uderzają bykowcem po cholewach.

Ale gdy doszliśmy na skraj dzielnicy arabskiej, Scobie od razu pozbył się tej maniery. Odetchnął swobodniej, zsunął tarbusz na bakier, żeby otrzeć pot z czoła, i rozejrzał się wokół tkliwym wzrokiem dawnej zażyłości. Tu była jego przybrana ojczyzna, tutaj czuł się naprawdę u siebie. Zuchwale pił wodę z ołowianego kranu sterczącego z muru w pobliżu meczetu Goharri — z publicznego wodopoju — chociaż tkwiący w jego skórze Biały Człowiek musiał wiedzieć, że nie jest to woda całkiem dla zdrowia bezpieczna. Przechodząc koło straganu, kupował kawałek trzciny cukrowej albo słodki strączek świętojańskiego drzewa i chrupał to bezwstydnie w biały dzień na ulicy. Ze wszystkich stron pozdrawiano go tutaj krzykliwie, a rozpromieniony Scobie odpowiadał chętnie.

— Y’alla, effendi Skob!

— Naharak said, ya Skob!

— Allah salimak!

Wzdychał:

— Poczciwi ludzie! — Mówił: — Nie masz pojęcia, jak ja to miejsce lubię! — i usuwał się z drogi wielbłądowi o wilgotnych oczach, który w ciasnej uliczce groził nam stratowaniem, dźwigając w pękatych jukach bercim, dziką koniczynę, służącą jako pasza.

— Oby ci się wiodło coraz lepiej!

— Racz pozwolić, moja matko…

— Niech będą błogosławione dni twoje.

— Bądź dla mnie łaskawy, Szeiku!

Scobie wędrował tymi ulicami swobodnie, niby pan po swoich włościach, niespiesznie, dostojnie — jak Arab.

Tego dnia usiedliśmy na chwilę w cieniu starego meczetu, słuchając szelestu palm i syren statków wychodzących w morze z niewidocznego, położonego w dole basenu.

— Właśnie dostałem dyrektywy — rzekł wreszcie Scobie smutnym, starczym, słabym głosem — w sprawie pydyrastów, jak oni to nazywają. To był dla mnie wstrząs, przyjacielu. Przyznam się nawet, niech tam, że nie znałem… tej nazwy. Musiałem zajrzeć do encyklopedii. W dyrektywach piszą, że za wszelką cenę musimy ich wykluczyć, zagrażają bezpieczeństwu siatki. — Roześmiałem się i przez krótką chwilę zdawało się, że staruszek zawtóruje mi nieśmiałym chichotem, lecz przygnębienie wzięło górę nad tym odruchem, po którym został tylko mały dołeczek w czerwonych jak wiśnia policzkach. Z furią zaciągnął się fajką. — Pydyraści! — powtórzył z gniewem szukając po kieszeniach zapałek. — Myślę, że u nas w kraju nie rozumieją tego — rzekł markotnie. — Co do Egipcjan, ich wcale nie obchodzą skłonności, byle człowiek zachował nieskazitelny honor, jak ja. — Mówił to z przekonaniem. — Ale teraz, kiedy mam pracować dla… no, wiesz… Powinienem chyba im powiedzieć, jak sądzisz?

— Nie bądź głupi, Scobie.

— No, nie wiem — odparł ze smutkiem. — Chcę być wobec nich uczciwy, co prawda nic złego nie robię. Myślę, że człowieknie powinien mieć skłonności, tak samo jak brodawek czy za dużego nosa. Ale co na to poradzić?

— Z pewnością w twoimwieku masz bardzo małe możliwości!

— Ciosponiżej pasa! — odparł stary pirat w przebłysku dawnej werwy. — Podły. Okrutny. Godny kapusia. — Spojrzał namnie filuternie znad fajki i naglepoweselał. Rozpoczął jeden ze swoich typowych, czarujących bezładnych monologów — nowy rozdział legendy, którą snuł wokół osoby dawnego, teraz już mitycznego przyjaciela, Toby’ego Manneringa. — Toby kiedyś na skutek swoich ekscesów musiał się poddać kuracji, już ci to chyba opowiadałem — niewątpliwie cytował z jakiegoś raportu, i robił to z wielką satysfakcją. — Nie masz pojęcia, co wyprawiał za młodu. Przekroczył wszelkie dopuszczalne granice. W końcu dostał się w ręce lekarzy, kazali mu nosić specjalny aparat. — Podniósł głos niemal o całą oktawę. — Ile razy dostawał przepustkę na ląd, musiał kłaść pokrowiec z lamparciej skóry, aż w końcu cała Marynarka Handlowa zbuntowała się jak jeden mąż. Zamknęli go na pół roku. W Zakładzie. Powiedzieli mu: — Musisz się poddać kuracji — ale Bóg raczy wiedzieć, co to za kuracja. W całym Tewkesbury słychać było, jak wrzeszczał, sam Toby mówił mi o tym. Niby to go leczyli, ale nieskutecznie. W każdym razie Toby’emu nic nie pomogło. Po jakimś czasie odesłali go z powrotem. Nie mogli sobie z nim poradzić. Orzekli, że cierpi na Chroniczną Impertynencję. Biedny Toby.

Nagle z zadziwiającą łatwością usnął, oparłszy się plecami o ścianę meczetu. (Mała drzemka — mawiał — ale dziewiąta fala zawsze mnie budzi. — Czy długo jeszcze będzie go tak budziła? — zastanawiałem się w duchu). W chwilę potem dziewiąta fala wraz z przypływem marzeń wyrzuciła go znów na brzeg. Wzdrygnął się i wyprostował. — Co to ja mówiłem? Aha, o Tobym. Jego ojciec był posłem w Izbie Gmin. Wielka figura. Toby pochodził z bogatej rodziny. Najpierw próbował duchownej kariery. Twierdził, że ma powołanie. Mnie się zdaje, że nęcił go kostium, bo ja też… Toby ogromnie lubił teatr. Ale stracił wiarę, noga mu się powinęła, wynikła tragedia. Wpadł. Mówił, że go diabeł skusił. — Radzę panu uważać, żeby to się nie powtórzyło — rzekł sędzia. — A w każdym razie nie na Tooting Commom. — Chcieli go zapakować do mamra, twierdzili, że ma jakąś rzadko spotykaną chorobę. Nazywali to cornucopia acuta, jeśli mnie pamięć nie myli. Na szczęście jego ojciec poszedł do premiera i udało się całą sprawę zatuszować. Złożyło się wyjątkowo pomyślnie, bo ówcześni Członkowie Gabinetu wszyscy także mieli Skłonności. Niesamowite! Premier, a podobno nawet arcybiskup Canterbury, więc współczuli biednemu Toby’emu. Miał chłopak szczęście. Potem przeszedł szkołę morską, dostał patent i zaczął pływać po morzach.

W tym miejscu Scobie znów zasnął, aby ocknąć się po krótkiej chwili z kabotyńskim podskokiem.

— To właśnie on, zacny Toby, nawrócił mnie — powiedział, jakby nie spostrzegłszy małej pauzy, ale żegnając się nabożnie i głośno łykając ślinę. — Pewnej nocy, kiedy razem pełniliśmy wachtę (piękna stara łajba ten „Meredith”!), Toby tak do mnie przemówił: — Słuchaj, coś muszę ci koniecznie powiedzieć. Czyś ty kiedyś słyszał coś o Najświętszej Pannie? — Oczywiście coś niecoś obiło mi się o uszy, ale nie wiedziałem, że się tak wyrażę, jakie Ona ma funkcje…

I Scobie znowu zasnął, a nawet tym razem z jego ust dobywało się lekkie świszczące chrapanie. Ostrożnie wyjąłem mu spomiędzy palców fajkę i sam zapaliłem papierosa. To wynurzanie się i zapadanie w namiastkę śmierci dziwnie jakoś mnie wzruszało. Scobie składał krótkie wizyty wieczności, w której już wkrótce miał osiąść na stałe, razem z pogodnymi zjawami Toby’ego, Budgiego i Najświętszej Panny, pełniącej szczególne funkcje… Że też w tak podeszłym wieku dręczyły go te problemy, chociaż jak mi się zdawało, niewiele już poza przechwałkami mogło z jego strony grozić światu. (Myliłem się: Scobie był nieposkromiony).

Po chwili zbudził się z głębszego tym razem snu, otrząsnął się, wstał i przetarł kułakiem oczy. Szliśmy dalej ku nędznym peryferiom miasta, gdzie Scobie mieszkał przy Tatwig Street w dwóch obdrapanych pokojach.

— Tak, tak — odezwał się, nawiązując przytomnie wątek rozmowy — łatwo ci mówić, że nie powinienem im się przyznawać. Mimo wszystko nie jestem pewien. — W tym momencie przystanął, węsząc aromat świeżo pieczonego arabskiego chleba dolatujący zza drzwi któregoś sklepu, i wykrzyknął: — Pachnie jak łono rodzonej matki! — Kroczył powoli w rytmie zgodnym z biegiem myśli. — Widzisz, przyjacielu, Egipcjanie to wspaniali ludzie. Poczciwi. Znają mnie dobrze. Z pewnego punktu widzenia wyglądają może na łotrów, ale to są łotry w stanie łaski, zawsze to mówię. Są nawzajem dla siebie wyrozumiali. Przecież sam Nimrod Pasza powiedział niedawno do mnie: — Co innego pydyrasta, a co innego haszysz. — Poważnie. Otóż ja nigdy nie palę haszyszu na służbie, to byłoby niewłaściwe. Oczywiście, z innego punktu widzenia, Brytyjczycy nic nie mogliby zrobić człowiekowi, który ma order Imperium Brytyjskiego, jak ja. Ale gdyby Egipcjanie dowiedzieli się, że tamci… no, że mają mu coś do zarzucenia, pewnie bym stracił, bracie, obie posady i obie pensje. Tym się gryzę.

Byliśmy już na klatce schodowej rojącej się od much i poszczerbionej szczurzymi norami.

— Trochę tu śmierdzi — przyznał — ale można się do tego przyzwyczaić. To myszy. Nie, nie zamierzam się przeprowadzać. W tym kwartale skończy się dziesięć lat, jak tu mieszkam. Dziesięć lat! Wszyscy mnie tutaj znają i lubią. Przy tym Abdul mieszka tuż za rogiem.

Roześmiał się, zakrztusił i przystanął na pierwszym podeście, żeby złapać oddech; zdjął tarbusz i otarł pot z czoła. Przygarbił się, obwisł, jak zawsze, kiedy rozmyślał o czymś głęboko, jakby brzemię troski przytłaczało go ku ziemi. Westchnął.

— Ta historia — rzekł z wolna z miną człowieka, który za wszelką cenę chce wypowiedzieć się jasno, sformułować swoją myśl klarownie w miarę swoich sił — ta historia ze skłonnościami… rozumie się to dopiero wtedy, kiedy gorąca krew młodości przestanie kipieć w żyłach — westchnął znowu. — Brakuje czułości, bracie. Trzeba kręcić, kryć się, człowiek czuje się samotny, a taki Abdul to jest prawdziwy przyjaciel — zachichotał i poweselał znowu. — Nazywam go Emirem Bul Bul, z czystej przyjaźni urządziłem chłopaka. Wszystko mu kupiłem: sklep i żonkę. Palcem go nigdy nie tknąłem, nie mógłbym, bo go naprawdę kocham! I rad jestem, że tak postąpiłem, bo dzięki temu teraz, kiedy się starzeję, mam szczerego przyjaciela. Oni są dla mnie jak syn i córka, nieboraki. Tylko nie cierpię, kiedy się kłócą między sobą. Boję się wtedy o los ich dzieci. Zdaje mi się, że Abdul jest zazdrosny o żonę, i to nie bez kozery, mój drogi. Ta kobieta wygląda mi na lepsze ziółko. Ale trzeba uwzględnić, że w tym upale seks nabiera wielkiej siły, to tak samo jak z rumem, jeden łyk działa jak cała butelka, zawsze się tak mówiło u nas w Marynarce Handlowej. Leżysz i śnisz o tym jak o porcji lodów, rozumie się o seksie, nie o rumie. A wiadomo, że oni te swoje muzułmańskie dziewczyny obrzezują. Okrucieństwo. Wielkie okrucieństwo. Od tego jeszcze bardziej palą się do tych rzeczy. Chciałem, żeby się ta żona Abdula uczyła robót na drutach czy szydełkiem, ale za głupia, nic nie rozumie. Kpili tylko z tego. Ja tam się na nich zresztą nie obrażam. Chciałem tylko pomóc. Dwieście funtów kosztowało mnie postawienie Abdula na nogi, wszystkie oszczędności w nim utopiłem. Ale teraz dobrze mu się powodzi, bardzo dobrze.

Długi monolog pozwolił mu zmobilizować siły do ostatniego szturmu. Pokonaliśmy dziesięć końcowych stopni krokiem statecznym i Scobie otworzył z zamka drzwi swojego mieszkania. Początkowo stać go było tylko na jeden pokój, ale uzyskawszy awans i podwyżkę, wynajął całe nędzne pięterko.

Większy pokój, stara arabska izba, służył jednocześnie za sypialnię i salon. Stało tu niewygodne z pozoru, składane łóżko i staroświecka etażerka, a na wyszczerbionym parapecie kominka kilka laseczek kadzidła, policyjny kalendarz i wciąż jeszcze niedokończony przez Cleę portret pirata. Scobie zaświecił jedyną zakurzoną żarówkę — ostatnia innowacja, z której był bardzo dumny („Nafta psuje smak jedzenia”) — i rozejrzał się ze szczerą satysfakcją. Na palcach sunął w głąb pokoju, w ciemny kąt, w którym w pierwszej chwili nie dostrzegłem jego współlokatorki: jaskrawozielonej papugi w miedzianej klatce. Nakryta była ciemną płachtą, którą teraz staruszek ściągał z miną troszkę onieśmieloną.

— Opowiadałem ci o Tobym — rzekł — bo on właśnie tydzień temu wstąpił do Aleksandrii, płynąc do Jokohamy. Od niego mam tę papugę, musiał ją sprzedać, tak okropnie narozrabiała, cholera. Nadzwyczaj rozmowna. Lubisz gadać, Ron, hę? A co słowo powie, to jakby bąka puściła. — Papuga gwizdnęła z cicha i skuliła się w klatce. — Bardzo ładnie! — rzekł zadowolony Scobie i zwracając się do mnie dodał: — Kupiłem ją za bezcen. Chcesz wiedzieć dlaczego?

Nagle nie wiadomo czemu aż przysiadł ze śmiechu, dotykając niemal nosem kolan i świszcząc bezgłośnie jak żywy bąk, a potem wyprostował się, równie bezgłośnie klepnął się po udach; atak minął.

— Nie masz pojęcia, jaką ta papuga wywołała awanturę — powiedział. — Toby wziął ją z sobą na ląd. Wiedział, że umie mówić, ale myślał, że nie gada po arabsku. O Boże, co to było! Siedzimy w kawiarni, rozmawiając (pięć lat nie widzieliśmy się z Tobym!), aż tu nagle jak Ron nie zagada! Po arabsku! I wyobraź sobie, recytowała Kalimę, bardzo czczony, można by powiedzieć święty tekst z Koranu. Kalimę! A co słowo wymówi, to jakby pierdnęła. Prawda, Ron? — Papuga przytaknęła gwizdnięciem. — To jest taki święty tekst — tłumaczył Scobie z powagą — że ani się obejrzeliśmy, jak nas otoczył rozwścieczony tłum. Nasze szczęście, że ja się orientowałem, o co chodzi. Wiedziałem, że niemuzułmaninowi, jeśliby go przyłapano na recytowaniu tych słów, grozi z miejsca obrzezanie. — Scobie łypnął okiem. — Marne widoki dla Toby’ego, poszedł chłopak na przepustkę do miasta i wróci obrzezany. Martwiłem się o niego, bo co do mnie, dawno mam to za sobą. Jednakże nie straciłem przytomności umysłu. Toby chciał dać po łbie co dzikszym napastnikom, ale go powstrzymałem. Byłem w mundurze policyjnym, trzeba ci wiedzieć, to ułatwiało sytuację. Wygłosiłem do tłumu małe przemówienie, wytłumaczyłem, że zaprowadzę tego niewiernego razem z jego rozpustnym ptakiem do aresztu i oddam w ręce sprawiedliwości. To ich zadowoliło. Ale nie było sposobu zamknąć dzioba papudze, nawet nakryta płachtą wrzeszczała dalej. Prawda, Ron? Przez całą drogę aż do tego mieszkania recytowała Kalimę, mała łotrzyca! Musieliśmy ratować się ucieczką. Słowo daję, wrogowi nie życzę takiej przygody.

Opowiadając tę historię, przebierał się, zrzucając policyjny mundur; tarbusz powiesił na zardzewiałym gwoździu nad łóżkiem, ponad krucyfiksem, w małej niszy, gdzie stał kamienny dzban z wodą do picia.

Włożył stary, wystrzępiony sweter z blaszanymi guzikami i ocierając pot z czoła ciągnął dalej:

— Trzeba przyznać, że to była dla mnie wielka radość zobaczyć Toby’ego po tylu latach. Musiał oczywiście sprzedać ptaka po tej awanturze. Nie ośmieliłby się z nim wrócić do dzielnicy portowej. Ale mam pewne wątpliwości, czy dobrze zrobiłem kupując tę papugę, bo teraz boję się ją wynieść poza ten pokój, nie wiadomo przecież, co ona jeszcze umie. — Scobie westchnął: — W dodatku Toby dał mi przepis na Niby Whisky. Słyszałeś o czymś takim? Ja też nie. Lepsza od szkockiej, a taniutka. Odtąd będę pił trunek własnej roboty dzięki Toby’emu. Popatrz no tutaj! — Wskazał brudną butelkę pełną jakiejś zabójczo wyglądającej cieczy. — Piwo domowego wyrobu — wyjaśnił — i wcale niezłe. Zrobiłem trzy butelki, ale dwie eksplodowały. Nazwę je piwo Plaża.

— Po co? Czy zamierzasz tym handlować?

— Broń Boże! Nie! — wykrzyknął Scobie. — Tylko na własny użytek. — W rozmarzeniu pogłaskał się po żołądku i oblizał wargi. — Spróbuj szklaneczkę — zaproponował.

— Nie, dziękuję.

Staruszek spojrzał na ogromny zegarek i wydął usta.

— Za chwilę mam zmówić jedną zdrowaśkę. Będę zmuszony wyprosić cię, mój drogi. Ale tymczasem rzućmy jeszcze okiem, jak się miewa moja Niby Whisky, dobrze?

Nowy eksperyment pirata bardzo mnie interesował, więc chętnie poszedłem za nim na podest schodów, a stamtąd do obdrapanej alkowy, gdzie teraz stała żelazna cynkowana wanna, zapewne specjalnie kupiona do tych nielegalnych praktyk. Umieszczona była pod brudnym małym okienkiem, a na półkach wokół ścian zobaczyłem mnóstwo rekwizytów, potrzebnych Scobiemu do jego przedsięwzięcia: kilkanaście pustych butelek po piwie, w tym dwie stłuczone, oraz wielki nocnik, zwany przez pirata „Spadkiem”, nie mówiąc już o podartej plażowej parasolce i kaloszach.

— A to do czego? — spytałem zaintrygowany, pokazując kalosze. — Czyżbyś je wzuwał, żeby udeptywać winogrona albo kartofle?

Scobie zrobił staropanieńską minę, zezując wzdłuż nosa; taki wyraz przybierał z reguły, jeżeli lekkomyślnie poruszyłem w rozmowie jakiś drażliwy i niepożądany temat. Przez chwilę nasłuchiwał, jakby łowiąc uchem odgłosy fermentacji, potem przykląkł na chwiejnym kolanie i czujnym, choć sceptycznym wzrokiem zbadał zawartość wanny. Szklane oko wcale nie wydawało się martwe, kiedy wpatrywało się w nieco mętną miksturę wypełniającą po brzegi blaszane naczynie. Chwilę węszył, rzeczowo, raz cmoknął, a potem skrzypiąc w stawach, dźwignął się na nogi.

— Wygląda gorzej, niżem się spodziewał — wyznał. — Ale dajmy jej trochę czasu, wymaga to czasu. — Skosztował kroplę z palca i łypnął na mnie szklanym okiem. — Smak ma troszkę nie taki — stwierdził. — Jak gdyby ktoś do niej nasikał.

Ponieważ tylko Abdul prócz samego Scobiego miał klucze do tej tajnej gorzelni, mogłem zachować niewinny wyraz twarzy.

— Chciałbyś spróbować? — spytał bez przekonania.

— Dziękuję, Scobie, nie.

— No, trudno — powiedział filozoficznie. — Może siarczan miedzi był nieświeży. Rabarbar musiałem sprowadzić od Blighty’ego. Czterdzieści funtów; dostarczyli naprawdę mocno przywiędły, przyznaję. Ale proporcje na pewno dałem dobre, Toby przed wyjazdem dokładnie mi podyktował wszystko. Po prostu rzecz wymaga czasu.

I raz jeszcze, pokrzepiony nadzieją, odzyskał humor, zaprowadził mnie z powrotem do swojego pokoju, gwiżdżąc pod nosem kilka taktów słynnej piosenki, którą pełnym głosem śpiewał tylko wtedy, gdy był pijany. Brzmiało to mniej więcej tak:

Daj mi

Kogoś w moim guście,

Daj mi kogoś dziś do pary!

Za długo już trwałem w cnocie,

Teraz ulec chcę ochocie!

Tram ta ra ra… istne czary.

Jakoś pod koniec melodia załamywała się i ginęła w westchnieniu, chociaż Scobie nucił dalej, wybijając takt palcem.

Usiadł na łóżku i spuścił wzrok na zniszczone buty.

— Wybierasz się na to przyjęcie, które Nessim urządza dzisiaj wieczorem na cześć Mountolive’a?

— Chyba tak — odpowiedziałem.

Prychnął hałaśliwie.

— Mnie nie zaprosił. To się ma odbyć w Yacht Clubie, prawda?

— Tak.

— Mountolive ma teraz tytuł. Sir David! Czytałem w zeszłym tygodniu w gazecie. Młody jak na lorda, co? Dowodziłem honorowym plutonem policji, kiedy przyjeżdżał. Orkiestra fałszowała, ale on, dzięki Bogu, nic nie zauważył.

— Już nie jest bardzo młody.

— Na ambasadora?

— Myślę, że już mu niewiele brakuje do pięćdziesiątki.

Znienacka, pozornie bez premedytacji (chociaż zamknął szczelnie oczy, jakby chciał raz na zawsze usunąć z pola widzenia przedmiot swojej troski), Scobie opadł na łóżko i podłożywszy ręce pod głowę rzekł:

— Nim odejdziesz, chciałbym wyspowiadać się z czegoś przed tobą, przyjacielu. Dobrze?

Usiadłem na niewygodnym krześle i skinąłem głową.

— Dobrze! — powiedział z emfazą i zaczerpnął tchu. — A więc czasami, przy pełni księżyca, miewam dziwne napady. Ulegam wpływowi jakiejś Siły.

Od razu zaintrygowało mnie to odstępstwo od przyjętej postawy, bo staruszek zdawał się sam mocno zaniepokojony wyznaniem. Przez chwilę sapał, a potem zaczął znów mówić cicho, pokornym tonem, wolnym od zwykłej jego fanfaronady.

— Nie wiem, co się wtedy ze mną dzieje… Wciąż jeszcze nic nie rozumiałem.

— Czy to znaczy, że spacerujesz przez sen? Jesteś lunatykiem?

Potrząsnął głową i znów odsapnął.

— Może przemieniasz się w wilkołaka, Scobie?

Znowu potrząsnął głową jak dziecko, które ledwie powstrzymuje wybuch płaczu.

— Przebieram się w kobiece szmatki i kładę Dolly Varden — powiedział i otworzył oczy, aby je wytrzeszczyć na mnie błagalnie.

— Co takiego? — spytałem. Ku memu wielkiemu zdziwieniu wstał, na sztywnych nogach podszedł do szafy i otworzył ją. We wnętrzu wisiał zżarty przez mole zakurzony damski kostium staroświeckiego kroju, obok zaś na gwoździu zatknięty był wytłuszczony kapelusz w formie budki, w stylu zwanym, jak się domyśliłem, „Dolly Varden”. Para przedpotopowych pantofli na bardzo wysokich obcasach i z długimi spiczastymi nosami uzupełniała ten oszałamiający strój. Scobie nie wiedział, jak zareagować na śmiech, którego nie mogłem opanować. Zachichotał nieśmiało.

— Głupie, co? — powiedział, uśmiechając się, a jednocześnie wciąż jeszcze bliski łez, tonem domagającym się współczucia w nieszczęściu. — Nie mam pojęcia, skąd mi się to bierze. Ale, wiesz, mimo wszystko, to mi daje tę samą co za młodu przyjemność…

I przy tych słowach nagle, z charakterystyczną dla niego zmiennością, wpadł w zupełnie inny nastrój; rozterka, zakłopotanie ustąpiły miejsca nowej wesołości. Rzewne przedtem oczy zerkały figlarnie i podchodząc do lustra, staruszek przed moimi zdumionymi oczyma włożył damski kapelusz na swoją łysą głowę. W oka mgnieniu jego odbicie w lustrze przeobraziło się w portret starej prostytutki z oczkami jak guziczki, z ostrym jak brzytwa nosem — w typową starą kurwę z epoki Waterloo Bridge.

Śmiech i osłupienie zaparły mi dech w piersi i nie mogłem znaleźć słów, by wyrazić wrażenie.

— Na miłość boską, Scobie! — powiedziałem w końcu. — Chyba nie spacerujesz po mieście w tym kostiumie?

— Tylko wtedy… — odparł Scobie, siadając bezradnie na łóżku i znów pochmurniejąc, wskutek czego jego dziwaczna drobna twarz wyglądała jeszcze komiczniej (kapelusz Dolly Varden miał wciąż na głowie) — …tylko wtedy, kiedy jestem pod wpływem tej Siły. Kiedy nie mogę w pełni za siebie odpowiadać.

Siedział zgnębiony. Gwizdnąłem cicho ze zdumienia, a papuga natychmiast powtórzyła jak echo mój gwizd. Sprawa była poważna. Zrozumiałem teraz, dlaczego przez cały ranek zagłębiał się z takim przejęciem w rozmyślaniu o sobie. Oczywiście, jeżeli w takim takielunku kursował po arabskiej dzielnicy… Jego myśli biegły widać tym samym torem co moje, bo powiedział:

— Nieczęsto, wtedy tylko, kiedy do portu zawijają okręty marynarki wojennej. — I trochę obłudnie dodał: — W razie jakiejś wpadki wytłumaczyłbym, że patroluję w przebraniu. Bądź co bądź jestem policjantem. Przecież nawet Lawrence chadzał w nocnej koszuli, prawda?

Przytaknąłem:

— Ale nie w kapeluszu Dolly Varden — odparłem. — Przyznaj, Scobie, że to bardzo niezwykłe… — I znowu wybuchnąłem śmiechem.

Scobie patrzał na mnie, siedząc na łóżku, wciąż w swoim fantastycznym nakryciu głowy.

— Zdejmij to! — prosiłem.

Spoważniał i zdawał się zatroskany, ale nie zrobił żadnego gestu.

— A więc teraz już wiesz wszystko — rzekł. — O tym, co najgorsze i co najlepsze w starym marynarzu. Otóż chciałem właśnie… — Urwał, bo w tej chwili rozległo się pukanie do drzwi wejściowych. Ze zdumiewającą przytomnością umysłu Scobie żwawo podbiegł do ściennej szafy i zamknął się w jej wnętrzu, hałaśliwie ryglując zasuwkę. Otworzyłem drzwi do sieni. Stał tam służący z dzbankiem pełnym jakiegoś płynu, który — jak mi powiedział — zamówił effendi Scob. Wziąłem z jego rąk dzban i odprawiłem dostawcę, a potem dopiero wróciłem do pokoju i wywołałem z szafy staruszka; wynurzył się już w normalnej swojej postaci, z gołą głową i wypiekami na twarzy.

— Mało brakowało, a byłaby wsypa — szepnął. — Kto to był?

Pokazałem mu dzbanek.

— Ach, to… to potrzebne mi do Niby Whisky. Dolewam co trzy godziny.

— No, muszę już iść — powiedziałem wreszcie, wciąż jednak nie mogąc przełknąć i strawić tego najnowszego objawienia temperamentu staruszka. Niebezpiecznie wahałem się pomiędzy śmiechem a osłupieniem na myśl o tym drugim, lunatycznym wcieleniu Scobiego. Jak to się stało, że przez wszystkie te lata uniknął skandalu? Zatrzymał mnie jednak:

— Chwileczkę, przyjacielu. Powiedziałem ci o tym wszystkim, bo chcę prosić cię o przysługę. — Z powagą toczył wkoło sztucznym okiem, wyraźnie pod ciśnieniem troski. Zgarbił się znowu. — Z tej historii mogłyby wyniknąć dla mnie Nieobliczalne Szkody — rzekł. — Nieobliczalne Szkody, przyjacielu.

— Pewnie, że tak.

— Słuchaj, przyjacielu. Chcę, żebyś skonfiskował te łachy. To jedyny sposób obrony przed wpływem tej Siły.

— Skonfiskować?

— Zabierz je stąd. Zamknij u siebie na klucz. Ocalisz mnie od zguby. Na pewno. Inaczej znów bym uległ, nie masz pojęcia, jak nieodparcie kusi mnie ta zachcianka.

— Dobrze, zrobię to.

— Bóg ci zapłać, synu.

Wspólnymi siłami spakowaliśmy te zwariowane szaty w gazety, ściągnęliśmy tobołek sznurkiem. Scobiemu trochę ulżyło, ale nękały go pewne wątpliwości.

— Nie zgubisz aby? — spytał z niepokojem.

— Daj mi to! — powiedziałem stanowczo, a staruszek potulnie wręczył mi zawiniątko. Kiedy schodziłem ze schodów, zawołał jeszcze za mną, żeby wyrazić zadowolenie i wdzięczność, i dodał:

— Zmówię za ciebie pacierz, synu.

Szedłem z wolna przez dzielnicę portową z tobołkiem pod pachą, zastanawiając się, czy kiedykolwiek odważę się opowiedzieć tę wspaniałą historię komuś zdolnemu ją ocenić.

Okręty wojenne stapiały się z własnym czarnym odbiciem, las masztów i osprzętu w Porcie Handlowym kołysał się łagodnie wśród lustrzanych obrazów na wodzie; gdzieś na pokładzie radio ryczało najnowszy jazzowy przebój, jaki właśnie dotarł do Aleksandrii:

Stary nasz

Żwawy, jary Tejrezjasz

Stary nasz

Wyzwolony Tejrezjasz.

III

Słońce zachodząc, wymiotło z przystani wszystko prócz czarnych sylwetek cudzoziemskich okrętów wojennych, lecz zostawiło migotliwą szarość, grę świateł bez barw i bez oddźwięku na powierzchni morza, wciąż jeszcze nakrapianego białymi żaglami. Powracające szalupy sunęły spiesznie po tafli wewnętrznego portu, przemykając wśród statków niby myszy pomiędzy grubymi butami dawnych wieśniaków. Wysunięty rząd dział na okręcie „Jean Bart” poruszył się z wolna — przechylił — a potem zastygł znowu, z lufami wycelowanymi w różowawe miasto, którego najwyższe minarety lśniły jeszcze złotem w ostatnich promieniach zachodu. Kołujące chmary gołębi połyskiwały jak confetti, ilekroć skrzydła obracały się ku światłu. (Piękny opis!)

Ale duże tafle oprawnych w mosiądz okien Yacht Clubu iskrzyły się niby brylanty, rzucając jaskrawe światło na śnieżną biel stołów, zastawionych jedzeniem, rozjarzając szkło, klejnoty i oczy ostatnimi płomieniami, nim zostaną zaciągnięte ciężkie kotary, nim świece powleką ciepłą bladością twarze gości, zebranych na przywitanie Mountolive’a.

Tryumfy ogłady, popisy taktu, życzliwości i cierpliwości… Rozrzutność i sentymentalizm… zabijanie miłości, byle niczym się nie przejmować, przesypianie smutków… To właśnie Aleksandria, bezwiednie poetyczne miasto-matka, uosobione w nazwiskach i twarzach, które składają się na jego historię. Posłuchajcie.

Tony Umbada, Baldassaro Trivizani, Claude Amaril, Paul Capodistria, Dmitri Randidi, Onouphrios Papas, hrabia Banubula, Jacques de Guéry, Athena Trasha, Dżambulat Bej, Delphine de Francueil, generał Cervoni, Ahmed Hassan Pasza, Pozzo di Borgo, Pierre Balbz, Gaston Phipps, Haddad Fahmy Amin, Mehmet Adm, Wilmot Pierrefeu, Toto de Brunel, pułkownik Neguib, Dante Borromeo, Benedict Dangeau, Pia dei Tolomei, Gilda Ambron… Poezja i historia handlu, rymy Lewantu, który wchłonął Wenecję i Genuę. (Nazwiska, które kiedyś może przechodzień będzie odczytywał na pomnikach cmentarnych).

Rozmowy parnym obłokiem otaczały Mountolive’a, który święcił swój osobisty tryumf i stojąc, rozmawiał z Nessimem, gospodarzem przyjęcia, z wyrazem uprzejmości na twarzy zdradzającej jak obiektyw całą stylizowaną nieśmiałość doskonale wychowanego dżentelmena. Dwaj mężczyźni byli naprawdę bardzo do siebie podobni, tylko że Nessim miał cerę ciemniejszą, gładszą, czyściej wypolerowaną, oczy zaś i ręce niespokojne. Mimo różnicy wieku stanowili parę dobrze dobraną, mieli wiele wspólnych upodobań i lata rozłąki nie zamąciły tej harmonii, chociaż prawie nie korespondowali ze sobą bezpośrednio w okresie, gdy Mountolive przebywał z dala od Egiptu. Pisywał zawsze do Leili, a nie do jej synów. Jednakże po powrocie znów wiele przestawał z Nessimem i okazało się, że mają sobie wzajemnie do powiedzenia nie mniej niż dawniej. Słyszało się ostre uderzenia ich piłek tenisowych na korcie ambasady w porze, gdy w mieście wszyscy jeszcze spali. We dwóch wyjeżdżali konno na pustynię albo siedzieli ramię przy ramieniu, obserwując gwiazdy przez lunetę, którą Justyna zainstalowała w Letnim Pałacu. Razem malowali i polowali. Odkąd Mountolive wrócił, prawie nie rozstawali się znowu. Tego wieczoru miękkie światło jednakowo im obu sprzyjało, a tak było łagodne, że maskowało siwiznę na skroniach Mountolive’a i kurze łapki wokół jego zamyślonych oczu arbitra. W blasku świec ci dwaj mężczyźni wyglądali na rówieśników czy nawet na bliskich krewnych.

Tysiąc twarzy, których wyrazu, utrwalonego we wspomnieniu, nie rozumiem („Wszyscy stajemy do wyścigu z zapieczętowanym handicapem” — mówi jeden z bohaterów powieści Pursewardena), i wśród nich wszystkich jedną tylko pragnę zobaczyć, ciemną, surową twarz Justyny. Muszę nauczyć się nawet siebie widzieć w innym kontekście po przeczytaniu zimnych, okrutnych słów Balthazara. Jak wygląda człowiek „zakochany”? (Po angielsku to słowo wymawiać należy ściszonym, bekliwym tonem). Peccavi! Głupiec! Stoję w moim jedynym przyzwoitym garniturze, w spoddniach powypychanych na kolanach i świecących się ze starości, krótkowzrocznie i czule rozglądam się wkoło, marząc, aby chociaż mignęła mi przed oczyma kobieta, która… Czy to ważne? Nie jest mi potrzebny Keats i jego kamera. Sądzę, że nie jestem brzydszy ani mniej sympatyczny od innych, a z pewnością moja próżność nie przekracza normy, skoro nigdy, ani przez chwilę nie przestawałem zadawać sobie pytania, dlaczego właściwie Justyna zdecydowała się obdarzyć mnie łaskami?

Czyż mogłem jej dać coś, czego by nie dostała od kogokolwiek innego? Czy potrzebowała moich literackich rozmów i niewprawnych pieszczot? Ona — która mogła wybierać spomiędzy wszystkich mężczyzn Aleksandrii, gdzie nie brakowało okazji?

„Zasłona dymna”! Nie mogę bez dotkliwego bólu zrozumieć tego ani przełknąć, lecz to określenie mojej roli jest przekonujące jak nagi fakt. Co więcej, wyjaśnia kilka zdarzeń dotychczas dla mnie niepojętych — na przykład zapis, którym w swoim testamencie Pursewarden mnie obdarzył. Myślę, że czuł się winny, bo wiedział, jaką krzywdę Justyna wyrządza Melissie, „kochając” mnie. A Justyna po prostu chroniła go przed niebezpieczeństwem ze strony Nessima (tak łagodnego i spokojnego w blasku świec). Nessim powiedział kiedyś z lekkim westchnieniem: — W naszym mieście bardzo łatwo jest zabić lub usunąć z drogi człowieka.

Tysiąc rozmów, szukanie się wzajemnie, jak palmowe korzenie drzew szukają wilgoci, ukryty sens życia zamaskowany promiennym uśmiechem, dłonią przyciśniętą do oczu, złośliwością, gorączką i zadowoleniem. (Justyna jadała pierwsze śniadanie w milczeniu, otoczona przez smukłych czarnych służących, a kolację przy świecach w świetnym towarzystwie. Zaczęła od zera na bruku — a teraz była żoną najprzystojniejszego bankiera w mieście. Jak to się stało? Nikt by się tego nie domyślił, obserwując ciemnowłosą wdzięczną postać, nieposkromione oczy, uśmiech odsłaniający wspaniałe, białe zęby…) A przecież jedna błaha rozmowa może zawierać ziarna całego życia. Na przykład Balthazar spotykając Cleę na tle czerwonej brokatowej zasłony, ze szklanką aperitifu w ręku, mógłby powiedzieć: — Chciałbym z tobą o czymś pomówić — obejmując spojrzeniem ciepłe złoto jej włosów i skórę o barwie miodu, przyciemnioną niemal do odcienia karmelu dzięki morskim kąpielom w gorącym wiosennym słońcu.

— O czym? — Jej szczere oczy były szafirowe jak chabry, osadzone w głowie niby cenne piękne klejnoty, arcydzieła jubilerskiej sztuki. — Słucham cię.

Ciemna głowa Balthazara (farbował włosy na czarno) pochylała się ku niej, gdy głosem zniżonym do szeptu, jak zawsze sardonicznym i trochę skrzeczącym powiedział:

— Twój ojciec był u mnie. Martwi się, bo podobno nawiązałaś niedozwolone stosunki z pewną kobietą. Czekaj! Nic nie mów i nie rób takiej cierpiącej miny! — Bo Clea wyglądała tak, jakby ktoś uraził jakieś obolałe miejsce na jej ciele: smutne, poważne usta ściągnęły się w grymas dziecka, które błaga, żeby mu nie zadawać bólu. — Twój ojciec mówi, że jesteś naiwną gąską i że Aleksandria nie pozwala naiwnym ludziom…

— Proszę cię, Balthazarze!

— Nie wspomniałbym o tym, ale twój ojciec wzruszył mnie swoim szczerym lękiem nie przed skandalem — któż przejmuje się plotkami? On boi się, że stanie ci się krzywda.

Słabym, zdławionym głosem, jak gdyby jakaś zamknięta w jej głowie myśl została mechanicznie ściśnięta, pomniejszona do jednej setnej swoich wymiarów, Clea odpowiedziała:

— Od roku nie byłam z Justyną ani razu sam na sam. Rozumiesz? Wszystko skończyło się, kiedy skończyłam portret. Jeżeli chcesz, żebyśmy w dalszym ciągu żyli w przyjaźni, nigdy więcej nie poruszaj tego tematu. — I uśmiechnęła się trochę drżącymi wargami, bo właśnie w tej chwili podeszła do nich Justyna, uśmiechnięta serdecznie, promiennie. (Można kochać tych, których się rani najgłębiej). Minęła ich, żeglując przez salon w blasku świec niby wielki morski ptak i wreszcie dotarła na miejsce, gdzie stałem.

— Nie mogę przyjść dzisiaj wieczorem — szepnęła. — Nessim życzy sobie, żebym spędziła resztę wieczoru w domu.

Do dziś czuję ciężar irracjonalnego rozczarowania, jakim przytłoczyły mnie te słowa.

— Musisz! — wyjąkałem. Czyż nie powinienem był wiedzieć, że niespełna dziesięć minut przedtem powiedziała do Nessima, który nie cierpiał brydża: — Czy nie masz nic przeciwko temu, że pojadę do Cervonich na brydża? Obejdziesz się bez samochodu? — Musiał to być jeden z tych rzadkich wieczorów, kiedy Pursewarden zgodził się spotkać z nią na pustyni; na te spotkania spieszyła niczym niepowstrzymana jak lunatyczka. Dlaczego? Dlaczego?

Balthazar w tej chwili mówi:

— Twój ojciec powiedział: Nie mogę na to patrzeć i nie wiem, co robić. To tak, jakbym przyglądał się dziecku skaczącemu tuż koło groźnej, nieosłoniętej maszyny.

Łzy pojawiły się w jej oczach i zaraz zniknęły, gdy Clea wypiła łyk alkoholu.

— To już przeszło — powiedziała, jednym ruchem odwracając się plecami i od tego tematu, i od Balthazara. Jej nadąsane usta zajęły się dyskusją o jakichś banalnych sprawach z hrabią Banubulą, który kłaniał się i szastał z galanterią przypominającą ewolucje zielonej papugi Scobiego na drążku klatki. Clea z przyjemnością stwierdzała, że jej uroda robi na nim bezpośrednie, łatwe do rozpoznania wrażenie, jakby go zasypała gradem złotych strzał. Znów przeszła koło nich Justyna i mijając Cleę, chwyciła ją za przegub ręki.

— Jak tam? — zagadnęła ją Clea, jak ktoś, kto pyta o stan chorego dziecka. Justyna skrzywiła się leciutko i dramatycznym szeptem odpowiedziała;