Książę z Jemenu - Stach Szulist - ebook + książka
NOWOŚĆ

Książę z Jemenu ebook

Stach Szulist

4,7

64 osoby interesują się tą książką

Opis

Kiedy się czuje pociąg fizyczny, nieczystą namiętność fizycznych kształtów, to nie jest miłość. Miłość jest pożądaniem czyjejś duszy.

 

Tak swego czasu definiował miłość Stanisław Dygat. I właśnie od takiej miłości, opartej na fascynacji wyłącznie fizycznością, ucieka Karol. Tym sposobem trafia z niewielkiej miejscowości na Pomorzu na Dworzec Centralny w stolicy. Pragnie pooddychać wolnością w wielkim mieście. Jednak w miejscu, gdzie chciał chłonąć życie, pierwsze, co go dopada, to fascynacja Tahirem – osiemnastoletnim Jemeńczykiem, który nieoczekiwanie oferuje pomoc w poznawaniu Warszawy. Szybko się okazuje, że to tylko pretekst. Od tej chwili w życiu nastoletnich gejów następuje wielkie przyspieszenie. Zaczyna się miłosno-erotyczny „rollercoaster”, do którego obaj z entuzjazmem wskakują. Czy z takim samym entuzjazmem z tej przejażdżki wysiądą, z gotowością do ruszenia przez życie, wciąż trzymając się za ręce?

 

Chcąc się o tym przekonać, zanurz się w tej opowieści, pełnej zwrotów akcji i walki bohaterów z brutalnością realiów. Bo to też historia o tym, że w kraju nad Wisłą bycie jawnym homoseksualistą wciąż obarczone jest sporym ryzykiem. A to dopiero początek…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 453

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Inkluzja

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo odważnie podszedł autor Księcia z Jemenu do tematu miłości między osobami tej samej płci. I choć od kilku lat literatura oswaja nas z tematem, to akurat ta powieść, w moim odczuciu, wyróżnia się in plus spośród tych, które przeczytać mi się z tej półki zdarzyło. Głównie dlatego, że czytając ją ma się poczucie, jakby akcja działa się tuż obok nas, a bohaterowie byli chłopakami z sąsiedztwa. To pierwszy atut książki, bo to bardzo czyni opowieść realistyczną, jakże odległą od Red white, royal blue. Od razu też zaznaczę, że jest to powieść raczej z gatunku young adult, choć w trakcie lektury w ogóle się tego nie odczuwa. Przede wszystkim za sprawą dynamicznej akcji, wartkiego języka i takiej samej narracji, wreszcie za sprawą fantastycznych dialogów, co w tego rodzaju historiach często szwankuje. W odniesieniu do autora ta książka nieco mnie zaskoczyła, tematyką właśnie, konkretnie homoseksualnymi bohaterami. Ale już wiem, skąd pomysł, bo udało mi się obejrzeć wywiad z autorem. Zate...
20
Antiochia1

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała i elektryzująca 😍 Polecam
20



Tego autora w Wydawnictwie WasPos

Miłość spod ziemi

Książę z Jemenu

W PRZYGOTOWANIU

Szczęście znalezione pod łóżkiem

Najpiękniejszy

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Stach Szulist, 2024Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2025 All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Barbara Wiśniewska

Korekta: Aneta Krajewska

Ilustracje w środku: Image by Pheladi Shai from Pixabay

Projekt okładki: Adam Buzek

Zdjęcia na okładce: Adobe Firefly

Skład i łamanie: Adam Buzek/[email protected]

Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie

Wydanie I

ISBN 978-83-8290-819-0

Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

32

Słów kilka od autora

Jeśli nie możesz ukształtować swojego życiatak, jak chcesz, przynajmniej o to się starajtak, jak możesz: aby go nie upodlićw ciągłym ze światem obcowaniu,w bieganiu i gadaniu.

Konstandinos Kawafis– Tak, jak możesz

1

Pokłóciłem się z ojcem. Albo, żeby brzmiało korzystniej dla mnie, raczej on ze mną. W zasadzie o byle co, choć gdybym miał w szczegółach o tym opowiedzieć – na przykład przed sądem albo na policji lub kumplowi przy piwie – to nie wiedziałbym, z jakiego powodu. Według niego zapewne bez powodu. Najlepiej więc powiem, że to on zaczął. Właściwie tak. Jak zwykle zresztą. Zaczyna, czepiając się o pierdoły. Najczęściej o gówno, jak mam w zwyczaju powtarzać sobie, trochę na zasadzie ukojenia rozklekotanego sumienia i łatwo rozstrajających się nerwów. Bo wiem w głębi siebie, że nie zawsze on jest winien. Bywa, że mnie wnerwi i draka gotowa. A ojciec nigdy nie należał do wyrozumiałych albo umiejących ustąpić, choć o chadzaniu na kompromisy lubi rozprawiać w tonie pouczania całymi kwadransami. Odkąd pamiętam, wciąż mu się wydaje, że zawsze musi być tak, jak on chce. Chciałby wszystko urządzać po swojemu. I w ogóle uważa, odkąd sięgam pamięcią, że życie urządzone jest chujowo – to jego częste określenie, czym wkurza matkę – i gdyby to od niego zależało, wszyscy chodziliby jak miniaturowe trybiki w szwajcarskich zegarkach albo mikroprocesory w systemach elektronicznych najnowszej generacji i nikomu nie przyszłoby do głowy łamanie prawa i tak dalej. Potrafi się w tych swoich tyradach na temat bałaganu egzystencjalnego świata wznosić na niewiarygodne wyżyny emocjonalne. Staje się wręcz teatralny. Gdyby mógł i potrafił, to pewnie i na zarządzanie poczynaniami sztucznej inteligencji by się porwał. Najczęściej wtedy, gdy nadmiernie się rozwijał w kreśleniu wizji świata według niego, wkraczała matka z tym swoim, też mnie wnerwiającym: a weźże ty już, stary trepie, przestań w kółko powtarzać to samo, bo któregoś dnia stanie się według słowa twego i wtedy ty będziesz pierwszą ofiarą swego ładu. Po czym zaczyna się kłótnia, ja się dyskretnie zazwyczaj ulatniam. Oni się okładają niewybrednymi słowami. Ja spokojnie zalegam na swoim wyrze, w swoim pokoju, ze słuchawkami na uszach i tonę w chaosie dźwięków The Dead Weather, podniecając się niesamowitym, wręcz zmysłowym, głosem Alison Mosshart. Kiedy mija mi faza na The Dead Weather, przerzucam się na krajowe nowości, jakieś Podsiadły, Bryskie, Nosowskie, a nawet Annę Wyszkoni i Wariata Piotra Zioły, byle tylko nie krajowy hip-hop, który jakoś nigdy mnie nie kręcił. Poza dźwiękami i tekstami Paktofoniki przez chwilę, ale to jedynie przez obejrzenie filmu o nich. Starego, ale jakby skrojonego na te czasy. Tu trzymam się równie starej maksymy babci, że muzyka to musi mieć melodię, a taki hip-hop – kilka razy słyszałem to od niej, starej nauczycielki polskiego w jakimś liceum – to tylko melorecytacja, w dodatku czegoś, co poezję udaje, choć za takową chce uchodzić na serio. Więc bardziej jej się to z niby śpiewnie recytowanymi – mniej lub bardziej udanie – reportażami kojarzy. Kumplom, oczywiście, tego nie powtarzałem, jej poglądami się nie chwaliłem, bo z mety miałbym przesrane. Bo hip-hop, zwłaszcza taki z przekleństwami, trzeba lubić, trzeba słuchać, chwalić – nawet, gdy to całkiem nie w twoich klimatach jest albo zwyczajnie pod każdym względem do dupy – broń boże krytykować, bo zaraz cię odklejonym nazwą albo po prostu głupim fiutem. W skrajnych przypadkach można nawet dorobić się lima pod okiem, rozciętej wargi, złamanego nosa, więc najlepiej po krytyce Zeusa, Tede czy Zbuku zasłonić głowę rękami i zdać się na: co ma być, to i będzie. Bywa jednak, że słucham tych tekstów, ale przede wszystkim wtedy, gdy na dobre chcę się zdołować bądź zrządzeniem losu jestem w towarzystwie kumpli. Zdarza mi się jednak słuchać dobrego rapu amerykańskiego. Wtedy jednak nie wszystko chwytam z treści, bo częstokroć ciut szybko zapodają.

Wieczorem, kiedy matka z ojcem siedzieli przed telewizorami – każde w swoim pokoju – po wykłóceniu się, postanawiam wyjść ze strefy spokoju. Okazało się, że za wcześnie. Gdy tylko zapaliłem światło w kuchni, zjawił się ojciec. Już z lekka wstawiony. To znak, że zdążył po kłótni z matką – z mojego powodu, rzecz jasna, albo z przyzwyczajenia, jak to podobno w starych małżeństwach się zdarza – wypić swoje standardowe trzy piwa, a więc jest w bojowym nastroju i znowu zacznie się czepiać. Nie pomyliłem się. Wchodzi. Sapie, że niby taki sterany życiem, a na dokładkę w chacie też mu kłody pod stopy rzucają, usiłuje zwrócić moją uwagę na siebie. Udaję, że mam to w nosie. Nie pozostaje mu nic innego, jak przełamać się i zacząć słowny pojedynek ze zbuntowanym nastolatkiem, jak lubi mnie określać podczas spotkań rodzinnych. Myli się. Daleko mi do zbuntowania. Bo niby przeciwko czemu miałbym się buntować, skoro mam wszystko, czego mi akurat do szczęścia potrzeba. I myślę przy okazji, że to źle. Czasami czuję z tego powodu coś w rodzaju przesytu. A jedyne, czego mi ostatnio brakuje, to czułości i bliskości czyjegoś ciała. Ale tego jemu, ojcu – matce tym bardziej – nie wygarnę w formie pretensji, bo, nie daj boże, zapragnęliby jeszcze i takie moje pragnienie spełnić.

– Ciekaw byłem – zaczął trudnym do określenia tonem, bo ani to ugodowo, ani zaczepnie – kiedy wreszcie wypełzniesz ze swej jaskini.

– No i się doczekałeś – odpowiedziałem w miarę grzecznie, myszkując za czymś do żarcia w lodówce.

– W takim razie możemy dokończyć zaczętą po obiedzie rozmowę. – Stawał się coraz bardziej zdecydowany.

– Mnie to jest do niczego niepotrzebne – odburknąłem. – Jestem głodny, zamierzam się najeść i tylko to się w tej chwili liczy.

– A potem?

– Zalec na łóżku i słuchać muzyki.

– Chociaż sensownej jakiejś?

– Mojej, ale to nie na twoje uszy i głowę.

Miałem pełną świadomość, że taka odpowiedź ocierała się o szczyty prowokacji, może szczeniactwa, i dla ojca musiała brzmieć co najmniej niepoważnie. Nie pomyliłem się, ale też nie zamierzałem naginać swego ego do jego oczekiwań. Z kolei jego oczekiwania, jego ego, w moim odczuciu, po wielokroć przekraczało rozmiary mojego i jakoś niezrozumiale dla niego z moim się rozmijało.

– Ale ja, jako ojciec, czuję niedosyt – ciągnął, po czym solidnie mu się odbiło, pewnie po nadmiarze wypitego piwa.

– Ja na razie też, ale z głodu raczej – starałem się być ironiczny, chociaż jeszcze przed wyjściem z pokoju obiecywałem sobie, że będę dla niego w razie czego partnerem w rozmowie. Że też za każdym razem muszę to sknocić. Nic, pomyślałem, stało się. Póki co, staram się nadrobić zwarzoną atmosferę wymuszonym uśmiechem.

– Zawsze młody nie będziesz. – Wkroczył na obraną tuż po obiedzie ścieżkę i już nie mam wątpliwości, w jakim kierunku będzie zmierzała rozmowa z ojcem.

– Wiem – odpowiedziałem, klecąc sobie byle jaką kanapkę z byle czym, co upolowałem w lodówce straszącej tak zwanym zdrowym żarciem – ale na razie mam dziewiętnaście lat i dopiero co odebrałem wyniki matury.

– No i o tym musimy poważnie porozmawiać – wypalił i z tego zachwytu nad sobą, aż zatarł ręce.

– O mojej maturze? Tato, czego ty chcesz od tych wyników?! – Nie wiem czemu, ale coraz bardziej się wkurzałem i nic tu nie pomagało samoupominanie, tak mozolnie w ostatnich miesiącach trenowane w ramach indywidualnych treningów panowania nad emocjami w gabinecie zaprzyjaźnionej z mamą psycholożki, którą niemal podczas każdej sesji posyłałem w myślach w kosmos, czasem do diabła i w chuj, bo była całkiem odjechanym babsztylem, któremu psycholog przydałby się bardziej niż mnie, a chwilami wręcz pobyt na oddziale dla wariatów byłby w sam raz. – Mam jeden z najlepszych wyników w klasie, a ty się cały czas czepiasz, jak przysłowiowy rzep w super bucie.

– No i o ten bardzo dobry wynik mi się rozchodzi najbardziej – uczepił się w entuzjastycznym wciąż tonie. – Poza tym nie cały czas się czepiam, synku, tylko od wczoraj.

Tym synkiem na moment podniósł mi ciśnienie, prawie wkurwił. Zawsze z takimi czułostkami wyskakiwał, kiedy chciał mnie zmiękczyć. Jednak miał rację co do czasu. Od wczoraj. Ale mu jej nie przyznam. Dopiero wczoraj odebrałem wyniki matury, bo dopiero wczoraj je ogłosili. Nawet nie miałem kiedy się upić ze szczęścia, spotkać w tym celu z klasą, bo wszyscy gnali do domów, by w mniejszym bądź większym stopniu przeżywać szczęście z rodzicami. No, może nie wszyscy, bo niektórym się nie udało. To znaczy oblali. I nie pomogła nawet abolicja ogłoszona przez ministra. Chociaż mnie to akurat oburzyło, bo dlaczego, dyskutowaliśmy z kumplami, my mogliśmy zakuwać i zdać, a taki palant jeden z drugim – nie myślę o niezdolnych, którzy na starcie mogli sobie darować szkołę średnią – spija wygraną ze strumienia głupoty jakiegoś ministra, któremu akurat w kampanii wyborczej mogą być potrzebne głosy obdarowanych takim zgniłym prezentem jak abolicja maturalna. Jednak moje myśli rozedrgane musiały czym prędzej wracać na torowisko wyznaczone przez oczekiwania ojczulka. Stał przy mnie i miałem wrażenie, że robił to celowo, byle bym mu przypadkiem nie zwiał, nie wykręcił się pod byle pretekstem.

– No dobra, tato, wczoraj. Niech ci będzie. – Wpatrywał się we mnie, jak jem, aż z tego wszystkiego miałem wrażenie, że normalnie wypomina mi, że jem za jego kasę. – Ale czemu mi się tak przyglądasz? Jeść nie można? Jak ci to przeszkadza, to powiedz. Chyba że żałujesz mi jedzenia?

– Nie wywijaj kota ogonem.

– To o co ci chodzi?

– O studia.

– Już o tym rozmawialiśmy. – Usiłowałem być stanowczy, z góry jednak przewidując, że mogę polec z ojcem w bitwie na argumenty.

– Nie, synku – wkurzało mnie od lat takie zwracanie się do mnie i miałem za każdym razem wrażenie, że robił to celowo, bo przecież kilkakrotnie mówiłem mu, mamie zresztą też, że sobie nie życzę – to ty lakonicznie obwieściłeś, niezupełnie trzeźwym będąc, co też za bardzo mi się nie spodobało, mamie tym bardziej, że nie zamierzasz iść na studia.

– Bo nie zamierzam. – Znowu byłem lakoniczny, przy tym celowo stanowczy, co wyraźnie podniosło w ojcu poziom impulsywności, aczkolwiek nie zamierzałem do tego doprowadzić, tym bardziej łagodzić jego poziomu widocznego wkurwiernia.

– Ale my z mamą….

– To sobie planujcie – wszedłem ostro w zaczętą przez staruszka wypowiedź – bo jak się domyślam, zaplanowaliście mi życie rok po roku i krok po kroku aż do śmierci.

– Niczego ci nie planujemy – zarzekał się – ale usiłujemy z mamą uzmysłowić ci, jak cenny jest czas, że nie warto go tracić na zastanawianie się, tym bardziej na głupstwa czy nic nierobienie.

– Ale ja niczego nie chcę tracić – wciąż się broniłem, z wiarą, że skutecznie. – Chcę po prostu pójść do pracy, nauczyć się jakiegoś zawodu….

– Synu – przerwał mi gwałtownie, usiłując jednocześnie ująć moją dłoń w swoją, lecz w porę się ocknął, pewnie pomny, że nie znosiłem od dziecka takich rodzicielskich czułości wyrażanych w gestach i zdrobnieniach, a z racji wieku zupełnie wyrosłem z takiej potrzeby. – A jakiego ty chcesz się zawodu nauczyć? Przecież skończyłeś tylko ogólniak.

– I to też jest wasza wina – odwarknąłem. – A w zasadzie twoja.

– Jesteś niesprawiedliwy.

– Kto mnie do tej cholernej szkoły namawiał? Sam się, według ciebie, do niej pakowałem? Nie, to ty cały czas powtarzałeś: synu – przedrzeźniałem go – musisz koniecznie do tego liceum, bo renomowane, najlepsze w mieście, ba, w województwie, najlepszy profil matematyczny, a potem do oficerskiej, najlepiej lotnictwo albo wojska rakietowe. I też przy okazji o prestiżu bycia trepem nawijałeś.

Po tych moich słowach sprawiał wrażenie wybitego z poczucia pewności siebie. Lecz nie całkiem. Czułem, bo dobrze znałem ojczulka, że kombinował w tej swojej siwiejącej łepetynie, jakby mnie tu podejść z innej strony. Tak, by po kilku argumentach w swoim stylu mógł obwieścić matce przed snem: mamy go, udało mi się wbić do jego mózgu trochę zdrowego rozsądku. Póki co podejrzanie spokojnie wpatrywał się we mnie. W to, jak kończyłem kolację, prawie dławiąc się tym jedzeniem ze zdenerwowania, bo z tego wszystkiego zapomniałem o zrobieniu sobie herbaty, chociaż do kolacji, do kanapek, lubię też inkę z mlekiem albo po prostu szklankę soku pomarańczowego. Udawałem, że nie dostrzegam tych jego spojrzeń, lecz nie musiałem długo się zastanawiać, a w zasadzie w ogóle nie miałem na to czasu, bo ojciec postanowił obwieścić kolejne ze swych cudownych – w jego odczuciu – rozwiązań mnie dotyczących.

– Czyli nadal obstajesz przy swoim, że studia nie, a praca i tylko praca? – zapytał w miarę spokojnie, co jak na niego było sporym wyczynem, bowiem musiał solidnie się spiąć, by utrzymać nerwy w cuglach. Wiem to, bo to w końcu mój ojciec, którego wprawdzie sobie nie wybierałem, ideałem też nie jest i nigdy nie był, ale po prostu jest i basta, jak mawia moja babcia, stara polonistka i matka mojej matki. Czasami, w przypływie ckliwości ze strony mojej mamy, mamusią nazywanej.

Domyślam się, w końcu do tego nie trzeba nadzwyczajnych zdolności filozoficznych, że to gloryfikowanie babci bierze się u mamy z czasów mojego dzieciństwa. Gdy byłem mały, a ona chciała pracować, to babcia się mną zajmowała. Podobno nawet lewe zwolnienia lekarskie brała, byle tylko swoją wielką miłością – jak przez lata o mnie mawiała – móc się opiekować. Przede wszystkim podczas wakacji i różnych przerw w trakcie roku szkolnego.

– Pod tym względem nic się nie zmieniło względem tego, co powiedziałem kilka minut temu – grałem stanowczego i nieugiętego, co ojciec skwitował kilkakrotnym skinieniem głową, dla mnie to wyglądało na wstęp do jego kapitulacji.

– Wobec tego mam plan B.

– Czyli?

– Właściwie to był pomysł mamy – zaczął nieśmiało, czym mnie w pewnym sensie rozczulał, bo zwykle w rozmowach wychodził z niego twardziel. Przynajmniej na takiego lubił pozować.

– Możesz iść z tym na skróty? – pospieszałem go, bo rzeczywiście zamierzałem wracać do siebie, do swojej nory, zdzwonić się z Maksem i umówić nazajutrz na mieście, choćby na piwo albo nie wiadomo na co jeszcze.

– Wiesz, że mamy pieniądze – rzucił znienacka, tym samym mną rzuciło prawie na ścianę, ale z totalnego zaskoczenia.

– Co to ma do rzeczy?!

Przez chwilę nie wiedziałem, jak się zachować. Kontynuować z nim tę absurdem zalatującą rozmowę, czy udać wkurzonego, żeby nie powiedzieć wkurwionego i porządnie opierdolić. Na szczęście zdrowy rozsądek i resztki szacunku dla tatusia jeszcze mnie nie opuściły, więc zachowałem spokój.

– Posłuchaj mnie – podjął się tłumaczenia czegoś, do czego już z góry byłem nastawiony negatywnie. – Mamy z mamą taki plan na ciebie. Tylko się nie denerwuj – uspokajał, pewnie z obawy na wypadek mojej standardowej reakcji. – Właściwie to jej pomysł i tak naprawdę to ona powinna ci o tym jakoś tak klarownie, po swojemu, po matczynemu, powiedzieć. Ale skoro ma te swoje filmy czy co tam – patrzyłem, słuchałem i podziwiałem, jak się męczył, jak wykręcał sobie palce, pocierał kark, słowem straszliwie się denerwował, jakby miał wykonać pierwszy w życiu skok ze spadochronem – to cały ciężar przekazania tego spadł najwidoczniej na mnie.

– Tatuś – starałem się wejść w jego zagmatwaną gadkę z misją uspokojenia i uporządkowania tego, co chciał powiedzieć, czy co mama kazała mu powiedzieć, bo to raczej ona była architektem tego wciąż mi obcego projektu rodzinnego – spokojnie. Skup się, wywal to z siebie i zamknijmy temat. Okay?

Kilkakrotnie przytaknął głową, coś tam pomrukując pod nosem, pewnie tytułem samouspokojenia.

– No więc, sprawa wyglądać ma tak. Skoro tak bardzo upierasz się, że nie chcesz iść na studia, to wpadliśmy z mamą na taki genialny pomysł – znowu się nakręcał, a mnie ogarniał niepokój, bo niczego dobrego sobie po tym nie wróżyłem – że wynajmiemy ci na rok mieszkanie w jakimś wielkim mieście, najlepiej Warszawie.

Stałem, gdy to mówił, ale z wrażenia, czy aby się nie przesłyszałem – albo raczej, żeby nie runąć na podłogę – czym prędzej usiadłem.

– To bez sensu!

– Nie, synu, to ma sens.

– Jaki?

– Taki, że przez ten rok po prostu byś się rozejrzał, przemyślał sobie kilka spraw, z wielkim światem się zaznajomił, pochodził na siłownię, pobiegał, tężyznę fizyczną byś sobie wyrobił, no wiesz, a wtedy….

Domyślałem się, co zamierzał powiedzieć, ale w ostatniej chwili, byłem tego pewien, przestraszył się i ugryzł w język. Strach przed moim wybuchem powstrzymał go przed dokończeniem myśli. Według mnie, na pewno durnej, bo związanej z resortem przemocy.

– Dokończ – ponaglałem, aczkolwiek w pierwszym odruchu zamierzałem sam za niego dopowiedzieć.

– Tylko się nie wkurzaj – asekurował się cwany ojczulek – ale pomyślałem, to znaczy z mamą pomyśleliśmy, że przez ten rok może twoja opcja patrzenia na przyszłość uległaby jakiejś metamorfozie?

– Czyli poszedłbym, skruszony waszą dobrotliwością, w twoje ślady i wstąpił do szkoły oficerskiej. To mi chciałeś koniec końców zakomunikować?

– Lepiej nie mogłeś tego ująć.

– Tato – tłumaczyłem w miarę stanowczo – to nie ma sensu. Równie dobrze mogę nie studiować, pracować tutaj i cały czas się zastanawiać nad przyszłością.

Nigdy wcześniej nie widziałem go tak niepewnego jak w tym momencie. Prawdopodobnie spodziewał się wybuchu wściekłości z mojej strony, ale nie miał pojęcia, że tylko mnie wewnętrznie rozbawił tą propozycją. W jednej chwili odechciało mi się kontynuować ten temat.

– Mam inną propozycję, tato – postanowiłem rzec cokolwiek na odczepnego, byle tylko zakończyć rozmowę, którą uważałem za nieracjonalną, po prostu głupią, ale nie miałem odwagi wypalić mu tego prosto w oczy. – Prześpię się z tym tematem i jak sobie to wszystko w głowie poukładam, to wrócimy do tego. Może tak być?

Pytałem z duszą na ramieniu, bo po ojcu wszystkiego się mogłem spodziewać. Niejednokrotnie pokazywał w domu złożoność swej natury, przechodząc nagle i nieoczekiwanie ze stanu śniętej ryby w eksplodującego furią byka, rozjuszonego przez pikadorów na arenie.

– Zgoda.

Po usłyszeniu tego, w co jeszcze kilka sekund wcześniej nie wierzyłem, w każdym razie wątpiłem, czym prędzej udałem się do swojego pokoju. Wrzuciłem słuchawki na uszy i ponownie zagłębiłem się w dzikości rytmów jednej z moich ulubionych kapel rockowych, starych i nieco zapomnianych The Wolfgang Press, a zaraz po nich, pozostając w germańskich klimatach, X-Mall Deutschland. Aż ukołysali mnie do snu.

Gdy nieoczekiwanie obudziłem się w środku nocy, żeby pójść przy okazji do łazienki i wysikać się do umywalki, naszło mnie, że pomysł ojca nie jest wcale taki od czapy. Byłoby to dla mnie jakieś antidotum na Kasię, która ubzdurała sobie jakiś czas temu miłość do mnie – to znaczy, wiedziałem jaką i o co ogólnie chodziło – więc w związku z tym zaczęła wszystkim opowiadać o świetlanej wspólnej przyszłości ze mną pod pantoflem. Jak to do mnie dotarło, postanowiłem się z nią rozmówić. Wyjaśnić, że jednorazowe wspólne pójście do kina na jakąś kiczowatą komedię romantyczną nie oznacza jeszcze chodzenia z finałem w łóżku czy na ślubnym kobiercu. Nie słuchała. Im bardziej zadręczała mnie SMS-ami, telefonami, zaczepkami podczas przerw, tym mocniej puchła we mnie chęć powiedzenia jej prawdy o sobie. Byłem już blisko, gdy tuż przed maturami gruchnęła po szkolnych korytarzach wieść, że Kaśka zażyła jakieś piguły i wylądowała na detoksie. Co wnikliwsi obserwatorzy – bardziej obserwatorki, bo głównie dziewczyny kręcił temat wywołany przez Kasię – z miejsca dorobiły do tego teorię, że to przeze mnie, moje odrzucenie jej uczuć. Nie pomogły tłumaczenia, że do niczego między nami nie doszło, nic między nami nie było poza kumplowaniem się, tym bardziej niczego nie obiecywałem. Moim niby koleżankom wystarczyło, że Kasia powiedziała, co powiedziała, choć tak naprawdę nie dowiedziałem się, co im powiedziała. Mogłem się jedynie domyślać. Poza tym te podejrzenia potwierdzał Maks, który na różne sposoby próbował, jak twierdził, chronić mnie przed jej natarczywością. Najgorsze jednak było to, że w podobny sposób o relacjach między Kasią a mną myślała jej matka, która na ulicy, przed szkołą, otwarcie mi to wygarnęła. Konkretnie zarzucając, że jestem bez serca i duszy, że najpierw obiecuję dziewczynie złote góry, a potem odzieram z godności na oczach klasy i całego świata, więc ona, jako matka, zastanawia się, czy nie zgłosić tego do prokuratury. Nawet się nieźle przestraszyłem. Dodała jeszcze, że jeśli Kasia nie zda matury, to też będzie moja wina. Na szczęście zdała. Byle jak, ale zdała. Bez abolicyjnego wsparcia. Niestety, co pewien czas w sieci i w telefonach czuję zaczepki Kasi. I za każdym razem odpowiadam jedno: do miłości nikogo zmuszać nie wolno, no i się nie da, więc odpuść.

2

Pierwsza poranna myśl, jaka dopadła mnie zaraz po przebudzeniu i zerknięciu w okno celem wybadania stanu pogody, dotyczyła ojcowskiej „zgody” rzuconej na koniec rozmowy z poprzedniego wieczoru. Propozycja wydawała mi się wciąż absurdalna, ale z drugiej strony na tyle dziwna, tudzież intrygująca, że zamierzałem jak najszybciej podzielić się nią z Maksem. Jeszcze przed zaśnięciem skrobnąłem na Messengerze, że koniecznie musimy się po południu spotkać nad jeziorem, przy tej knajpce co zawsze. Nie odpisał, bo widocznie już spał. Było w końcu kilka minut po północy. Nie mogłem zasnąć, bo tak namieszał w moich myślach ojciec. Sprawdziłem telefon, ale Maks nadal nie odpisał. Widocznie, stwierdziłem ponownie, wciąż śpi. A może spotkał się z kimś, jakimś kumplem – chociaż to uznałem za mało prawdopodobne, bo w zasadzie tylko ze mną miał jako taki kontakt, choć wiele razy zastanawiałem się, dlaczego akurat ze mną? Pewnie porządnie zapili i teraz odsypia albo leczy kaca. Nie miałem jednak za dużo czasu na rozważania o Maksie, jego skomplikowanym wnętrzu, portrecie psychologicznym – jak zwykł mawiać z podziwem godnym wielbienia Pana przez dziewicę konsekrowaną – bo cholernie chciało mi się sikać. Wstałem. Poszedłem do łazienki, po drodze mimowolne zerknąłem w lustro: stary, wyglądasz, jakby walec przez ciebie przejechał, a we włosy jebnął piorun. Dałem spokój rozważaniom na temat mojej aparycji i w ekspresowym tempie wyjąłem fiuta i z ulgą oddawałam mocz, wprawiając się niemal w ukojenie przy dźwiękach wydawanych przez strumień uryny uderzający o porcelit. Uważałem tylko, by nie został ślad, bo matka z rana darłaby gębę, że kolejny raz sikałem do umywalki. Od razu też zaalarmowałaby ojca, żeby po męsku pogadał ze mną na ten temat. Owszem, ojciec niejeden raz pogadał. Ale kończyło się na śmiechu, bo z jego strony było to drętwe udawanie ojcowskiej połajanki, więc w końcu robiło się komediowo. A sikać do umywalki lubiłem, bo to po prostu wygodniejsze.

Akurat robiłem sobie śniadanie, bułki z masłem i dżemem oraz kakao, kiedy przyszła wreszcie wiadomość od Maksa. Proponował, byśmy spotkali się tam, gdzie zawsze, ale o czternastej, bo do tego czasu będzie zajęty. Maks uprawiał kolarstwo, a treningi miał trzy razy w tygodniu. Przez to nieźle wyglądał. Specjalna dieta, ciągły wysiłek i litry wylanego potu sprawiały, że był smukły, wręcz wychudzony, przez to wywierał spore wrażenie na gapiach. Laski bezustannie się za nim oglądały, ale on zdawał się mieć je w dupie. W każdym razie trzymał chętne na dystans. Po trosze też przez koncentrowanie się na utrzymaniu sylwetki, co w jego przypadku okazywało się dość czasochłonne. Przez to też mnie mobilizował do dbania o siebie. Wprawdzie powtarzałem mu, gdy akurat o wyglądzie rozmawialiśmy, że nie robię tego w jakimś określonym celu, a jedynie dla zdrowia. Jednak prawda była taka, że chciałem się podobać. Niekoniecznie Maksowi, bo on akurat nie był w moim typie. Niestety, nie mogłem tego do tej pory sprawdzić, bo jeszcze nie zdarzyło się w moim życiu, żebym się do kogoś zbliżył uczuciowo czy fizycznie, mam na myśli jakiegoś fajnego chłopaka. Lepiej to wyglądało, gdy chodziło o kontakty z dziewczynami. Chyba się podobałem, bo od początku liceum co rusz któraś proponowała wspólny wypad rowerem za miasto bądź pójście do kina na „superancki” film, czymkolwiek to superanctwo miało się objawiać, a jedna wprost zaproponowała chodzenie i zajebisty seks już po pierwszej randce. Musiałem odmówić, nie podając powodu, jednak przy tej okazji wyszedłem na straszną ofiarę, bo dziewczyna rozgadała po szkole, że jestem złamas, piździelec i kilka gorszych epitetów w opowieści o mnie zamieściła. No i stałem się też na jakiś czas pośmiewiskiem wśród kumpli, którzy pojąć nie mogli, jak można było zaprzepaścić taką okazję, bo mogłoby z tego niezłe jebanko wyniknąć. Przylgnęła też wtedy do mnie etykieta prawiczka, co życia, w gronie napalonych seksualnie imprezowiczów, nie ułatwiało. Wtedy tylko Maks nie dołączył do chóru prześmiewców, a wręcz przyklaskiwał mojemu hartowi ducha, stanowczości i niezłomnemu charakterowi. Bo to nie lada sztuka, przekonywał, by w czasach łatwizny seksualnej zdobyć się na uszanowanie dziewczęcej cnoty, nawet kosztem odmówienia chodzenia. Tym bardziej że wielu w klasie wiedziało, iż dziewczyna, proponując chodzenie czy bycie parą, najbardziej na seks była nastawiona. Wtedy też zacząłem się na serio zastanawiać nad Maksem. Owszem, fajnym i lojalnym kumplem był. Ale wspierając mnie przy okazji akcji wyśmiewania, sam wystawiał na szwank swą reputację równego kolesia i przez pewien czas – chyba dwa tygodnie – dokuczali mu, że popiera cnotliwego, prawiczka, zapewne przyszłego zakonnika, może czarnego – tu księdza mieli na myśli. Zdawał się niewiele sobie z tego robić, ale to właśnie wtedy zacieśniły się więzi między nami. Z koleżeńskich, choć nie siedzieliśmy nawet w jednej ławce, do prawie przyjacielskich. Nie wiem, kiedy dokładnie się to stało, ale w pewnym momencie zorientowałem się, że to Maks stał się stroną kreującą formę naszych relacji. Wcześniej niespecjalnie mnie interesował, bo był typem introwertyka, nieco wyizolowanego z życia klasy. Zaraz po skończonych lekcjach gdzieś się zmywał. Zapytany przez jedną z dziewczyn, gdzie tak pędzi po zajęciach, odpowiadał lakonicznie: przed siebie, po lepsze życie. Nikt o nic więcej nie pytał, nie dociekał, a mnie ta odpowiedź dała do myślenia. Któregoś dnia postanowiłem go śledzić. Niemal biegłem za nim biegnącym, w znacznym oddaleniu rzecz jasna, by mnie nie dostrzegł, czułem się jak policjant śledzący przestępcę. Jak się miało po kilkunastu minutach okazać, bez sensu. Bo Maks spieszył się po lekcjach do klubu, na trening. Już od bramy wejściowej zrzucał z siebie szkolne ciuchy, by do budynku wejść wciśniętym w strój kolarski. Wcześniej słyszałem coś o jego zafiksowaniu na tym sporcie, ale sądziłem, że był po prostu fanem. Nawet sobie wyobraziłem, że ściany jego pokoju wyklejone są plakatami najlepszych w tej dziedzinie. Nie znałem żadnego, bo mnie kolarstwo nie kręciło. Co najwyżej boks i skoki narciarskie. Boks jednak bardziej. Pewnie za sprawą ojca, który urządził dla siebie w piwnicy siłownię z jego marzeń, która z biegiem miesięcy i lat coraz częściej stawała się siłownią z moich marzeń. Bo przynajmniej nie musiałem bulić za wstęp i stosować się do poleceń trenerów. Aczkolwiek prawdziwy trener też by mi się przydał, bo z ojcem trening kończył się najczęściej zwarciem słownym, a w konsekwencji moją ucieczką z piwnicy. Chyba że trenowałem sam, według wskazówek z fachowych gazet, Internetu i poradników. Może to i dobrze, bo nie umiałbym, jak Maks, bezustannie poddawać się rozkazom jakichś mądrali od danej dziedziny sportu.

Całe przedpołudnie upłynęło mi na słuchaniu muzyki na przemian z graniem w ulubioną grę militarną. Ojciec mi ją kupił za grubą kasę. Pewnie w nadziei, że rozbudzi to we mnie zapał do wojska. Ale co innego gra militarna, a co innego bycie wojskowym. Jak on. Przez prawie czterdzieści lat, aż go usunęli. W gruncie rzeczy to on sam, wraz ze swoimi kumplami, obrzydził mi wojsko. A właściwie klimat relacji między ludźmi w armii służącymi. Wiele razy, gdy przychodzili do niego kumple i gdy chlali wódkę, po której stawali się coraz bardziej bezpośredni – czasami aż po granice wulgarności – to opowiadali o wojskowym życiu i jego absurdach takie rzeczy, że z wrażenia zasnąć nie mogłem. Nie wiedzieli częstokroć, że byli przeze mnie podsłuchiwani. Trwali w przekonaniu, że to takie pogaduchy między nami mężczyznami, że żaden gówniarz nie nadstawia ucha. Kiedy więc byłem nastolatkiem i bardziej świadomie chłonąłem ich opowieści, szczególnie te dotyczące kobiet, zwłaszcza tego, co z niektórymi z nich robili – i co one im potrafiły zrobić! – nabierałem pewności, że armia nigdy w życiu moim światem się nie stanie.

Maks, zgodnie z umową, czekał na mnie w barze z frytkami i świeżą rybką, tak przynajmniej zapewniają, wyraźnie zniecierpliwiony.

Zerknąłem na zegarek, ale byłem o czasie. Całą drogę obawiałem się spóźnienia, bo trochę za późno wyruszyłem z domu, przy czym nie miałem tak dobrego roweru jak Maks. Wiedziałem też, że Maks spóźnialskich nie cierpiał.

– Co się tak gapisz w smartwatcha, jakbym miał co najmniej godzinę obsuwy? – zagaiłem rozmowę, bo wiedziałem, że miał z tym trudności.

– Tak sobie – odparł w swoim stylu, czyli nijak i niezdecydowanie.

– Weź przestań, przecież widziałem.

– Weź się odwal. – Był wyraźnie poirytowany, co wzbudziło mój niepokój, bo to do niego niepodobne.

– Masz jakiś problem? – zapytałem wobec tego, zamawiając sok z marchwi i frytki, jak Maks.

Przez chwilę gapił się w okno, a właściwie nieciekawą przestrzeń za nim. Bo było tam tylko kilka drzew ledwie poruszanych przez letni wietrzyk, drgające od gorąca powietrze, a także kilka przypadkowych osób skądś wracających bądź dokądś idących, może z pracy lub do pracy? Jedno spojrzenie w jego marsowe oblicze wystarczyło, by mieć pewność, że coś go gryzło.

– Maks – podjąłem ponownie próbę – przecież widzę, że coś jest nie ten teges.

Ciężko westchnął. Odstawił na chwilę szklankę z sokiem, niedbale przeżuwał za bardzo spieczone, nasączone olejem frytki, po czym bezradnie rozłożył ręce. Ten gest wystarczył, bym nabrał pewności, że coś się w jego życiu rozregulowało.

– Nic – zaczął w końcu wstęp do spowiedzi – tylko się pochlastać albo co gorszego.

– Żeby się chlastać, to trzeba mieć powód – tłumaczyłem najspokojniej, jak się da, odbierając jednocześnie zamówienie.

Mogliśmy spokojnie rozmawiać, bo w barze, a raczej prowizorycznej budzie z tanim żarciem, siedziało tylko kilka osób, jakby nagle głód przestał istnieć. Przypomniałem sobie, że ilekroć wcześniej tu się zjawialiśmy, zawsze trafiało się mnóstwo głodnych. Może dlatego, że zwykle działo się to w porze, gdy naród wracał z pracy, a spora część uczniów przebywała na wagarach?

– Właśnie mam taki powód! – prawie to wykrzyczał.

– Nie musisz się tak wydzierać – uspokajałem go. – Możesz to jakoś rozjaśnić?

– Starzy nie zgadzają się na studia dzienne – wypalił.

Zacząłem się śmieć. Niemal rechotać, przechodząc po chwili w śmiech histeryczny. Widząc zarazem, jak na twarzy kumpla maluje się coraz większa konsternacja.

– Co cię, kurde, tak bawi?!

– To, że twoi starzy – wciąż nie mogłem opanować śmiechu, chociaż tak bardzo się starałem – się nie zgadzają, a moi mnie akurat zmuszają. – Z całych sił próbowałem się wreszcie uspokoić, widząc, jak bardzo moje zachowanie irytowało Maksa. – Ale dlaczego się nie zgadzają?

– Budżet im się nie spina – oznajmił bezceremonialnie, ale z wyczuwalnym załamaniem w głosie.

Przez chwilę błysnęła w mojej głowie myśl: że też, kurwa mać, moim starym wszystko musi się spinać. Wolałbym, żeby się nie spinało, to nie naciskaliby na studia wymarzone przez nich dla mnie. Choć wiadomo, że tylko przez ojca. Jednak tylko kilka sekund zazdrościłem Maksowi. Póki nie wróciła świadomość, że jego pragnienia nie muszą iść w parze z moimi.

– To co teraz zrobisz?

Chwilę milczał. Przygryzał wargi. Najwyraźniej przeżywał to, było mu przykro. W końcu od początku liceum marzył o karierze sportowej, a studia na AWF-ie miały być tej kariery dopełnieniem. Niejeden raz mi powtarzał, że sportowiec święci sukcesy najwyżej do trzydziestki, w skrajnych przypadkach trochę dłużej, więc na resztę życia trzeba się jakoś zabezpieczyć. Z jednej strony zazdrościłem mu tego poukładanego od a do zet planu, a z drugiej było mi go żal, bo pozbawiał się w ten sposób szansy na minimum szaleństwa. U Maksa w tym względzie nie było miejsca na spontaniczność ani nawet luz. Tymczasem już moja babcia, prawie siedemdziesiątka, co rusz mawiała, że w życiu nie można być cały czas poważnym, trzeba wygospodarować sobie margines na głupstwa, szaleństwa, idiotyzmy, bo tylko wtedy nasza egzystencja nabiera sensu. Akurat tę radę babci przytuliłem do serca z czułością, jak żadną inną, starając się w chaosie różnych myśli znajdować dla niej poczesne miejsce.

– Każą mi iść do pracy – zaczął wyjaśniać, wciąż z nieustępującą nutą rozżalenia.

– To znów mamy odwrotnie. Ja chcę iść do pracy, a starzy się nie zgadzają.

– Ja pierdolę – zaklął, a to w jego wydaniu nie lada wyczyn, bo co pewien czas powtarzał w klasie, że jako sportowcowi kląć mu nie wypada, tak jak podobno harcerzowi, czym też wystawiał się na pośmiewisko, bo akurat w naszej budzie przeklinali chyba wszyscy, nawet belfrom się wyrywało. – Ty to masz szczęście.

– Tego bym nie powiedział.

– Gdzie chciałbyś iść do roboty? – zainteresował się.

– Mam takie marzenie, plan, ale obiecaj, Maks, że nie będziesz się chichrał. – Zamierzałem mu wyjawić trochę prawdy o swoich planach. – Chciałbym pracować na kolei. Od jakiegoś czasu mnie to trzyma. Chyba od momentu, jak pierwszy raz przejechałem się pendolińcem.

Maks uśmiechnął się. Nie byłem pewien, czy ze zdumienia, czy może z podziwu? Wolałbym zdecydowanie to drugie. W końcu powinien pamiętać, jak staliśmy niedawno przed plakatem na dworcu i czytaliśmy informacje o pracy na kolei. Konkretnie o zapewnieniach, że praca odbywać się będzie w miłej atmosferze, w kompetentnym zespole, no i atrakcyjnej finansowo.

– Ja nie mogę! – Był zaskoczony. – Co byś tam, tak konkretnie, chciał robić?

– Prowadzić składy osobowe albo towarowe. Najbardziej by mnie rajcowało prowadzenie tych drugich.

Milczał. Najwyraźniej go zaskoczyłem. Szukał w głowie odpowiednich słów, by sensownie skomentować moje oświadczenie.

– To dlatego wystawaliśmy na dworcu i czytaliśmy te durne obwieszczenia? Przecież to musi być cholernie nudne! – Wciąż nie opuszczało go zdziwienie.

– Maks, ale ja od dzieciaka o tym marzyłem. Do ogólniaka poszedłem tylko za namową matki i ojca. Wiesz sam, jak to jest, gdy się ma piętnaście lat i człowiek nie może sam o sobie decydować, bo uzależniony jesteś od kaprysów rodziców, którym się wydaje, że najlepiej wszystko wiedzą, głównie jak cię uszczęśliwić. No a poza wszystkim, chodzi zawsze o kasę. Co bym zrobił bez ich kasy w tamtym czasie?

– A teraz?

– A teraz sam jestem w stanie o kasę zadbać.

– I co – próbował kpić, kiepski w tym był – myślisz, że jak tylko się zgłosisz w jakimś biurze kolejowym czy na stacji, sam nie wiem, gdzie to tam trzeba, to od razu cię wezmą i posadzą za sterami takiej zajebistej maszyny?

Wkurzało mnie jego naigrawanie się.

– Weź nie przesadzaj. Najpierw zacznę od czegoś prostego, jakiegoś konduktora albo coś, a potem wyślą mnie na różne kursy, szkolenia i jakoś się potoczy – wyjaśniałem mu z rosnącym entuzjazmem. – Niewykluczone, że z czasem wybiorę się na jakieś zaoczne studia związane z branżą kolejową.

– Ja to bym jednak chciał na studia – wrócił do swoich rozterek.

– Nie możesz iść na zaoczne i pracować?

– Wtedy diabli wezmą kolarstwo.

Racja, tego nie wziąłem pod uwagę. Nie miałem też żadnego pomysłu na pocieszenie kumpla.

– Mam pomysł – wpadło mi do głowy w jednej chwili, gdy zamierzał akurat ruszyć z kolejną porcją użalania się, jak to ma w życiu przejebane. – Nie zawracajmy sobie dziś głów sprawami, na które nie mamy wielkiego wpływu i chodźmy się urżnąć.

– Ale…. – był kompletnie zaskoczony – że jak?

– Nie wiesz, kurwa, co to znaczy się nawalić?

– Wiem.

– To w czym problem?

– Jutro mam trening w samo południe.

– To akurat pasuje. Dziś się upijesz, jutro wszystko wypocisz na treningu.

– Na trasie mam trening – kontynuował, jakby zamierzając coś istotnego mi uświadomić.

– Tym lepiej.

– Trener się od razu pozna.

– Powiesz, że źle spałeś w nocy i masz po prostu gorszy dzień.

– Ale ja generalnie nie pijam alkoholu.

– To najwyższy czas złamać tę zasadę i przekonać się, że najebanie się ma też swoje dobre strony. Zaufaj mi.

Przez chwilę się zastanawiał, ale zaufał, po czym poszliśmy do dyskontu. Zakupiłem dwa sześciopaki piwa i ruszyliśmy nad rzekę, na osuszone po wiosennych rozlewiskach miejsce, mijając po drodze wielki plac zabaw na bulwarach nad Wisłą. Zmierzaliśmy w kierunku zarośli. Żeby w razie czego straż miejska się nie czepiała z powodu picia w miejscach publicznych. Kupiłem też paczkę najdroższych papierosów, czym Maksa wprawiłem w zniesmaczenie, bo od nikotyny trzymał się od zawsze jak najdalej. W ogóle od wszystkiego, co można było jarać, a tym bardziej się ujarać. To cud, myślałem, gdy siadaliśmy nad wodą, na brzegu, że dał się wyciągnąć na browary. Było straszliwie gorąco, więc pierwsze piwo wypiliśmy niemal duszkiem. Zapaliłem papierosa. Maks odruchowo odpędzał smużki aromatycznego dymu od siebie. Gadka się nie kleiła. Nie wiedziałem, o czym z nim rozmawiać w sytuacji, gdy błądził myślami przy studiach, na które nie mógł pójść i w jednej chwili zdałem sobie sprawę, że ja to mam jednak szczęście, że w tym momencie tkwię w rodzinie nie znającej niedostatku. Maks też nie cierpiał na niedostatek, ale jego rodzice nie mieli tyle co moi. Czym nieszczególnie miałem ochotę chełpić się przed nim ani przed kimkolwiek. Rozmowa nam nie szła do trzeciego piwa. Po drugim obaj musieliśmy się wysikać w zaroślach. Maks nawet żartobliwie skomentował to, jak otrzepuję farfocla z ostatnich kropel uryny. Sam swojego jakoś tak śmiesznie miętolił. Po otworzeniu trzecich puszek z piwem, zaczęło nam się lepiej gadać. Zwłaszcza Maksowi. Nagle zdawał się stwarzać pozory zadowolonego z tego, co ma. Plótł, że w gruncie rzeczy pójście do pracy nie jest może najgorszym rozwiązaniem.

– Bo pomyśl sobie, koleś – usiłował mi wyjaśniać oczywistość czegoś, co od początku oczywistym dla mnie było. – Upiekę dwie pieczenie, czy jak to tam się mówi, na jednej patelni.

– Na jednym ogniu – wszedłem w zdanie niczym ostry nóż w masło.

– Jakim ogniu? – zdziwił się.

– Na jednym ogniu, tak się mówi.

– Aha, to pewnie przez to piwo. Nie jestem przyzwyczajony – zaczynał bełkotać. – Wiesz, treningi, dieta, tylko treningi, bo nie można ważyć za dużo. Nie mam głowy do piwa, w ogóle nie mam głowy do picia. Alkoholu, żeby nie było.

– No to jeszcze po jednym – zaproponowałem przewrotnie.

Spojrzał na mnie jakby lekko zdziwiony. Byłem pewien, że za chwilę palnie mi gadkę na temat szkodliwości używania w nadmiarze, ale tylko beknął.

– Masz rację, jeszcze po jednym – potwierdził nieco nienaturalnym głosem, zniekształconym zapewne przez nadmiar piwa, do czego jego organizm nie był przyzwyczajony, a mój tego dnia znosił nad wyraz dobrze.

Im więcej w siebie wlewał, tym dziwaczniejsze miny stroił.

Chwilami odnosiłem wrażenie, że tracił również koordynację ruchów. Co tym dziwniejszym mi się wydawało, bo zawsze wydawał się pod tym względem perfekcyjnym, precyzyjnym – zwłaszcza w grach zespołowych – z refleksem niedościgłym oraz z najlepszą reakcją startową podczas biegów. Obojętnie, czy na krótkich, czy na dłuższych dystansach. Przez chwilę usiłowałem go sobie wyobrazić w sytuacji, gdyby teraz kazano mu ruszyć na sto lub dwieście metrów. Pewnie, kombinowałem, śmiejąc się do własnych myśli, odkleiłby się od linii startu, gdy peleton byłby już na mecie.

– Jak twoi rodzice – podjął po chwili, już mniej bełkotliwie – zapatrują się na twoje bycie kolejarzem?

– Wcale się nie zapatrują – odrzekłem, pociągając trzy solidne łyki piwa.

– To jak ich przekonasz?

– Zwyczajnie, po prostu postawię na swoim.

– Nawet sobie nie wyobrażasz – mówił rozemocjonowany – jak ja ci zazdroszczę.

– Czego?

– Że możesz postawić na swoim. U mnie tak łatwo nie jest. Staruszek do dziś potrafi mieć ciężką rękę. Muszę go słuchać. Na szczęście – stawał się nostalgiczny – moje zamiłowanie do kolarstwa akceptuje. Podobno sam kiedyś o tym marzył. Chciał być jak Czechowski, Magiera, Szozda, Lang albo Szurkowski.

Poza Szurkowskim o żadnym ze wspomnianych nie słyszałem. Zaczęło mi się udzielać rozmarzenie Maksa. Poczułem głód i żałowałem, że nie kupiłem niczego do jedzenia, chociaż suchych bułek. Babcia wiele razy powtarzała, że nie należy pić na pusty żołądek. Wprawdzie dotyczyło to ojca, ale chyba uważniej słuchałem ja niż on. Bo często, zwłaszcza z kolegami po fachu, kilkoma trepami, jak mawiała wkurzona mama, chlali prosto z butelek, z gwinta, zagryzając zazwyczaj pętem byle jakiej kiełbasy kupowanej po drodze.

– Rodziców też czasami trzeba trochę wychowywać – palnąłem, byle coś mu odpowiedzieć.

– Podejrzewam, że i tak będziesz miał przesrane. Rodzice generalnie nie lubią przegrywać.

– Na razie – chełpiłem się – to oni kapitulują.

– Jak to, kapitulują? – Zdumienie Maksa brało się zapewne stąd, że znał nastawienie moich rodziców, szczególnie mamy, do potrzeby studiowania.

– Normalnie. Ojciec dał mi nawet czas na zastanowienie się – wyjaśniałem kumplowi, a ten coraz mniej zdawał się z moich wyjaśnień rozumieć.

– Co to znaczy?

– To znaczy, stary – nie bardzo wiedziałem, jak mu to klarownie wyjaśnić, żeby nie wyszło na nieprawdopodobne – że daje mi rok na zastanowienie się nad wyborem studiów.

– A co przez ten rok?

– Chce wynająć mi mieszkanie w Warszawie.

– Po kiego?

– Po to, bym miał komfort w czasie tego zastanawiania się.

– Nie wierzę, jaja sobie ze mnie robisz?

– Mówię serio.

– No i co?

– Ale o co ci chodzi?

– Zgadzasz się? – zapalał się, a ja jeszcze nawet zacząłem nad tym myśleć.

– Zastanawiam się.

– Karol – prawie się wydarł, wstając jak automat z trawiastego podłoża – to nad czym tu się zastanawiać? Przecież ty chyba los na loterii wygrałeś!

Patrzyłem na niego jak na wariata. W końcu to mnie ojciec zaproponował wynajęcie chaty na rok w stolicy, więc to ja powinienem tryskać z tego powodu radością, a robi to, po mojemu wbrew logice, Maks.

– Nie jestem przekonany – odparłem niemal z obojętnością.

– Ale sobie pomyśl! – Chwycił mnie za ramiona i usiłował coś tłumaczyć, wyglądając przy tym jak ojciec wyjaśniający malcowi sens swojego wielkiego planu. – Masz tam chatę, możesz robić, co chcesz. Możesz sobie kogoś poderwać i wiesz, na chatę sprowadzić.

– Na przykład jakąś laskę – wtrąciłem z miną marzyciela.

– Chociażby – potwierdził, ale momentalnie prysł jego radosny nastrój.

– Coś tak spochmurniał? – zapytałem.

– Wydaje ci się.

Spoważniał. Widziałem to. Chyba tylko ślepiec by tego nie dostrzegł.

– Znaczy, że wyjedziesz? – kontynuował zaspokajanie ciekawości w luźno przeze mnie rzuconym temacie.

– Jeszcze nie podjąłem decyzji.

– To znaczy – stawał się coraz bardziej nostalgiczny – że zostanę w tej dziurze sam?

– Jakie sam, co ty pierdolisz? Masz rodzinę, kumpli z klasy. Dziewczyny, które na ciebie lecą. Po prostu zacznij się towarzysko udzielać – instruowałem bez szczególnego zaangażowania emocjonalnego.

Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, Maks, ten wielki przeciwnik używek, mimo wszystko pijący ze mną piwo, sięgnął po kolejną puszkę, otworzył ją jednym niezauważalnym prawie ruchem i przystawiwszy do ust, opróżnił niemal do połowy. Aż gwizdnąłem ze zdumienia i podziwu zarazem.

– Właśnie, że nie – wyjęczał po kilku sekundach.

– Co to znaczy, że nie?

– Bo bez ciebie nic tu nie będzie takie samo.

– Maks, kurwa, ale ja tu nic nie znaczę. Masz ten swój sport, kumpli z klubu, przed tobą wielkie perspektywy, a ja od czasu do czasu będę przyjeżdżał i się spotkamy, może nawet na piwo razem wyskoczymy. Znajdziesz sobie jakąś laskę, jak już będziesz pracował.

Nie wiedziałem, po co plotłem to wszystko, ale plotłem, a on z rosnącym niedowierzaniem, widziałem to, kręcił głową.

– Skoro tak się sprawy mają – zaczął niespodziewanie i zdecydowanym tonem, nie patrząc na mnie, tylko gdzieś w zarośla – to ja muszę…

Nagle się zatrzymał. Po jego minie wnosiłem, że muszę zmusić go do dokończenia zaczętej myśli, bo inaczej sam się będę zadręczał. Tak już mam i, odkąd pamiętam, zawsze miałem, że jak ktoś nie dokończył wypowiedzi, to mnie to potem dręczyło i zazwyczaj w krótkim czasie zmuszałem takiego kogoś do dokończenia tego, co wcześniej częściowo wsączył w moje uszy. Maksowi też postanowiłem nie odpuszczać. Tym bardziej że był pod ręką, w zasięgu głosu.

– Dokończ, co musisz? – naciskałem, a serce coraz mocniej waliło, bo to już nie było normalne bicie.

– Nic takiego – próbował się wykręcać, natychmiast przystawiając do ust puszkę z piwem, którą z nadmiaru emocji zdążył opróżnić przede mną, choć zazwyczaj to ja byłem w tej dziedzinie szybszy.

– Jak, kurwa, nic takiego – wciąż nie ustępowałem, czując, że w jakimś sensie dotyczy to mnie, może nawet okazać się ważnym dla mnie – skoro widzę, że coś jest na rzeczy. Przede wszystkim – szedłem na całego – nigdy w takim tempie nie obaliłeś browara, a to znak, że jesteś czymś podminowany, żeby nie powiedzieć, podkurwiony.

– Jeśli już – wspinał się powoli na wzgórze odwagi – to podekscytowany.

– Zabrzmiało – próbowałem zażartować – jak podniecony.

– To też – wypalił bez namysłu, a mnie aż zamurowało, a on się tylko dziwnie, jakby zalotnie, uśmiechnął.

Musiałem otworzyć następną puszkę z piwem.

Wziąłem kilka solidnych łyków, zapaliłem kolejnego papierosa, bynajmniej nie czując jego smaku.

Zdałem sobie w tym momencie sprawę, że w zasadzie palę wciąż dla szpanu, nie czuję jeszcze przymusu, więc jakby nie jestem nałogowcem, a po oświadczeniu Maksa dodatkowo uzmysłowiłem sobie, że paliłem tylko dla zatuszowania własnej niezręczności. Kiedy nie wiedziałem, jak się zachować, jakim gestem w konkretnej sytuacji się posłużyć. Zgasiłem czym prędzej niedopalonego fajka, spojrzałem na Maksa. Siedział jak posąg, bezustannie gapiąc się w przestrzeń między falującymi krzewami i szuwarami, bo siedzieliśmy niemal tuż przy tafli wody. Nie miałem wątpliwości, że coś go dręczyło, chciał mi powiedzieć o czymś, ale blokował go brak odwagi. Postanowiłem wywlec to z niego na światło dzienne. Bardziej moja ciekawość, pragnienie jej zaspokojenia, pchała mnie ku temu. Chciałem to coś z niego wydusić, a jednocześnie ogarniał mnie lęk przed tym, co mogę usłyszeć. Najbardziej przed tym, że może to dotyczyć czegoś, o czym w głębi duszy pomyślałem, ale za żadne skarby nie byłem gotów na wyjawienie tego światu.

– W jakim sensie? – spytałem niepewnie.

– Co, w jakim sensie? – udawał durnia, ze mnie też usiłując durnia zrobić. Tak przynajmniej to odbierałem.

– W takim, że jesteś podniecony? Sam przed chwilą powiedziałeś.

– Tak sobie palnąłem – starał się wybrnąć z wcześniej rzuconego oświadczenia. Wydawało się, że pojąć nie mógł, że to drążyłem.

– Nie, ale to ciekawe. Nigdy taki wylewny nie byłeś. Pamiętam, że jak chłopaki w twojej obecności o seksie nawijali, czasem o pornolach gadali, to się normalnie czerwieniłeś jak burak i uciekałeś. Pod prysznic po meczach między klasami też nie chciałeś z nami iść.

– O co ci chodzi? – Udawał głupka, coraz wyraźniej speszony.

– Tylko o to, o czym powiedziałem.

– Bo wolałem brać prysznic w domu – odrzekł w tonie „odczep się”.

– Maks, może ty się normalnie bałeś, że tyłki chłopaków jakoś na ciebie zadziałają – usiłowałem silić się na żart. – No wiesz, że ci może niechcący stanąć i byłby obciach na całą szkołę?

– Pojeb jesteś – odparował.

– Może jednak nie do końca? – postanowiłem spuentować niedomówieniem.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał nieco przestraszony.

– Zaraz się przekonasz – powiedziałem, patrząc jednocześnie sugestywnie w jego oczy.

Tym samym przypominałem mu o czymś, o czym pewnie w tym momencie nie miał ochoty słuchać. Tym razem też się zawstydził. Od razu pomyślałem: tu cię mam. Nie wiem czemu, ale od jakiegoś czasu podejrzewałem, że z Maksem może być podobnie jak ze mną. Woli chłopaków, myślałem skrycie, nie spuszczając z niego wzroku, ale za żadne skarby nie przyzna się do tego. Zresztą, miałem wrażenie graniczące z pewnością, że w naszej klasie nie znalazłby się nikt, kto by to zrozumiał. Chociaż mogłem się mylić. Przypomniałem sobie, że przecież to właśnie Maks uchodził w oczach dziewczyn i chłopaków z klasy za konserwatywnego supermena, w dodatku praktykującego katolika, co wszystkim kojarzyło się tylko z jednym: na pewno jest taki, bo chce utrzymać cnotę do ślubu, dla tej jednej jedynej, a z walenia konia będzie się co niedzielę kompulsywnie spowiadał w konfesjonale księdzu, który na dokładkę będzie jeszcze czerpał z tych Maksa opowieści spod kołdry przyjemność, pod wpływem której sam zacznie się brandzlować w konfesjonale. Jedna z dziewczyn powiedziała też kiedyś, podczas luźnej dyskusji o osobach nieheteronormatywnych – aczkolwiek to określenie nie funkcjonowało w szkolnym obiegu, jak już, to lesba i pedzio, czasem pedał, najczęściej jednak zboczek, ktoś nawet pedała równał z pederastą, bo według katechety było to to samo – że gdyby Maksymilian znalazł się przypadkiem koło idących w paradzie równości, byłby pierwszym wyrywającym kostkę z chodnika i rzucającym nią w uczestników wiecu. Nawet go to skojarzenie rozbawiło, poczuł się kimś ważnym, czym na moment mnie wnerwił, tracąc tym samym wizerunkowo. Ale dla wtopienia się w klimat, też się śmiałem. Przypominało mi się to wszystko, bo właśnie siedziałem koło tego gościa, który z każdym wypitym łykiem piwa rozklejał się jak dzieciak, lecz wciąż nie mógł zdobyć się na odwagę, by powiedzieć to, co z pewnością zamierzał. Nie wiedziałem jak, ale postanowiłem go wesprzeć, nawet w najgłupszy sposób. Niestety, tylko taki akurat wpadł mi do głowy. Poniekąd mimowolnie moja ręka spoczęła w okolicach rozporka Maksa. Drgnął. W pierwszym odruchu jakby lekko się odsunął, a może takie tylko odniosłem wrażenie. Przełknął ślinę głośno i trudem, z miną, jakby go ta czynność naturalna zabolała. Wstrzymał oddech, podczas gdy mój stawał się ciężki i słyszalny na całą okolicę, tak mi się przynajmniej zaczęło wydawać. Aż przestraszyłem się, iż lada moment usłyszą go w całym mieście i kto żyw, zbiegnie się zaciekawiony nad wodę. I w tej jednej chwili dotarło do mnie, co zrobiłem. Cofnięcie ręki byłoby w tym momencie oznaką strachu, a zarazem przyznania się… No właśnie, sam nie wiedziałem, do czego? W końcu, uzmysłowiłem sobie natychmiast, to ja zacząłem tę idiotyczną grę półsłówkami i niedopowiedzeniami o podtekście erotycznym. Trzymałem więc rękę na granicy między wyczuwalnym pod spodniami naprężeniem, a napiętymi mięśniami lewego uda Maksa.

– Co robisz? – Maks sprawiał wrażenie przerażonego, ale nie zamierzał się odsuwać, tym bardziej z paniką w oczach odrywać mojej ręki z miejsca, gdzie tkwiła.

– Rzeczywiście – stwierdziłem nieswoim głosem, co z pewnością dotykanemu musiało dać do zrozumienia, że mój gest był i dla mnie wielkim zaskoczeniem, przeżyciem. – Jesteś podniecony.

– Co teraz z tym zrobisz?

Takiego pytania najmniej się spodziewałem. Dawało mi jednak pewność, że Maksowi moja ręka tuż przy jego członku stanowi wprawdzie niespodziewanego, acz pożądanego gościa. W przeciwnym razie, kalkulowałem cały spocony i z przyspieszonym oddechem, odskoczyłby, odepchnął mnie, może nawet zdzielił w mordę. Tymczasem tylko ciężko westchnął, lekko rozsuwając uda, co dla mnie oznaczało jedno: droga do raju otwarta. Cholera, zakląłem w myślach, o jakim ty raju pieprzysz! Na szczęście, nie słyszał tego. Już miałem się cofnąć, gdy nagle jego silna i drżąca dłoń spoczęła na mojej, gotowej do dezercji.

– A ty? – Cały czas wpatrywałem się w niego, bo wreszcie raczył się odwrócić i skonfrontować z bezczelnością mojego spojrzenia, trochę aktorsko kreowaną. – Czego byś oczekiwał?

Najwidoczniej zaskoczyłem go tym pytaniem, bo na chwilę stracił rezon.

– Nie wiem, bo tak cholerycznie się boję – odważył się szybciej, niż przypuszczałem. – Karol, nie zostawiaj mnie z tym teraz.

Od tej chwili zastanawiałem się, czy Maks mógł się orientować – i ewentualnie od kiedy – co mi w zmysłach grało, że od zawsze kręcili mnie faceci? Chociaż nie od zawsze. Przypomniałem sobie nagle moment, gdy w wieku jedenastu lat zakochałem się w dziewczynce z klasy o rok niżej i trzymało mnie to uczucie przez kilka dni, ale dziewczynka – nawet jej imienia nigdy nie poznałem – o niczym nie wiedziała. Drugi raz zdarzyło się coś podobnego pod koniec podstawówki. Też spodobała mi się jedna dziewczyna, dołączyła do nas w ósmej, ale po dwóch randkach, podczas których ona bezustannie opowiadała o zaletach swego genialnego taty oraz o tym, jak to faceci tylko jedno mają w głowie i myślą fiutami, postanowiłem udawać niezainteresowanego randkowaniem i zerwać z nią. Obsmarowała mnie potem straszliwie w sieci, ale spłynęło to po mnie jak woda po gęsi. Akurat byliśmy po szkoleniu na temat odporności na hejt. Po tym zdarzeniu zacząłem nabierać pewności, jak to naprawdę ze mną jest. O ile przy dziewczynie, nawet gdy mnie całowała, nic w moich spodniach się nie działo, motyle w brzuchu nie zrywały się do lotu, erotyków grafomańskich opiewających piękno dziewczęcego ciała nie pisałem, fantazji erotycznych z laskami w rolach głównych – zakończonych wkurwiającymi polucjami tuż przed przebudzeniem – tym bardziej nie przeżywałem, więc uznawałem, że jakaś metamorfoza się we mnie dokonywała. Nie miałem jednak pewności, aż do chwili, gdy w czasie zawodów między szkołami w szczypiorniaka, na boisku, w przeciwnej drużynie, zobaczyłem chłopaka – blondyna innego niż wszyscy inni dotąd mi znani – który na chwilę zatrzymał moje ruchy na boisku – aż kumple się wkurzyli, a wuefista, trener, solidnie ofuknął – a potem, gdy byliśmy już po wygranym meczu i przebieraliśmy się w szatni, wskoczył do mojej głowy na dłużej. Mocniej się w niej zadomowił, gdy przez uchylone drzwi do szatni gości, ujrzałem go szykującego się pod prysznic, jak zdejmował majtki…, a potem to już nie mogłem przez niego usnąć kilka nocy z rzędu. Do tego stopnia, że pół nocy fantazjowałem o nim i z nim w roli tytułowej, zawsze owo fantazjowanie kończąc masturbacją z wytryskiem, rano szedłem do szkoły totalnie wycieńczony, a w czasie lekcji myślałem tylko o kolejnym przypadkowym spotkaniu go. Gdziekolwiek. Zawsze jednak z nadzieją, że coś z tego fajnego wyniknie. Aczkolwiek tego czegoś fajnego nie potrafiłem sprecyzować, choć – tak myślę – bardziej się chyba bałem to coś wówczas nazwać. Nawet przed samym sobą. Jednak wątpliwości miewałem już na swój temat coraz mniej. Ale najgorsze było to, że z nikim nie mogłem ich podzielić, bo wtedy w klasie wszyscy gejów zwalczali, bo tak chciał wychowawca zakochany w partii dostrzegającej w gejach i lesbijkach nie ludzi, lecz jakąś ideologię. Czego wtenczas kompletnie nie pojmowałem, a z rodzicami w dyskusję na ten temat nie miałem ochoty wchodzić. Kiedy po kolejnej nieprzespanej z powodu pięknego nieznajomego nocy szedłem do szkoły, zmęczony i nieprzygotowany – na szczęście było już po egzaminach – postanowiłem przed bramą wejściową zatrzymać się, pomyśleć, zejść z pola widzenia wszystko widzącej i jeszcze więcej o uczniach wiedzącej woźnej, zawrócić, po czym udać się przed szkołę, do której musiał chodzić ten chłopak. Sześć godzin siedzenia przed budynkiem zaowocowało tym, że wreszcie wyszedł z bramy szkolnej i… od razu nastąpiło emocjonalne uderzenie w sam rdzeń mózgu. Zza jednego z drzew rosnących tuż przy ulicy wyskoczyła smukła szatynka, o nogach dłuższych niż nogi Anji Rubik, po czym zawisła na szyi wyśledzonego Adonisa, składając na jego rozchylonych ustach – jakby gotowych na podobny gest bądź akurat na ten – długi, namiętny pocałunek. Nie wiedziałem, co się w tamtym momencie ze mną stało, ale gdy się ocknąłem, zakochanej pary już nie było, a mnie pozostał tylko goryczą nasączony powrót do domu, kilka godzin wylewania w poduszkę łez, wieczorne zapewnianie obojga rodziców, że nie jestem głodny i idę spać na brudasa i… kolejna nieprzespana noc. Jednak nie z marzeniami o pięknisiu, a raczej z wnioskami, jacy to podli potrafią być ludzie i z cichym życzeniem, by go ta piękność jak najszybciej zdradziła, zeszmaciła, upokorzyła, a wtedy ja wkroczę niczym miłosne koło ratunkowe, i… nawet nie wiem, w którym momencie dopadł mnie sen. Tak mocny i leczący, że z rana ledwie tata dobudził mnie do szkoły, a w drodze do niej myślałem tylko, by się nie spóźnić. Mimo że mocno spałem, to jednak zdecydowanie za krótko. Z niewyspania w ciągu dnia dopadła mnie nawet gorączka, przez co wychowawca zgodził się na zwolnienie mnie z lekcji. Zdołałem go jednak ubłagać, by nie zawiadamiał telefonicznie rodziców, darował sobie te cholerne szkolne procedury, a po prostu zaufał kończącemu szkołę ósmoklasiście, pozwalając na samotny powrót do domu, bo po drodze kilka spraw chciałem sobie w samotności przemyśleć.

Z pięknym nieznajomym wtedy się nie udało, wspominałem, wciąż nie odrywając wzroku od Maksa, ale czy powinienem akurat z nim? Swojej dłoni z jego ciepłej ręki wyrywać nie zamierzałem. Mocny uścisk Maksa spowodowałby, że musiałbym ją siłą wyszarpywać, co wyglądałoby dość śmiesznie. Zatem błyskawicznie kalkulowałem, czy Maks mógłby być tym, z kim chciałbym być? I czy w ogóle w tym momencie życiowym chciałbym z kimś być? Jako kumpla lubiłem go bardzo. Pewnie dlatego, że nie miał w sobie nawet krzty tej wredności, jaką miewali pozostali w klasie, bo każdy miał tego więcej lub mniej, ale miał. Sam zresztą nie byłem wyjątkiem.

– Czego się boisz? – zdecydowałem ostatecznie zapytać.

– Nie wiem. Czasami mam wrażenie, że samego siebie.

– Chyba nie do końca?

– Masz na myśli…? – Nie dokończył, ale wzrok skierowany na chwilę na nasze złączone w uścisku dłonie nie pozostawiał dla mnie cienia wątpliwości, w jakich rewirach obracały się jego myśli.

– To był czysty przypadek – zacząłem tłumaczyć swój gest – ale teraz już mam pewność.

Maks znowu drgnął, wyraźnie zląkł się mych słów.

– Przepraszam, to było głupie. Sam nie wiem – zaczął się gwałtownie, niemal histerycznie, tłumaczyć. – Co mi strzeliło? To chyba przez to piwo. Nie jestem za bardzo przyzwyczajony…

Nie dałem mu skończyć tego marudzenia, bowiem czułem, że w brednie brnął. Przyłożeniem palca do jego ust nakazałem milczenie.

– To nie wina piwa, to cały ty – stwierdziłem. – Najpewniej.

– I co teraz?

– Zależy, co masz na myśli?

– Rozpowiesz wszystkim?

– To zależy.

Wpatrywałem się w niego tak, by jeszcze silniej podsycić w nim uczucie niepewności. Nie wiem czemu, ale bawiła mnie taka gra, może to ona była właśnie efektem nadmiaru wypitego alkoholu?

– Od czego? – Był wystraszony, widziałem to w jego oczach i czułem w głosie.

– Od tego.

Pojęcia nie miałem, skąd nagle tyle odwagi we mnie wezbrało, że rozlała się w postaci nieskoordynowanych ruchów po ciele Maksa. Jakaś niezależna ode mnie siła kazała mi brnąć w tę grę. Nie spodziewał się tego. Zamierzał stawiać opór – nie wiem, czy na serio, czy to była tylko pozoracja z jego strony – ale niezdarnymi gestami usiłował oderwać moją rękę od swojego karku, gdyż w ten sposób pomagałem sobie w dotarciu do jego ust. Nieśmiały pocałunek i tak spoczął na rozgrzanych i wilgotnych ustach kumpla. Przez ułamek sekundy poczułem smak piwa, ale też uzmysłowiłem sobie, że on musiał poczuć to samo z moich ust. Całowaliśmy się. Nie bacząc, że ktoś przypadkiem może nas nakryć. Bez zdejmowania ciuchów ręce w szybkim tempie zwiedzały nawzajem nasze ciała, starając się przez kilkanaście minut omijać ten rewir, do którego chcieliśmy w efekcie dotrzeć. Przynajmniej ja chciałem. Ale po tym, co sugerowały coraz śmielsze manewry manualne Maksa, sądzę, że on pragnął tego chyba jeszcze bardziej. Wreszcie stało się! Moja ręka wsunięta za gumkę bokserek Maksa musnęła przypadkiem jego pulsującą męskość. Pulsującą pożądaniem, jak sobie z miejsca dopowiedziałem. I chyba się nie myliłem, bo gdy tylko objąłem dłonią prężący się dowód jego żądzy, on prawie wcisnął się we mnie, jakby krzycząc całym sobą: zrób to wreszcie, nie zwlekaj. No i zrobiłem. Nie trzeba było wielkiego wysiłku ani tym bardziej wyszukanych manewrów miłosnych, jakiegoś ars amandi czy czego tam jeszcze w sztuce kochania trzeba, a Maks już zwijał się w konwulsyjnych wstrząsach, strzelając na moją koszulkę całą zawartością swego pożądania. Po wystrzelaniu się opadł na trawę, nie mając nawet sił na podciągnięcie spodenek, tym bardziej spodni. Leżał tak przez chwilę, z opadającym powoli i rytmicznie wojownikiem – kutasem dość specyficznego kształtu, bo przez wykrzywienie przypominającego