Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Emerytura to bzdura – chyba że trafisz do sanatorium dla upiorów i demonów!
Zgryźliwa południca Krystyna szuka sensu życia na emeryturze. Ale nic nie pomaga! Terapia nie daje rady – nie można przecież przepracować w ciągu 50 minut traum z kilku tysięcy lat. Mindfullness odpada – na to lont Krystyny jest zdecydowanie za krótki. Dzikie imprezy, szalone wyczyny – to, co kiedyś Krystynie dawało radość, teraz straciło smak.
Ale wszystko się zmienia, gdy Krystyna trafia do miejsca, w którym podróż w głąb siebie stanie się jazdą bez trzymanki.
Do sanatorium dla upiorów i demonów…
Czego nauczą Krystynę bezzębne wampiry? Jakie sekrety odkryje w Zbereźnotece? Czy znajdzie spokój wśród wyłożonych odwieczną boazerią ścian i na dansingach dla seniorów?
I co się stanie, gdy potwór opętany żądzą wiecznej młodości zacznie zagrażać sanatorium?
Razem z cholernie tajemniczym (oraz diablo przystojnym!) płanetnikiem Michałem i fanem makijażu ZombiePiotrusiem Krystyna musi stanąć do walki, która będzie wymagała od niej największych ofiar.
Ale co, jeśli to właśnie okaże się przepustką do szczęścia?
***
„Krystyno, uspokój się!” to kolejna powieść urban fantasy Sylwii Dec, autorki serii „Do Jasnej Anielki”. Historia pyskatej południcy łączy geniusz obserwacji społecznej z ciętym humorem w stylu Terry’ego Pratchetta, brawurowo podejmując istotne społecznie wątki. Dojrzała kobiecość, starzenie się, sztuka odpuszczania – południca Krystyna nie tylko bawi, ale też zabiera w fascynującą podróż w głąb siebie!
Sylwia Dec – pisarka, która opowiada, i opowiadaczka, która pisze. Zakochana w fantastyce, wierzy, że historie tego gatunku są jak lustra, w których odbija się nasz świat. Razem z grupą Kolektyw Opowieści Tamdarym opowiada dorosłym i dzieciom baśnie, przywracając do życia rytuał wspólnego ich przeżywania. Kocha Szkocję i piesze wędrówki, a najlepiej odpoczywa na swoim balkonie lub w towarzystwie męża i trzech kotów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 326
Copyright © Sylwia Dec, 2025
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Katarzyna Kusojć
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8391-846-4
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Wszystkim magicznym kobietom
na mojej drodze
ROZDZIAŁ 1
Zespół Pieśni i Tańca Rumiane Jabłuszka zaintonował skoczną przyśpiewkę, a Krystyna pomyślała, że gardzi.
Chociaż nie, to nie było dobre określenie.
Południca Krystyna, zatopiona w dźwiękach muzyki, która bez wątpienia była praszczurem najbardziej podłego disco polo, czuła się jak anioł pogardy, płomień szydery i wiecznie bijące źródło rozeźlenia.
To naprawdę tak wygląda?
Już kiedy zobaczyła plakaty rozwieszone w wiosce, nie miała dobrych przeczuć. Na plakatach widniał wielki prawdziwek, król lasów, władca stołów i serc wszystkich grzybiarzy, w odpowiednio królewskim anturażu: w złotych okularach i z brylantowym naszyjnikiem w kształcie dolara. Prawdziwek rozsiadał się w wielkim kabriolecie, sunącym przez polskie lasy, z ogromnym dzikiem w roli szofera, a napędzana fantazją ręka grafika dorysowała dookoła tego wehikułu las pełen zaskoczonych lisów, wilków i jeleni. Sterczał wśród nich także jeden niedźwiedź z niezbyt mądrym wyrazem pyska. Krystyna miała wrażenie, że jej twarz układa się w podobny grymas właśnie teraz – podczas podziwiania tego wykwitu sztuki użytkowej.
Pod monumentalną grafiką Prawdziwka Króla Boru ciurkiem wypisano wszystkie atrakcje w liczbie sześćdziesięciu dziewięciu – ni mniej, ni więcej, Krystyna dwa razy liczyła, bo widziała także dopisek o miejscu i zdziwiła ją liczba sześćdziesiąt dziewięć w połączeniu z hasłem „na polu za plebanią”. Liczba patronów medialnych przekraczała liczbę atrakcji, a tęczowy napis: „ŚWIĘTO PRAWDZIWKA” tylko dopełniał niesamowitego wrażenia, jakie plakat wywierał na zmysłach, godności i rozumie człowieka.
Ale to, co działo się na samej imprezie, gorsze było od zapowiadającego ją plakatu.
Cimci-rymci, dana dana,
Kasiu, jesteś rozebrana!
Cimci-rymci, dana-dong,
Kasiu, co to jest za drąg?
Rumiane Jabłuszka zawodziły ze sceny, kręcąc kwiecistymi spódnicami na podstarzałych biodrach. Dookoła stoisk sześćdziesięciu dziewięciu wystawców tłoczyli się ludzie. Wszyscy ubrani w odświętne białe koszule, wszyscy łypiący dookoła tak samo tępym wzrokiem, który mętniał jeszcze bardziej po wizycie przy największym stoisku – ogromnych ławach obwieszonych bannerami piwa Chojraczek.
Krystyna patrzyła na straganiary kupczące ciastami, na milion-pięćset-sto-dziewięćset wersji rękodzieła, na durnostojki i kurzołapki, i nie umiała doszukać się w tym ani odrobiny sensu. Rozglądała się dalej, łypiąc w stronę końca ciągu stoisk, gdzie wąsaci chłopi prezentowali innym chłopom świnie i krowy z taką swadą, jakby to była co najmniej elegancka awionetka. Mijała umorusane dzieciaki, wrzeszczące i rozbiegane, napędzane lizakami ze straganów, które nie widziały ani sanepidu, ani czystych rąk wyrobnika słodkiej masy, i życzyła cukrojadom szczerze, by słodycze poszły w dupę, w dziecięcego bebzona i w próchnicę.
I pomyśleć, że w takim tysiąc czterysta pięćdziesiątym trzecim roku targi wyglądały zupełnie inaczej.
W tysiąc czterysta pięćdziesiątym trzecim roku na targach karmiono dobrze, grano jeszcze lepiej, a świnie się dosiadało i ujeżdżało, zamiast zaglądać im w zęby. Ludzie palili ogniska, w krzakach uprawiano amory, niekiedy też wystarczyło wleźć pod dobry stół, by wpakować się w obiecujący trójkącik. Czasem przyjeżdżał wędrowny teatr, innym czasem – przygodny minstrel, rejonowy inkwizytor czy inny świątobliwy zwyrodnialec i wtedy trzeba było oddalić się raczej spiesznie, zanim gawiedź zaczęła domagać się stosu.
Zdecydowanie – stosy były najsłabszym elementem rozrywki w dawnych, dobrych latach, ale – na miłość wszystkich bogów! – lepsze stosy niż stare baby wydzierające się przy obleśnie rubasznych piosenkach.
Teraz jednak był rok dwa tysiące dwudziesty czwarty. Krystyna nie pomykała w białym gieźle i okazałym wieńcu na głowie, tylko w dżinsach i czarnym topie, za jedyną jej ozdobę robiło zaś małe jadeitowe serduszko wplecione w srebrny łańcuszek przy przegubie. A na domiar złego nikt nie wpadał na pomysł, by Rumiane Jabłuszka podpiec nieco przy ognisku. Zdecydowanie – wiejskie imprezy nie były jej ulubioną rozrywką i już, już Krystyna zaczynała rozglądać się za drogą ku wyjściu, gdy nagle Rumiane Jabłuszka przestały charczeć, a zamiast tego ze sceny poniósł się żywy głos podchmielonego burmistrza:
– A teraz, panie i panowie, szanowne żury zaprasza na ogłoszenie werdyktu w konkursie na Grzybiarkę Roku!
Ja pierdolę, pomyślała Krystyna, to może być jeszcze gorzej?
Z niedowierzaniem patrzyła, jak na scenę wychodzą cztery cycate dziewoje – każda rumiana od piwa Chojraczek, każda z obowiązkowym warkoczem, każda z biustem na wierzchu i z wielkim medalikiem. Co tu wybierać, skrzywiła się Krystyna. Wszystkie wyglądały jak swoje klony, a białe bluzki i spódnice za kolano mogły się pomieszać w oczach nawet trzeźwemu człowiekowi. Na trzeźwość „szanownego żury” Krystyna nie liczyła i już przyspieszyła kroku, węsząc z daleka gnój i żenadę, gdy nagle w powietrze poniósł się zupełnie inny dźwięk.
Najpierw zaryczały silniki motorów, a spomiędzy wyschłych od sierpniowego słońca traw wzbiły się tumany kurzu. Świnie zakwiczały jak mordowane, dzieci zapiszczały, a ich matki zajazgotały niczym przerażone kokosze. Kandydatki na Grzybiarkę Roku wrzasnęły chóralnie, przeciągły pisk sprzęgających się mikrofonów rozdarł się przeraźliwie, a na koniec – zaterkotała najprawdziwsza seria strzałów z wiatrówki.
Między stoiska wjechała gromada młokosów na motorach; ich lider wymachiwał uniesioną wysoko strzelbą.
– ŻORŻETA, JA CI NIE WYBACZĘ TEGO DZIECIAKA! – ryknął, po czym podjechał pod samą scenę, nie zważając na piszczące latorośle równie piszczących kobiet.
A Krystyna mało nie klasnęła z uciechy.
Może to jednak nie będzie zmarnowane popołudnie?
*
Parę chwil później popołudnie Krystyny zdecydowanie nabrało rumieńców.
Zachwycona patrzyła, jak jeden z motocyklistów podchodzi do przyczepki i wywleka z niej związanego niczym szynka na święta faceta. Włosy typa z daleka świeciły brylantyną, koszulka z koślawym logo DADIDAS opinała tors, a sam typ miotał się jak ryba wrzucona do plastikowego wiadra przez wędkarza. Tłum zamarł, nagle przestały się liczyć świnie, śpiewy, lizaki, nikt już nie gapił się na durnostojki ze stoisk, a ludzie w strefie Chojraczka powłazili na ławy, by nie utracić ani sekundy z widowiska.
Bo widowisko zapowiadało się przednie.
– Żorżeta, ja wiem, że Bogdan zrobił ci dzieciaka! – Wrzask młodego junaka z wiatrówką rozdarł absolutną ciszę.
Tymczasem jego kompan przyciągnął mu pod nogi spętanego Bogdana.
– Kacper? – Z wianka czterech kandydatek na Grzybiarkę Roku wysunęła się jedna, ta najbardziej cycata i z najgrubszym warkoczem. – Kacper, czy ty żeś oczadział? Ja Bogdanowi za pieniądze dotknąć bym się nie dała, a co dopiero za darmo! Uspokój się, człowieku, bo pierścionek zaręczynowy zdejmę!
Przerażone westchnięcie przebiegło po tłumie, gdy Kacper złapał Bogdana za sznury pętające go od strony pleców.
– Rozwalę mu ten durny łeb! – Machnął wiatrówką w powietrzu, a wtedy kolejny głos rozdarł się rozpaczliwie:
– Kacper, zostaw Bogdana!
Od strony stoisk z durnostojkami biegła chuda dziewczyna. Tani makijaż i spódniczka mini sprawiały, że jej wiek był niemożliwy do określenia: równie dobrze mogła chodzić do siódmej klasy, jak i zaczynać swoją czwartą pracę po studiach.
– Zosiula? – Kacprowi opadła wiatrówka, a razem z nią bojowe zapędy. – Zosiula, ty smarkata jesteś, gdzie ty do tego starego zboczeńca biegniesz…
Dziewczyna zatrzymała się dopiero wtedy, gdy Bogdan ją zobaczył i zaczął wierzgać jeszcze bardziej.
– Jaka ja smarkata, jaka ja smarkata – zajazgotała wściekle, machając chudymi rękoma – jak do mnie już ciotka z Ameryki przyjeżdża od… od… O dobry Jezusku! Od dwóch miesięcy jej nie było!
Dziewczyna złapała się za głowę, a wiatrówka Kacpra w jednej chwili wróciła do pionu.
– Zośka? – Kacper ryknął jak postrzelone zwierzę. – ZOŚKA? BOGDAN, JA CIĘ ZAMORDUJĘ!
Cisnął wiatrówkę precz, zza pasa wyciągnął nóż i rzucił się do spętanego Bogdana z dzikim krzykiem.
– LUDZIE, ZRÓBTA COŚ! – Burmistrz dopadł do mikrofonu, a wtedy wszyscy się obudzili.
Chłopy od handlu rogacizną i nierogacizną skoczyły z pięściami do motocyklistów, baby zaczęły dopingować okładających się, bydło rogate i nierogate rzuciło się do ucieczki, a dzieci wrzeszczały z uciechy, nie wiedząc, na co się gapić. Co bardziej kumate bachorki zabrały się do polewania Chojraczka, co bardziej dziarskie kobiety dołączyły się do okładania motocyklistów i rypały ich torebkami przez łeb, a Kacpra od Bogdana odciągali osobiście burmistrz, komendant i ksiądz proboszcz, który zerwał się z popołudniowej drzemki, zwabiony nagłą zadymą.
Słowem: rwetes, hałas, harmider zrobił się okropny.
Krystyna trzymała się na tyle daleko, by nie oberwać, i na tyle blisko, by niczego nie uronić – a w jej głowie toczyła się potężna walka.
Dołożyć czy nie dołożyć do tego pieca?
Z jednej strony miała już nie robić takich rzeczy. Zerwała z tym, odeszła od tego, to już nie było dla niej. Ale z drugiej strony – dochodziła ledwo trzynasta. Parę chwil temu było południe. Jej moce sięgały teraz zenitu jak słońce, a ona przecież tak dawno nie bawiła się naprawdę.
No aż się prosiło o małego, malutkiego figielka.
Z tą myślą ruszyła w stronę sceny.
Mało nie wpadła na rozpędzoną świnię, dosiadaną przez dwóch chłopaczków z małą beczką Chojraczka. Ledwo uchyliła się przed natarciem żwawej staruszki, która pędziła w stronę bójki, machając różańcem i torebką. Jeden koleś z obitym pyskiem popchnął ją – temu sprzedała solidną finfę w nos, a dwóch ochroniarzy, którzy rzucili się do niej, położyła kilkoma dobrze dobranymi ciosami.
Weszła na scenę takim krokiem, jakby nagle stała się Marylą Rodowicz, a Święto Prawdziwka zamieniło się w sylwestra.
Przez chwilę patrzyła na to pandemonium, które rozpościerało się u stóp sceny. A potem ujęła w dłonie mikrofon i nachyliła się ku niemu, szukając w głowie słów odpowiedniego zaklęcia.
Uśmiechnęła się po raz pierwszy od wielu dni.
Właściwe słowa znalazły ją same.
– Baby biją, chłopy młócą, oddajcie się swoim chuciom!
*
Godzinę później pole za plebanią wyglądało jak jedno wielkie pobojowisko. Tam, gdzie jeszcze niedawno była strefa Chojraczka, ludzie tańczyli i skakali w fontannach piwa, które tryskało z rozbijanych beczek. Niektórym to nie do końca się podobało – ci niezadowoleni próbowali łapać każdą kroplę złotego trunku, ale po co było łapać, skoro mała ciężarówka krążyła w tę i we w tę, dowożąc kolejne zapasy?
W strefie rękodzieła atmosfera była mniej sielska – tam niektóre babiny przeżywały ekstazę, robiąc kolejny ścieg sweterka albo następną serwetkę, ale nie brakło takich, które szarpały się między sobą albo zdążyły unurzać druty lub szydełka we krwi swoich robótkowych rywalek. Stoiska z lizakami oblegane były przez dzieci, które wręcz oklejały się słodyczami, a tam, gdzie serwowano jadło dla dorosłych, ciasny wianuszek ludzi zdradzał, kto jest najbardziej winny grzechu obżarstwa. Z kolei w strefie zwierząt bydło rogate i nierogate stosowało się radośnie do zaklęcia Krystyny, podziwiane przez kilku fanatyków tematu.
Ale zdecydowana większość zgromadzonych szła również śladami Krystynowej magii. Wokół, jak okiem sięgnąć, pełno było par – i nie tylko par – które oddawały się cielesnym uciechom w najróżniejszych konfiguracjach. Gdyby ktoś miał siłę, dostrzegłby igraszki burmistrza z komendantem. Gdyby komuś się chciało, zauważyłby amory księdza proboszcza i gosposi. Na scenie Kacper zajmował się swoją Żorżetą, szczodrze obdarzając również uwagą – i nie tylko uwagą – jej trzy koleżanki grzybiarki. Nad tym wszystkim świeciło słońce, niebo nabierało odcienia godnego renesansowych mistrzów, delikatny wietrzyk niósł zapach dojrzałych płodów roli, który zawsze poprzedza jesienne obumieranie. Teraz jednak nikt nie myślał o obumieraniu – z Thanatosem wygrywał Eros, a baraszkujący ze sobą ludzie przywodzili na myśl jakąś arkadyjską scenę, przypadkiem wrzuconą w tandetny anturaż Święta Prawdziwka.
I tylko chuderlawa Zośka krążyła tu i ówdzie, szukając swojego wybrylantynowanego Bogdana.
Ten jednak miał zdecydowanie inne rzeczy do roboty.
– Ale powiedz mi, Bogdan, lepiej być czy nie być? – pytała Bogdana południca Krystyna, wyplątując się z jego objęć pod rusztowaniem, na którym wznosiła się scena.
Brylantyna zeszła z włosów Bogdana, tak samo jak koszulka DADIDAS z jego torsu. Porozwalana garderoba znaczyła teren i rozmach Krystynowych igraszek w cieniu wielkiej sceny, ale wszystko wskazywało na to, że Krystyna przechodzi do drugiego etapu swojego świętowania miłości.
Do filozoficznych rozkmin.
– Ja tam wolę być – oświadczył Bogdan, odpalając papierosa, jak przystało na pogromcę kobiecej cnoty. – Szczególnie jak taka panna mnie pyta.
Krystyna ostatecznie wyślizgnęła się z jego objęć i zdecydowanym ruchem wciągnęła majtki.
– Bogdan – skrzywiła się – kochaliśmy się przed chwilą. Taka ze mnie panna jak z ciebie Humphrey Bogart.
Bogdan podniósł na nią maślany wzrok, a Krystyna nabrała złych przeczuć.
– Krystynko, moja dziewczynko, nie gniewaj się. – Złapał się za nagą pierś. – Ja patrzę na twoje liczka i widzę, żeś czysta dziewiczka.
Krystyna kategorycznie wciągnęła spodnie i sięgnęła po top.
– Ja patrzę na twoje ciało i widzę, że mi wciąż mało. – Bogdan wpadł w deklamatorski ciąg. – Ja patrzę na twoje ręce i jestem w udręce. No co, mam swój zespół, laluniu!
– Jakiś zespół to jest na pewno. – Krystyna pokiwała głową i wstała.
Zawsze, zawsze to się kończyło w ten sam sposób.
Mamiła chłopów od setek lat, wywiodła na manowce tylu, że już dawno przestała liczyć. A jednak we wszystkich czasach kończyło się tak samo.
Czegokolwiek chłop nie wyczyniałby w łóżku, na stogu siana czy pod sceną, to jednak okazje do zachwytów kończyły się, gdy Krystyna chciała z nimi po miłosnym wysiłku pogadać o czymś głębokim. Seks, miłość, szybkie numerki – to miało swój niezaprzeczalny urok, ale południcy marzył się pełen proces.
Szybki numerek, a potem wolne, leniwe roztrząsanie tajemnic życia.
Tym bardziej że trochę się ich u Krystyny zebrało.
Maślany wzrok Bogdana jednak jasno zdradzał, że i tym razem Krystyna nie jest zagrożona głęboką konwersacją. Wciągnęła top, upewniła się, że jadeitowe serduszko jest na swoim miejscu, poklepała wciąż rozebranego Bogdana po policzku i – garbiąc się lekko – wyszła spod dźwigającego całą scenę rusztowania.
Przeszła na przód, skąd objęła wzrokiem całe to pobojowisko – wszystkich żrących, kochających się, taplających się w alkoholu ludzi, jadące już radiowozy i helikopter policyjny, który śmigał po renesansowym niebie. I nagle w jej umysł wdarł się pazur, czarny i szarpiący pazur, a wraz z nim ponura i złośliwa myśl.
Kurwa, to wszystko nie miało sensu.
To wszystko nie dawało jej radości.
To wszystko nie smakowało jak dawniej.
Kiedyś świat w oczach Krystyny miał jaśniejsze barwy. Uczty, walki, amory, wabienie chłopów w południe i nocne tańce z demonami w blasku księżyca – to wszystko wydawało jej się piękne i cudne jak kolorowy sen, jak rozkoszny majak. Te czasy wracały do niej we wspomnieniach, odradzały się w jej myślach, gdy dopadała ją nostalgia, i towarzyszyły jej, gdy zatapiała się w wieczornym winie. Pamiętała, jak się wtedy czuła – wielka, potężna, można i dzika pani południowej gorączki, władczyni rozpalonych chuci, królowa dziennych namiętności. Ściskała ludzkie serca żądzą, na głowy zsyłała mgłę pragnień, a ciałami sterowała jak małą marionetką. Ale od tamtych czasów zmieniło się wszystko – a przede wszystkim zmieniła się Krystyna.
Teraz może miała jeszcze resztki swoich mocy – i tak silniejsze niż cokolwiek, czym władał człowiek – ale co z tego, skoro nie miała radości? Zapomniała już, czym są satysfakcja i poczucie spełnienia, o ekscytacji z dobrze wykonanej roboty nie wspominając.
I nawet teraz, gdy stała i patrzyła na to orgiastyczne pobojowisko – swoje własne dzieło – nie czuła nic oprócz czarnego pazura, który szarpał jej serce.
Ta emerytura jednak była chujowym pomysłem.
Nagle w kieszeni spodni poczuła wibracje, ale sięgnęła po telefon bez przekonania.
Jeśli nawet orgia nie poprawiła jej humoru, to nie mogła liczyć już na nic.
– No cześć, Krystynka – usłyszała w słuchawce znajomy głos. – Co tam fajnego porabiasz?
Krystyna zerknęła po raz ostatni na pobojowisko, w które wjeżdżały już radiowozy.
Jak mogła o tym zapomnieć? Oczywiście, że tego potrzebowała.
– Wiesz, Piotruś, w sumie to właśnie do ciebie jadę.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ 1. WIATRÓWKA
Okładka