Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Wielkie spotkanie bohaterów dwóch serii: KRYMINAŁ Z PAZUREM i KRYMINAŁ POD PSEM, czyli konfrontacja kotki Burbur z kundelkiem Guciem. Szykują się prawdziwe emocje!
Rozalia i Paweł Ginterowie przyjeżdżają do pensjonatu w Trzonkach na imprezę andrzejkową w dawnym pruskim dworcu. Zamiast dobrej zabawy mogą jednak liczyć na… morderstwo. Z pobliskiego jeziora Śniardwy wyłowiono ciało, co trudno nazwać pomyślną wróżbą. A to dopiero początek serii dramatycznych zdarzeń.
Komisarz Paweł Ginter musi przerwać urlop i poprowadzić dochodzenie. Jego poczynaniom przygląda się bacznie kotka Burbur, a wnioski zapisuje w swoistym pamiętniku. Rozalia tymczasem zajmuje się prywatnym śledztwem…
Jakie tajemnice kryją szuwary nad Śniardwami? Dlaczego miejscowi szepczą o duchu kolejarza nawiedzającego stary dworzec? Czy wojenne wydarzenia w Prusach Wschodnich mają z tym cokolwiek wspólnego?
No i co tu robi pewien kundel na trzech łapach wraz z chorzowskim prywatnym detektywem?
Czwarty tom serii KRYMINAŁ Z PAZUREM. W serii ukazały się:
1. Mamy morderstwo w Mikołajkach
2. Taka tragedia w Tałtach
3. Krwawa kąpiel nad Krutynią
4. Świadek śmierci nad Śniardwami
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
Zapraszamy na www.publicat.pl
Projekt okładki
NATALIA TWARDY
Projekt serii
STUDIO & VISUAL/WWW.ANDVISUAL.PL
Koordynacja projektu
ANNA RYCHLICKA
Opieka redakcyjna
ANNA JACKOWSKA
Redakcja
URSZULA ŚMIETANA
Korekta
BOGUSŁAWA OTFINOWSKA
Redakcja techniczna
LOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Polish edition © Publicat S.A., Marta Matyszczak MMXXV(wydanie elektroniczne) All rights reserved.
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora,
w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
Utwór nie może być wykorzystywany do szkolenia sztucznej inteligencji, w tym do tworzenia treści naśladujących jego styl. Nieprzestrzeganie tego zakazu jest naruszeniem praw autorskich i grozi konsekwencjami prawnymi.
ISBN 978-83-271-6904-4
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24
tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00
e-mail: office@publicat.pl, www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66
e-mail: [email protected]
Wszystkim Kociarom i Kociarzom tego świata.
Wam, którzy wiecie, że dom bez kota to głupota.
Donoszę uprzejmie, że wszelkie podobieństwo książkowych postaci do tych prawdziwych jest przypadkowe i niezamierzone. (Oczywiście oprócz pewnych zwierzęcych bohaterów. Ci mają swoje pierwowzory, które właśnie próbują wejść mi na klawiaturę i dopisać swoje trzy grosze!)
Natomiast dawny pruski dworzec w Trzonkach przekształcony na pensjonat rzeczywiście istnieje i można w nim zarezerwować sobie nocleg. Bardzo polecam, bo to niezwykle klimatyczne miejsce, w którym czuć ducha historii. Pilnujące posiadłości psy także są prawdziwe, jednak nie ma co się ich obawiać – to solidnie przeszkolone, porządne osobniki, które wiedzą, że nie można podgryzać turystów! Co innego jakiegoś zbója…
Hotel Wiatrak w Nowych Gutach nad jeziorem Śniardwy także znajdziecie na mapie Mazur i nawet nie zmieniłam mu nazwy. Choć to, co się w nim wyprawia w powieści, oraz liczne indywidua go zamieszkujące są już wytworem mojej kryminalnej wyobraźni.
Wydarzenia opisane w wątku retro również zostały przeze mnie wymyślone. Co nie zmienia faktu, że w istocie mieszkańcy Prus Wschodnich w 1945 roku masowo uciekali – także koleją (ostatni pociąg, który odprawiono z Trzonek, w tamtych czasach zwanych Mövenau, 23 stycznia 1945 roku, pojechał w kierunku Głomna) – z terenów Mazur przed zbliżającym się wojskiem radzieckim. A to – jak i dzisiaj – liczyło na łupy wszelakie. Rozkradło między innymi tory kolejowe – dlatego też po nich nie ma już prawie śladu w Trzonkach. Dziś Rosjanie wywożą z Ukrainy między innymi używane muszle klozetowe i wysyłają je do domów… Jak widać, historia lubi się w pewien sposób powtarzać.
Uczciwie też ostrzegam, że w tym tomie z cyklu Kryminał z Pazurem czeka na fanów zakończonej już serii Kryminał pod Psem pewna drobna – obiecywana przeze mnie – niespodzianka. Żeby nie było, że jestem gołosłowna!
Zatem, drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy, miłej lektury!
Autorka
Dawne grzechy rzucają długie cienie.
Agatha Christie, Kieszeń pełna żyta
– A teraz wyznaj mi swoje grzechy.
– Wszystkie? – zapytał ze zdziwieniem.
– Postaraj się dokonać reprezentatywnego wyboru – odparł sucho Callahan. – Zdaje się, że mamy jeszcze coś do zrobienia przed zachodem słońca.
Stephen King, Miasteczko Salem
Jam jest sędzią sprawiedliwym, który za dobro karze, a za zło karze.
Burbur
DRAMATIS PERSONAE
Rozalia Ginter – lekarka weterynarii, właścicielka przychodni Podaj Łapę
Paweł Ginter – mąż Rozalii, komendant policji
Burbur – kotka o męskim imieniu i diabelskim charakterze, znana autorka pamiętników
Pedro – synalek Burbury; własna matka nie ma o nim najlepszego mniemania
Hanna i Helena Ginterówny – córki Rozalii i Pawła, bliźniaczki, utrapienie
Hubert Ginter – syn Rozalii i Pawła; co też mu się przytrafiło?
Jadwiga Ginter – matka Pawła, już nie żyje, ale i tak nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa
Ilona Babiś – była recepcjonistką w przychodni weterynaryjnej, ale już nie jest
Robert Osipczuk – gangster z zasadami
Rafał Osipczuk – syn Roberta, nowy recepcjonista w przychodni weterynaryjnej Podaj Łapę
Jan Sobottka – właściciel hotelu Na Wodzie, znany jako Król Sielaw, szef wszystkich szefów
Ewa Jamioł – wścibska sąsiadka Ginterów
Alfred Kuzik – młody kolejarz na dworcu w Mövenau
Karl Müller – przyjaciel z dzieciństwa Alfreda, wtedy jeszcze zwanego Fredkiem
Leon Worgitzki – jak wyżej – ostatni z trojga muszkieterów, wyjątkowo kudłaty
Lukas Worgitzki – urodził się w Niemczech, ale zaskakująco dobrze mówi po polsku
Anna Podolska, córka Lukasa – musi pilnować lunatykującego po nocy ojca, choć wolałaby się wyspać
Aleksandra – prowadzi pensjonat w Trzonkach, choć nie jest to łatwa robota
Henrieta Kuryło – za młodu była wredną skarżypytą, ale z biegiem lat jej przeszło
Stara Pawelcowa – mówiła, że ruskie idą, i czy nie miała racji?
Ksenia – kasjerka, która dużo wie i chętnie się swą mądrością dzieli;kobieta instytucja w kolejarskim świecie
Maciej Stelar – właściciel hotelu Wiatrak, co to w życiu nie miał do czynienia z trupem
Sprzedawczyni – pracuje w kawiarni w Piszu i zna zbyt wiele rodzajów kaw
Jerzy Rzepka – mecenas z Mikołajek, przez niektórych zwany starym durniem
Radzio Romaniuk – posterunkowy z Mikołajek, którego dawno tu nie widzieliśmy, a jednak się przypałętał
Prywatny detektyw z Londynu –niesłusznie posądzony o kradzież zaliczki
Sebastian Żmuda – zwany Sebkiem; przysłowiowy Janusz, co to lubi grillować i nie wylewa za kołnierz
Zygfryd Woś – zwany Zygim; boi się psów i ma ku temu powody
Posterunkowy Alan Kotecki – istnieją uzasadnione obawy, że zaraz zemdleje, choć tak naprawdę jest dzielnym stróżem prawa
Grzegorz Brzeski – ktokolwiek widział, ktokolwiek wie
Trzy koty – kręcą się w okolicy hotelu Wiatrak, bo kto im zabroni
Bobik i Klopsik – psy rzekomo groźne, ale tylko rzekomo
Anna i Józek Kuzikowie – rodzice Alfreda: jedno na straży rodziny, drugie niekoniecznie
Jagoda – sąsiadka Anny; biegnie z pomocą
Duch kolejarza –straszy nocami w budynku dawnego pruskiego dworca; albo jest wytworem wyobraźni przestraszonych turystów – zdecydujcie sami, co jest prawdą
Prokurator –wyjątkowo nieprzyjemny i z pobrudzonymi butami
Eliza – żona Lukasa, poplamiła kawą gazetę
Antek – ma bogatego ojca i żaglówkę
Nowa właścicielka Trzonek – urządzi tu piękny hotelik
Jej trzech synów – a raczej trzeba by powiedzieć: maminsynków; ale to wszystko wina…
…ich ojca – który wyjechał do Indii i poczuł się oświecony, choć alimentów płacić nie chce
Vanessa Wójcik – niby zniknęła, ale wciąż pozostaje czarnym charakterem
Nauczycielka – pracuje w berlińskiej podstawówce i ma uprzedzenia
Recepcjonista w hotelu Wiatrak – mógłby w końcu pojąć, że koce nie wypiorą się same
Ojciec i syn – właściciele przepiłowanego rowerka
Stary Heinz – odchodzi na emeryturę i potem tylko kłopoty ze schedą po nim
Wicewojewoda – dotyka go osobista tragedia
Córka wicewojewody – nie kończy dobrze
Szymon Solański – prywatny detektyw na urlopie; co on tu robi? Czy nie pomylił mu się Kryminał z Pazuremz Kryminałem pod Psem?
Róża Kwiatkowska (a tfu, Solańska) – żona Szymona; nawet w nie swoim cyklu kryminałów musi nawywijać
Gucio – kundelek na trzech łapach, który pozostaje w szoku po spotkaniu nos w pazur z kotką imieniem Burbur
CZĘŚĆ 1
W której – jak to na początku klasycznego kryminału – dochodzi do morderstwa. Rozalia i Paweł Ginterowie (oraz – o utrapienie! – koty Burbur i Pedro) przyjeżdżają na andrzejki do hoteliku w budynku dawnego pruskiego dworca w Trzonkach. Listopadowa pogoda nikogo nie rozpieszcza. Po raz pierwszy przenosimy się do Mövenau, gdzie poznajemy świeżo upieczonego zawiadowcę stacji. Podróżujemy też jeszcze dalej w czasie, aby spotkać trzech nieletnich muszkieterów. Tymczasem mieszkańcy pensjonatu w Trzonkach nie mogą spać. A jednym z cierpiących na insomnię jest pewien trzyłapy pies. I – last, but not least – jest nam dane zaznajomić się z Zygim i Sebkiem. Choć wątpliwa to przyjemność.
Plaża w Nowych Gutach, andrzejki
Cień postaci padał na plakat zapowiadający imprezę andrzejkową w pensjonacie w Trzonkach. Do samej imprezy nie dotrwał – jego żałosna połówka zwisała z przybitej do drzewa tablicy ogłoszeń, podrywana podmuchami listopadowego wiatru. Przegrał z kretesem w lokalnym rankingu trwałości, ustępując miejsca niezniszczalnym afiszom zachęcającym do zakupu kur niosek, skorzystania z usługi dowozu sprawunków spożywczych osobom starszym czy prania dywanów.
Postać kryła się w cieniu oparta o chropowaty pień drzewa. Trzęsła się z zimna. Niesforne pasma włosów chłostały ją po twarzy. Oczy jej łzawiły. Długi, sięgający kostek trencz nie okazał się szczególnie trafnym wyborem tego dnia. Koniec listopada oferował taką pogodę, jakiej można się było po nim spodziewać. Reklamacji nie uwzględnia się.
Wyszła tylko na chwilę, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. W drewnianej daczy, stojącej paręset metrów dalej przy spokojnej uliczce obok kilku sobie podobnych domków, andrzejki trwały w najlepsze. Nawet tu dochodziło dudnienie muzyki. Zresztą ten po sezonie zazwyczaj odludny skrawek Mazur położony u wybrzeży Śniardw tej nocy przeżywał istne oblężenie. W tym dziwnym hotelu w kształcie wiatraka goście też grubo imprezowali. Kakofonia była wielowymiarowa: basy dyskotekowej łupanki, pijackie ryki, zawodzące śpiewy.
Tylko przyroda milczała.
Trzeba się było ruszyć, bo naprawdę nietrudno o zapalenie płuc na takim wygwizdowie. Spowita płaszczem postać przeszła na pobliską plażę. Piasek od razu nasypał jej się do butów. Wdarł się jakimś cudem pod powieki. Szczypało. Odgłosy z Wiatraka przybierały na mocy. Budowla – wprawdzie utrzymana w innej kolorystyce – jednak nasuwała skojarzenie z domkiem Muminków. Imprezowicze wylegli przed przybytek noclegowy. Zdawali się w ogóle nie zwracać uwagi na dokuczliwą aurę. Procenty we krwi robiły swoje. Sądząc po docierającym nawet tu swędzie, chyba rozpalili w ogródku grilla…
Postać ruszyła w prawo brzegiem jeziora, w stronę pola namiotowego. Tam teren był bardziej zalesiony, co dawało jakże wskazane teraz schronienie przed wiatrem. Po drodze musiała przeskoczyć nad kilkoma cumami, które mocowały łódki, zostawione tu samopas na sezon jesienno-zimowy. Krypy kołysały się na płytkiej wodzie, uderzając jedna drugą o burtę. Pyk-pyk. Chlup-chlup – wybrzmiewało to mazurskie staccato.
W pochmurną noc mało co było widać. Tyle, co na wyciągnięcie ręki. Postaci w trenczu przyszło nawet na myśl, żeby wyjąć komórkę i poświecić sobie latarką, bo doprawdy w takich warunkach nietrudno o nieszczęście. Wsunęła rękę do kieszeni płaszcza. I wtedy właśnie kątem oka dostrzegła w oddali jakiś ruch. Daleko na jeziorze.
Łódź. A nawet dwie łodzie. Czy ktoś tam był na pokładzie?
Śniardwy nie bez powodu nazywano mazurskim morzem. Przy złej pogodzie fale potrafiły osiąganą wysokością i pienistą wściekłością dościgać swoje koleżanki z Bałtyku. Zatem pływanie w takich warunkach jak tej nocy z pewnością nie należało do aktywności bezpiecznych i rozsądnych. Najpierw postać pomyślała, że może po prostu cumy nie wytrzymały i to samotne łódki walczą w oddali z żywiołem. Potem wydawało jej się, że jednak dostrzega kogoś na pokładzie. Jednym i drugim? Ile osób tam było? Cholerny wiatr, niedający o sobie zapomnieć piach i szamoczące się przed twarzą, żyjące już niemalże własnym życiem włosy nie stwarzały idealnych warunków obserwacyjnych.
Może jednak były to tylko puszczone samopas łajby? Tak, trzeba się upierać przy tej wersji zdarzeń. I więcej się tym nie zajmować. Zresztą mało to już ostatnio kłód pod nogami? Trzymanie się tej jednej zasady jeszcze nikomu w życiu nie zaszkodziło: pilnować czubka własnego nosa. Nie wtrącać się w nie swoje biznesy.
Z tą przyświecającą lepiej niż jakakolwiek latarnia myślą postać oddaliła się szybkim krokiem w stronę daczy, w której w najlepsze hulała impreza.
I tak już zobaczyła zbyt dużo.
Mikołajki, kilka dni wcześniej
Drogi pamiętniczku,
moi niewolnicy, których szersza publiczność może znać jako Rozalię i Pawła Ginterów, wpadli na kolejny wspaniały pomysł (a mieli ich już, odkąd ich znam, zbyt wiele). I jeszcze gdyby zostawiono mnie i mojego synalka Pedra w świętym spokoju, to miałabym pod ogonem, co robi po godzinach mój personel – jeśli tylko wywiązuje się ze swoich obowiązków. (A do nich należy: sprzątanie kuwety, serwowanie mi pięciu zbilansowanych posiłków dziennie, głaskanie, gdy JA sobie tego zażyczę, zapewnianie mi stałego dostępu do ciepłego kaloryfera, piętnastu pluszowych legowisk porozstawianych po różnych zakątkach willi, stosu zabawek, które i tak zlewam, stawiając na zwykły karton – to tak na dobry początek).
Ale Ginterowie oczywiście musieli nas uwzględnić w swoich planach. A te zakładały wypad na imprezę andrzejkową. Pominę milczeniem fakt, co to w ogóle jest za głupie święto. Te andrzejki.
Albo nie pominę.
Bo ktoś to wreszcie powinien głośno powiedzieć. Jedynym słusznym imieniem, któremu należałoby przyznać osobne święto w kalendarzu, jest moje, czyli Burbur. Żadne inne nie. No, ŻODNE! (Wybaczcie, ale gdy się denerwuję, czasem nabieram śląskiego akcentu. Mam to po Rozalii, która pochodzi z południa Polski). Choć z drugiej strony Festiwal Burburki (i niech was łapa boska broni pomylić go z Barbórką) obchodzimy każdego dnia. Obrzędy wyglądają następująco: zaczyna się od darcia mej papy o srogo porannej godzinie – chodzi o to, by rekrutów utrzymywać w ciągłej gotowości bojowej. Zatem zdzieram gardło, aż się obudzą. Po czym włażę im do wyra i przygniatam jednego albo drugiego całym (niemałym, przyznaję) ciężarem ciała. Odkryłam też, że jeżeli stanę na delikwencie, zamiast się na nim położyć, to moja „muskulatura” rozłożona na każdą z czterech łap wywiera jeszcze bardziej dokuczliwy nacisk. Warto znać swoje mocne strony… Najczęściej wybieram Pawełka, bo jego jedynego tak naprawdę kocham. Ale czasem i Rozalię kopnie ten zaszczyt.
Już rozwijam hasło „zaszczyt”.
Polega on na tym, że zasiadam delikwentowi na wysokości tchawicy. Zadek lokuję tuż pod samą takowego twarzą. I gdy ten otwiera oko, pierwsze, co widzi, to cud nad cudami, czyli moje spowite futrem cztery litery. Czasem, gdy mi dopisuje humor, bawię się w brzuchomówczynię i burczę donośnie zgodnie z imieniem, które mi nadano. Choć muszę przyznać, że w większości przypadków to moje kiszki grają głodowego marsza. Bo kto to widział, żeby kotu nie podać śniadania natentychmiast o piątej rano? No kto? Ja nie!
Przejdźmy jednak do rzeczy. Do tych andrzejek. Otóż siedziałam sobie spokojnie rozciągnięta kołyma do góry na kanapie w salonie swojej luksusowej willi przy ulicy Kajki w Mikołajkach. (Rozalia błędnie sądzi, że dom należy do niej i Pawełka. O tępota! O mores!) Z obrzydzeniem popatrywałam na zawieruchę szalejącą za wielkimi przeszklonymi drzwiami, prowadzącymi na rozległy taras. Tafla Jeziora Mikołajskiego była dość konkretnie pomarszczona przez wicher. Drzewa na drugim brzegu uginały się pod naporem podmuchów. Nie dostrzegłam ani jednego idioty bawiącego się w tej aurze w żeglarza.
Aż dziwne.
Zazwyczaj nie ma takiej pogody, żeby się taki delulu nie znalazł, który by ją uznał za stosowną do prezentowania się światu w specjalistycznych firmowych łachach – nierzadko nałożonych lewą stroną na prawą. A raz widziałam nawet kretyna, który naciągnął sobie na grzbiet kupioną na letniej przecenie puchową kurtkę w środku lata, by pokazać się na wypożyczonej (bez uprawnień!) łajbie. Ja bym takiemu nie użyczyła nawet rowerka wodnego w kształcie różowego łabędzia z wystającą z zadka zjeżdżalnią.
Jednak dzisiaj na jeziorze nie było żywej duszy.
Dęło jak wściekłe, aż potrójne plastikowe szyby w mojej rezydencji rezonowały. Ciekawe, do kogo miałabym się zgłosić po odszkodowanie, gdyby mi je wybiło? Bo ktoś z pewnością musiałby zapłacić za moje krzywdy. Jak zawsze. Taką wyznaję zasadę i nie zamierzam jej zmieniać.
Mój synalek Pedro, w ogóle nieświadomy zagrożenia, siedział na swoim nowym drapaku i wpychał łapy w otworki wycięte w kartonie. Szukał grzechoczącej piłeczki, którą miał centralnie pod dupą. No co mogę powiedzieć? Ten egzemplarz progenitury niespecjalnie mi się udał. I nie moja to wina, że Rozalia zdecydowała z całej czwórki potomstwa akurat tego gamonia pozostawić przy mnie. (Resztę oddała w dobre ręce, żeby nie było. Monitorowała zresztą karierę całej trójki i powodziło im się całkiem, całkiem. Moja krew!)
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że wokół panuje jakieś dziwne poruszenie. Rozalia i Pawełek – ostatnio w ogóle jacyś nerwowi – kręcili się z kąta w kąt i przekładali różne szpargały bez ładu i składu. Dostałam stanu przedzawałowego, gdy ujrzałam, że Ginterowa tacha z szafy walizę na kółkach, w której przecież zaczęłam prowadzić nowy pamiętniczek po tym, gdy mi poprzedni zarekwirowano wraz z kajakiem, którym spływaliśmy Krutynią. Ta niemądra kobieta zawsze żywiła do mnie pretensje, gdy tylko odkryła kolejne miejsce sporządzanych mą zacną łapą zapisków. Zamiast się z nimi zapoznać i rozwinąć swoje wąskie horyzonty intelektualne.
To ograniczona baba jest! Do tego popaprana psychicznie. No bo kto z własnej woli zostałby lekarką weterynarii? Znęcał się nad braćmi i siostrami mniejszymi? (Choć z drugiej strony ja może i jestem rozmiarowo mniejsza od reszty domowników, ale nikt mi nie podskoczy. Liczy się moc charakteru. Oraz ostrość pazurów, nie przeczę).
Na szczęście wersy mego autorstwa ukryłam skrzętnie pod taką rozpinaną podszewką, wydrapując je bezpośrednio na wewnętrznej stronie torby. Trochę było szarpaniny z zamkiem, ale dzięki temu istniała nadzieja, że Rozalia nie tak szybko wpadnie na trop mego dzieła. W każdym razie teraz zaczęła ładować do walizki ciuchy. Robiła to dość automatycznie, nie zwracając za bardzo uwagi na to, co zabiera (jak nie ona!) ani czy jest to stosownie złożone tak, by się nic nie pogniotło. Pomyślałam, że jeśli wyjeżdża, to arrivederci, płakała nie będę. Jednak kiedy wreszcie przyłożyła łapy do mojej własności w postaci pluszowego wigwamu, kuwety i miseczek do saszet, to już się wkurzyłam nie na żarty. Czyżby planowała mnie eksmitować?! Kto kogo?! Przecież mówiłam, że to moja chata jest!
Rozpędziłam się i siuuup! Wskoczyłam na ten jej blond łeb i wbiłam pazury we wszarz. Niestety ostatnio mi zrobiła manicure, więc siła rażenia była taka sobie. Na szczęście codziennie pilnie ostrzyłam to, co mi z pazurów zostało, szykując amunicję na wroga. Poza tym efekt zaskoczenia zrobił swoje. Rozalia rozdarła się jak stare prześcieradło, po czym zaczęła się kręcić wokół własnej osi, jednocześnie próbując mnie zepchnąć z głowy. Niedoczekanie! Pewnie bawiłybyśmy się tak do wieczoru, gdyby do pokoju nie wkroczył Pawełek z pytaniem:
– Jesteś pewna, że nie bierzemy dziewczynek?
– Ewa będzie miała na nie oko – odparła Rozalia i wreszcie pozbyła się mnie z czerepu, sadowiąc mą postać delikatnie na kanapie.
Szczerze mówiąc, jeśli tych dwóch rozwydrzonych dziewuch – Hanny i Heleny – miała pilnować nasza wścibska sąsiadka Ewa Jamioł, to nie wiedziałam, komu bardziej współczuć. W takim razie nawet się ucieszyłam, że zanosiło się na to, że i ja z Pedrem będziemy się mogli stąd ewakuować. Nie cierpię małoletnich. A te dwie biły wszelkie rekordy nastoletniej głupoty.
Ostatni członek rodziny – Hubert – wciąż wymagał stałej opieki lekarzy. Po wypadku, jakiego doznał w podejrzanych okolicznościach na Jeziorze Mikołajskim podczas tak zwanego białego szkwału, ledwie uszedł z życiem. Długo pozostawał w śpiączce. Ostatnio jednak nastąpiło cudowne uleczenie. Wraz ze zdrowiem wracała też pamięć Huberta. Z tego, co podsłuchałam z wywodów Rozalii, wychodziło na to, że ktoś chłopaka specjalnie wypchnął za burtę jachtu, którym pływał tamtego dnia ze znajomymi. A potem jakaś śruba z dna żaglówki i piekielna aura nieomal dokończyły dzieła. Wydawało mi się, że Ginterowa prowadzi prywatne śledztwo w tej sprawie. Chciała poznać prawdę o tym wypadku. I nawet jej się nie dziwiłam. A jeśli Rozalia czegoś pragnęła, to raczej prędzej niż później to dostawała. Uparta z niej była sztuka.
– Andrzejki w Trzonkach! – Rozalia klasnęła w dłonie, wyrywając mnie z zamyślenia.
Jej mina wyrażała mieszaninę entuzjazmu, zaciętości i czającego się pod tą drobną ładną twarzą o idealnych rysach… podstępu?
Z miejsca nabrałam podejrzeń.
Mieli przed czym uciekać.
I za czym gonić.
Rozalia Ginter przejrzała na szybko oferty andrzejkowych imprez. Ta wydawała się idealna. Na odludziu. W okolicy, którą i tak zamierzali odwiedzić. Mieli w końcu tę jedną sprawę do załatwienia. Podjęli decyzję w try miga. W pensjonacie w Trzonkach zostały akurat dwa wolne miejsca. Dziewczynki poradzą sobie bez nich. A z Ewą Jamioł śledzącą każdy ich ruch nie ważą się odstawić jakiejś popeliny. Ta baba była gorsza od gestapo.
Ginter wpakowała walizki do bagażnika swojego SUV-a i zawróciła jeszcze do położonej tuż przy willi przychodni weterynaryjnej Podaj Łapę, którą od lat prowadziła w Mikołajkach ze sporym sukcesem. Z jej usług korzystali nie tylko miejscowi właściciele zwierzaków, ale i turyści, których podopieczni słabowali podczas urlopu. Zza lady recepcji wyłonił się właśnie Rafał Osipczuk, syn jej dobrego znajomego, Roberta. Musiała młodego zatrudnić po tym, gdy zniknęła ich recepcjonistka Ilona.
Z tą cholerą to dopiero była historia. Nazywała się Ilona Babiś. Rozalia wolałaby o niej zapomnieć, ale dobrze wiedziała, że będzie musiała żyć z tą tragedią. Zresztą nie tylko z tą. Rzeczona Ilona uwiodła jej męża. Ginter dałaby sobie wszystkie obcasy uciąć w swoich drogich i markowych szpilkach za to, że Paweł jej nigdy nie zdradzi. Był przecież wiernym, lojalnym i kochającym mężem. Zawsze stawiał ją na pierwszym miejscu. Wszyscy – na czele z nią – sądzili, że świetna z nich para. I co? I gdyby przyjęła ten chory zakład, to teraz chodziłaby jak jaka dziadówa na płaskich obcasach! Mężuś uległ bowiem wątpliwemu urokowi tej młodej, ale jednak prostaczki. I szybko zresztą pożałował. Ale było już za późno. Ilona nie chciała się odczepić. Do tego poznała największy sekret Rozalii. O którym za żadne skarby świata nie mógł się dowiedzieć Paweł. Sekret śmierci jego matki – Jadwigi. Za jej nagły zgon odpowiedzialność ponosiła właśnie Rozalia. Ulewa, zmrok, śliska jezdnia i rozkojarzona Ginter za kierownicą – tyle wystarczyło, by doszło do wypadku. Który skutecznie zamaskowała z pomocą wspomnianego Roberta Osipczuka.
No a potem Ilona utonęła… Łódka na środku jeziora Tałty, gwałtowna kłótnia, jeden niewłaściwy ruch i recepcjonistka zniknęła w ciemnej toni. Rozalia chciała nawet skoczyć za nią do wody, natomiast Paweł jakoś się nie rwał do akcji ratunkowej… Koniec końców topielica poszła na dno. A przynajmniej tak sądzili…
Aż do tego dnia, gdy Ilona B. stanęła w drzwiach ich willi przy Kajki.
Cała i zdrowa. Oraz żądna zemsty.
Rozalia, opanowawszy pierwszy szok, rozważała na szybko, co zrobić. Przecież policyjne śledztwo w sprawie śmierci Jadwigi – dzięki potajemnym działaniom Roberta Osipczuka – skierowało podejrzenia na Ilonę właśnie. Śledczy sądzili nawet, że kobieta uciekła, bo zabiła Jadwigę. I teraz się gdzieś ukrywała. Zatem gdyby ją tak podsunąć dochodzeniowcom, może by ją zamknęli w więzieniu i problem by się sam rozwiązał? Ginter szybko jednak odrzuciła ten pomysł. Babiś była kuta na cztery nogi. Z pewnością przedstawiłaby własną wersję wydarzeń i pociągnęła ją – Rozalię – na dno. Tym razem nie jeziorne, ale życiowe. Weterynarka nie mogła do tego dopuścić.
Dlatego teraz, po tym wszystkim, lepiej było wyjechać. Chociaż na ten andrzejkowy weekend. Albo i na kilka dni. Aż jedna sprawa ucichnie, a druga może się rozwiąże. A oni ułożą sobie wszystko w głowie. I spróbują zapomnieć.
Rozalia pożegnała się z Rafałem i obeszła dom dookoła. Wypielęgnowany i obsadzony najwymyślniejszymi krzakami ogród schodził spadziście stromą skarpą aż do mikołajskiej promenady ciągnącej się wzdłuż brzegów jeziora. Oczywiście ich kawałek zieleni oddzielony był od przechadzającego się pospólstwa wysokim płotem. Takim, przez który w żadnej mierze nie dało się zajrzeć na teren prywatny.
Jednak tu z góry Rozalia mogła dokładnie obserwować otoczenie. Promenada świeciła pustkami. Pogoda nie zachęcała do wychodzenia z domu. Choć pewnie turystów sporo się nazjeżdżało na andrzejki do Mikołajek. Siedzieli teraz w położonych po drugiej stronie jeziora dwóch najdroższych hotelach: Na Wodzie i Gołębiewskim, gdzie korzystali z ich stref spa, basenów, nadmiaru wymyślnego żarcia, barów pełnych kolorowych drinków i wszystkich innych atrakcji, które tam oferowano. Swoją drogą, w pierwszym z wymienionych przybytków hotelowych – co Rozalia wyczytała w miejscowej prasie – właśnie odbywało się spotkanie lokalnych przedsiębiorców (czytaj: Jan Sobottka – oficjalnie hotelarz i biznesmen, a w rzeczywistości z zawodu gangster) z władzami wojewódzkimi (czytaj: wicewojewoda, który utrzymywał się na stołku długo i bez względu na zmieniające się u steru ekipy, głównie dlatego, że grał kartą na współczucie w związku z lata temu zaginioną i nigdy nieodnalezioną córką; oraz ponieważ uzbierał wszelkiej maści haki na kogo się tylko dało). Ginterowej tego ranka mignęła gęba Sobottki na portalu internetowym i od razu popsuł jej się nastrój. Nienawidziła tego skurwysyna.
Ostatni raz rzuciła okiem na swój ogród i świeżo przekopane grządki.
Szybkim krokiem ruszyła do auta, do którego Paweł już załadował resztę bagaży. Oraz koty.
Te dwa ostatnie nie wyglądały – i nie brzmiały – na zadowolone z obrotu spraw.
Ciąg dalszy w wersji pełnej