Zbrodnie na podsłuchu. Przepraszam, ja już nie żyję - Marta Matyszczak - ebook + audiobook

Zbrodnie na podsłuchu. Przepraszam, ja już nie żyję ebook i audiobook

Marta Matyszczak

4,3
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 393

Data ważności licencji: 10/14/2029

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 28 min

Lektor: Anna Szymańczyk

Data ważności licencji: 10/14/2029

Oceny
4,3 (9 ocen)
6
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
darus96

Dobrze spędzony czas

Podobała mi się bardzo, miło spędziłam z nią czas .
00
Zaczytana-1984

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała rozrywka!
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Ilu­stra­cje wy­ko­rzy­stane na okładce© Fre­epik/Fre­epik.com
Ilu­stra­cje wy­ko­rzy­stane we wnę­trzu okładki© atlan­tis­de­sain/Fre­epik.com© Good Stu­dio/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuMO­NIKA KACZ­MA­REK, ANNA RY­CHLICKA
Re­dak­cjaUR­SZULA ŚMIE­TANA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Marta Ma­tysz­czak, Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6903-7
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Ma­mie – mo­jej naj­wier­niej­szej czy­tel­niczce

Je­żeli mimo za­war­tych w tej po­wie­ści prze­stróg na­tury za­równo kry­mi­nal­nej, jak i pro­eko­lo­gicz­nej wy­bie­rze­cie się kie­dyś w rejs wy­ciecz­kow­cem, śpie­szę Was, dro­gie Czy­tel­niczki i Czy­tel­nicy, uspo­koić – na wo­dach żad­nych mórz i oce­anów nie tra­fi­cie na jed­nostkę pły­wa­jącą o na­zwie King of The Oce­ans opi­saną po­ni­żej. Sta­tek, jak i wy­stę­pu­jące w książce po­sta­cie i wy­da­rze­nia są wy­two­rem mo­jej wy­obraźni i wszel­kie po­do­bień­stwo do tych praw­dzi­wych jest przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone.

Tak twier­dzę i zda­nia nie zmie­nię!

Au­torka

The sea, the great uni­fier, is man’s only hope.

Now, as ne­ver be­fore, the old phrase has a li­te­ral me­aning:

we are all in the same boat.

Ja­cques-Yves Co­usteau

PRO­LOGDZIEŃ TRZECI

Mo­rze Śród­ziemne, φ 41°6’N, λ 5°6’E,King of the Oce­ans, po­kład 15

RA­DEK

Miał na­dzieję, że nikt go tu nie na­mie­rzy. Za­ka­ma­rek na ru­fie na pięt­na­stym po­kła­dzie no­sił na­wet ade­kwatną na­zwę: The Hi­de­away. A Rad­kowi Brą­zow­skiemu trzeba było schro­nie­nia. Choć na chwilę. Wciąż nie mógł so­bie da­ro­wać tego, że oka­zał się idiotą i wpa­ko­wał się w taką ka­bałę. Gdyby wie­dział, na co się de­cy­duje, prę­dzej umknąłby w chasz­cze Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej i przez ty­dzień nie wy­chy­lał stam­tąd nosa dla pew­no­ści. A nie wsia­dał na po­kład wy­ciecz­kowca. I to wcale nie w cha­rak­te­rze pa­sa­żera. Tylko pra­cow­nika!

Te­raz mie­rzył się z kon­se­kwen­cjami swo­ich nie­prze­my­śla­nych de­cy­zji.

Mu­siał się ude­rzyć w głowę albo za­cza­dzić war­szaw­skim smo­giem – in­nego uspra­wie­dli­wie­nia dla sie­bie nie znaj­do­wał. Nie miał po­ję­cia, jak się wy­do­stać z tego pie­kła na mo­rzu. Ow­szem, mógł po­rzu­cić po­sadę or­ga­ni­za­tora wy­cie­czek fa­kul­ta­tyw­nych, nikt go tu siłą prze­cież nie trzy­mał. Jed­nak to wią­zało się z ko­niecz­no­ścią po­kry­cia z wła­snej kie­szeni kosz­tów po­wrotu do domu. A Radka Brą­zow­skiego grosz się po pro­stu nie trzy­mał. Nie ży­czył też so­bie słu­chać gde­ra­nia ojca. Pew­nie ten prze­lałby mu na konto od­po­wied­nią kwotę, ale jed­no­cze­śnie za­fun­do­wałby mo­ra­li­za­tor­ski wy­kład. Poza tym Rad­kowi by­łoby głu­pio przed Ritą. Wy­szedłby na mię­czaka. Któ­rym wpraw­dzie był, ale prze­cież nie wszy­scy mu­sieli od razu o tym wie­dzieć.

Za­pa­trzył się na ho­ry­zont. Wi­dok był mo­no­tonny. I wpę­dza­jący Radka w lekką ago­ra­fo­bię. Wszę­dzie woda. Żad­nego uroz­ma­ice­nia. Trzeci dzień rejsu spę­dzali na otwar­tym mo­rzu. Gra­na­towe fale w dole i błę­kitne niebo w gó­rze. Po­ra­ża­jący nudą ze­staw ko­lo­ry­styczny. Brą­zow­ski przy­pusz­czał, że już ni­gdy nie ubie­rze się w żadne ciu­chy w tym od­cie­niu. Źle mu się bę­dzie ko­ja­rzył!

Ma­szy­ne­ria statku mo­no­ton­nie bur­czała, a w od­dali sły­chać było gwar pa­sa­że­rów. Na szczę­ście wła­śnie trwała pora kar­mie­nia – jak pra­cow­nicy cru­isera na­zy­wali czas po­sił­ków. King of the Oce­ans przy­wo­dził im na myśl ogród zoo­lo­giczny wy­peł­niony dzi­kimi, roz­wy­drzo­nymi i wiecz­nie głod­nymi zwie­rzę­tami. Choć Ra­dek przy­pusz­czał, że lu­dzie w ka­ju­tach i w me­sie po­zo­sta­wiają po so­bie o wiele więk­szy syf niż ich bra­cia mniejsi na wy­bie­gach. Ob­sługa po­rów­ny­wała też – wcale nie od czapy – pa­sa­że­rów wy­ciecz­kow­ców do le­niw­ców, jako że, po­dob­nie jak przed­sta­wi­ciele tego ga­tunku, naj­czę­ściej oka­zy­wali się nie­zdarni, śla­ma­zarni i nie­zbyt za­in­te­re­so­wani tym, co do­okoła. Gdy się tak przyj­rzeć tej ma­sie, to fak­tycz­nie coś było na rze­czy...

Ra­dek naj­chęt­niej za­kradłby się do ka­juty Mai Jan­ko­wiak, przy­ja­ciółki Rity, albo Wik­tora Kru­szyń­skiego – swo­jego chło­paka, któ­rzy także udali się w rejs, tyle że w cha­rak­te­rze po­kła­do­wych go­ści. Zdrzem­nąłby się chwilkę. Od­po­czął. Choć pew­nie za­raz by go tam wy­wę­szyła cho­lerna me­na­dżerka. Albo nadał go jaki ka­puś.

My­śli Radka Brą­zow­skiego bie­gły wła­śnie ta­kim to­rem, gdy na­gle chło­pak uj­rzał coś, czego w pierw­szym mo­men­cie jego mózg nie po­tra­fił na­wet pra­wi­dłowo zi­den­ty­fi­ko­wać, za­kwa­li­fi­ko­wać i zin­ter­pre­to­wać. Po pro­stu ab­surd i groza sy­tu­acji prze­ro­sły zdol­no­ści po­znaw­cze wiecz­nego stu­denta.

Przed oczami mi­gnął mu ja­kiś ciemny kształt.

Cał­kiem po­kaźny. Po­dłużny. Mu­siał wy­paść z któ­re­goś z gór­nych po­kła­dów. Ra­dek już sam nie wie­dział, czy usły­szał chlu­pot mo­rza, w któ­rego toń wpa­dło coś ma­syw­nego, czy tylko do­my­ślił so­bie ten dźwięk. Do­padł do ba­rierki, która pew­nie w ma­ry­ni­stycz­nym żar­go­nie po­sia­dała ja­kąś spe­cjalną i nie­da­jącą się ani wy­mó­wić, ani za­pa­mię­tać na­zwę. Miał ją zresztą w no­sie.

Tak na­prawdę, choć jego świa­do­mość jesz­cze wzbra­niała się przed tą wie­dzą, od razu po­jął, co wpa­dło do wody. Choć ra­czej trzeba by po­wie­dzieć: „kto”. Czło­wiek. Ko­bieta. Ra­dek wy­chy­lił się na tyle, na ile to było bez­pieczne, i ob­ser­wo­wał wzbu­rzoną ta­flę ży­wiołu. Była tam! Bie­lała w ot­chłani gra­na­to­wych głę­bin.

Ko­bieca po­stać w ja­snej su­kience i o dłu­gich ciem­nych wło­sach uno­szą­cych się na po­wierzchni ni­czym wo­do­ro­sty. Pew­nie tylko dla­tego nie po­szła na dno, że jej zwiewne fa­ta­łaszki praw­do­po­dob­nie za­ha­czyły o śrubę na­pę­dową, stery stru­mie­niowe czy ja­kieś inne me­ta­lowe cho­ler­stwo, któ­rego okre­śle­nia – a tym bar­dziej funk­cji – Ra­dek nie był już w sta­nie za­pa­mię­tać na obo­wiąz­ko­wym szko­le­niu dla za­łogi. I te­raz te szmaty trzy­mały ją jako tako na ta­fli wody. Stan ten nie mógł jed­nak długo po­trwać. Pod Brą­zow­skim ugięły się nogi. Nie wie­rzył, że to się znowu dzieje. Po­now­nie na­tra­fił na trupa! Po­wtórka z roz­rywki, ja­sny szlag!

A do tego znał ją. Tę dziew­czynę!

Jed­nak nim po po­kła­dach po­nio­sło się alar­mi­styczne na­wo­ły­wa­nie Radka, a po­tem już bar­dziej ofi­cjal­nie z gło­śni­ków: Man over­bo­ard!, i ka­pi­tan wy­dał ko­mendę wy­ko­na­nia pę­tli Wil­liam­sona, by za­trzy­mać sta­tek, młoda ko­bieta znik­nęła w śród­ziem­no­mor­skiej toni.

DZIEŃ DRUGI

Zbrod­nie na pod­słu­chu, S02E01

Cześć! Tu Rita Braun i Zbrod­nie na pod­słu­chu. Wi­tam was w dru­gim se­zo­nie mo­jego pod­ca­stu, w któ­rym opo­wia­dam o praw­dzi­wych, ak­tu­al­nych, iście kry­mi­nal­nych spra­wach. Zo­stań­cie ze mną. I weź­cie udział – nie­mal na żywo – w moim do­cho­dze­niu!

Ostat­nim ra­zem za­bra­łam was do Wi­sły, gdzie do­mnie­ma­nie prak­tyk gre­en­wa­shingu roz­wi­nęło się w sprawę po­nu­rego mor­der­stwa. Tym ra­zem mam na­dzieję, że po­zo­sta­niemy przy te­ma­tyce eko­lo­gicz­nej. Choć to, co się tu dzieje, to praw­dziwy kry­mi­nał!

Za­pra­szam was na rejs. Sprawdź­cie, czy ma­cie gdzieś w po­bliżu koło ra­tun­kowe. Może się przy­dać! No to za­czy­namy!

DZIEŃ PRZED

Port Lot­ni­czy Bar­ce­lona-El Prat, Hisz­pa­nia, hala przy­lo­tów, sier­pień

RITA

Rita Braun przyj­rzała się swo­jemu od­bi­ciu w prze­szkle­niach lot­ni­sko­wej hali. Na­wet w tym nie­ko­rzyst­nym świe­tle było wi­dać kil­ku­cen­ty­me­trowe blond od­ro­sty na jej ró­żo­wa­wej, ujarz­mio­nej w dwa do­syć krót­kie war­ko­czyki czu­pry­nie. Błę­kitne oczy miała lekko pod­krą­żone. Twarz nie zna­czył na­wet ślad ma­ki­jażu. Dziew­czyna uśmie­chała się od ucha do ucha.

Gwar pa­no­wał tu jak przed ba­rem Stu­dio i po­ło­żoną vis-à-vis Kul­tu­ralną w Pa­łacu Kul­tury i Na­uki w so­botni wie­czór. Dla­tego do­piero za dru­gim ra­zem ją usły­szał.

– Ra­dek! – wy­darła się na brata, który wpraw­dzie no­sił inne niż ona na­zwi­sko (zgod­nie z wolą ojca na­ro­dowca, któ­remu nie w smak było nie­miecko brzmiące miano, więc in­ter­we­nio­wał w urzę­dzie stanu cy­wil­nego), ale łą­czą­cym ich wię­zom krwi nie można było za­prze­czyć. Nie­stety. – Tu­taj! – Rita po­ma­chała do chło­paka.

Brą­zow­ski, ob­ra­żony na cały świat, cią­gnął za sobą wy­róż­nia­jącą się li­mon­ko­wym ko­lo­rem wa­lizkę na kół­kach, która sama w so­bie mu­siała kosz­to­wać wię­cej niż prze­lot z War­szawy do Bar­ce­lony. Wpraw­dzie ceną bi­le­tów lot­ni­czych ani tego jed­nego noc­legu w sto­licy Ka­ta­lo­nii przej­mo­wać się nie mu­sieli, bo opła­ciła je za­trud­nia­jąca ich firma – Sea Dre­amers, ale Rita, która fi­nan­sowo po­le­gała tylko na so­bie i mu­siała się li­czyć z każ­dym gro­szem, zwra­cała uwagę na tego typu de­tale.

Ra­dek upie­rał się, że spe­cjal­nie wy­brał taki od­cień wa­lizki, by przy ta­śmie w stre­fie od­bioru ba­gażu ni­komu nie przy­szło do głowy „się po­my­lić” – wy­po­wia­da­jąc te słowa, zgi­nał ener­gicz­nie palce obu rąk i te­atral­nie uno­sił je nad wła­snymi uszami, by wy­raź­nie za­zna­czyć cu­dzy­słów. Zły hu­mor młod­szego brata wy­ni­kał z tego pro­stego faktu, że mu­siał zwlec się o trze­ciej rano z wyra, by na czwartą zdą­żyć na lot­ni­sko w Mo­dli­nie, a tym sa­mym na sa­mo­lot ta­nich li­nii, który miał ich za­brać do mia­sta Gau­diego. Rita była pewna, że mina zrzed­nie Rad­kowi jesz­cze bar­dziej, gdy wresz­cie do niego do­trze, że ich eks­pe­dy­cja nie jest formą wa­ka­cji ani żad­nym żar­tem. Tylko ciężką pracą. Na ra­zie Brą­zow­ski trak­to­wał to wszystko jak nie­zły dow­cip.

Jesz­cze wio­sną Rita ro­ze­słała setki swo­ich ży­cio­ry­sów, apli­ku­jąc na naj­róż­niej­sze po­sady. Od­kąd z dnia na dzień rzu­ciła znie­na­wi­dzoną pracę na ka­sie w bie­dronce, za­wi­sła nad nią groźba za­miesz­ka­nia pod mo­stem. W War­sza­wie ich wpraw­dzie nie bra­ko­wało, jed­nak wo­la­łaby mieć nad głową dach z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Choćby i tak bez­na­dziejny jak po­kój w obrzy­dli­wym miesz­ka­niu stu­denc­kim przy Bia­ło­stoc­kiej na Pra­dze-Pół­noc, który zaj­mo­wała, od­kąd w po­śpie­chu ucie­kła z domu w Za­ścian­kach pod Bia­łym­sto­kiem od przed­wcze­śnie po­ślu­bio­nego męża. I od znie­na­wi­dzo­nego po­ukła­da­nego ży­cia. Sko­czyła na głę­boką wodę i pra­wie się uto­piła. Na szczę­ście jed­nak miała przy­ja­ciół. Ja­snym punk­tem tej war­szaw­skiej nory był sporo młod­szy od niej ko­lega – Ja­cek To­lak – je­dyny nor­malny z ca­łego tego uni­wer­sy­tec­kiego szur­nię­tego to­wa­rzy­stwa. Ja­cek zaj­mo­wał się tech­niczną stroną na­gry­wa­nego przez Ritę pod­ca­stu. Nie znała więk­szego ge­niu­sza kom­pu­te­ro­wego. To on i przy­ja­ciółka Maja Jan­ko­wiak w naj­trud­niej­szych chwi­lach rzu­cili jej koło ra­tun­kowe.

Nic dziw­nego, że wła­śnie ta­kie pły­wac­kie po­rów­na­nia przy­cho­dziły jej te­raz do głowy. Bo prze­cież wła­śnie za­czy­nała nową pracę na wy­ciecz­kowcu King of the Oce­ans. Jesz­cze w maju za­dzwo­niła do niej pewna ko­bieta – słu­chaczka jej pod­ca­stu (Zbrod­nie na pod­słu­chu zy­skały so­bie ogromną po­pu­lar­ność po iście kry­mi­nal­nych wy­da­rze­niach w Wi­śle, które stały się udzia­łem Braun) i pod­su­nęła jej po­mysł na nowy se­zon. Ri­cie z miej­sca spodo­bała się ta idea. Po jed­nym dniu rzu­ciła ko­lejną bzdetną pracę, którą przy­jęła w ak­cie de­spe­ra­cji, i po­szu­kała ta­kiej na cru­ise­rze. Szybko ją zna­la­zła. Zbli­żał się se­zon i agen­cje za­trud­niały na po­tęgę. Tym więc ra­zem Braun pla­no­wała po­łą­czyć przy­jemne z po­ży­tecz­nym – na­gry­wać pod­cast na te­mat szko­dli­wego wpływu wy­ciecz­kow­ców na śro­do­wi­sko i jed­no­cze­śnie za­ro­bić, pra­cu­jąc na jego po­kła­dzie. Od­rzu­cała ewen­tu­alne wąt­pli­wo­ści mo­ralne i po­są­dze­nia o hi­po­kry­zję. Mu­siała prze­cież z cze­goś żyć. No i ba­wiła ją wi­zja wcie­le­nia się w swego ro­dzaju szpiega. Mu­siała na­gry­wać pod przy­krywką, żeby nikt z za­łogi się nie zo­rien­to­wał, że ma w swo­ich sze­re­gach kreta.

Gdy tylko Ra­dek usły­szał o pla­nach sio­stry, za­raz się do niej przy­łą­czył. Wcale go nie za­pra­szała, ale on czę­sto ucze­piał się jej ni­czym rzep psiego ogona. O dziwo, rów­nież udało mu się przejść re­kru­ta­cję, która od­by­wała się on­line – a po­tem szko­le­nie – i za­ła­pać się na członka per­so­nelu. Jedno trzeba było przy­znać temu pa­ten­to­wa­nemu le­niowi – po­tra­fił cza­ro­wać lu­dzi i ema­no­wać uro­kiem, na który zresztą Rita była cał­ko­wi­cie im­pre­gno­wana. Chyba mu się wy­da­wało, że bę­dzie się ca­łymi dniami opa­lał na le­żaku, po­pi­jał drinki, pod­ry­wał przy­stoj­nych ste­war­dów i prze­pusz­czał kasę ojca w ka­sy­nie. Rita na­wet pró­bo­wała mu na­świe­tlić re­alia tej pracy, ale szybko dała za wy­graną. Brą­zow­ski nie trak­to­wał ni­czego po­waż­nie. I może dzięki ta­kiemu na­sta­wie­niu le­piej mu się żyło? W każ­dym ra­zie cze­kał go ku­beł zim­nej wody wy­lany na ten jego nie­od­po­wie­dzialny cze­rep!

– Weźmy tak­sówkę – za­żą­dał te­raz Ra­dzio.

Ziew­nął. Nie za­krył ust ręką. I klap­nął na pla­sti­kowe sie­dzonko usta­wione pod ścianą hali lot­ni­sko­wej.

– Je­dziemy au­to­bu­sem – oznaj­miła Rita i po­wa­chlo­wała się dło­nią.

Wpraw­dzie na lot­ni­sku dzia­łała kli­ma­ty­za­cja, ale dziew­czyna już się zdą­żyła za­go­to­wać, le­d­wie wy­szła z sa­mo­lotu. Wil­got­ność po­wie­trza była tu zde­cy­do­wa­nie wyż­sza niż w Pol­sce, a sierp­niowe hisz­pań­skie słońce pra­żyło jak pie­kar­nik z roz­re­gu­lo­wa­nym ter­mo­sta­tem.

– Ale to nie­wy­god­nie – zrzę­dził Ra­dek, po­pi­ja­jąc po­zba­wioną gazu i pew­nie już cie­płą coca-colę z pla­sti­ko­wej bu­telki. – I śmier­dzi. Sta­wiam taxi! – Szarp­nął się.

– A skąd niby masz forsę? – za­py­tała ze zdzi­wie­niem jego sio­stra. – Od ta­tu­sia?

– Od ta­tu­sia – po­twier­dził Brą­zow­ski. – Prze­lał mi na wy­jazd na prak­tyki stu­denc­kie.

– Na co?

– Sam nie wiem. Ni­czego lep­szego nie wy­my­śli­łem. Ale łyk­nął. – Wy­szcze­rzył się w śnież­no­bia­łym uśmie­chu. Cel­nym rzu­tem umie­ścił pu­stą już bu­telkę w sto­ją­cym w od­le­gło­ści ja­kichś trzech me­trów ko­szu na śmieci. Ze­rwał się z miej­sca, na­gle wy­jąt­kowo żwawy. – W tamtą stronę do ta­ry­fia­rzy! – Wska­zał na ozna­ko­wa­nia lot­ni­skowe. – Za mną! Va­mos! – do­dał z bły­skiem w oku.

I ru­szył przo­dem.

Za nim zaś Rita i...

– Ko­lejka była. Do wy­chodka – zwie­rzył się Ja­cek To­lak.

I po­dą­żył za przy­ja­ciółmi.

***

Droga wio­dąca z Portu Lot­ni­czego Bar­ce­lona-El Prat do cen­trum Bar­ce­lony, Hisz­pa­nia

JA­CEK

Ja­cek To­lak przy­glą­dał się od­lud­nym przed­mie­ściom Bar­ce­lony przez przy­ku­rzoną szybę tak­sówki. Przed oczami mi­gały mu spa­lone słoń­cem kra­jo­brazy, co ja­kiś czas tylko zna­czone no­wo­cze­snymi han­ga­rami, za­pewne o prze­zna­cze­niu prze­my­sło­wym. Jed­nym uchem wpa­dała mu na­wijka Radka – który usa­do­wił się na przed­nim sie­dze­niu i za­ba­wiał znę­ka­nego kie­rowcę opo­wie­ściami pre­zen­to­wa­nymi mie­szanką szkol­nego an­giel­skiego, ro­do­wi­tego pol­skiego i hisz­pań­skiego za­czerp­nię­tego chyba z te­le­wi­zyj­nych oper my­dla­nych – dru­gim zaś wy­pa­dały.

– Hola! Hola! – po­wta­rzał Ra­dzio, po­kle­pu­jąc się po ko­la­nie i przy­bie­ra­jąc mą­drą minę.

Prze­jeż­dżali wła­śnie nad ja­kąś wy­sy­cha­jącą rzeką. Ja­cek od­gar­nął z czoła roz­czo­chrane włosy, szo­ru­jąc wierz­chem dłoni o su­fit, i łyp­nął w stronę sie­dzą­cej obok niego Rity. Dziew­czyna z nie­po­ko­jem wpa­try­wała się w smart­fon. To­lak za­uwa­żył, że włą­czyła na nim in­ter­ne­tową mapę i śle­dzi kurs obie­rany przez tak­sów­ka­rza, pew­nie oba­wia­jąc się jed­nej z tych nie­uczci­wych za­gry­wek, o któ­rych krążą opo­wie­ści w sieci, w stylu do­jazdu z lot­ni­ska do cen­trum mia­sta trasą tak okrężną, że za­ha­cza­jącą po dro­dze o An­dorę.

Uśmiech­nął się do sie­bie. Cie­szył się, że Zbrod­nie na pod­słu­chu wy­pa­liły. I że będą na­gry­wać drugi se­zon. A nade wszystko był za­do­wo­lony z tego, że spę­dzi tak dużo czasu w to­wa­rzy­stwie Rity. Wpraw­dzie na co dzień miesz­kali ściana w ścianę, ale to nie było to samo. Każdy miał prze­cież swoje za­ję­cia. A te­raz będą pra­co­wać ra­zem – na statku i nad pod­ca­stem.

– Z czego się tak cie­szysz? – za­cie­ka­wił się Ra­dzio, od­wra­ca­jąc się przez ra­mię. – El está... yyy – wy­du­kał. – Jak to, kurna, le­ciało? El cha, cha, cha, you know – wy­ja­śnił zba­ra­nia­łemu kie­rowcy.

– Ra­dek, ty le­piej pil­nuj, żeby on je­chał pro­sto – za­ape­lo­wała Rita – a nie w koło Ma­cieju po ja­kimś wy­piź­dzie­wie.

Ja­cek znów sku­pił wzrok na tym, co za oknem. Rze­czy­wi­ście, za­bu­dowa, za­miast się za­gęsz­czać, jak można by się tego spo­dzie­wać wraz ze zbli­ża­ją­cym się cen­trum me­tro­po­lii, jesz­cze bar­dziej rze­dła.

– Excuse me! – Rita na­chy­liła się mię­dzy przed­nimi sie­dze­niami. – You’re sup­po­sed to turn ri­ght. Not left – zwró­ciła się do kie­rowcy, wciąż po­pa­tru­jąc na swoją mapę. – Ra­dek! Jak się ten nasz ho­tel na­zywa?

– A bo ja wiem? Coś tam gar­den. Albo ja­kiś bu­tik? Albo pa­łac?

– No to albo, albo! – rzu­ciła ze zło­ścią Braun. – I told you! Ri­ght! – wy­darła się na kie­rowcę, który ze skru­szoną miną zmie­nił kie­ru­nek na po­żą­dany.

– Dla­czego ja mam to pa­mię­tać? – ob­ru­szył się Brą­zow­ski. – Ja le­d­wie pa­mię­tam, jak się na­zy­wam!

– To aku­rat prawda – mruk­nęła Rita, spraw­dza­jąc coś w ko­mórce. – Pe­tit Pa­lace Bo­qu­eria Gar­den! – od­czy­tała na­zwę ho­telu z apli­ka­cji do re­zer­wo­wa­nia noc­le­gów.

– Prze­cież mó­wi­łem. – Ostat­nie zda­nie za­wsze mu­siało na­le­żeć do Radka. – To tam pan jedź! – zwró­cił się do kie­rowcy, już cał­ko­wi­cie za­po­mi­na­jąc ob­cego ję­zyka w gę­bie.

Fa­cet za kół­kiem ga­pił się przed sie­bie, sta­ra­jąc się nie pa­trzeć na pa­sa­że­rów. Chyba ża­ło­wał, że wpu­ścił ich do swo­jego wozu. Ani się ta­kich wy­ki­wać nie da, ani spo­koju nie da­dzą, tylko glę­dzą nad uchem ja­kimś sze­lesz­czą­cym na­rze­czem.

Wresz­cie wbili się w gę­stą za­bu­dowę mia­sta i po ja­kichś pięć­dzie­się­ciu mi­nu­tach po­dróży za­trzy­mali się w bocz­nej uliczce od­cho­dzą­cej od Ram­bli. Ja­cek wy­szedł z auta i wy­jął ich wa­lizki z ba­gaż­nika.

– W tamtą stronę! – Ra­dek wy­pruł wy­jąt­kowo szybko przo­dem i po­kie­ro­wał ich w głąb wą­skiej uliczki, oto­czo­nej z obu stron kil­ku­pię­tro­wymi ka­mie­ni­cami.

Rita i Ja­cek ru­szyli za nim, prze­ci­ska­jąc się przez tłum tu­ry­stów. Nad gło­wami zwi­sały im rzędy ku­tych w że­la­zie, ozdob­nych bal­ko­nów. Lu­dzie wy­le­wali się z cią­gną­cych się po obu stro­nach skle­pi­ków ofe­ru­ją­cych a to ko­szulki FC Bar­ce­lony, a to ba­dziewne pa­miątki dla tu­ry­stów made in China, to znowu żar­cie na wy­nos. Po­trą­cany przez ko­lej­nych prze­chod­niów Ja­cek po­my­ślał, że w za­sa­dzie się nie dziwi wro­giemu na­sta­wie­niu bar­ce­loń­czy­ków do przy­jezd­nych – czy­tał gdzieś, że miej­scowi od lat sta­rają się wpro­wa­dzić ja­kieś so­lidne ogra­ni­cze­nia, które zmniej­szy­łyby nieco over­to­urism. Chyba pierw­szy raz w ży­ciu To­lak z sym­pa­tią przy­wo­łał w pa­mięci ich norę na Bia­ło­stoc­kiej. Dziu­pla, bo dziu­pla, ale miał tam święty spo­kój.

Ra­dek już stał pod prze­szklo­nym wej­ściem do czte­ro­gwiazd­ko­wego ho­telu, w któ­rym je­den noc­leg za­re­zer­wo­wało dla nich Sea Dre­amers. Rita twardo mil­czała. Mu­siała być zmę­czona po­dróżą. Za­mel­do­wali się i wje­chali windą na swoje pię­tro. Do­stali wspólny po­kój. Cztery gwiazdki czte­rema gwiazd­kami, ale naj­wy­raź­niej firma nie za­mie­rzała prze­pła­cać za trzy je­dynki. W środku były dwa łóżka: jedno po­dwójne i druga po­je­dyn­cza do­stawka, którą od razu za­jęła Rita.

– No co? – ode­zwała się wresz­cie. – Ro­dzina ro­dziną, ale ja z tym oszu­stem fi­nan­so­wym nie śpię! – Wska­zała na brata.

Ra­dek o dziwo nie za­pro­te­sto­wał, tylko z nie­prze­nik­nioną miną po­szedł oglą­dać ła­zienkę.

– Nie za­po­mnij ju­tro za­brać tych bu­te­le­czek z szam­po­nem! – za­wo­łała za nim Rita. – I pa­pieru to­a­le­to­wego! Przy­osz­czę­dzisz!

Ja­cek przy­glą­dał się ro­dzeń­stwu spod rzęs i uśmie­chał ką­ci­kiem ust. Wi­dział już w ich wy­ko­na­niu nie­jedno. Ra­dek do­piero po dłuż­szej chwili wró­cił do po­koju.

– Oj, no od­dam ci za tę ta­ryfę – obie­cał. – Prze­cież nie­długo za­ro­bię. Na tym statku.

To­lak miał po­ważne wąt­pli­wo­ści co do praw­do­po­do­bień­stwa zisz­cze­nia się tej obiet­nicy. Po­dej­rze­wał, że Brą­zow­ski ani nie odda, ani nie za­robi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
.

W środku zimy stu­le­cia na otwar­cie luk­su­so­wego ho­telu i spa Villa La Vi­stule w Wi­śle zjeż­dżają go­ście: po­pu­larna tre­nerka fit­ness, pro­du­centka eko­ko­sme­ty­ków ze zrzę­dliwą matką u boku, rów­nie sławny, co skąpy ak­tor te­le­wi­zyj­nego ta­siemca, wła­ści­ciel sieci cu­kierni, zbłą­kany w śnie­życy tu­ry­sta, a także pewna in­flu­en­cerka.

Tej ostat­niej to­wa­rzy­szy Rita Braun – młoda ko­bieta w se­pa­ra­cji, która pró­buje w War­sza­wie roz­po­cząć nowy etap ży­cia, jed­nak rze­czy­wi­stość ją roz­cza­ro­wuje. Wy­jazd do spa miał jej przy­nieść re­laks, a w za­mian in­spi­ruje do... na­gry­wa­nia pod­ca­stu Zbrod­nie na pod­słu­chu. Naj­pierw na te­mat gre­en­wa­shingu, do któ­rego ewi­dent­nie do­cho­dzi w ośrodku. Po­tem zaś Rita weź­mie na ta­pet praw­dziwe mor­der­stwo. Kto za­bił? Czy wę­sząca po za­ka­mar­kach ho­telu pod­ca­sterka jest bez­pieczna? No i gdzie się po­dział trup, który jesz­cze przed chwilą spo­koj­nie le­żał w miej­scu zbrodni?

Po­znaj pierw­szą częśćkry­mi­nal­nych przy­gód Rity Braun