Zbrodnie na podsłuchu. Przepraszam, ja już nie żyję - Marta Matyszczak - ebook + audiobook

Zbrodnie na podsłuchu. Przepraszam, ja już nie żyję ebook i audiobook

Marta Matyszczak

3,8
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rejs wycieczkowcem w upalne lato? Brzmi jak marzenie! Choć akurat dla Rity Braun oznacza to pracę w sklepie pokładowym i potajemne nagrywanie podcastu Zbrodnie na podsłuchu – tym razem o zgubnym wpływie nadmiernej turystyki na środowisko.

Rita wraz z przyjaciółmi rusza z Barcelony w podróż po Morzu Śródziemnym. Jednak spokój podróżnych przerywa wyłowienie ciała dryfującego za burtą… Sprawę morderstwa bada Andrew Krasinski, policjant o tak leniwym usposobieniu, że Rita postanawia rozpocząć samozwańcze śledztwo.

Barwne postacie, zakazane romanse, liczne intrygi i dramatyczny finał pewnego wesela. Pod pokładem King of the Oceans kryje się sporo tajemnic! Ich natężenie bywa okazją do śmiechu, choć dla Rity jest to raczej śmiech przez łzy. Wszak morderca czai się tuż obok.

Tę historię pokochają miłośnicy zagadek kryminalnych, niebanalnych podróży i wyrazistych bohaterów. Idealna powieść nie tylko na urlop!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 393

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 28 min

Lektor: Anna Szymańczyk

Oceny
3,8 (4 oceny)
2
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zaczytana-1984

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała rozrywka!
00



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Ilu­stra­cje wy­ko­rzy­stane na okładce© Fre­epik/Fre­epik.com
Ilu­stra­cje wy­ko­rzy­stane we wnę­trzu okładki© atlan­tis­de­sain/Fre­epik.com© Good Stu­dio/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuMO­NIKA KACZ­MA­REK, ANNA RY­CHLICKA
Re­dak­cjaUR­SZULA ŚMIE­TANA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Marta Ma­tysz­czak, Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6903-7
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Ma­mie – mo­jej naj­wier­niej­szej czy­tel­niczce

Je­żeli mimo za­war­tych w tej po­wie­ści prze­stróg na­tury za­równo kry­mi­nal­nej, jak i pro­eko­lo­gicz­nej wy­bie­rze­cie się kie­dyś w rejs wy­ciecz­kow­cem, śpie­szę Was, dro­gie Czy­tel­niczki i Czy­tel­nicy, uspo­koić – na wo­dach żad­nych mórz i oce­anów nie tra­fi­cie na jed­nostkę pły­wa­jącą o na­zwie King of The Oce­ans opi­saną po­ni­żej. Sta­tek, jak i wy­stę­pu­jące w książce po­sta­cie i wy­da­rze­nia są wy­two­rem mo­jej wy­obraźni i wszel­kie po­do­bień­stwo do tych praw­dzi­wych jest przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone.

Tak twier­dzę i zda­nia nie zmie­nię!

Au­torka

The sea, the great uni­fier, is man’s only hope.

Now, as ne­ver be­fore, the old phrase has a li­te­ral me­aning:

we are all in the same boat.

Ja­cques-Yves Co­usteau

PRO­LOGDZIEŃ TRZECI

Mo­rze Śród­ziemne, φ 41°6’N, λ 5°6’E,King of the Oce­ans, po­kład 15

RA­DEK

Miał na­dzieję, że nikt go tu nie na­mie­rzy. Za­ka­ma­rek na ru­fie na pięt­na­stym po­kła­dzie no­sił na­wet ade­kwatną na­zwę: The Hi­de­away. A Rad­kowi Brą­zow­skiemu trzeba było schro­nie­nia. Choć na chwilę. Wciąż nie mógł so­bie da­ro­wać tego, że oka­zał się idiotą i wpa­ko­wał się w taką ka­bałę. Gdyby wie­dział, na co się de­cy­duje, prę­dzej umknąłby w chasz­cze Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej i przez ty­dzień nie wy­chy­lał stam­tąd nosa dla pew­no­ści. A nie wsia­dał na po­kład wy­ciecz­kowca. I to wcale nie w cha­rak­te­rze pa­sa­żera. Tylko pra­cow­nika!

Te­raz mie­rzył się z kon­se­kwen­cjami swo­ich nie­prze­my­śla­nych de­cy­zji.

Mu­siał się ude­rzyć w głowę albo za­cza­dzić war­szaw­skim smo­giem – in­nego uspra­wie­dli­wie­nia dla sie­bie nie znaj­do­wał. Nie miał po­ję­cia, jak się wy­do­stać z tego pie­kła na mo­rzu. Ow­szem, mógł po­rzu­cić po­sadę or­ga­ni­za­tora wy­cie­czek fa­kul­ta­tyw­nych, nikt go tu siłą prze­cież nie trzy­mał. Jed­nak to wią­zało się z ko­niecz­no­ścią po­kry­cia z wła­snej kie­szeni kosz­tów po­wrotu do domu. A Radka Brą­zow­skiego grosz się po pro­stu nie trzy­mał. Nie ży­czył też so­bie słu­chać gde­ra­nia ojca. Pew­nie ten prze­lałby mu na konto od­po­wied­nią kwotę, ale jed­no­cze­śnie za­fun­do­wałby mo­ra­li­za­tor­ski wy­kład. Poza tym Rad­kowi by­łoby głu­pio przed Ritą. Wy­szedłby na mię­czaka. Któ­rym wpraw­dzie był, ale prze­cież nie wszy­scy mu­sieli od razu o tym wie­dzieć.

Za­pa­trzył się na ho­ry­zont. Wi­dok był mo­no­tonny. I wpę­dza­jący Radka w lekką ago­ra­fo­bię. Wszę­dzie woda. Żad­nego uroz­ma­ice­nia. Trzeci dzień rejsu spę­dzali na otwar­tym mo­rzu. Gra­na­towe fale w dole i błę­kitne niebo w gó­rze. Po­ra­ża­jący nudą ze­staw ko­lo­ry­styczny. Brą­zow­ski przy­pusz­czał, że już ni­gdy nie ubie­rze się w żadne ciu­chy w tym od­cie­niu. Źle mu się bę­dzie ko­ja­rzył!

Ma­szy­ne­ria statku mo­no­ton­nie bur­czała, a w od­dali sły­chać było gwar pa­sa­że­rów. Na szczę­ście wła­śnie trwała pora kar­mie­nia – jak pra­cow­nicy cru­isera na­zy­wali czas po­sił­ków. King of the Oce­ans przy­wo­dził im na myśl ogród zoo­lo­giczny wy­peł­niony dzi­kimi, roz­wy­drzo­nymi i wiecz­nie głod­nymi zwie­rzę­tami. Choć Ra­dek przy­pusz­czał, że lu­dzie w ka­ju­tach i w me­sie po­zo­sta­wiają po so­bie o wiele więk­szy syf niż ich bra­cia mniejsi na wy­bie­gach. Ob­sługa po­rów­ny­wała też – wcale nie od czapy – pa­sa­że­rów wy­ciecz­kow­ców do le­niw­ców, jako że, po­dob­nie jak przed­sta­wi­ciele tego ga­tunku, naj­czę­ściej oka­zy­wali się nie­zdarni, śla­ma­zarni i nie­zbyt za­in­te­re­so­wani tym, co do­okoła. Gdy się tak przyj­rzeć tej ma­sie, to fak­tycz­nie coś było na rze­czy...

Ra­dek naj­chęt­niej za­kradłby się do ka­juty Mai Jan­ko­wiak, przy­ja­ciółki Rity, albo Wik­tora Kru­szyń­skiego – swo­jego chło­paka, któ­rzy także udali się w rejs, tyle że w cha­rak­te­rze po­kła­do­wych go­ści. Zdrzem­nąłby się chwilkę. Od­po­czął. Choć pew­nie za­raz by go tam wy­wę­szyła cho­lerna me­na­dżerka. Albo nadał go jaki ka­puś.

My­śli Radka Brą­zow­skiego bie­gły wła­śnie ta­kim to­rem, gdy na­gle chło­pak uj­rzał coś, czego w pierw­szym mo­men­cie jego mózg nie po­tra­fił na­wet pra­wi­dłowo zi­den­ty­fi­ko­wać, za­kwa­li­fi­ko­wać i zin­ter­pre­to­wać. Po pro­stu ab­surd i groza sy­tu­acji prze­ro­sły zdol­no­ści po­znaw­cze wiecz­nego stu­denta.

Przed oczami mi­gnął mu ja­kiś ciemny kształt.

Cał­kiem po­kaźny. Po­dłużny. Mu­siał wy­paść z któ­re­goś z gór­nych po­kła­dów. Ra­dek już sam nie wie­dział, czy usły­szał chlu­pot mo­rza, w któ­rego toń wpa­dło coś ma­syw­nego, czy tylko do­my­ślił so­bie ten dźwięk. Do­padł do ba­rierki, która pew­nie w ma­ry­ni­stycz­nym żar­go­nie po­sia­dała ja­kąś spe­cjalną i nie­da­jącą się ani wy­mó­wić, ani za­pa­mię­tać na­zwę. Miał ją zresztą w no­sie.

Tak na­prawdę, choć jego świa­do­mość jesz­cze wzbra­niała się przed tą wie­dzą, od razu po­jął, co wpa­dło do wody. Choć ra­czej trzeba by po­wie­dzieć: „kto”. Czło­wiek. Ko­bieta. Ra­dek wy­chy­lił się na tyle, na ile to było bez­pieczne, i ob­ser­wo­wał wzbu­rzoną ta­flę ży­wiołu. Była tam! Bie­lała w ot­chłani gra­na­to­wych głę­bin.

Ko­bieca po­stać w ja­snej su­kience i o dłu­gich ciem­nych wło­sach uno­szą­cych się na po­wierzchni ni­czym wo­do­ro­sty. Pew­nie tylko dla­tego nie po­szła na dno, że jej zwiewne fa­ta­łaszki praw­do­po­dob­nie za­ha­czyły o śrubę na­pę­dową, stery stru­mie­niowe czy ja­kieś inne me­ta­lowe cho­ler­stwo, któ­rego okre­śle­nia – a tym bar­dziej funk­cji – Ra­dek nie był już w sta­nie za­pa­mię­tać na obo­wiąz­ko­wym szko­le­niu dla za­łogi. I te­raz te szmaty trzy­mały ją jako tako na ta­fli wody. Stan ten nie mógł jed­nak długo po­trwać. Pod Brą­zow­skim ugięły się nogi. Nie wie­rzył, że to się znowu dzieje. Po­now­nie na­tra­fił na trupa! Po­wtórka z roz­rywki, ja­sny szlag!

A do tego znał ją. Tę dziew­czynę!

Jed­nak nim po po­kła­dach po­nio­sło się alar­mi­styczne na­wo­ły­wa­nie Radka, a po­tem już bar­dziej ofi­cjal­nie z gło­śni­ków: Man over­bo­ard!, i ka­pi­tan wy­dał ko­mendę wy­ko­na­nia pę­tli Wil­liam­sona, by za­trzy­mać sta­tek, młoda ko­bieta znik­nęła w śród­ziem­no­mor­skiej toni.

DZIEŃ DRUGI

Zbrod­nie na pod­słu­chu, S02E01

Cześć! Tu Rita Braun i Zbrod­nie na pod­słu­chu. Wi­tam was w dru­gim se­zo­nie mo­jego pod­ca­stu, w któ­rym opo­wia­dam o praw­dzi­wych, ak­tu­al­nych, iście kry­mi­nal­nych spra­wach. Zo­stań­cie ze mną. I weź­cie udział – nie­mal na żywo – w moim do­cho­dze­niu!

Ostat­nim ra­zem za­bra­łam was do Wi­sły, gdzie do­mnie­ma­nie prak­tyk gre­en­wa­shingu roz­wi­nęło się w sprawę po­nu­rego mor­der­stwa. Tym ra­zem mam na­dzieję, że po­zo­sta­niemy przy te­ma­tyce eko­lo­gicz­nej. Choć to, co się tu dzieje, to praw­dziwy kry­mi­nał!

Za­pra­szam was na rejs. Sprawdź­cie, czy ma­cie gdzieś w po­bliżu koło ra­tun­kowe. Może się przy­dać! No to za­czy­namy!

DZIEŃ PRZED

Port Lot­ni­czy Bar­ce­lona-El Prat, Hisz­pa­nia, hala przy­lo­tów, sier­pień

RITA

Rita Braun przyj­rzała się swo­jemu od­bi­ciu w prze­szkle­niach lot­ni­sko­wej hali. Na­wet w tym nie­ko­rzyst­nym świe­tle było wi­dać kil­ku­cen­ty­me­trowe blond od­ro­sty na jej ró­żo­wa­wej, ujarz­mio­nej w dwa do­syć krót­kie war­ko­czyki czu­pry­nie. Błę­kitne oczy miała lekko pod­krą­żone. Twarz nie zna­czył na­wet ślad ma­ki­jażu. Dziew­czyna uśmie­chała się od ucha do ucha.

Gwar pa­no­wał tu jak przed ba­rem Stu­dio i po­ło­żoną vis-à-vis Kul­tu­ralną w Pa­łacu Kul­tury i Na­uki w so­botni wie­czór. Dla­tego do­piero za dru­gim ra­zem ją usły­szał.

– Ra­dek! – wy­darła się na brata, który wpraw­dzie no­sił inne niż ona na­zwi­sko (zgod­nie z wolą ojca na­ro­dowca, któ­remu nie w smak było nie­miecko brzmiące miano, więc in­ter­we­nio­wał w urzę­dzie stanu cy­wil­nego), ale łą­czą­cym ich wię­zom krwi nie można było za­prze­czyć. Nie­stety. – Tu­taj! – Rita po­ma­chała do chło­paka.

Brą­zow­ski, ob­ra­żony na cały świat, cią­gnął za sobą wy­róż­nia­jącą się li­mon­ko­wym ko­lo­rem wa­lizkę na kół­kach, która sama w so­bie mu­siała kosz­to­wać wię­cej niż prze­lot z War­szawy do Bar­ce­lony. Wpraw­dzie ceną bi­le­tów lot­ni­czych ani tego jed­nego noc­legu w sto­licy Ka­ta­lo­nii przej­mo­wać się nie mu­sieli, bo opła­ciła je za­trud­nia­jąca ich firma – Sea Dre­amers, ale Rita, która fi­nan­sowo po­le­gała tylko na so­bie i mu­siała się li­czyć z każ­dym gro­szem, zwra­cała uwagę na tego typu de­tale.

Ra­dek upie­rał się, że spe­cjal­nie wy­brał taki od­cień wa­lizki, by przy ta­śmie w stre­fie od­bioru ba­gażu ni­komu nie przy­szło do głowy „się po­my­lić” – wy­po­wia­da­jąc te słowa, zgi­nał ener­gicz­nie palce obu rąk i te­atral­nie uno­sił je nad wła­snymi uszami, by wy­raź­nie za­zna­czyć cu­dzy­słów. Zły hu­mor młod­szego brata wy­ni­kał z tego pro­stego faktu, że mu­siał zwlec się o trze­ciej rano z wyra, by na czwartą zdą­żyć na lot­ni­sko w Mo­dli­nie, a tym sa­mym na sa­mo­lot ta­nich li­nii, który miał ich za­brać do mia­sta Gau­diego. Rita była pewna, że mina zrzed­nie Rad­kowi jesz­cze bar­dziej, gdy wresz­cie do niego do­trze, że ich eks­pe­dy­cja nie jest formą wa­ka­cji ani żad­nym żar­tem. Tylko ciężką pracą. Na ra­zie Brą­zow­ski trak­to­wał to wszystko jak nie­zły dow­cip.

Jesz­cze wio­sną Rita ro­ze­słała setki swo­ich ży­cio­ry­sów, apli­ku­jąc na naj­róż­niej­sze po­sady. Od­kąd z dnia na dzień rzu­ciła znie­na­wi­dzoną pracę na ka­sie w bie­dronce, za­wi­sła nad nią groźba za­miesz­ka­nia pod mo­stem. W War­sza­wie ich wpraw­dzie nie bra­ko­wało, jed­nak wo­la­łaby mieć nad głową dach z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Choćby i tak bez­na­dziejny jak po­kój w obrzy­dli­wym miesz­ka­niu stu­denc­kim przy Bia­ło­stoc­kiej na Pra­dze-Pół­noc, który zaj­mo­wała, od­kąd w po­śpie­chu ucie­kła z domu w Za­ścian­kach pod Bia­łym­sto­kiem od przed­wcze­śnie po­ślu­bio­nego męża. I od znie­na­wi­dzo­nego po­ukła­da­nego ży­cia. Sko­czyła na głę­boką wodę i pra­wie się uto­piła. Na szczę­ście jed­nak miała przy­ja­ciół. Ja­snym punk­tem tej war­szaw­skiej nory był sporo młod­szy od niej ko­lega – Ja­cek To­lak – je­dyny nor­malny z ca­łego tego uni­wer­sy­tec­kiego szur­nię­tego to­wa­rzy­stwa. Ja­cek zaj­mo­wał się tech­niczną stroną na­gry­wa­nego przez Ritę pod­ca­stu. Nie znała więk­szego ge­niu­sza kom­pu­te­ro­wego. To on i przy­ja­ciółka Maja Jan­ko­wiak w naj­trud­niej­szych chwi­lach rzu­cili jej koło ra­tun­kowe.

Nic dziw­nego, że wła­śnie ta­kie pły­wac­kie po­rów­na­nia przy­cho­dziły jej te­raz do głowy. Bo prze­cież wła­śnie za­czy­nała nową pracę na wy­ciecz­kowcu King of the Oce­ans. Jesz­cze w maju za­dzwo­niła do niej pewna ko­bieta – słu­chaczka jej pod­ca­stu (Zbrod­nie na pod­słu­chu zy­skały so­bie ogromną po­pu­lar­ność po iście kry­mi­nal­nych wy­da­rze­niach w Wi­śle, które stały się udzia­łem Braun) i pod­su­nęła jej po­mysł na nowy se­zon. Ri­cie z miej­sca spodo­bała się ta idea. Po jed­nym dniu rzu­ciła ko­lejną bzdetną pracę, którą przy­jęła w ak­cie de­spe­ra­cji, i po­szu­kała ta­kiej na cru­ise­rze. Szybko ją zna­la­zła. Zbli­żał się se­zon i agen­cje za­trud­niały na po­tęgę. Tym więc ra­zem Braun pla­no­wała po­łą­czyć przy­jemne z po­ży­tecz­nym – na­gry­wać pod­cast na te­mat szko­dli­wego wpływu wy­ciecz­kow­ców na śro­do­wi­sko i jed­no­cze­śnie za­ro­bić, pra­cu­jąc na jego po­kła­dzie. Od­rzu­cała ewen­tu­alne wąt­pli­wo­ści mo­ralne i po­są­dze­nia o hi­po­kry­zję. Mu­siała prze­cież z cze­goś żyć. No i ba­wiła ją wi­zja wcie­le­nia się w swego ro­dzaju szpiega. Mu­siała na­gry­wać pod przy­krywką, żeby nikt z za­łogi się nie zo­rien­to­wał, że ma w swo­ich sze­re­gach kreta.

Gdy tylko Ra­dek usły­szał o pla­nach sio­stry, za­raz się do niej przy­łą­czył. Wcale go nie za­pra­szała, ale on czę­sto ucze­piał się jej ni­czym rzep psiego ogona. O dziwo, rów­nież udało mu się przejść re­kru­ta­cję, która od­by­wała się on­line – a po­tem szko­le­nie – i za­ła­pać się na członka per­so­nelu. Jedno trzeba było przy­znać temu pa­ten­to­wa­nemu le­niowi – po­tra­fił cza­ro­wać lu­dzi i ema­no­wać uro­kiem, na który zresztą Rita była cał­ko­wi­cie im­pre­gno­wana. Chyba mu się wy­da­wało, że bę­dzie się ca­łymi dniami opa­lał na le­żaku, po­pi­jał drinki, pod­ry­wał przy­stoj­nych ste­war­dów i prze­pusz­czał kasę ojca w ka­sy­nie. Rita na­wet pró­bo­wała mu na­świe­tlić re­alia tej pracy, ale szybko dała za wy­graną. Brą­zow­ski nie trak­to­wał ni­czego po­waż­nie. I może dzięki ta­kiemu na­sta­wie­niu le­piej mu się żyło? W każ­dym ra­zie cze­kał go ku­beł zim­nej wody wy­lany na ten jego nie­od­po­wie­dzialny cze­rep!

– Weźmy tak­sówkę – za­żą­dał te­raz Ra­dzio.

Ziew­nął. Nie za­krył ust ręką. I klap­nął na pla­sti­kowe sie­dzonko usta­wione pod ścianą hali lot­ni­sko­wej.

– Je­dziemy au­to­bu­sem – oznaj­miła Rita i po­wa­chlo­wała się dło­nią.

Wpraw­dzie na lot­ni­sku dzia­łała kli­ma­ty­za­cja, ale dziew­czyna już się zdą­żyła za­go­to­wać, le­d­wie wy­szła z sa­mo­lotu. Wil­got­ność po­wie­trza była tu zde­cy­do­wa­nie wyż­sza niż w Pol­sce, a sierp­niowe hisz­pań­skie słońce pra­żyło jak pie­kar­nik z roz­re­gu­lo­wa­nym ter­mo­sta­tem.

– Ale to nie­wy­god­nie – zrzę­dził Ra­dek, po­pi­ja­jąc po­zba­wioną gazu i pew­nie już cie­płą coca-colę z pla­sti­ko­wej bu­telki. – I śmier­dzi. Sta­wiam taxi! – Szarp­nął się.

– A skąd niby masz forsę? – za­py­tała ze zdzi­wie­niem jego sio­stra. – Od ta­tu­sia?

– Od ta­tu­sia – po­twier­dził Brą­zow­ski. – Prze­lał mi na wy­jazd na prak­tyki stu­denc­kie.

– Na co?

– Sam nie wiem. Ni­czego lep­szego nie wy­my­śli­łem. Ale łyk­nął. – Wy­szcze­rzył się w śnież­no­bia­łym uśmie­chu. Cel­nym rzu­tem umie­ścił pu­stą już bu­telkę w sto­ją­cym w od­le­gło­ści ja­kichś trzech me­trów ko­szu na śmieci. Ze­rwał się z miej­sca, na­gle wy­jąt­kowo żwawy. – W tamtą stronę do ta­ry­fia­rzy! – Wska­zał na ozna­ko­wa­nia lot­ni­skowe. – Za mną! Va­mos! – do­dał z bły­skiem w oku.

I ru­szył przo­dem.

Za nim zaś Rita i...

– Ko­lejka była. Do wy­chodka – zwie­rzył się Ja­cek To­lak.

I po­dą­żył za przy­ja­ciółmi.

***

Droga wio­dąca z Portu Lot­ni­czego Bar­ce­lona-El Prat do cen­trum Bar­ce­lony, Hisz­pa­nia

JA­CEK

Ja­cek To­lak przy­glą­dał się od­lud­nym przed­mie­ściom Bar­ce­lony przez przy­ku­rzoną szybę tak­sówki. Przed oczami mi­gały mu spa­lone słoń­cem kra­jo­brazy, co ja­kiś czas tylko zna­czone no­wo­cze­snymi han­ga­rami, za­pewne o prze­zna­cze­niu prze­my­sło­wym. Jed­nym uchem wpa­dała mu na­wijka Radka – który usa­do­wił się na przed­nim sie­dze­niu i za­ba­wiał znę­ka­nego kie­rowcę opo­wie­ściami pre­zen­to­wa­nymi mie­szanką szkol­nego an­giel­skiego, ro­do­wi­tego pol­skiego i hisz­pań­skiego za­czerp­nię­tego chyba z te­le­wi­zyj­nych oper my­dla­nych – dru­gim zaś wy­pa­dały.

– Hola! Hola! – po­wta­rzał Ra­dzio, po­kle­pu­jąc się po ko­la­nie i przy­bie­ra­jąc mą­drą minę.

Prze­jeż­dżali wła­śnie nad ja­kąś wy­sy­cha­jącą rzeką. Ja­cek od­gar­nął z czoła roz­czo­chrane włosy, szo­ru­jąc wierz­chem dłoni o su­fit, i łyp­nął w stronę sie­dzą­cej obok niego Rity. Dziew­czyna z nie­po­ko­jem wpa­try­wała się w smart­fon. To­lak za­uwa­żył, że włą­czyła na nim in­ter­ne­tową mapę i śle­dzi kurs obie­rany przez tak­sów­ka­rza, pew­nie oba­wia­jąc się jed­nej z tych nie­uczci­wych za­gry­wek, o któ­rych krążą opo­wie­ści w sieci, w stylu do­jazdu z lot­ni­ska do cen­trum mia­sta trasą tak okrężną, że za­ha­cza­jącą po dro­dze o An­dorę.

Uśmiech­nął się do sie­bie. Cie­szył się, że Zbrod­nie na pod­słu­chu wy­pa­liły. I że będą na­gry­wać drugi se­zon. A nade wszystko był za­do­wo­lony z tego, że spę­dzi tak dużo czasu w to­wa­rzy­stwie Rity. Wpraw­dzie na co dzień miesz­kali ściana w ścianę, ale to nie było to samo. Każdy miał prze­cież swoje za­ję­cia. A te­raz będą pra­co­wać ra­zem – na statku i nad pod­ca­stem.

– Z czego się tak cie­szysz? – za­cie­ka­wił się Ra­dzio, od­wra­ca­jąc się przez ra­mię. – El está... yyy – wy­du­kał. – Jak to, kurna, le­ciało? El cha, cha, cha, you know – wy­ja­śnił zba­ra­nia­łemu kie­rowcy.

– Ra­dek, ty le­piej pil­nuj, żeby on je­chał pro­sto – za­ape­lo­wała Rita – a nie w koło Ma­cieju po ja­kimś wy­piź­dzie­wie.

Ja­cek znów sku­pił wzrok na tym, co za oknem. Rze­czy­wi­ście, za­bu­dowa, za­miast się za­gęsz­czać, jak można by się tego spo­dzie­wać wraz ze zbli­ża­ją­cym się cen­trum me­tro­po­lii, jesz­cze bar­dziej rze­dła.

– Excuse me! – Rita na­chy­liła się mię­dzy przed­nimi sie­dze­niami. – You’re sup­po­sed to turn ri­ght. Not left – zwró­ciła się do kie­rowcy, wciąż po­pa­tru­jąc na swoją mapę. – Ra­dek! Jak się ten nasz ho­tel na­zywa?

– A bo ja wiem? Coś tam gar­den. Albo ja­kiś bu­tik? Albo pa­łac?

– No to albo, albo! – rzu­ciła ze zło­ścią Braun. – I told you! Ri­ght! – wy­darła się na kie­rowcę, który ze skru­szoną miną zmie­nił kie­ru­nek na po­żą­dany.

– Dla­czego ja mam to pa­mię­tać? – ob­ru­szył się Brą­zow­ski. – Ja le­d­wie pa­mię­tam, jak się na­zy­wam!

– To aku­rat prawda – mruk­nęła Rita, spraw­dza­jąc coś w ko­mórce. – Pe­tit Pa­lace Bo­qu­eria Gar­den! – od­czy­tała na­zwę ho­telu z apli­ka­cji do re­zer­wo­wa­nia noc­le­gów.

– Prze­cież mó­wi­łem. – Ostat­nie zda­nie za­wsze mu­siało na­le­żeć do Radka. – To tam pan jedź! – zwró­cił się do kie­rowcy, już cał­ko­wi­cie za­po­mi­na­jąc ob­cego ję­zyka w gę­bie.

Fa­cet za kół­kiem ga­pił się przed sie­bie, sta­ra­jąc się nie pa­trzeć na pa­sa­że­rów. Chyba ża­ło­wał, że wpu­ścił ich do swo­jego wozu. Ani się ta­kich wy­ki­wać nie da, ani spo­koju nie da­dzą, tylko glę­dzą nad uchem ja­kimś sze­lesz­czą­cym na­rze­czem.

Wresz­cie wbili się w gę­stą za­bu­dowę mia­sta i po ja­kichś pięć­dzie­się­ciu mi­nu­tach po­dróży za­trzy­mali się w bocz­nej uliczce od­cho­dzą­cej od Ram­bli. Ja­cek wy­szedł z auta i wy­jął ich wa­lizki z ba­gaż­nika.

– W tamtą stronę! – Ra­dek wy­pruł wy­jąt­kowo szybko przo­dem i po­kie­ro­wał ich w głąb wą­skiej uliczki, oto­czo­nej z obu stron kil­ku­pię­tro­wymi ka­mie­ni­cami.

Rita i Ja­cek ru­szyli za nim, prze­ci­ska­jąc się przez tłum tu­ry­stów. Nad gło­wami zwi­sały im rzędy ku­tych w że­la­zie, ozdob­nych bal­ko­nów. Lu­dzie wy­le­wali się z cią­gną­cych się po obu stro­nach skle­pi­ków ofe­ru­ją­cych a to ko­szulki FC Bar­ce­lony, a to ba­dziewne pa­miątki dla tu­ry­stów made in China, to znowu żar­cie na wy­nos. Po­trą­cany przez ko­lej­nych prze­chod­niów Ja­cek po­my­ślał, że w za­sa­dzie się nie dziwi wro­giemu na­sta­wie­niu bar­ce­loń­czy­ków do przy­jezd­nych – czy­tał gdzieś, że miej­scowi od lat sta­rają się wpro­wa­dzić ja­kieś so­lidne ogra­ni­cze­nia, które zmniej­szy­łyby nieco over­to­urism. Chyba pierw­szy raz w ży­ciu To­lak z sym­pa­tią przy­wo­łał w pa­mięci ich norę na Bia­ło­stoc­kiej. Dziu­pla, bo dziu­pla, ale miał tam święty spo­kój.

Ra­dek już stał pod prze­szklo­nym wej­ściem do czte­ro­gwiazd­ko­wego ho­telu, w któ­rym je­den noc­leg za­re­zer­wo­wało dla nich Sea Dre­amers. Rita twardo mil­czała. Mu­siała być zmę­czona po­dróżą. Za­mel­do­wali się i wje­chali windą na swoje pię­tro. Do­stali wspólny po­kój. Cztery gwiazdki czte­rema gwiazd­kami, ale naj­wy­raź­niej firma nie za­mie­rzała prze­pła­cać za trzy je­dynki. W środku były dwa łóżka: jedno po­dwójne i druga po­je­dyn­cza do­stawka, którą od razu za­jęła Rita.

– No co? – ode­zwała się wresz­cie. – Ro­dzina ro­dziną, ale ja z tym oszu­stem fi­nan­so­wym nie śpię! – Wska­zała na brata.

Ra­dek o dziwo nie za­pro­te­sto­wał, tylko z nie­prze­nik­nioną miną po­szedł oglą­dać ła­zienkę.

– Nie za­po­mnij ju­tro za­brać tych bu­te­le­czek z szam­po­nem! – za­wo­łała za nim Rita. – I pa­pieru to­a­le­to­wego! Przy­osz­czę­dzisz!

Ja­cek przy­glą­dał się ro­dzeń­stwu spod rzęs i uśmie­chał ką­ci­kiem ust. Wi­dział już w ich wy­ko­na­niu nie­jedno. Ra­dek do­piero po dłuż­szej chwili wró­cił do po­koju.

– Oj, no od­dam ci za tę ta­ryfę – obie­cał. – Prze­cież nie­długo za­ro­bię. Na tym statku.

To­lak miał po­ważne wąt­pli­wo­ści co do praw­do­po­do­bień­stwa zisz­cze­nia się tej obiet­nicy. Po­dej­rze­wał, że Brą­zow­ski ani nie odda, ani nie za­robi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
.

W środku zimy stu­le­cia na otwar­cie luk­su­so­wego ho­telu i spa Villa La Vi­stule w Wi­śle zjeż­dżają go­ście: po­pu­larna tre­nerka fit­ness, pro­du­centka eko­ko­sme­ty­ków ze zrzę­dliwą matką u boku, rów­nie sławny, co skąpy ak­tor te­le­wi­zyj­nego ta­siemca, wła­ści­ciel sieci cu­kierni, zbłą­kany w śnie­życy tu­ry­sta, a także pewna in­flu­en­cerka.

Tej ostat­niej to­wa­rzy­szy Rita Braun – młoda ko­bieta w se­pa­ra­cji, która pró­buje w War­sza­wie roz­po­cząć nowy etap ży­cia, jed­nak rze­czy­wi­stość ją roz­cza­ro­wuje. Wy­jazd do spa miał jej przy­nieść re­laks, a w za­mian in­spi­ruje do... na­gry­wa­nia pod­ca­stu Zbrod­nie na pod­słu­chu. Naj­pierw na te­mat gre­en­wa­shingu, do któ­rego ewi­dent­nie do­cho­dzi w ośrodku. Po­tem zaś Rita weź­mie na ta­pet praw­dziwe mor­der­stwo. Kto za­bił? Czy wę­sząca po za­ka­mar­kach ho­telu pod­ca­sterka jest bez­pieczna? No i gdzie się po­dział trup, który jesz­cze przed chwilą spo­koj­nie le­żał w miej­scu zbrodni?

Po­znaj pierw­szą częśćkry­mi­nal­nych przy­gód Rity Braun