Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
W środku zimy stulecia na otwarcie luksusowego hotelu i spa Villa La Vistule na Górze Bukowej w Wiśle zjeżdżają zaproszeni goście: popularna trenerka fitness, producentka ekokosmetyków ze zrzędliwą matką u boku, równie sławny, co skąpy aktor telewizyjnego tasiemca, właściciel sieci cukierni, zbłąkany w śnieżycy turysta, a także pewna influencerka.
Tej ostatniej towarzyszy Rita Braun – młoda rozwódka, która próbuje w Warszawie rozpocząć nowy etap życia, jednak rzeczywistość ją rozczarowuje. Wyjazd do spa miał jej przynieść relaks, a w zamian inspiruje do… nagrywania podcastu. Najpierw na temat greenwashingu, do którego ewidentnie dochodzi w ośrodku. Potem zaś "Zbrodnie na podsłuchu" wezmą na tapet prawdziwe morderstwo. Kto zabił? Czy węsząca po zakamarkach hotelu Rita jest bezpieczna? No i gdzie się podział trup, który jeszcze przed chwilą spokojnie leżał w miejscu zbrodni?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 472
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Damianowi
Donoszę uprzejmie, że wszelkie podobieństwo książkowych postaci i zdarzeń do tych prawdziwych jest przypadkowe i niezamierzone. Villa La Vistule na Górze Bukowej w Wiśle nie istnieje, choć ośrodek wczasów pracowniczych dla zatrudnionych w katowickiej Hucie Baildon, na którego zgliszczach powieściowy hotel powstał, kiedyś znajdował się właśnie w tym miejscu. Wiążą się z nim moje wspomnienia wakacyjnych wyjazdów z dzieciństwa. Na tamte czasy były to całkiem luksusowe urlopy! No i w Ondraszku nikt nikogo nie mordował...
To rzekłszy, zapraszam do Wisły na... turnus z piekła rodem!
Autorka
W płucach czarny pył
Ile jeszcze będzie można żyć
Mocno przytul mnieBo jesteśmy sami, tacy samiW tę bezchmurną nocMylę gwiazdy z satelitami
Kwiat Jabłoni, „Czarny pył”
Nadszedł czas, aby zrozumieć, że przyroda bez człowieka będzie istniała, ale człowiek bez przyrody nie.
Arystoteles
PROLOG
RADEK
Wisła, luty, Villa La Vistule – eco-hôtel et spa
Na spowitym w mroku lutowego wieczoru horyzoncie rozbłyskiwały żółtawymi refleksami światła miasteczka. Nieco powyżej jaśniały reflektory wciąż czynnych stoków narciarskich. Zważywszy jednak na nasilający się wiatr i uderzającą z coraz większą mocą śnieżycę, pewnie wkrótce zostaną zamknięte.
Tego niezwykłego zimowego spektaklu nie mógł jednak podziwiać jeden z hotelowych gości, którego ciało spoczywało na czarnej pokrywie zasłaniającej taflę zewnętrznego basenu, o tej porze już nieczynnego. Śnieg miarowo przysypywał zwłoki, zamieniając je w biały nierówny kopiec. W tej chwili trudno już nawet było się zorientować, kogo spotkał nieszczęsny los w tak magicznych, acz niebezpiecznych okolicznościach przyrody. Nie było nawet wiadomo, czy to kobieta, czy mężczyzna. Szalejący żywioł zacierał wyrazistość kształtów.
Słupek rtęci na termometrach zjechał grubo poniżej zera. Jeszcze chwila i nieboszczyk będzie prawdziwie sztywny. Nikt też z pozostałych gości spa najwyraźniej nie zauważał braku jednego z sąsiadów. Nikt nie wszczął alarmu ani poszukiwań. Trup leżał więc samotnie, oczekując, aż ktoś odkryje niegodne miejsce jego spoczynku.
Gdyby wypuścić drona ponad miejsce tragedii, można by łatwiej pojąć jej ogrom. Zobaczyć niepozorne – w perspektywie – ludzkie ciało porzucone w punkcie, do którego raczej nikt z własnej woli nie wybierał się na przechadzki. Co z kolei nasuwało podejrzenie, że pojawienie się trupa na basenie nie było wynikiem nieszczęśliwego wypadku. A raczej morderstwa...
Tymczasem Radek Brązowski zadrżał z zimna i zasunął zamek błyskawiczny puchowej kurtki. Powinien już wracać do środka. Wyszedł tylko na chwilę, by odetchnąć mroźnym powietrzem. I trochę wytrzeźwieć. Trudno mu się było oderwać od tego magicznego widoku rozpościerającego się z Góry Bukowej, na której zboczu niedawno – na zgliszczach Ondraszka, niegdysiejszego ośrodka wczasowego należącego do, też już nieistniejącej, katowickiej Huty Baildon – wybudowano ekskluzywne spa. Oczy zaszły mu łzami. Zamrugał, przetarł twarz rękawem. Odwrócił się i spojrzał na rozświetloną werandę. Z tej odległości rozpoznawał tylko ciemne sylwetki hotelowych gości. Nie byłby jednak w stanie ich zidentyfikować. Za tak osłabioną percepcję odpowiadał też litr wina, które wypił w pojedynkę. Litr bardzo dobrego wina – Château de Beaucastel Châteauneuf-du-Pape – produkowano je podobno z trzynastu organicznych odmian winogron.
Cokolwiek to miało znaczyć.
W każdym razie wchodziło jak złoto. A do tego Radek nie musiał za nie płacić. Na nic zresztą przez ostatnie kilka dni nie wydał ani złotówki. Był w Villi La Vistule gościem. Choć tak po prawdzie sprowadzonym tu na tak zwany krzywy ryj. Jednak kto by się tym przejmował?
Na pewno nie on.
„Dosyć tego rozmemłania”, nakazał sobie i ruszył w kierunku hotelowej restauracji Le Goût, gdzie w najlepsze trwała impreza.
Później zastanawiał się, co też go podkusiło, by wybrać to wejście do hotelu, położone na przeciwnej flance budynku. Może nie był jeszcze gotowy na ponowne stawienie czoła tańcom ludowym, kapeli góralskiej i regionalnym beskidzkim potrawom okraszonym nutką cuisine française? Choć pewnie prędzej szło o duszną, pełną napięcia atmosferę, która panowała między gośćmi. Z każdym dniem powietrze zdawało się gęstnieć od z trudem skrywanych urazów, wzajemnych pretensji i wychodzących na jaw tajemnic. Radek całkiem poważnie rozważał samotny, przedwczesny powrót do Warszawy. Choćby i miał telepać się pociągiem. Z przesiadkami!
W każdym razie teraz parł przed siebie okrężną drogą, brodząc po kolana w śniegu. Zaspy rosły w oczach. Pan Henryk, tutejszy człowiek od wszystkiego, złota rączka, nie nadążał z odśnieżaniem. Nawet gdyby zatrudniono dziesięciu takich panów Henryków, w starciu z tym żywiołem przegraliby z kretesem. Podmuchy wiatru atakowały Radka prosto w twarz i znów wyciskały łzy. Nogawki spodni już mu przemokły, a zimno błyskawicznie wdarło się pod ubranie. To byłby numer, gdyby tu zamarzł na śmierć!
Myśl profetyczna, jak się prędko okazało.
By dostać się do hotelu, Radek musiał przejść obok zewnętrznego basenu, który miał być – swoją drogą – czynny przez okrągły rok. Podgrzewano w nim wodę, a pływacy mogli z niego podziwiać pasma Beskidu Śląskiego. Teraz jednak, jak zauważył Radek, tafla była nakryta specjalną osłoną – godziny otwarcia już minęły.
Radek Brązowski zerknął w stronę kąpieliska jeszcze raz. I osłupiał. Czy mu się zdawało? Czy przez ten zasypujący każdy centymetr kwadratowy pola widzenia śnieg na dobre już stracił orientację? A może rzeczywiście na powierzchni czarnej, zakrywającej wodę kurtyny coś leżało? Całkiem sporego!
Brązowski jak zahipnotyzowany ruszył w dół zbocza. Ślizgał się na stromej, pokrytej zmarzliną nawierzchni. Fragment drogi pokonał nawet, zjeżdżając na czterech literach. Zatrzymał się dopiero na samym skraju zbiornika. Przyglądał się przez chwilę jakby zaimprowizowanej na potrzeby teatru scenie.
Bez słowa.
Po czym zawrócił i potykając się o własne nogi, na zmianę to wołając o pomoc, to wydając z siebie krótkie, przypominające szloch westchnienia, pobiegł do hotelu.
Radek Brązowski po raz pierwszy w swoim dwudziestodwuletnim życiu zobaczył zwłoki. To było ciało osoby, którą musiał znać – przecież nikt obcy nie szwendał się w taką pogodę po zboczach Góry Bukowej – przynajmniej od tych kilku dni, które zdążył spędzić w wiślańskim hotelu. Osoby, która jeszcze chwilę temu bawiła się na góralskim przyjęciu razem z innymi. Śmiała się, tańczyła, jadła specjały miejscowej kuchni i w ogóle miała plany na przyszłość. A już na pewno nie podejrzewała, że już wkrótce będzie się musiała pożegnać z tym światem.
To samo w sobie było wystarczająco przerażające. Jednak coś – zapewne instynkt, o którego posiadanie sam siebie by nawet nie podejrzewał – kazało Radkowi z miejsca przyjąć niepodważalną tezę. Ten spoczywający w dole martwy człowiek nie znalazł się tam przypadkowo.
Został zamordowany.
Zbrodnie na podsłuchu, S01E01
Cześć! Tu Rita Braun i Zbrodnie na podsłuchu. Witam was w pierwszej odsłonie mojego podcastu, w którym będę opowiadać o prawdziwych, aktualnych, iście kryminalnych sprawach. Na waszych oczach – a raczej uszach – będę rozwiązywać różnego rodzaju zagadki. Zostańcie ze mną. Weźcie udział w moim dochodzeniu.
Kiedy parę dni temu wsiadałam do samochodu mojej przyjaciółki, ani przez chwilę nie pomyślałabym, że nasza wyprawa tak się zakończy. Wyruszyłyśmy z Warszawy o świcie, by w góry w miarę możliwości dojechać jeszcze przed zmrokiem. Dobrze, że poruszałyśmy się toyotą rav 4, bo zwykła osobówka z pewnością miałaby trudności z wjechaniem na pokryte zwałami śniegu i oblodzone zbocze, na którym wybudowano przepiękny hotel, skąd właśnie nagrywam te słowa.
Jak się szybko okazało, fatalna pogoda stała się moim sprzymierzeńcem w materii śledczej...
– Świetnie! – podsumował Jacek i zaczął przesuwać palcami po klawiaturze laptopa niczym uczestnik konkursu chopinowskiego. (cdn.)
WCZEŚNIEJ
RITA
Warszawa, styczeń, sklep Biedronka
– Te granaty to też pani? – spytała Rita Braun, nie podnosząc wzroku na dyszącą jej nad głową klientkę.
Opakowanie papieru toaletowego delikatnie ułożyła na wieży złożonej z kartonów mleka, zgrzewki jajek, kilku kubeczków serka wiejskiego i porcji kurzych udek w nadziei, że jej się to wszystko nie zwali na podłogę. Kobieta wyjątkowo opieszale pakowała produkty do papierowych toreb, które ustawiła sobie w wózku na zakupy.
– Pani zwariowała?! – Babsko zapiszczało niczym wytrawna sopranistka.
No tak. Nie mogło być inaczej. Rita była przekonana, że oto za chwilę rozpocznie się – nie pierwsze zresztą tego dnia – przedstawienie, w którym ona będzie mogła tylko odgrywać rolę przepełnionej poczuciem winy słuchaczki. Bo, o cokolwiek chodziło, z pewnością stanowiło o jej winie. Znała marketowy repertuar na pamięć. Sama by mogła odśpiewać tę arię.
– Pani wie, ile te armaty kosztują?! – zeźliła się kobiecina, przekręcając nazwę owoców.
Rita przyjrzała się bez słowa sopranistce. Kudłaty płaszcz, już sfatygowany zbyt wcześnie rozpoczętym w tym roku – bo początkiem października – zimowym sezonem, beret pod kolor, okulary w rogowej oprawie. Spracowane dłonie. I zastygła w wyrazie wiecznej zaciekłości twarz. Rita nie miała na to siły. Nie dzisiaj.
– Zapomniała języka w gębie? – kontynuowała atak klientka, pani nasza, przechodząc na formę bezosobową. – Pewnie Ukrainka! Przyjeżdżają tu, pracę zabierają naszym! A o UPA to nikt nie pamięta! – rozwijała się.
– To będzie trzysta piętnaście i dwadzieścia groszy. – Rita przerwała tyradę.
– Trzysta piętnaście! – Kobieta się zaperzyła. – I jak mi ma na to starczyć z emerytury?
Akurat odpowiedzi na to pytanie Rita Braun nie znała. Sama mierzyła się z podobnymi problemami natury finansowej, choć do emerytury miała jeszcze daleko.
Bardzo daleko.
Dopiero chwilę temu była studentką. A teraz... Teraz sama nie wiedziała, ani kim jest, ani co tu tak naprawdę robi. Próbowała po prostu przetrwać. Choć coraz częściej zadawała sobie pytanie – właściwie po co?
– Ale! Ale! – przerwała jej rozmyślania starsza pani. – Ja zapomniałam jeszcze o tej pościeli! – Wzięła się pod boki i przeszyła Ritę nieprzyjemnym wzrokiem. – O tej sto procent bawełna, co to była w gazetce – uściśliła. – Gdzie ją znajdę?
Oho, oto przechodziły do drugiego aktu tej biedronkowej Traviaty. I ani widu antraktu.
– Skończyła się – wyjaśniła Rita. – Jakiś kwadrans po otwarciu.
O tym, że bawełniana pościel w promocyjnej cenie pojawi się w sklepie, gazetka donosiła z wyprzedzeniem. Najwyraźniej mieszkańcy Pragi-Północ zdążyli w porę zaznajomić się z tym newsem i już na godzinę przed otwarciem zaczęli się ustawiać w kolejce pod zamkniętymi na głucho drzwiami sklepu. Krzątając się po markecie, ustawiając w równych rządkach towary, przecierając ścierką taśmę na kasie, Rita obserwowała przez szybę przepychanki i kłótnie o najlepsze miejsce w ogonku.
Zdawała sobie sprawę z tego, co zaraz nastąpi. Scenariusz powtarzał się za każdym razem, gdy do sprzedaży trafiał jakiś pożądany – jak się okazywało przez masy – produkt w obniżonej cenie. Przerobili już w ten sposób w ostatnim czasie crocsy, ekspres do kawy identyczny z pewnym markowym, bieliznę znanego producenta i tak dalej, i tym podobne. Dzisiaj trafiło na pościel.
Na poranną zmianę przyszedł nawet nadprogramowy ochroniarz, a i to nie wystarczyło, by uniknąć Sodomy z Gomorą razem wziętych. Pan Zdzisiu, zatrudniony na umowę zlecenie rencista w czarnej kurtce z logo firmy ochroniarskiej, równo z wybiciem pełnej godziny otworzył drzwi i prędko odskoczył w bok. Nie chciał zostać stratowany. Trudno się chłopu dziwić. I tak już staw biodrowy miał do wymiany, czekał tylko na wolny termin operacji. Ten, swoją drogą, wyznaczono mu za półtora roku, więc już sam nie wiedział, czy coś z tego będzie.
Dzicz tymczasem ruszyła przed siebie dyrdem żwawszym od reprezentacji narodowej sztafety na olimpiadzie. Początkowo słychać było tylko tupot zimowych butów na wypolerowanej posadzce i szuranie ocierających się o siebie kurtek. Jednak im dalej w sklep, tym trudniej się było zbyt szerokiemu peletonowi przedrzeć przez wąskie alejki. Do skrytej na dziale z pieczywem Rity zaczęły więc docierać pierwsze oznaki protestów i niezadowolenia.
– Nie pchaj się, kurwiszonie! – Usłyszała na przykład kobiecy głos.
– Tam są! Tam są! – darł się jakiś mężczyzna, zauważywszy najwyraźniej specjalnie ustawione na końcu sklepu kosze z przecenionymi poszwami.
Rita Braun była rozdarta. Z jednej strony czuła zażenowanie, obserwując ten pęd ku przecenom, z drugiej jednak nie mogła powściągnąć chorej ciekawości. Wyszła z ukrycia i z bezpiecznej odległości przyjrzała się kotłowaninie. Zauważyła głównie wypięte w górę tyłki. Głowy z tułowiami i przebierającymi jak w kraulu rękami nurkowały w koszach, wyszarpując co lepsze kąski. Szczęśliwcy, którym udało się już dopaść wymarzony komplet – w upragniony rzucik i w wybranym rozmiarze – przyciskając go do piersi niczym ukochane dziecię, umykali ku kasom, byleby tylko nie pozwolić sobie odebrać skarbu. Ich obawy nie były nieuzasadnione. O czym wkrótce przekonała się Rita, ze zgrozą w oczach obserwując kobietę i mężczyznę polegujących na posadzce i trzymających kurczowo ostatnie już opakowanie z pościelą. Każdy z uczestników tych sklepowych zapasów z równą determinacją ciągnął w swoją stronę.
– Puszczaj! – apelowała niewiasta, cała już czerwona na twarzy i zapewne uświniona na okryciu wierzchnim, którym właśnie polerowała podłogę.
– Nie! – stękał facet.
– Kobietę biją! – Pani próbowała przeciągnąć na swoją stronę sympatię coraz szerszego grona kibiców. – Puszczaj, baranie! – rozdarła się. – To dla dziecka! – Zastosowała ostateczny argument. – Chorego! W szpitalu! – dodała. A potem uderzyła w szloch.
Mężczyzna pozostawał nieugięty. Pan Zdzisiu stanął nad walczącymi i nawet próbował ich przekonać dobrym słowem, żeby sobie dali siana, jednak ci pozostawali ślepi i głusi na zdrowy rozsądek. Może by i doszło do krwawej jatki, gdyby ochroniarz wreszcie nie stracił nerwów, nie nachylił się – nie bez trudu przez to cholerne biodro – nad pełzającymi klientami, znienacka nie wyszarpnął im pościeli i nie rzekł:
– A to żadne z was tego nie kupi!
To oznajmiwszy, umknął na zaplecze i zaryglował się tam na klucz.
Oniemiała para powoli dochodziła do zmysłów i otrzeźwienia. Poczucie wstydu chyba zaczęło docierać do ich zwojów mózgowych, bo zmyli się z biedry w trymiga.
To wydarzenie miało miejsce dobrych pięć godzin temu.
A teraz ta tutaj spóźniona łowczyni promocji przypuszczała atak.
– Pierdolisz! – rzekła mianowicie, wprawiając Ritę w konsternację. – Na pewno gdzieś schowałaś!
Rita Braun milczała przez chwilę. A potem wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.
Trzy godziny później stała na chodniku przed wkomponowaną w nowoczesny budynek na placu Konesera biedronką. Spoglądała na ohydne, przypominające rozklekotany Tetris bloki sterczące po drugiej stronie ulicy. Czasami się zastanawiała, czy gdyby na ten wystopniowany dach spadły wyrównujące go klocki, całość zapadłaby się pod ziemię tak jak kwadratowe i prostokątne kształty w grze, i czy to by nie było najlepsze rozwiązanie.
Trzymała smartfona w drżącej dłoni. Wpatrywała się w zapisany kontakt i tak bardzo ją kusiło, żeby nacisnąć zieloną słuchawkę.
Właśnie dostała oficjalne upomnienie od swojej bezpośredniej przełożonej. Oraz mało zawoalowaną groźbę zwolnienia. Wszak na jej miejsce czekała kolejka chętnych. Tak twierdziła menadżerka – dziewczyna młodsza od Rity o dobre kilka lat i nieskalana edukacją wyższego stopnia. Za to z odpowiednim stażem w markecie, który pozwalał jej na bardziej atrakcyjną pensję i dawał tę odrobinę władzy nad takimi jak Rita nieudacznikami. „Naśmiewa się z kliętów” – tak dokładnie, co do literki, menadżerka napisała w uzasadnieniu nagany, której kopię Braun dostała na pamiątkę, zgięła w trzech miejscach i wepchnęła do tylnej kieszeni dżinsów. Wraz z paskiem wypłaty.
To ten drugi dokument wywoływał drżenie pozbawionych rękawiczek dłoni dziewczyny. Choć może winny był mróz, który na dobre zawładnął stolicą? Trzy tysiące czterysta sześćdziesiąt było tam napisane. Na tym wydrukowanym na jej wyraźną prośbę skrawku papieru.
Brutto.
To dawało dwa siedemset na rękę. Niecałe! Z tego miała opłacić czynsz za pokój w zatęchłej współdzielonej z bandą studentów norze, kupić okresowy bilet na komunikację miejską i się wyżywić. O ekstrawagancjach w postaci ubrań, książek czy wyjść do kina nie było nawet mowy. Rita nie miała siły na tę comiesięczną matematykę.
A wystarczyłby jeden telefon.
Jednak do kogo jak do kogo, do ojca nie mogła zadzwonić.
Nie po tym, co się wydarzyło pół roku temu. Nie po dramatycznym rozstaniu. A nawet dwóch. Rita wiedziała, że ojciec czeka na to, aż córka się do niego odezwie. Pełna skruchy i z przeprosinami na ustach oraz obietnicą poprawy. Jeszcze nie było – w jego mniemaniu – za późno, by odkupiła swoje grzechy. Ona jednak nie czuła się tu winowajczynią, tylko ofiarą!
Miała swoje pryncypia – zdobyte krwawo i z poświęceniem po latach życia w ciemnościach, w mentalnym zamuleniu – i tak łatwo nie zamierzała ich teraz przetracić.
Schowała smartfona do kieszeni płaszcza i ruszyła na drugą stronę ulicy.
Wjechała zalatującą mieszanką moczu i obiadu windą na drugie piętro, jak zwykle starając się oddychać przez usta. Dzisiaj nie miała nawet pary, by dla podtrzymania kondycji przejść się po schodach. Chciała już tylko się przebrać w piżamę, zakopać pod kołdrą, wetknąć zatyczki do uszu i spróbować się zdrzemnąć. Mimo że był środek dnia. Najchętniej zapadłaby w sen zimowy i niech ją budzą około lipca. Albo wcale. Już jakiś czas temu przyszło jej do głowy, że ten marazm, który ją ogarnął, ten brak chęci do życia, do czegokolwiek, może być oznaką pukającej do drzwi depresji. Jednak co niby miała z tym przypuszczeniem zrobić? Na lekarzy nie było jej stać. Na wyrwanie się z matni, w którą sama się wpakowała, tym bardziej.
Otworzyła drzwi mieszkania, z ulgą odnotowując, że jej współlokatorów nie ma. Nie zdążyli jeszcze wrócić z uczelni czy gdzie tam się szwendali całymi dniami. Zdjęła buty i strzeliła nimi na stos innych walających się w przedpokoju. Wetknęła stopy w rozdeptane niegdyś różowe kapcie. Zapatrzyła się na swoje odbicie w pękniętym lustrze. Naturalnie mysie włosy do ramion podfarbowane na jasny róż zwisały smętnie, odsłaniając jej lekko odstające uszy. Blada twarz wołała o promienie słoneczne. Albo chociaż makijaż. Pod szaroniebieskimi, przekrwionymi z niewyspania oczami na dobre rozgościły się cienie. Zjechała wzrokiem w dół na swoją szczupłą, niezbyt wysoką, nijaką sylwetkę odzianą w niczym niewyróżniające się ciuchy z lumpeksu. Wzdrygnęła się i skierowała spojrzenie na odłażącą ze ściany tapetę.
Boże, jak tu było brzydko! Obleśnie wręcz. Trzypokojowe mieszkanie, w którym wynajmowała najmniejsze pomieszczenie, wołało o remont. Gruntowny! Zdaniem Rity cały ten budynek wymagał renowacji. A najlepiej wyburzenia. Lokalizacja, zwłaszcza odkąd naprzeciwko stanęło Centrum Praskie Koneser, była niczego sobie – o ile człowiek nie upierał się przy samotnych wieczornych spacerach po okolicy. Jednak sam budynek to była rozpacz architektoniczna, która swoje czasy świetności święciła gdzieś w okolicach młodości jej dziadków.
Nie zdążyła zdjąć płaszcza, gdy zajęczał dzwonek do drzwi. Drgnęła w przestrachu. Kto to mógł być o tej porze? Właściciel się tu raczej nie pokazywał, najpewniej zawstydzony opłakanymi warunkami, które oferował najemcom za kwotę stanowczo, zdaniem Rity, wygórowaną. Przyjmował swoją dolę przelewem, a w razie problemów starał się nie odbierać telefonu, jakby podświadomie wyczuwając, po co mieszkańcy do niego dzwonią. No bo przecież nie w celu przeprowadzenia przyjacielskiej pogawędki.
Pewnie świadkowie Jehowy dostali się do środka, korzystając z kaprysów technicznych domofonu. Rita z furkotem i niemiłym słowem zamarłym na ustach otworzyła drzwi. I stanęła jak wryta.
– Maja? – Poczuła rozlewające się po klatce piersiowej ciepło na widok przyjaciółki. – Co tu robisz? – zapytała i rzuciła się w objęcia wyższej od siebie o dobre piętnaście centymetrów, ponętniej zbudowanej i z pewnością piękniejszej dziewczyny – skoro już mowa o walorach wizualnych.
Młoda kobieta uściskała ją i weszła do środka.
– Przyniosłam to – oznajmiła.
Rita dopiero teraz dostrzegła w ręku Mai wielką papierową reklamówkę z logo markowej restauracji z azjatycką kuchnią.
– Sushi! – wykrzyknęła ucieszona.
– Nie żadne sushi, tylko kimbap! – poprawiła ją dziewczyna. – Koreański!
Maja Jankowiak w pewnym stopniu pozostawała wierna swojemu wykształceniu, które jednocześnie stanowiło jej hobby. Skończyła koreanistykę i czasem brała jakieś tłumaczenia. Najchętniej takie face to face, gdy do którejś ze stołecznych firm przyjeżdżała delegacja biznesowa z Azji Wschodniej. Ostatnio nawet w drodze do Ukrainy przybył do Warszawy sam prezydent tego kraju, zatrzymując się w hotelu Marriott. Maja wchodziła w skład grupy akredytowanych tłumaczy. I choć podobno podpisała papiery nakazujące jej zachowanie poufności, to i tak wygadała się przyjaciółce, że rząd kręcił jakieś lody z kolegami ze Wschodu w kwestii handlu bronią. Rita wolała nie znać szczegółów.
Zazwyczaj jednak fuchy Mai były mniejszego kalibru. Wtedy Jankowiak przebierała się za panią bizneswoman w garsonkę od Gucciego oraz szpilki Louboutina – których całe zastępy warowały w jej szafie – i szła porozmawiać z zachwyconymi tą posługującą się ich językiem piękną Polką gośćmi z Półwyspu Koreańskiego. Przy okazji zgarniała niezłą gażę. Gażę, która w ogólnym rozrachunku i tak stanowiła tylko miły dodatek na drobne wydatki. Ponieważ jej głównym źródłem utrzymania była działalność influencerska.
– Na Instagramie czterysta tysięcy – wyliczała kiedyś Ricie. – Na TikToku stuknął mi milion.
– A na Facebooku? – zaciekawiła się Braun.
Maja popatrzyła na przyjaciółkę jak na kosmitkę. A potem się roześmiała.
– Facebook jest dla twojej babci – wyjaśniła.
Teraz dziewczyna wyćwiczonym krokiem zawodowej modelki – tym fachem też się parała, choć już nie była najmłodsza, skończyła w końcu dwadzieścia pięć lat – przeszła do kuchni. Zamaszystym ruchem odsunęła nieumyte naczynia, które ktoś zostawił na stole, i rozłożyła na blacie opakowania z kimbapem.
– Mam propozycję – powiedziała. – Nie do odrzucenia.