Król monet - Sandrone Dazieri - ebook + audiobook + książka

Król monet ebook i audiobook

Sandrone Dazieri

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wyścig z czasem, który zapiera dech w piersiach. – „La Stampa” Dzień po obfitej śnieżycy, która nawiedziła region Marche, była zastępczyni komendanta policji Colomba Caselli w swojej szopie na narzędzia znajduje zmarzniętego, autystycznego chłopca z wyraźnymi oznaki szoku. Jego ubranie jest pobrudzone krwią. Niestety, Colomba od prawie półtora roku nie pracuje już w policji i ukrywając się w rodzinnej, wiejskiej posiadłości, próbuje otrząsnąć się po tym, jak nieznany mężczyzna omal jej nie zabił, a potem porwał Dantego Torre – genialnego oryginała zajmującego się odnajdywaniem zaginionych osób, a zarazem jednego z niewielu prawdziwych przyjaciół byłej policjantki. Colomba ze wszystkich sił broni się przed powrotem do życia, w którym dominują przemoc i śmierć, ale wkrótce odkrywa, że Tommy – bo tak ma na imię nieznajomy chłopiec – jest jedyną osobą ocalałą po brutalnym zabójstwie, którego ofiarami padli jego rodzice. W zachowaniu nastolatka Colomba dostrzega od razu rękę Ojca – porywacza i seryjnego mordercy, którego zastrzeliła kilka lat wcześniej. Czyżby ktoś kontynuował dzieło maniaka, a Tommy był pierwszym elementem tajemniczej układanki z przeszłości? Czy chłopak pomoże jej w odnalezieniu Dantego? Tymczasem Torre budzi się w miejscu, które nie ma prawa istnieć i póki co musi sam walczyć o przetrwanie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 571

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 15 min

Lektor: Barbara Liberek

Oceny
4,3 (26 ocen)
14
9
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adamc87

Z braku laku…

Oj wymęczyło mnie to zakończenie... Niby jest zagadka i tajemnica, niby próbujemy ją rozwikłać, a w tle przewijają się postaci i zdarzenia z poprzedniego tomu, ale... jak dla mnie zbyt wiele chaosu. Mam wrażenie, że gdyby autor skupił się na zamknięciu wszystkich wprowadzonych już wątków, a nie otwierał jeszcze kolejne, to jak dla mnie byłoby jednak lepiej i bardziej zrozumiale. Niestety nie jestem przekonana czy dobrze zrozumiałam zakończenie. I tak od zachwytu nad pierwszym tomem przeszłam do rozczarowania w tomie ostatnim... Szkoda, ale czasem się tak zdarza :)
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00

Popularność




Il re di denari

Copyright © 2018 Sandrone Dazieri

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Aneta Banasik

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Bogusława Wójcikowska

Korekta: Marta Chmarzyńska, Joanna Rodkiewicz, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-8230-344-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2022

Część pierwszaKOSZMARY

ROZDZIAŁ I

1

Ciemność.

Dante nie może złapać tchu. Ciemność przytłacza go niczym cementowa płyta, przygniata i miażdży kości. Zalewa usta i płuca. Nie jest w stanie krzyczeć. Nie może wykonać najmniejszego ruchu, nie może nawet puścić pawia. Mdleje po raz kolejny i zapada w niespokojny sen, przypominający czarny ekran, na którym kłębią się wspomnienia. Widzi ubraną na zielono, umazaną krwią kobietę, która uśmiecha się do niego. Słyszy huk eksplozji. Krzyki.

Budzą go krzyki.

Ciemność. Ciemność. Ciemność. Ciemność. Ciemność. Ciemność. Ciemność. Cie…

Światło.

Zaledwie moment, ułamek sekundy zbyt krótki, aby go zmierzyć, a mimo to Dante chwyta się go jak ostatniej deski ratunku. Oczy napawają się blaskiem i mózg zaczyna powoli pracować. Czuje zapach drewna i kurzu. Myśli o wybuchu, który ciągle jeszcze brzmi w uszach… Czyżby coś zwaliło mi się na głowę? Jestem w szpitalu?

Wysiłek ogromnie go męczy. Wraca myślami do czarnego ekranu. Wraca do wspomnień. Do wymazanej krwią kobiety o dziwnym imieniu i do osobliwego miejsca przypominającego dyskotekę. Pięć pocisków zmierza prosto w stronę jej ciała. Dante widzi, jak poruszają się w powietrzu niczym ślimaki, by w końcu wbić się w jej plecy. Ciało kobiety zmienia się w żelatynę, twarz sinieje, uśmiech przechodzi w grymas. Na lewym obojczyku i na brzuchu rosną dwa małe wulkany skóry. Wulkany wybuchają i dwa pociski po pokonaniu drogi wewnątrz ciała wydostają się na zewnątrz, rozpryskując wokoło krew i fragmenty kości. Kobieta słania się i zaczyna opadać. Za nią…

Ciemność.

Dante się budzi, ale nie popełnia błędu i nie otwiera oczu. Najpierw próbuje wyczuć swoje ciało, zebrać je w jedną całość pomimo zalewającej go przy każdym ruchu fali bólu. Uświadamia sobie, że leży na plecach i że coś krępuje mu kostki i nadgarstki. W ustach czuje posmak skóry, a na biodrach jakiś miękki materiał. Poza tym jest nagi. Czyżby podłączyli mnie do jakiejś aparatury? Czy mój stan jest bardzo poważny? Przypomina sobie ryk silnika wibrujący pod czaszką. To był silnik motorówki. Może przewieźli mnie na niej do szpitala?

Próbuje poruszyć rękami, ból się nasila. Związano mu dłonie jakimś materiałem o ostrych krawędziach, które ranią skórę przy najlżejszym ruchu.

Plastikowe opaski.

Tego typu zaciski to najtańsze kajdanki na rynku, ale z pewnością nie stanowią standardowego wyposażenia szpitali. Nie, nie jestem na żadnym oddziale. Jestem w zupełnie innym miejscu.

Jestem więźniem.

Przerażenie przenosi go z powrotem do obrazów zapisanych w pamięci. Pojawiają się kolejne kadry przerwanego filmu. Ubrana na zielono kobieta osuwa się na ziemię, ukazując Dantemu to, co znajduje się za jej plecami. Porozbijane na kawałki parawany ze szkła, plastikowe wyposażenie wnętrza w jaskrawych kolorach, kurz i gruz. Martwe ciała na podłodze. Mężczyźni w smokingach, kobiety w wieczorowych sukniach. Ciała pokryte krwią. Chociaż Dante znajduje się w stanie zawieszenia między jawą a snem, to jednak ma pewność, że widział ten wybuch na własne oczy. Po prostu tam był. Tylko nie ma pojęcia, ile czasu minęło od eksplozji. Już wie, że chodzi o Wenecję.

Wraca do rzeczywistości, unosi z wysiłkiem powieki i próbuje skupić wzrok na jasnym punkcie nad głową, obserwując go kątem tego oka, które wydaje się bardziej wrażliwe na światło. Powoli obraca głowę i zauważa, że światełko się porusza, pojawia się i znika. Uświadamia sobie nagle, że coś go oddziela od padającego z góry, słabego blasku, że nie patrzy prosto w sufit ciemnego pokoju. I że to coś znajduje się niebezpiecznie blisko. To drewniana kratka.

Wywietrznik.

Zamknęli mnie w skrzyni.

2

KREW POLAŁA SIĘ ponownie po ustaniu śnieżnej zamieci, która nawiedziła region Marche. Liczne miasteczka położone wśród Gór Sybillińskich, jak i strome zbocza Conero zostały całkowicie odizolowane od świata i służby zarządzania kryzysowego musiały dostarczać mieszkańcom żywność helikopterami. W tym czasie setki sztuk bydła zdychały z zimna w zawalonych oborach, w jednym przypadku nawet razem z nieostrożnym właścicielem.

Długa, wyboista droga łącząca wioskę Mezzanotte z trasą szybkiego ruchu została pokryta śnieżnymi zaspami, mimo że znajdowała się w znacznej odległości od epicentrum załamania pogody, i cysterna, która rozwoziła gaz po rozsianych na wzgórzach gospodarstwach, utknęła w dolinie. Jeden z zapuszczonych domów z szarego kamienia wznosił się nad dziesięciometrową przepaścią na samym końcu traktu. Zbudowali go tutejsi chłopi pod koniec dziewiętnastego wieku, a następne pokolenia systematycznie przebudowywały i dobudowywały kolejne części, nie dbając zupełnie o jednorodny kształt architektoniczny całości. Okna miały najrozmaitsze kształty i kolory, do środka prowadziło pięcioro drzwi, a wszędzie można było dostrzec elementy wykonane z różnych materiałów. Najnowsza, wzniesiona z cementu część zabudowań bez fundamentów stała bezpośrednio na stromym zboczu, tak że sporych rozmiarów budynek z jednej strony pozostał dwukondygnacyjny, z drugiej zaś straszył jednopoziomowym blokiem, przypominającym szary, wbity w ziemię korytarz. W ogrodzie spod śniegu wystawały rachityczne krzaki i pleniące się bez umiaru chwasty, które zasłaniały pole widzenia.

W piwnicy znajdował się bojler noszący ślady używania kolejnych kluczy angielskich do odkręcania rur w celu oczyszczenia mechanizmu z osadu. Gaz płynął długim systemem połączeń znajdujących się pod powierzchnią ogrodu, prowadzących aż do zbiornika zakopanego w ziemi w pobliżu ogrodzenia, jednego z tych, które napełniała zablokowana cysterna.

O drugiej w nocy bojler wyssał ostatnie krople gazu, zakrztusił się jak stary astmatyk i po prostu przestał działać.

Kobieta o łatwo zmieniających odcień zielonych oczach, szerokich ramionach i wydatnych kościach policzkowych leżała na łóżku, wsłuchując się w plusk stygnących kaloryferów. Nazywała się Colomba Caselli, miała trzydzieści pięć lat i była zastępcą komendanta policji w stanie spoczynku od pamiętnego dnia, gdy mężczyzna zjawa wbił jej nóż w brzuch, a potem porwał Dantego Torre – Mężczyznę z Silosu.

Od tego czasu minęło piętnaście miesięcy.

I nikt o nich więcej nie słyszał.

3

COLOMBA WSTAŁA I ZROBIŁA sobie gorącej herbaty, zalewając zużytą saszetkę wodą z czajnika elektrycznego. Narzuciła na domowy dres futrzaną kurtkę w stylu Chewbakki z Gwiezdnych wojen i wyszła na smagany mroźnym wiatrem ganek. W białym zimowym krajobrazie niczym wąż wiła się zaśnieżona droga, znikająca w oddali w mlecznej mgle. Wokół panowała niczym niezmącona cisza, którą przerywały jedynie wycie wiatru i krakanie kruków.

Colomba naciągnęła na twarz kaptur mający chronić ją przed smaganiem ostrego szronu i ruszyła w stronę zadaszenia pokrytego szarą styropapą, które umieszczono w pobliżu ogrodzenia. Przed wyjściem z domu włożyła do kieszeni pudełko zapałek. Teraz brnęła przez ogród, zostawiając w śniegu wyraźne zagłębienia. Nigdy wcześniej nie rozpalała w kominku, ale wiedziała, że ma zapas starego drewna, które od lat leżało przykryte folią i różnymi gratami.

Jednak zanim dotarła do zadaszenia, zatrzymała się nagle zanurzona po kolana w śniegu.

Za szopą z drewnem znaczyła się równa linia śladów butów. Najwyraźniej ktoś wspiął się na ogrodzenie i przeskoczył na drugą stronę, by potem zniknąć za domem.

Colomba stała jak wryta, nie mogąc nawet poruszyć głową. Wpatrywała się w ślady, które prowadziły łukiem wzdłuż muru, odznaczając się wyraźnie na dziewiczym śniegu.

Sięgnęła ręką po pistolet, ale gdy natrafiła na pustą kieszeń, przypomniała sobie, że zostawiła go w szufladzie komody. Po wyjściu ze szpitala przez jakiś czas zabierała broń nawet do łóżka i potem budziła się z metalicznym posmakiem w ustach. Co mi, kurwa, strzeliło do głowy, żeby zmienić zdrowe przyzwyczajenie? – zrugała samą siebie.

Poczułaś się bezpieczna? – usłyszała znajomy głos w głowie, a zabrzmiał tak wyraźnie, jakby jego właściciel stał tuż za nią.

Poczuła silny ucisk w płucach i straciła równowagę. Upadła na plecy na plątaninę suchych gałęzi dzikich różanych krzewów. Wpatrując się w białe niebo, nie mogła odpędzić od siebie uporczywej myśli, że to już koniec.

Czekała na pchnięcie nożem. Czekała na strzał z pistoletu.

Czekała na ból.

Ale nic się nie wydarzyło.

Powoli zaczęła dochodzić do siebie, aż wreszcie opanowała silne drżenie wstrząsające jej ciałem.

Odsunęła się od kłujących badyli i wstała. Leo Bonaccorso – zjawa z jej poprzedniego życia – na pewno nie pozostawiłby swoich śladów na widoku. Po prostu stanąłby nad nią któregoś ranka, czekając, aż otworzy oczy, albo zabiłby ją we śnie bez najmniejszego hałasu.

Chyba że ma jakieś inne plany. Może chce mnie wciągnąć w pułapkę, żeby…

– Przestań majaczyć, popierdolona idiotko – warknęła ze złością.

Ponownie spojrzała na ślady na śniegu, upewniając się, że przynajmniej tego sobie nie wymyśliła – i pędem wróciła do domu po berettę. Trzymając pistolet w obu dłoniach, ruszyła śladami intruza do szopy na tyłach zabudowań, tam gdzie od lat składowano różne rupiecie. Łańcuch zwisał luźno, drzwi były uchylone i coś szeleściło w zanurzonym w półmroku wnętrzu. Colomba wymierzyła.

– Mam cię na muszce! Wyłaź natychmiast z rękami za głową!

Żadnej odpowiedzi. Tylko szelest ustał i zapadła grobowa cisza.

– Nie wkurzaj mnie, liczę do trzech. Jeden, dwa…

Nie kończąc, pokonała ostatnie metry dzielące ją od szopy i końcem buta otworzyła drzwi. W świetle dnia zobaczyła masywną sylwetkę mężczyzny stojącego pośród pokrytych pajęczynami starych mebli. Widziała tylko jego plecy, bo zasłaniał go nieco bok szafy.

– Wyłaź stamtąd!

Zrobiła kolejny krok naprzód i chociaż nieznajomy skulił się jeszcze bardziej za meblem, teraz już mogła go zobaczyć. Był gruby, jego mięśnie pokrywała spora warstwa tłuszczu, a jasne włosy przypominały słomę. Miał na sobie stary sportowy dres i filcowe bambosze. Przycisnął twarz do ściany i trząsł się ze strachu.

– Kim jesteś? Odwróć się, żebym mogła cię zobaczyć!

Mężczyzna się nie poruszył i Colomba musiała w końcu do niego podejść. Zobaczyła różową, pozbawioną zarostu skórę. Mógł mieć co najwyżej osiemnaście lat. Patrzył przed siebie pustym wzrokiem.

Colomba zaczęła się zastanawiać, czy to jego normalny wyraz twarzy, czy też efekt szoku. Opuściła broń.

– Co ty tu robisz? Zgubiłeś się? – zapytała.

Chłopak znowu odpowiedział milczeniem. Niespodziewanie zerwał się do biegu i ruszył w stronę wyjścia sztywnym, nieskoordynowanym krokiem, a z bamboszy trysnęła brudna woda. Colomba zatrzymała go, zastępując mu drogę. Chłopak ugryzł ją w rękę, a ona podcięła mu nogi. Zwalił się twarzą w śnieg.

– No już, przestań się wygłupiać – zaczęła – nic ci nie zrobię. Chcę tylko wiedzieć… – Głos zamarł jej w gardle.

Śnieg wokół chłopca zabarwił się na czerwono.

4

COLOMBA POCHYLIŁA SIĘ nad nieznajomym, przezwyciężając zbliżający się atak paniki. Czyżby o coś zahaczył? A może potknął się o kamień albo o walające się wokoło graty.

– Pokaż mi, gdzie cię boli.

Chłopak odwrócił się i wbił w nią wytrzeszczone przestraszone oczy.

Jest w szoku, zaraz straci przytomność przez ten krwotok. Colomba rozpięła mu zamek dresu.

Pod spodem miał koszulkę przesiąkniętą krwią, która już powoli zaczynała zasychać.

Nie zważając na niezrozumiałe jęki chłopaka, podciągnęła materiał i odsłoniła gołe ciało. Nie było żadnej rany. Aby się upewnić, że nic mu nie jest, obmacała go dokładnie i mimo że próbował się wyrywać, zdecydowanym ruchem przewróciła go na brzuch i sprawdziła też plecy. Ani tam, ani na nogach nie dostrzegła nic niepokojącego.

Colomba poprawiła mu ubrania. Teraz już wiedziała, że to nie jego krew. Na szczęście.

Jesteś pewna, że na szczęście?

Pomogła mu się podnieść i teraz chłopak stał naprzeciw niej, kiwając się bezwiednie.

– Jeśli znowu zaczniesz uciekać, to nie będę już taka miła, rozumiesz? – ostrzegła go. – A teraz chodź do domu, bo mi tu zamarzniesz na śmierć.

Chłopak nie wykonał żadnego ruchu.

– Do domu. – Wskazała mu kierunek. – Tam.

Oczy chłopca nie podążyły za uniesioną dłonią Colomby, więc ujęła go pod ramię i mimo że próbował się wyswobodzić, zaciągnęła go do kuchni, która pełniła równocześnie funkcję jadalni, zajmując ponad połowę powierzchni całego parteru. Kiedyś była tu obora, a ciepło, które wydzielały zwierzęta, ogrzewało położoną na górze sypialnię. Na ścianach widniały plamy, a stare meble, z czasów, kiedy jeszcze nikt nie słyszał o Ikei, pokrywały warstwy kurzu. Na kuchennym stołku o trzech nogach stał przenośny telewizor ustawiony na kanał informacyjny, ale z zupełnie ściszoną fonią. Colomba nigdy go nie wyłączała.

Otuliła chłopaka kocem i sięgnęła po telefon bezprzewodowy stojący na kredensie z zamiarem połączenia się z najbliższym posterunkiem policji. Nawet się nie zdziwiła, gdy okazało się, że linia została zerwana. Przewody ciągnęły się kilometrami nad polami, plącząc się pomiędzy drzewami, aż do małej przedwojennej centrali. Wystarczyło mocniej splunąć i już dochodziło do zwarcia, a co dopiero teraz, kiedy przeszła ogromna zamieć. Mieszkańcy okolicznych gospodarstw zdążyli zaopatrzyć się w komórki i krótkofalówki, ale Colomba nie dysponowała ani jednym, ani drugim.

Spojrzała na chłopca z niechęcią.

Jeszcze raz zapytała, jak się nazywa, ale on nie zwracał na nią uwagi. Czyżby był głuchy? Zrzuciła łyżkę na podłogę i zauważyła, że drgnął. To znaczy, że nie jest głuchy, tylko po prostu mnie nie słucha, uspokoiła się w myślach.

– Skoro nie chcesz ze mną rozmawiać, to muszę sprawdzić, czy masz jakieś dokumenty, kapujesz? – zapytała ponownie. – No dobra, milczenie oznacza zgodę.

Chłopak poddał się rewizji ze spokojem, wzdrygając się jedynie wtedy, gdy Colomba dotykała niechcący jego skóry. Pocierał potem zawzięcie te miejsca, jakby czuł się brudny. Nie miał w kieszeniach portfela ani dowodu osobistego, ale na nadgarstku pod rękawem bluzy Colomba znalazła zieloną plastikową bransoletkę.

Cześć, mam na imię Tommy i cierpię na autyzm. Nie lubię rozmawiać i nie lubię, jak ktoś mnie dotyka. Jeśli znajdziecie mnie bez opieki, zadzwońcie, proszę, na podany numer.

Colomba zrugała się w myślach, że działa jak ostatnia kretynka.

– Cześć, Tommy. Miło mi… Przepraszam, że sama się nie domyśliłam.

Przekręciła bransoletkę i znalazła tę samą wiadomość po grecku. Wielu cudzoziemców kupowało wille na wzgórzach Marche, gdyż ceny były znacznie korzystniejsze niż w sąsiedniej Toskanii. Wszystko wskazywało na to, że i rodzice Tommy’ego należeli do tej grupy. Wiadomość zawierała też bezużyteczny w zaistniałej sytuacji numer telefonu oraz adres, nazwę ulicy w Montenigro, miasteczku leżącym o godzinę drogi od domu Colomby. Oczywiście w normalnych warunkach. Biorąc pod uwagę, że chłopak pokonał ją w bamboszach i w kopnym śniegu, trudno było oszacować dokładnie, ile mu to zajęło.

– Jak ci się udało dotrzeć aż tutaj? Byłeś z kimś, komu przydarzyło się jakieś nieszczęście? – Colomba po raz kolejny nie otrzymała odpowiedzi.

Usiadła na drugim końcu kanapy i poczuła się tak wyczerpana, jakby miniona godzina trwała cały dzień. Marzyła jedynie o tym, by zagrzebać się w ciepłej pościeli.

Tymczasem miała na głowie Tommy’ego z jego zieloną bransoletką.

– Szkoda, że nie pozwoliłam ci uciec – powiedziała. – Teraz ktoś inny miałby z tobą problem.

Wciągnęła kurtkę i wyszła na zewnątrz, żeby zapalić swoją starą pandę z napędem na cztery koła. Ostatni raz używała jej trzy tygodnie wcześniej, kiedy jechała na zakupy. Rozrusznik jednak zaskoczył, gdy tylko podłączyła ładowarkę do akumulatora.

Czas potrzebny na zagrzanie silnika wykorzystała na wyjęcie z bagażnika łańcuchów i założenie ich na koła. Klęła przy tym na czym świat stoi, pocierając o siebie zmarznięte dłonie. Co chwilę wracała też do kuchni, aby sprawdzić, co robi Tommy, i za każdym razem znajdowała go na kanapie. Siedział przygarbiony, odsunął koc i sprawiał wrażenie, jakby niska temperatura wcale mu nie przeszkadzała. Colomba przypomniała sobie, że był to jeden z objawów autyzmu. Przynajmniej tak twierdził Dante.

Kiedy uporała się z łańcuchami, przywlokła Tommy’ego do samochodu i przypięła dwoma pasami bezpieczeństwa na tylnym siedzeniu. Wrzuciła jedynkę i ruszyła w górę polną drogą.

Pociły jej się ręce. Dwa kilometry dalej minęła gospodarstwo swojego najbliższego sąsiada, spokojnego samotnego mężczyzny, zajmującego się hodowlą pszczół, i dotarła do wylotu na trasę szybkiego ruchu. W jej polu widzenia nie było żadnych innych aut i Colomba odniosła wrażenie, jakby znalazła się na obcej planecie pokrytej lodem. Poczuła, że z trudem łapie oddech, a silny skurcz żołądka sprawił, że oblała się zimnym potem.

Zaciągnęła ręczny hamulec i wysiadła. Zapadła się w śnieg. Stała tak i próbowała uregulować oddech, wpatrując się w jaskrawobłękitną szczelinę na niebie.

To tylko kilka kilometrów. Nic się nie stanie, przekonywała samą siebie.

Niestety, przeczucie mówiło jej, że coś niedobrego już się wydarzyło.

5

TOMMY ZASTUKAŁ W SZYBĘ, co wyrwało Colombę z odrętwienia.

– Dobra już, dobra… zaraz jedziemy – powiedziała.

Później okazało się, że Tommy zamierzał pukać w okno przez całą drogę. Colomba jeszcze kilka razy wciągnęła w płuca mroźne powietrze, po czym usiadła za kierownicą. Powierzchnię drogi wojewódzkiej pokrywała jedynie cienka warstwa śniegu i łańcuchy waliły o asfalt niczym serie z karabinów maszynowych. Na skrzyżowaniu, od którego prowadziła droga do Montenigro, trafiła na punkt kontroli karabinierów. Dwa radiowozy stały po obu stronach ulicy, którą blokowali funkcjonariusze z karabinami. Ich policzki były zaczerwienione od mrozu.

Wcisnęła hamulec. Z tylnego miejsca rozległ się ostry krzyk Tommy’ego i chłopak rzucił się na siedzenie.

Colomba odwróciła się natychmiast.

– Nie ma się czego bać, Tommy. Pewnie doszło do wypadku – wymyśliła na poczekaniu, wiedząc, że to bardzo mało prawdopodobny scenariusz. – Poczekaj tu na mnie, dobrze?

Zamknęła chłopca w samochodzie i podeszła do grupki karabinierów. Stanęła twarzą w twarz z dziewczyną o rudych lokach, która z powagą kierowała nieistniejącym ruchem, wymachując lizakiem.

– Musi pani zawrócić. Droga jest nieprzejezdna.

Colomba rzuciła okiem na jej dystynkcje.

– Dzień dobry, kapralu. Co się tu stało?

– Rutynowa operacja, proszę pani – odpowiedziała ruda tonem mówiącym raczej: „To nie twój pierdolony interes”. – Lepiej będzie, jak skorzysta pani z objazdu.

– Może pani będzie w stanie mi pomóc. Znalazłam chłopca, który oddalił się z domu bez opieki. Nazywa się Tommy Melas. Cierpi na autyzm i powinien jak najszybciej wrócić do rodziców.

– Proszę tu poczekać.

Funkcjonariuszka oddaliła się biegiem, by po chwili wrócić z wysokim, łysym pięćdziesięciolatkiem z szarą bródką. Mężczyzna miał na sobie wytarty strój myśliwego, ale nie było wątpliwości, że to przedstawiciel służb mundurowych. Zawahał się tylko na moment, a potem wyciągnął rękę na powitanie i Colomba zrozumiała, że ją rozpoznał.

– Porucznik Lupo, komendant komisariatu w Portico.

– Colomba Caselli, zresztą już się pan zorientował.

– Gdzie pani eskorta, dottoressa?1

– Nie mam eskorty – ucięła krótko. – Proszę posłuchać, chłopak przyszedł do mojego domu na piechotę i miał dużo szczęścia, że nie zamarzł gdzieś po drodze. Chyba powinien go jednak obejrzeć lekarz, nie sądzi pan?

– Mówimy o pani domu w…

– W Mezzanotte. Zostawiłam go w samochodzie, żeby nic sobie nie zrobił, ale też dlatego, że ma ubranie poplamione krwią. Bardzo mocno.

Colomba wskazała gestem siedzącego w aucie Tommy’ego, który cały czas stukał w okno w tym samym rytmie, ignorując otaczający go świat.

Lupo pogładził dłonią spiczastą bródkę, nie kryjąc niezadowolenia.

– Nie będę owijał w bawełnę, dottoressa. Jego rodzice zostali zamordowani ubiegłej nocy.

– O mój Boże… – westchnęła Colomba.

– Powiadomiono nas dwie godziny temu i właśnie wydaliśmy nakaz poszukiwania chłopca. Dziękuję, że zaoszczędziła nam pani trochę pracy.

– To przez przypadek.

– Czy mogłaby pani poczekać na mnie w barze? Muszę teraz zdecydować, co z nim zrobić – powiedział komendant i wskazał jej lokal usytuowany kilka metrów przed zakrętem. Był to stary sklepik z papierosami, który pełnił też funkcję kawiarni, jak to się często zdarza w małych miejscowościach. – Proszę zamówić sobie kawę na mój rachunek.

– Jak rozumiem, nie mam innego wyjścia?

– Sądzę, że zna pani procedury lepiej niż ja.

Colomba je znała i zastosowała się do prośby, chociaż zamiast kawy zamówiła sobie herbatę z cytryną. Usiadła przy jedynym stoliku ustawionym obok okna. W barze było też trzech emerytów, którzy żywo dyskutowali na temat ostatnich wydarzeń, posługując się miejscowym dialektem. Natomiast stojąca za ladą Azjatka całą uwagę skupiała na czacie.

Nagle dostrzegła Tommy’ego na końcu ulicy w otoczeniu popychających go łagodnie karabinierów. Chłopak wyrwał się na chwilę grupie funkcjonariuszy, przewracając na ziemię rudą kobietę w stopniu kaprala, ale zamiast uciekać, podbiegł do karetki pogotowia i rzucił się do środka. Potem Colomba nic już nie widziała, aż do chwili gdy pojawił się Lupo z wielkim plastikowym workiem, do którego wrzucono ubrania chłopaka. Wbiła wzrok w filiżankę.

Po dziesięciu minutach komendant wszedł do baru i usiadł przy stoliku.

– Nic mu nie będzie – oświadczył.

– Czy ma tu w okolicy jakichś krewnych?

– Nic o tym nie wiemy. Przewieziemy go teraz do gospodarstwa agroturystycznego w Cartoceto i zostanie tam, dopóki nie znajdziemy lepszego rozwiązania. – Zamówił kawę, a dziewczyna przygotowała mu ją, nie odrywając wzroku od telefonu. – Jest pełnoletni, ale oczywiście nie możemy go zostawić bez opieki.

Colomba przypomniała sobie wystraszone oczy chłopca i poczuła litość, uczucie, które ostatnio odczuwała tylko do siebie.

– Wszystko wskazuje na to, że w czasie zabójstwa był w domu.

– Też tak sądzę. W końcu uciekł w samych bamboszach. Czy coś powiedział, kiedy go pani znalazła?

– Nie, nie powiedział nawet, jak się nazywa. Nie jestem pewna, czy w ogóle mówi.

– Czy spotkaliście się już kiedyś wcześniej? Może znała pani jego rodziców?

– Nie.

– Też ich nie znam. Nie pokazywali się zbyt często w mieście. – Lupo założył na nos okulary do czytania i rozpiął kurtkę, spod której wyłonił się gruby sweter ze wzorem w osiołki podskakujące radośnie wokół dużego sombrera. Wyjął kartkę z wewnętrznej kieszonki kurtki.

– Matka miała na imię Teresa, pochodziła z Turynu. Mąż, Aristides, był Grekiem – wyrecytował, przeglądając notatki. – Tommy jest synem kobiety z pierwszego małżeństwa. Formalnie nosi nazwisko Carabba, po ojcu, który zmarł, kiedy chłopak miał pięć albo sześć lat. Teraz ma dziewiętnaście.

Colomba uniosła prawą dłoń.

– Dziękuję za informacje, ale to nie moja sprawa.

– Może jednak w jakimś stopniu tak. – Lupo zaczął szukać czegoś w podstarzałym iPhonie i po chwili podał jej komórkę. – Tak wyglądał dzisiaj pokój Tommy’ego.

Na zdjęciu widać było jedynie wezgłowie łóżka i pokrytą fotografiami ścianę. Colomba powiększyła obraz i z niepokojem odkryła, że na wszystkich zdjęciach widnieje jedna i ta sama osoba.

To była ona.

6

COLOMBA BEZ SŁOWA oddała komórkę komendantowi. Nawet tutaj nie dają mi spokoju, pomyślała. Z ponurym wyrazem twarzy pogryzła wyłowioną z herbaty cytrynę. Przeliczyła się, sądząc, że udało jej się pozbyć grona natrętnych psychopatycznych adoratorów.

Tymczasem Lupo z uwagą analizował jej fizjonomię i na koniec zawyrokował:

– Nie wygląda pani na zaskoczoną, dottoressa.

– Po masakrze w Wenecji moja twarz stała się znana wszystkim. No i jeszcze niektórzy z fanów Dantego uważają, że to ja przyczyniłam się do jego zniknięcia.

– Tak, chyba czytałem coś na ten temat. Na świecie jest pełno idiotów.

– Dante twierdzi, że siedemdziesiąt procent całej populacji i sto procent mundurowych – dodała ze smutnym uśmiechem.

Lupo przywołał na twarz grymas wyrażający sympatię.

– Ten cały Torre to musiał być fajny gość.

– Niech pan nie mówi o nim w czasie przeszłym – oburzyła się Colomba, po czym już spokojniej wyjaśniła: – Nie wiem, gdzie on teraz jest, ale jestem pewna, że żyje.

– Oczywiście, przepraszam. – Lupo uśmiechnął się współczująco. – Sąsiedzi twierdzą, że Tommy bardzo rzadko się odzywa, ale kiedy chce, potrafi się porozumieć. Nie jak dorosły, ma się rozumieć, ale jak dziecko.

– Powinniście zwrócić się do specjalisty. W Rzymie mogłabym wam kogoś polecić, ale tutaj nie znam nikogo odpowiedniego.

Lupo uśmiechnął się przepraszająco i zaryzykował:

– A może pani by spróbowała, zanim kogoś nie znajdziemy?

– Moim obowiązkiem było przekazanie chłopaka odpowiednim organom i tak też zrobiłam. Teraz to już nie moja sprawa.

– Chłopak panią podziwia, więc jest szansa, że zacznie mówić, a dla nas każda dodatkowa informacja byłaby na wagę złota.

Colomba zacisnęła palce na filiżance.

– Nawet gdyby Tommy coś mi powiedział, to i tak nie miałoby to żadnej wartości dowodowej. Jeśli jego przypadek jest tak poważny, na jaki wygląda, to chłopak nie jest zdolny do czynności prawnych.

– Może jednak mógłby nam pomóc w identyfikacji morderców? A pani nie jest teraz na służbie i w przeciwieństwie do mnie nie potrzebuje stosu pozwoleń na tę rozmowę.

Colomba przypomniała sobie swoje zdjęcia wiszące na ścianie w pokoju Tommy’ego i westchnęła.

– Czy technicy już zbadali miejsce zbrodni?

– Nie i przy tej pogodzie nie wiem nawet, kiedy dotrą na miejsce.

– Zanim się z nim spotkam, chciałabym obejrzeć mieszkanie – zadecydowała Colomba z nadzieją, że Lupo się nie zgodzi, a ona będzie miała czyste sumienie.

Niestety, wszystko potoczyło się inaczej.

7

SIEDZĄC NA OGONIE radiowozu komendanta, Colomba po raz pierwszy od czasów dzieciństwa wjechała do centrum Montenigro. Wiele zabudowań małego miasteczka założonego w czasach Cesarstwa Rzymskiego było opuszczonych i popadało w ruinę. Mieszkali tu prawie wyłącznie emeryci, którzy dorabiali sobie, szukając trufli w pobliskich lasach. Teraz nie przepuścili okazji, by się rozerwać, i wylegli na ulice, ryzykując przeziębienie. Jak na mediolańskie peryferia przystało, w miasteczku wybudowano też nowe wille i jedna z nich należała właśnie do Melasów: dom w kolorze ochry otoczony wielką werandą, wspierającą się na kiczowatych kolumnach z materiału niezręcznie imitującego marmur.

Za dwukolorową taśmą blokującą przejście kilku funkcjonariuszy podskakiwało, żeby rozgrzać sobie zesztywniałe stopy. Najstarszy stopniem brygadier uniósł zabezpieczenie, aby mogli przejść, a Colomba instynktownie sięgnęła do kieszeni po odznakę. Nie znalazła jej, ponieważ ostatniego dnia swojego pobytu na komendzie w Rzymie rzuciła nią o ścianę sali zebrań, o mały włos nie trafiając w głowę szefa wydziału dochodzeniowo-śledczego. Przypuszczała, że jej odznaka mogła potem zostać przetopiona albo przepuszczona przez prasę. Nie miała zielonego pojęcia, gdzie trafiały blachy zawieszonych oficerów.

Założyli lateksowe rękawiczki i plastikowe ochraniacze na buty, które znaleźli w kartonowym pudle ustawionym na schodach prowadzących do drzwi.

– Są ślady włamania? – rzuciła Colomba.

Lupo pokręcił głową.

– Nic nie zauważyłem.

Śnieg znowu zaczął mocno sypać, w rynnach bulgotało, a okna przypominały ślepe, błyszczące oczy. Przeszli przez pełen butów i parasoli przedpokój i znaleźli się w kuchni. Colomba zobaczyła przewróconą butelkę wody mineralnej w zlewie, a obok wyraźny odcisk zakrwawionej dłoni. Podobne ślady widniały także na lodówce, a na podłodze lśniły krwawe odciski bosych stóp. Colomba nie miała wątpliwości, że należą do chłopaka.

– Co za burdel – mruknęła.

– Tak, Tommy zostawił tu niezły bałagan. Odciski palców należą do niego, sprawdziliśmy na szybko, kiedy go przebieraliśmy.

Colomba ruszyła śladem szkarłatnych znaków wzdłuż korytarza, którego ściany ozdabiały fotografie drapieżnych ptaków, i po chwili znalazła się w salonie. Na poczesnym miejscu wisiały zdjęcia ze ślubu Melasów: kobieta w białej, nieco przyciasnej na biodrach sukni a là syrena tryskała niepohamowaną radością, dobrze zbudowany mężczyzna w czarnym garniturze uśmiechał się do obiektywu.

Lupo wyjął z kieszonki koszuli małą kartkę i nałożył okulary.

– Na podstawie dokumentacji urzędu miasta ustaliliśmy, że pobrali się półtora roku temu. Nie mieliśmy czasu na dokładne sprawdzanie, rzuciliśmy tylko okiem na podstawowe dane w systemie.

Łokciem pchnął drzwi prowadzące do sypialni.

– To tutaj ich zamordowano i proszę mi uwierzyć, to nie jest miły widok – wyjaśnił. – Może powinna pani go sobie oszczędzić.

– Z pewnością widziałam już gorsze sceny – oświadczyła Colomba.

I miała rację, chociaż obraz, jaki ukazał się jej przed oczami, był naprawdę odrażający. Ciała małżonków były w takim stanie, jakby przejechał po nich tir, a kierowca wrzucił jeszcze dodatkowo wsteczny bieg. Oboje leżeli w zakrwawionym łóżku: on na boku, z nogami zaplątanymi w pościeli i niemalże całkowicie odciętą dłonią, ona na plecach. Prawa noga kobiety ześlizgnęła się na podłogę, jakby przygwożdżono ją podczas próby ucieczki, a kość piszczelowa przebiła skórę i wystawała na zewnątrz. Ciosy zadano z taką brutalnością, że piżama w czerwone paski i nocna koszula wykończona koronką były całe w strzępach. Colomba doszła do wniosku, że uderzenia, które spowodowały śmierć, wymierzono w głowę. Mężczyzna miał zgnieciony kark, a skóra czaszki osunęła mu się na czoło, natomiast głowa kobiety kończyła się tuż nad brwiami, dalej były już tylko masa mózgowa i kosmyki włosów.

Colomba poczuła, jak kwaśny posmak cytryny z żołądka unosi się coraz wyżej.

– Znaleźliście narzędzie zbrodni?

– Jeszcze nie. Jak pani uważa, co to mogło być?

– Sądząc po śladach na ciałach ofiar, był to prawdopodobnie ciężki młotek z kwadratową główką, taki, jakich używają stolarze. No i dość duży.

– A ilu, pani zdaniem, było napastników?

– Skąd mogę wiedzieć, przecież nie jestem skafandrem2 – odburknęła rozdrażniona Colomba.

– No ale pracowała pani w sekcji zabójstw i na pewno ma pani większe doświadczenie ode mnie.

– Mogę tylko przypuszczać, że wszystkie ciosy zadano tym samym narzędziem na przemian to jednej, to drugiej ofierze. – Colomba wskazała na sufit, na którym smugi krwi krzyżowały się niczym pozostałe z dawnych czasów belki nośne o baryłkowatym kształcie. – Pionowe smugi powstają, kiedy morderca unosi broń po zadaniu ciosu. Natomiast poziome…

– Wtedy, gdy zmienia cel. W przód i w tył – dokończył Lupo, udowadniając, że ma o wiele większe doświadczenie, niż mówił. – A to by oznaczało, że napastnik mógł być tylko jeden.

– Równie dobrze mogło ich być dziesięciu, jeśli przekazywali sobie broń i uderzali pod tym samym kątem.

– Musi pani jednak przyznać, że to bardzo mało prawdopodobne.

Colombie przemknęło przez myśl, czy powinna udzielić odpowiedzi, bo nie podobał jej się upór komendanta.

– Chodźmy stąd – powiedziała, zyskując na czasie.

Wrócili do salonu i stanęli pod zdjęciami martwych małżonków, a Colomba wyobraziła sobie, jak by się prezentowały na nagrobkach.

– Myśli pani, że mamy do czynienia z napadem na tle rabunkowym? – nie rezygnował Lupo.

– Chyba ważniejsze jest teraz, co pan o tym myśli.

– Na co dzień zajmuję się kradzieżą cieląt i kłótniami sąsiadów – odpowiedział Lupo, wzruszając ramionami. – Moje zdanie się nie liczy.

– Widziałam doświadczonych funkcjonariuszy wstrząsanych mdłościami, kiedy widzieli zwłoki w takim stanie, a pan sprawia wrażenie nad wyraz opanowanego.

– Wbrew pozorom uprowadzanie bydła czasami może się bardzo źle skończyć.

Colomba pokręciła głową ze zniecierpliwieniem: jeśli komendant chce udawać ograniczonego wieśniaka, to tak naprawdę nie jest jej problem.

– Włamywacz zabija ze strachu, żeby ofiara go nie rozpoznała, albo w odwecie, kiedy nie może zmusić jej do współpracy. Natomiast małżeństwo Melasów zostało zamordowane we śnie lub zaraz po przebudzeniu.

– A zważywszy, że młotek nie jest typowym narzędziem zbrodni mafijnego killera, odpowiedź nasuwa się sama. Czyżby chodziło z zbrodnię w afekcie? Pod wpływem szału?

Oczy Colomby przybrały kolor dojrzałych liści.

– Niech pan wreszcie przestanie krążyć wokół tematu jak lis koło kurnika. Pan po prostu uważa, że to chłopak jest winny. I ma pan nadzieję, że w rozmowie ze mną się rozklei i przyzna.

Lupo się uśmiechnął.

– Nie będę pani zwodził, dottoressa. Może powiem tak: jestem przygotowany na każdą ewentualność.

– Jaki motyw miałby Tommy?

– Chłopak jest chory, nie potrzebuje motywu.

– Autyzm to jest syndrom, a nie choroba – sprzeciwiła się Colomba. – W cięższych przypadkach, a do takich wydaje się należeć Tommy, pacjenci czasami mogą być niebezpieczni dla otoczenia, ponieważ nie zdają sobie sprawy z własnej siły lub nie są w stanie zapanować nad wybuchami złości. To zupełnie coś innego niż zamordowanie śpiących rodziców.

– Jeffrey Dahmer cierpiał na autyzm.

– Jeśli dobrze pamiętam, to na zespół Aspergera – poprawiła go Colomba. – Jego przypadek był zupełnie inny niż Tommy’ego, który nie jest w stanie sam o siebie zadbać. Zgadzam się, że mógłby zaskoczyć rodziców podczas snu, ale jego ruchy nie są na tyle spójne, żeby zdołał ich zabić, nie narażając się na żadną reakcję. Widziałam, jak on się porusza.

– Może dopisało mu szczęście?

– Zobaczmy lepiej jego pokój.

W pierwszej chwili Colomba pomyślała, że trafiła do komórki. Jedyne okno zasłonięto kartonem, a w środku znajdowały się tylko jednoosobowe łóżko, otwierana ława i mała szafa bez drzwi, w której wisiały ubrania chłopca. Na pościeli widniały postaci z kreskówek Disneya, na stoliku stał stary pecet, a obok atramentowa drukarka – równie wiekowa, ale w bardzo dobrym stanie. Uwagę Colomby przykuły jednak zdjęcia z jej podobizną. Była ich co najmniej setka, niektóre wydrukowane na kartkach formatu A4, inne powycinane z gazet. Tommy pokrył nimi prawie całe ściany i część sufitu.

– Niezły widok, co? – odezwał się komendant. – Myśli pani, że trzymali go tutaj w zamknięciu?

Colomba rozejrzała się uważnie po pomieszczeniu.

– Nie. Nie ma zasuwy ani sznurów. Być może po prostu czuł się tutaj dobrze.

– Może wydawało mu się, że jest wampirem.

Colomba puściła tę uwagę mimo uszu i zajęła się oględzinami łóżka i podłogi. Pościel w nieładzie, brak śladów krwi: a więc Tommy nie wrócił do swojego pokoju po tym, jak znalazł rodziców martwych. Albo po tym, jak ich zamordował. Wybiegł z domu bez kurtki, w tym, w czym spał.

– Komendancie, może mnie pan zostawić na chwilę samą?

– Jakiś problem?

– Nie, chciałabym się nad tym wszystkim zastanowić, by wyrobić sobie ostateczną opinię.

– Tylko nie za długo, bardzo panią proszę. Gdyby ktoś panią tu zobaczył, musiałbym jakoś wytłumaczyć pani obecność.

– Dobrze, proszę się nie martwić.

Lupo wyszedł z pokoju, a Colomba odczekała, aż ucichnie szelest plastikowych ochraniaczy na buty, po czym włączyła komputer Tommy’ego, modląc się w duchu, by nie trafić na hasło. Na szczęście nie było żadnego zabezpieczenia. Szybko znalazła folder ze swoimi zdjęciami i usunęła go, zlikwidowała zawartość kosza i uruchomiła program do czyszczenia dysku. Informatyk będzie mógł oczywiście odzyskać pliki, ale przynajmniej nie dostaną się one w łapy pierwszego lepszego dziennikarza, który przyleci z łapówką, aby się do nich dobrać. Wyłączyła peceta i zaczęła zrywać fotografie ze ścian, zaczynając od tej, na której była w mundurze z dystynkcjami komisarza. Niektóre zdjęcia wydrukowano na papierze z gabinetu niejakiego doktora Pali, psychiatry i terapeuty dziecięcego. Adres głosił, że lekarz przyjmuje w sąsiednim miasteczku. Colomba dołączyła kolejną kartkę do grubego pliku, który trzymała w ręce, i wcisnęła wszystko pod kurtkę. Gołe ściany sprawiły, że pokój wydawał się jeszcze bardziej ponury i przygnębiający. Dante szybko by się wykończył w takich warunkach, pomyślała. Ale może Tommy miał inne potrzeby.

Przeszedł pieszo trzy kilometry, nie zapominaj o tym.

Zgasiła światło i wyszła na zewnątrz, gdzie od razu zauważyła furgonetkę z napisem RIS3, która zaparkowała przy bramie. Odetchnęła z ulgą, że zdążyła na czas. Skafandry właśnie kończyły się ubierać, gawędząc beztrosko z komendantem Lupo. Colomba udała, że go nie dostrzega, i gwałtownie skręciła za róg domu, gdzie podpaliła stos wyniesionych papierów zapałkami, które ciągle jeszcze miała w kieszeni. Kiedy komendant do niej dołączył, na śniegu pozostały już tylko kupka popiołu oraz gasnący żar.

Lupo pokręcił głową z dezaprobatą.

– Świetnie to pani rozegrała. Gratulacje! Dziękuję, że potraktowała mnie pani jak przygłupa!

– Trafiłyby do gazet jeszcze wcześniej niż zdjęcia denatów – odpowiedziała szczerze. – W Rzymie ludzie pakowali mi się do mieszkania, żeby podzielić się ze mną swoimi przypuszczeniami. Nie chcę, by się dowiedzieli, gdzie teraz mieszkam.

– Nie złożę raportu tylko dlatego, że wiem, co pani przeszła. Ale nie radzę przeciągać struny, bohaterko z Wenecji.

– Niech mnie pan tak nie nazywa – warknęła Colomba.

– To nie ja wymyśliłem to określenie. Czy teraz mogę liczyć na spełnienie obietnicy?

– Mam panu pomóc wrobić Tommy’ego w to morderstwo?

– Nie chcę nikogo wrabiać. Ale z chęcią zaoszczędziłbym trochę czasu, który w przeciwnym razie będę musiał poświęcić na być może niepotrzebne śledztwo.

– Przecież przyślą panu kogoś do pomocy.

– To mój rewir, dottoressa. Idzie pani czy nie?

– Niezależnie od tego, co chłopak mi powie, nie zgodzę się przeciwko niemu zeznawać. Będzie musiał dobrowolnie powtórzyć swoją wersję w obecności kogoś innego.

– Ma pani jeszcze jakieś warunki? Może limuzyna?

Colomba potrząsnęła głową.

– Niech pan zapomni, gdzie mieszkam. Da się zrobić?

Lupo przystał na to, dodając:

– Proszę za mną.

8

GOSPODARSTWO AGROTURYSTYCZNE, W KTÓRYM umieszczono Tommy’ego w oczekiwaniu, aż zajmie się nim któryś z krewnych bądź opieka społeczna, nosiło nazwę Gniazdko i stanowiło elegancką wersję wiejskiego domu Colomby. Posiadłość była jednak trzy razy większa, dysponowała basenem i ujeżdżalnią, wokół zabudowań rozciągał się park, w którym dwa łaciate koniki rasy pony z wyraźnym obrzydzeniem dreptały po śniegu.

Tommy zajmował jednoosobowy pokój, w którym opuszczono żaluzje i zapalono lampkę nocną. Pilnowała go ruda funkcjonariuszka ze znacznie starszym kolegą. Siedział na łóżku w spodniach dresowych i żółtej przykrótkiej koszulce odsłaniającej brzuch. Wydał się Colombie jeszcze potężniejszy niż poprzednio. Ważył chyba ze sto pięćdziesiąt kilogramów.

– Concio, odsłoń żaluzje, bo czuję się tu jak w piwnicy.

– Chłopak woli zasłonięte okna, komendancie – odpowiedziała ruda. – Nie lubi otwartych przestrzeni. Darł się w samochodzie przez całą drogę.

– Przeszedł pieszo trzy kilometry – nie dawał za wygraną Lupo. – Nałykał się świeżego powietrza za wszystkie czasy i mu nie zaszkodziło.

– Był w szoku. Przecież widział pan jego pokój – oburzyła się Colomba.

– No dobra, niech będzie. Wy dwoje stańcie teraz na korytarzu – zwrócił się do podwładnych. – Zawołam was, kiedy będziecie potrzebni.

Karabinierzy odpowiedzieli „Wedle rozkazu!” i opuścili pokój.

– Pan też, komendancie – powiedziała Colomba.

– Obiecuję, że się nie odezwę.

– Gdyby Tommy chciał z panem rozmawiać, to już dawno by to zrobił. Niech pan wyjdzie.

– Stanę przy wejściu.

Colomba zamknęła mu drzwi przed nosem, po czym przyciągnęła krzesło do łóżka. Tommy trzymał w rękach talię kart i układał pasjansa, kiwając się rytmicznie. Wydawało się, że przesuwa karty bez logicznego sensu, ale za to robił to z niezwykłą precyzją.

Colomba ponownie poczuła litość i uczucie to okazało się bolesne niczym zastygły mięsień, który wraca do życia. Był ogromny jak miś z kreskówek i wyglądał przy tym na zupełnie bezbronnego.

– Cześć, Tommy. – Wysiliła się na uśmiech. – Jak się masz? Czy dobrze cię tu traktują?

Chłopak nie przerywał zabawy, ale zaczął przesuwać karty znacznie wolniej, obserwując ją kątem oka.

– Przykro mi z powodu nieszczęścia, które spotkało twoich rodziców. Jestem tu, bo może chciałbyś ze mną o tym porozmawiać.

Dłoń Tommy’ego z kartą zawisła na chwilę w powietrzu. Potem powoli ją odłożył, mrucząc coś pod nosem, i Colomba po raz pierwszy usłyszała jego niski głos.

– Potrzebujesz pomocy? A może masz mi coś do powiedzenia?

Tommy zanucił melodię ze znanej telewizyjnej reklamy. Nie fałszował, ale słowa nie miały żadnego sensu.

Colomba poczuła narastającą złość, zdołała jednak nad nią zapanować.

– Spróbujmy jeszcze raz, ale najpierw coś ci powiem. Wcale nie chciałam tu teraz być i zajmować się tak brzydką sprawą, jak zabójstwo twoich rodziców. Robię to tylko dlatego, że mam nadzieję, że uda mi się ci pomóc.

Chłopak nie odpowiedział, ale Colomba odniosła wrażenie, że ją rozumie.

– Zrobiłeś coś złego, Tommy?

Pokręcił głową z przesadą charakterystyczną dla małych dzieci.

– Zrobiłeś im krzywdę, bo się zezłościłeś?

Nie.

– Mówisz prawdę?

Tym razem Tommy przytaknął i Colomba postanowiła mu uwierzyć.

– Widziałeś, kto to zrobił? Rozpoznałeś zabójcę?

Chłopiec zwlekał w nieskończoność z położeniem następnej karty, ale się nie odezwał.

– Na twoim miejscu też bym się bała – zapewniła go Colomba. – Ale tu jesteś bezpieczny. Nikt nie zrobi ci krzywdy.

Tommy znieruchomiał, a na jego twarzy pojawił się grymas pełen wątpliwości. Potem drżącymi palcami zebrał karty i rozłożył w rzędzie na kołdrze, grupując je kolorami od najsłabszej do najsilniejszej. Kiedy skończył, uniósł palec wskazujący.

– Mam wybrać jedną?

Potwierdził ruchem głowy. Colomba się do niego uśmiechnęła.

– Niektórzy ludzie gadają bez przerwy, a i tak nie sposób zrozumieć, o co im chodzi… Ty na pewno nie zaliczasz się do tej kategorii.

Sięgnęła po pierwszą lepszą kartę, ale Tommy powstrzymał ją, uderzając o łóżko. Colomba zatrzymała się: chłopiec nie chciał, aby to ona dokonała wyboru, lecz by wzięła konkretną kartę, którą miał na myśli.

– Okej, ta nie. No to która? Wyżej czy niżej?

Zaczęła przesuwać ręką, krążąc nad kartami, aż wreszcie Tommy zdecydowanie uderzył kilka razy o łóżko. Colomba ponownie zamarła w bezruchu: jej palce wskazywały na króla monet4. Kiedy sięgała po kartę, chłopak, jakby obawiając się czegoś, odwrócił wzrok. Król z koloru, który we francuskiej talii kart określany jest mianem karo, był ukazanym z profilu młodzieńcem z długimi włosami, w płaszczu i w koronie. Nosił łańcuch z ogromnym wisiorem, a w ręce dzierżył siekierę. Małe słońce oświetlające jego postać przypominało złotą monetę z czerwonym uśmiechniętym obliczem umieszczonym na środku. Colomba nigdy wcześniej tak dokładnie nie przyglądała się temu symbolowi, który teraz wydał jej się raczej niepokojący niż optymistyczny. Siekiera mogła nawiązywać do narzędzia zbrodni, ale co miał oznaczać król?

Odwróciła kartę w stronę chłopca, ale on nie chciał na nią patrzeć.

– Czy człowiek, który wszedł do twojego domu, miał długie włosy? A może jakieś dziwne nakrycie głowy?

Tommy zaprzeczył ruchem głowy.

– Czy to był złodziej i zabrał wasze pieniądze?

Kolejny przeczący ruch.

Colomba głowiła się właśnie nad następnym pytaniem, gdy otworzyły się drzwi i stanął w nich Lupo. Na jego usprawiedliwienie należało powiedzieć, że zapukał, potem jednak nie czekał na zaproszenie i wszedł do pokoju.

– Lekarz sądowy chciałby obejrzeć chłopca. Czy możemy…

Tommy zareagował tak gwałtownie, jakby potraktowano go prądem elektrycznym. Zeskoczył z łóżka, wywracając nocną szafkę i ściągając kołdrę. Karty wylądowały na podłodze. Zatrzymał się z zamkniętymi oczami, odwrócony twarzą do ściany, ze splecionymi na plecach rękami. Drżał wyraźnie na całym ciele i oddychał z trudem, sapiąc głośno.

Lupo strzelił palcami przed nosem rudej, która stała na progu jak słup soli.

– Obudź się! Zawołaj lekarza, chyba widzisz, że chłopak ma kryzys.

Colomba poczuła, że i jej zaczyna się udzielać niespokojny stan Tommy’ego. Trzęsła się tak samo jak on.

To niemożliwe, pomyślała.

A przecież już widziała ten sam gest w szopie z narzędziami. Wtedy go nie rozpoznała, bo nie obserwowała jego twarzy, ale teraz…

Tommy jęczał, przyciskając się do ściany całym ciałem, jakby chciał przez nią przeniknąć. Z otwartych ust sączyła mu się strużka śliny. Colomba z wysiłkiem podeszła do niego i objęła go od tyłu. Przez kilka sekund oddychali w jednym rytmie.

– Wszystko w porządku, Tommaso. Nic ci nie grozi. Jesteś dobrym synem – wyszeptała mu do ucha.

Specjalnie użyła słowa syn, chociaż czuła, jak pali ją w język. Tommy rozluźnił się natychmiast i oparł się o nią całym ciałem. Po chwili wysunął się z uścisku i zaczął zbierać porozrzucane karty, kierując się porządkiem kolorów i wartości.

Tymczasem ruda wróciła do pokoju w towarzystwie mężczyzny z siwą brodą i w trzyczęściowym garniturze. Gdyby nie miał na karku siedemdziesiątki, mógłby uchodzić za hipstera, chociaż pracował jako medyk sądowy.

– Proszę wszystkich o opuszczenie pomieszczenia – odezwał się władczym tonem. – I następnym razem poproście o opinię medyka, zanim zaczniecie go wypytywać. Jestem do waszej dyspozycji.

Colomba wyszła z pokoju już przy słowie proszę, a Lupo dogonił ją na korytarzu.

– Nie sądziłem, że tak się mnie wystraszy. Przecież do tej pory nawet mnie nie zauważał.

– Może to efekt zaskoczenia, sama nie wiem. Niech pan zapyta lekarza – ucięła krótko Colomba, przyspieszając kroku.

– Jeśli podczas badania okaże się, że wszystko w porządku, to mogłaby pani spróbować jeszcze raz. Oczywiście nieformalnie.

– Nie ma mowy.

– Dlaczego nie?

– Ponieważ nie mogę panu pomóc w tej sprawie, komendancie. Oczekuje pan przyznania się do winy, a chłopak tego nie zrobi. Nie tylko dlatego, że nie wydaje mi się zdolny do sformułowania tego typu wyznania, ale też dlatego, że osobiście nie wierzę, żeby to on zamordował rodziców.

Spróbowała ominąć komendanta, bo zatarasował jej drogę.

– Przecież widziała pani ich mieszkanie, dottoressa. Ubrania, odciski palców…

– Proszę mnie przepuścić.

– Mogę zrozumieć, że chłopak się przestraszył, ale czego pani się obawia?

– Niczego się nie boję, po prostu jestem zła, że straciłam niepotrzebnie tyle czasu.

– Nie umie pani kłamać, dottoressa. Co on pani powiedział?

Colomba wyminęła go wreszcie zdecydowanym ruchem. Wsiadła do samochodu, obawiając się, że Lupo rzuci się na maskę, by ją zatrzymać, jednak nic podobnego się nie wydarzyło. Na drodze powiatowej prowadzącej do Mezzanotte wcisnęła gaz do dechy, nie zważając na nieprzyjemny odgłos łańcuchów stykających się z asfaltem. Kilka razy zarzuciło ją i ledwo co zdążyła uniknąć czołowego zderzenia z ciężarówką, ale za każdym razem umiejętnym manewrem udało jej się wyprowadzić auto na prostą. Prowadziła na oślep i tylko ostatnie przebłyski świadomości pozwalały kontrolować automatyczne ruchy. Wszystkie myśli skierowały się bowiem do wydarzeń, które rozegrały się trzy lata wcześniej.

Tamtego dnia nieco młodsza Colomba znajdowała się w pobliżu dziesięciu zardzewiałych kontenerów stojących na peryferiach Rzymu wśród chaszczy porastających teren nieczynnego przedsiębiorstwa rolnego. Służby specjalne zabezpieczyły całą strefę, a saperzy rozbrajali ładunki z plastycznych materiałów wybuchowych umieszczone przy wejściach. Kiedy otworzyli pojemniki, słoneczne światło oślepiło tych, których zamknięto w ich wnętrzu. Najstarszy miał dwadzieścia lat, a najmłodszy sześć. Wszyscy byli w opłakanym stanie. Niektórzy próbowali uciekać, chwiejąc się na osłabionych nogach, ale większość pozostała na swoich miejscach. Złamała ich nieograniczona wola człowieka, który uważając się za boga, przez trzydzieści lat przeprowadzał swoje eksperymenty i przez nikogo nie niepokojony porywał i zabijał dzieci. Trzymał je w klatkach dla drobiu i wpajał im nienaruszalne zasady, za których podważanie groziła kara śmierci.

Nigdy nie patrz na zewnątrz.

Kiedy wejście się otwierało, musieli odwracać się w stronę najbliższej ściany z rękami założonymi na plecach.

Tak jak zrobił to Tommy.

Colomba nie miała pojęcia, gdzie i jak długo to trwało, ale była pewna, że chłopiec, podobnie jak Dante, był kiedyś więźniem Ojca.

ROZDZIAŁ II

1

Ojciec jest w skrzyni razem z Dantem, który słyszy jego oddech wraz ze swoim. Słyszy jego cichy głos, który z niego szydzi, czuje dotyk jego rąk. Dante nie może uciec, nie jest w stanie nawet zmienić pozycji. Wieko skrzyni znajduje się kilka centymetrów ponad jego czołem i nie może go dosięgnąć. W przeciwnym razie zabiłby się, waląc głową w drewno. Gdyby nie miał zakneblowanych ust, błagałby o litość albo przegryzłby sobie żyły zębami.

Dlaczego nie mogę umrzeć? Modli się do Boga, w którego nie wierzy, aby ten poraził go piorunem i zabił, skracając nieznośną mękę. Krzyki w jego głowie stają się ogłuszające, Dante trzęsie się i ślini.

Kiedy odzyskuje przytomność, nie wie, ile czasu minęło, ale jest tak wyczerpany, że niemal spokojny. Ojca już przy nim nie ma. Zabiła go Colomba, aby uratować Dantemu życie.

Stara się jak najrzadziej myśleć o silosie na peryferiach Cremony, gdzie Ojciec trzymał go w zamknięciu przez trzynaście lat. Ale teraz zdecydowałby się na zamianę. Tam przynajmniej miał wiadro na odchody, a nie pampersa, którego obecność odkrył, obmacując pas i biodra.

Wątpliwy spokój powoli zaczyna go opuszczać i Dante czuje, że śliniący się idiota w jego głowie domaga się uwagi. Koncentruje się na podstawowych zasadach medytacji, których nauczył się samodzielnie i z których do tej pory korzystał jedynie po to, by złagodzić objawy głodu farmakologicznego. Przywołuje na myśli obraz, który utożsamia ze spokojem i dobrym samopoczuciem. To Gudetama, bohater japońskich kreskówek w postaci żółtka wyposażonego w ręce i nogi, który spędza większość czasu na przysypianiu i marudzeniu. Żaden mistrz zen nie pochwaliłby takiego wyboru, ale Dante wierzy w siłę indywidualizmu. Gudetama spełnia swoje zadanie i oddech Dantego się uspokaja. Teraz wyobraża sobie swojego bohatera, jak bezwolnie, miękko prześlizguje się przez wywietrznik w wieku skrzyni i wyciąga się na powierzchni, oddychając świeżym powietrzem. Ja też mogę się wyzwolić, jeśli tylko dobrze się przyłożę, w końcu wolność jest tylko kilka centymetrów dalej.

Przez całe życie Dante ćwiczył otwieranie zamków i uwalnianie się z łańcuchów ze strachu, że pewnego dnia Ojciec ponownie się po niego zgłosi. Umie otworzyć kłódkę wsuwką do włosów trzymaną w ustach, umie zdjąć kaftan bezpieczeństwa, manewrując ramionami, umie uderzyć metalowymi kajdankami tak umiejętnie, że same się otworzą. Z plastikowymi radzi sobie jeszcze lepiej. Jego lewa ręka, ta zła, jest jedną wielką fałdą blizn. Kości śródręcza nigdy się dobrze nie zrosły, co czyni dłoń giętką i łatwą do manipulacji. Dante kilkoma pociągnięciami wyjmuje ją z pętli, choć twardy plastik rani skórę. Gudetama porusza się nerwowo i skarży na ból. Dante układa go z powrotem na wieku skrzyni. Złą ręką uwalnia tę drugą, a potem obie kostki. Na koniec zdejmuje kaganiec, zapięty metalową sprzączką na karku. Przyjrzawszy się bliżej, odkrywa, że to typowy atrybut masochistów w postaci gumowej piłki, którą slaves5 wkładają sobie do ust, aby stłumić okrzyki. Zastanawia się, co by powiedziała Colomba, gdyby zobaczyła go w tym stanie. Przecież jej sposób myślenia jest taki… tradycyjny. Bardzo mu brakuje Colomby, ale boi się o niej myśleć, bo zaraz w głowie pojawia się obraz tryskającego krwią brzucha, szeroko otwartych z przerażenia i bólu oczu. Nie wie, ile czasu upłynęło (godziny? dni?) od tamtego wydarzenia, ale ciągle jeszcze nie może pogodzić się z tym, że Colomba nie uchroniła go przed porwaniem, że nie pokonała złych niczym Wonder Woman. Spędził z nią sporo czasu jako… konsultant i nauczył się jej ufać. Kiedy była w pobliżu, czuł się bezpieczny, chroniony.

Pociągała go.

Wracanie myślami do przeszłości nic mi teraz nie pomoże. Dante próbuje rozprostować kości, na ile pozwala mu na to ograniczona przestrzeń, niewiele większa niż on sam, wypełniona trzydziestoma centymetrami powierza, które oddziela jego usta od wywietrznika. Próbuje podważyć wieko, ale ono ani drgnie, nie słychać nawet żadnego skrzypnięcia.

Głucho jak w grobie.

To niedobre porównanie sprawia, że Gudetama znika. Dante wali rękami i głową w drewniane wieko dopóty, dopóki krew nie zalewa mu oczu i nic już nie widzi. Traci przytomność, a kiedy wraca do siebie, czuje w ustach posmak wymiocin. Muszę stąd wyjść, zanim do końca zwariuję.

Dante masuje sobie dobrą rękę, aby mogła odzyskać stuprocentową wrażliwość, po czym bada dokładnie rogi skrzyni nad głową. Nie wyczuwa zawiasów ani żadnych innych ruchomych części. Wieko zostało zalutowane od zewnątrz.

Dante zawiera umowę z samym sobą: jeśli nie uda mu się szybko otworzyć pudła, podetnie sobie żyły. Sprzączka kagańca ma zaostrzony bolec długości dwóch centymetrów, będzie można ją wykorzystać. Świadomość, że może w każdej chwili ze sobą skończyć, na przekór zdrowemu rozsądkowi dodaje mu animuszu i osłabia dręczące go delirium. Nie umrę jak szczur, śmierć będzie szybka i prawie bezbolesna.

Tymczasem skupia się na swoim zadaniu. Obmacując dno skrzyni, nagle wyczuwa pod palcami coś dziwnego: okrągłe wypukłości w drewnie wielkości gumki na ołówku. Naciska jeden paznokciem i czuje, jak odskakuje drewniany zacisk. A pod spodem…

Nie, to niemożliwe, czyżby to mi się śniło? Ale przecież jego doskonale wyćwiczone podczas tysięcy przeprowadzanych w samotności eksperymentów palce nie mogą się mylić. W otworze znajduje się śrubka, jakich używają magicy w grach Nut and Bolt albo przy zamykaniu podwójnego dna. Z pozoru wygląda na normalną, z zewnętrzną nakrętką na górze, ale pod spodem kryje niespodziankę: gwintowana część nie jest przylutowana do główki, ale jedynie przykręcona i można ją wyciągnąć, nie dotykając rdzenia. Dante próbuje i czuje, jak nakrętka obraca mu się pod paznokciami, drewno skrzypi, szczelina między ściankami bocznymi a dnem stopniowo się poszerza. Wykręca śrubkę, a potem trzy pozostałe, ukryte w czterech rogach skrzyni. Dno się obluzowuje.

Dante podciąga nogi do chudej klatki piersiowej i z całej siły napiera stopami. Ciężka skrzynia unosi się nad jego głową. Do środka wpada powiew świeżego powietrza, w którym czuć kurz i trawę. Wyślizguje się na zewnątrz, jego ciało to kłębek nerwów i obolałych mięśni, pudło opada z głuchym trzaskiem, echo powtarza ponury odgłos. Na chwilę traci nad sobą panowanie i krzycząc, zrywa pampersa. Turla się po zimnej, cementowej podłodze.

Jednak szybko wraca do siebie. Podnosi się z trudem, jest wściekły, gotowy rzucić się z pięściami na każdego, kto próbowałby go ponownie uwięzić. Chociaż nienawidzi przemocy, teraz będzie się bronił pazurami i zębami, jeśli zajdzie taka konieczność. Co więcej, marzy o starciu. Przed oczami miga mu twarz mężczyzny, który kazał się nazywać Leo Bonaccorso, nie może się doczekać, aby walnąć go porządnie w pysk i zetrzeć mu z twarzy ten zarozumiały uśmieszek. Żeby zamknąć go w jakiejś dziurze i dać mu posmakować tej samej przyjemności. A przedtem zapytam, skąd mu, do kurwy nędzy, przyszło do głowy, żeby zamknąć mnie w skrzyni magika. Nie miał nic innego pod ręką? A może to taka sadystyczna zabawa? Sięga po leżący na podłodze kabel elektryczny, który ma szerokość banana i długość dwóch. Przejadę mu nim po zębach i mam nadzieję, że to poczuje.

Jednak w pomieszczeniu nikogo nie ma. Dante znajduje się we wnętrzu prostokątnego magazynu długości około stu metrów, którego dach wspiera się na cementowych słupach. Światło, które widział ze skrzyni, to blask księżyca załamujący się na brudnej szybie świetlika. Teraz niebo już jaśnieje, a księżyc blednie. Wszystko wokoło nosi wyraźne ślady zniszczenia i rozpadu, gałąź pobliskiego drzewa przebiła jedno z okien i rozrosła się wewnątrz budynku razem z pnącymi się po murach roślinami i zalegającymi na podłodze zgniłymi liśćmi. Słychać krzyk jakiegoś nocnego drapieżnika i wycie wiatru. Nic więcej. Żadnego samochodu, żadnego ludzkiego głosu, żadnego generatora prądu, czyli odgłosów, które zwykle kojarzymy z cywilizacją. No i zapach też jest taki, jak trzeba. Wenecja pachniała słoną wodą i smażoną rybą, papierosami i wodorostami. A tu dominuje woń opuszczenia i plastiku, smród dawnego pożaru. I żadnego zapachu człowieka poza moim.

Dante przypomina sobie film Dzień tryfidów i serial Z Nation. Może kiedy byłem zamknięty w skrzyni, nadeszła apokalipsa? Teraz, kiedy zastanawia się na trzeźwo, dochodzi do wniosku, że to nie tylko jego zasługa, że udało mu się nie zwariować. Przez całe dorosłe życie panował nad atakami i objawami paranoi, przyjmując lekarstwa, i teraz też czuje w krwiobiegu ślady substancji chemicznych. Prawdopodobnie chodzi o psychotropy, o jakiś środek uspokajający. Staje w miejscu, gdzie światło księżyca jest jaśniejsze, i ogląda swoje ramiona. Dostrzega nabrzmiałe żyły, popękane naczynka i krwiaki. Zastrzyki, kroplówka. Uśpili mnie.

Jak długo to trwało?

Dotyka rzadkiego, miękkiego zarostu i upewnia się, że nie może mieć więcej niż kilka dni. Nie ma jednak pewności, czy nie golili go, gdy spał. Panika narasta. Dante zapomina o nietypowej sytuacji, w jakiej się znajduje, i w przypływie rozpaczy pędzi w stronę łuszczącej się metalowej bramy blokującej wejście do magazynu. W chwili gdy dotyka jej dobrą ręką, oczyma wyobraźni widzi samego siebie, jak bezskutecznie usiłuje otworzyć drzwi i w końcu umiera z wysiłku.

Tymczasem brama otwiera się, ciągnąc za sobą suche gałęzie pnączy, i Dante wybiega na środek rozległego cementowego podwórza. To opuszczony obiekt wojskowy. Niektóre elementy konstrukcyjne przypominają mu budowle socjalizmu z czasów zimnej wojny. Na horyzoncie widnieje gmach, którego nigdy wcześniej nie widział, a mimo to rozpoznaje go natychmiast. Jest dokładnie taki jak w jego snach i wyobrażeniach. To miejsce miało wiele nazw, ale wszyscy zamknięci tu więźniowie mówili o nim tak samo.

Puszka.

2

SZCZĘŚCIE, KTÓRE SPRZYJAŁO Colombie w powrotnej drodze, skończyło się za ostatnim zakrętem na szosie dojazdowej do domu. Panda wpadła przodem do rowu wypełnionego lodowatą wodą. Kobieta uderzyła twarzą o kierownicę i rozcięła sobie wargę, co sprawiło, że wróciła do rzeczywistości. Pamiętała niewiele z trasy, którą pokonała od momentu opuszczenia gospodarstwa agroturystycznego, ale ciągle jeszcze czuła strach i towarzyszący mu dreszcz na plecach.

Czego się boję?

Ojciec nie żyje. Z jego ofiar przeżyło łącznie z Dantem zaledwie jedenaście osób, ale Tommy’ego nie było w tej grupie.

Czy jesteś pewna?

Przecież nie dowiedzieli się o Ojcu wszystkiego, co więcej, byli bardzo dalecy od poznania całej prawdy. Potwór umarł, nie zostawiając żadnych zeznań na temat swojej działalności, a jego jedyny znany wspólnik zwany Niemcem odsiadywał karę potrójnego dożywocia, nie puszczając pary z gęby. Równie dobrze mogło istnieć gdzieś jeszcze jedno więzienie, którego nie znaleźli, a w którym męczyły się kolejne ofiary.

Colomba zatamowała krwawienie szmatką do szyb i wysiadła z auta, pozostawiając je na pastwę losu. Zmagając się z lodowatymi podmuchami wiatru, dotarła do domu, gdzie opatrzyła rozciętą wargę i zrobiła sobie gorącej herbaty. Pociągnęła łyk, parząc się w świeżą ranę.

Obraz Tommy’ego i jego przerażone spojrzenie dręczyły ją do czasu, gdy zmusiła się do zajęcia bardziej przyziemnymi sprawami, takimi jak szron na oknach i wilgotny, przenikliwy chłód na kanapie.

Drewno albo śmierć z wyziębienia – wybieraj.

Chociaż to drugie bardzo ją pociągało, wybrała wyprawę po drewno. Wyszła na dwór i zaczęła odgarniać łopatą śnieg z dachu drewutni, prowokując małe lawiny, które spadały jej prosto na głowę. Potem ze skrzynki na narzędzia wyjęła starą siekierę, którą trzymała razem z gwoździami. Wydało jej się, że dostrzega drżącą, nieproporcjonalną sylwetkę Tommy’ego w cieniu szopy, przyciskającą się rozpaczliwie do ściany. Zamknęła drzwi z nadzieją, że zjawa zostanie na zewnątrz, po czym zabrała się do rąbania drzewa. Cała operacja okazała się długa i męcząca nie tylko z powodu tępego ostrza, ale przede wszystkim dlatego, że po każdych dwóch uderzeniach Colomba zastygała w bezruchu, nasłuchując. Kiedy nie słyszała żadnych odgłosów dochodzących z zewnątrz, zaczynała się niepokoić, chociaż była prawie pewna, że tego dnia nie czekają ją już żadne niespodzianki, czy to rzeczywiste, czy tylko wyimaginowane.

Tak podpowiadał jej rozsądek.

Ojciec nie żył, a Colomba nie wierzyła w zombie. Jeśli Tommy trafił w przeszłości w łapy tego starego szaleńca, to nie można było wykluczyć, że naprawdę zamordował swoich rodziców. A biorąc pod uwagę, co musiał wycierpieć, należałoby nawet uznać to za okoliczność łagodzącą. Przyjmując oczywiście, że wypadki potoczyły się właśnie w ten sposób.

Przecież Tommy mógł po prostu naśladować gest zaobserwowany w telewizji albo usłyszał opowieść jednego z więźniów z silosu. Przynajmniej kilku z nich było w stanie stworzyć spójną relację i dziennikarze przeprowadzili z nimi setki wywiadów. Mogło też chodzić o zwykły przypadek.

Jakie jest prawdopodobieństwo, że jedna z ofiar Ojca, o której wcześniej nikt nie słyszał, mieszka trzy kilometry od mojego domu? Chyba prędzej mógłby mnie trafić piorun w momencie, gdy wygrywam w ruletkę.

Tylko że pokój Tommy’ego naprawdę przypominał celę przygotowaną przez Ojca. No i wszędzie były jej zdjęcia.

Wypełniła taczkę polanami i przewiozła je do kuchni, gdzie okazało się, że rozpalenie w kominku może sprawić jeszcze więcej trudności niż rąbanie drzewa. Ciąg w kominie był bardzo słaby, a podpałka w postaci starych gazet co chwilę gasła. W końcu Colomba musiała rozwiązać problem za pomocą rozpuszczalnika, wylewając na drwa prawie całą butelkę. Pokój wypełnił się zapachem benzyny, a ogień tak strzelił z trzaskiem w górę, że Colomba o mało nie straciła brwi.

Wyjęła z kieszeni kartę, którą ukradła Tommy’emu, i wsunęła ją za ramę lustra w łazience. Król, nadziany facet, szef… Powinna była jeszcze raz porozmawiać z chłopcem i postarać się wydobyć z niego więcej informacji.

W kieszeni znalazła także skrawek papieru z adresem psychiatry, który mieszkał całkiem niedaleko.

Przeklinając samą siebie i swój charakter, który nie pozwalał jej trzymać się z dala od kłopotów, Colomba sięgnęła po telefon. Usłyszawszy sygnał, zamówiła taksówkę.

3

GABINET DOKTORA PALI znajdował się w wyżej położonej części San Lorenzo, niedaleko opactwa benedyktynów z siódmego wieku. Dębowe drzwi z mosiężnymi wykończeniami otworzyła ciemnoskóra kobieta z fryzurą afro i w eleganckiej garsonce. W pogrążonym w półcieniu holu z ozdobionym freskami sufitem roznosił się zapach paczuli.

Kobieta uśmiechnęła się do Colomby, która stała na progu we włochatej kurtce cuchnącej niczym zmokły pies.

– Dzień dobry, proszę wejść. Jeśli byłaby pani łaskawa przypomnieć mi swą godność…

– Nie jestem umówiona. Chciałabym porozmawiać z profesorem. Nie zajmie to dłużej niż dziesięć minut. Nazywam się Caselli.

– Niestety, w tej chwili profesor czeka na kolejnego pacjenta…

– Chodzi o Tommasa Carabbę. O Tommy’ego. Może być u was zarejestrowany pod nazwiskiem Melas.

Sekretarka przeszyła Colombę wzrokiem.

– Melas… Czy może mi pani podać więcej szczegółów?

– Nie.

Kobieta zaprosiła ją do poczekalni – małego, ciemnego salonu, w którym stała skórzana kanapa, a na ścianie wisiały dwa rysunki autorstwa de Chirico. Po kilku minutach z gabinetu wyszedł potężny, około sześćdziesięcioletni mężczyzna z długimi białymi włosami i dwiema parami okularów zawieszonymi na szyi. Miał na sobie czarny sweter i spodnie oraz klapki w tym samym kolorze na bosych stopach. Colomba zauważyła, że jego paznokcie były bardzo zadbane.

– Niech pani wejdzie, pani Caselli – powiedział.

W gabinecie stały kolorowe meble z plastiku i gumy, na ścianach wisiały plakaty przedstawiające naturę. Były tam też metrowy Pinokio oraz tablica, na której zapisano odmianę czasownika „być”. Colomba usiadła na małym krześle, które wyglądało, jakby zrobiono je z klocków Lego.

– Czy Tommy dobrze się czuje? – zapytał Pala, siadając naprzeciwko na pomarańczowym fotelu.

– Tak, ale mam złą wiadomość. Ubiegłej nocy ktoś zamordował jego rodziców.

Lekarz zrobił przerażoną minę.

– O mój Boże! Kto to zrobił?

– Karabinierzy sądzą, że Tommy, ale miałam okazję z nim porozmawiać i mam poważne wątpliwości.

– Jest pani jego krewną?

– Nie, jestem byłą policjantką. Colomba Caselli, może pan poszukać w Googlach.

Pala oparł się wygodniej w fotelu.

– Nie ma takiej potrzeby. Nie od razu udało mi się panią rozpoznać przez te krótkie włosy, no i przede wszystkim dlatego, że nie spodziewałem się pani wizyty… Ale w końcu Tommy jest pani wielbicielem, pani komisarz.

– Nie jestem komisarzem. Kiedyś pełniłam funkcję zastępcy komendanta.

– To znaczy, że pani zainteresowanie chłopcem nie wynika z pobudek zawodowych?

– Nie. To sprawa osobista.

Pala pokręcił głową.

– Proszę dać mi pięć minut na wykonanie kilku telefonów. Może pani tu zostać, nie ma problemu.

Poprosił sekretarkę, która miała na imię Caterina, aby zajęła się odwołaniem następnej wizyty, po czym sięgnął po leżące na biurku pudełko cygaretek o smaku wanilii.

– Zapali pani?

– Nie, dziękuję.

Pala otworzył okno i zapalił. Na wewnętrznym dziedzińcu przypominającym krużganek klasztorny wiał silny mroźny wiatr, ale doktor zdawał się nie zwracać na to uwagi.

– W jaki sposób zginęli? – zapytał po chwili.

– Morderca zatłukł ich młotkiem, kiedy spali.

Pala przez chwilę palił w milczeniu.

– Wiem, że to pytanie nie na miejscu, ale… czy mieli bolesną śmierć?

– Prawdopodobnie szybko stracili przytomność, oczywiście jeśli w ogóle się obudzili.

– Skoro znajdowali się w sypialni, to nie ma wątpliwości, że nie naruszyli przestrzeni Tommy’ego…

– No właśnie.

– A więc nie sądzę, żeby to on był winny. Cierpi na autyzm i jego ataki złości nie pojawiają się bez powodu. Oczywiście zawsze istnieje możliwość, że zrobili coś, co Tommy uznał za groźbę, ale raczej byłbym skłonny wykluczyć taką ewentualność, ponieważ matka bardzo dobrze sobie z nim radziła. A to oznacza, że mordercą jest ktoś inny.

Podejrzenia komendanta Lupo szybko upadną wobec takiej diagnozy, pomyślała Colomba, jednak wolała się upewnić.

– Czy nasuwają się panu jakieś podejrzenia? – zapytała.

– Najpierw musi mi pani wyjaśnić, dlaczego tak panią interesuje ta sprawa.

– Dziś rano Tommy przyszedł do mojego domu. Na ubraniu miał jeszcze ślady krwi rodziców.

Pala wyraźnie się zaniepokoił.

– Czy pani mieszka w Montenigro?

– Nie, w Mezzanotte, w rejonie Valfornai.

– Tommy nigdy nie wychodzi sam z domu. Dość często zdarzało się, że matka nie mogła przyprowadzić go na wizytę i wtedy ja do nich jechałem. On bardzo źle znosi otwarte przestrzenie. Musiał być naprawdę przerażony, skoro pokonał tak długą drogę.

– Ma pan rację.

– Powinienem go obejrzeć… Jak pani myśli, pozwolą mi się z nim spotkać?