Kozak i Wolf. Dług - Wojciech Wolnicki - ebook + audiobook

Kozak i Wolf. Dług ebook i audiobook

Wolnicki Wojciech

4,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 450

Data ważności licencji: 3/1/2030

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 15 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Data ważności licencji: 3/1/2030

Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00
Annku90

Dobrze spędzony czas

"Trzy dni. Tyle po­trze­ba czasu, by roz­po­cząć nowe ży­cie. Dzień pierw­szy to ostat­nia szan­sa na wąt­pli­wo­ści oraz wyj­ście z ciągu." Ja też miałam trzy dni wolne od instagrama :) I dzisiaj przychodzę, by napisać Wam słów kilka o nowej książce od @wojciech.wolnicki. "Dług" to pierwszy tom nowej kryminalnej serii, gdzie głównymi bohaterami są policjanci - Adam Kozakiewicz "Kozak" oraz Przemysław Wilczynski "Wolf". Obaj niepokorni, obaj zesłani do Rybnika pod oko Waltera Poloczka. Znani ze swoich wybryków mają czas na poprawę swojego zachowania <śmiech>. Ale co im z tego wyjdzie? Dowiemy się szybko, ponieważ przypadnie im śledztwo w sprawie znalezionego martwego wędkarza. Cisza, która panuje dookoła jest wręcz przerażająca. Jedynym punktem odniesienia jest dom dziecka. Sprawa nie jest łatwa, zapora milczenia nie chce opaść a szef domaga się szybkich wyników. Czy je otrzyma? Tego nie zdradzę, bo kręta droga może zgubić. Ale jedno Wam zapewnie, nowe wyraziste postacie to gwara...
00
Zaczytana_Anex

Całkiem niezła

Twórczość Autora znam i lubię – czytałam jego większość książek, także te z gatunku kryminalno-detektywistycznego, jak ta, o której dziś piszę. Lubię sposób, w jaki Autor snuje opowieść – umiejętnie buduje napięcie, tworzy wyrazistych bohaterów i nie boi się poruszać trudnych tematów. Porównując tę powieść do jego wcześniejszych, wyraźnie widać, jak wiele pracy wkłada w rozwój swojego warsztatu. Z każdą kolejną książką pisze pewniej i coraz lepiej balansuje między akcją a psychologiczną głębią postaci. Fabuła tej historii porusza ważny i trudny temat – wykorzystywania dzieci, które znalazły się w dramatycznej sytuacji życiowej. Choć od tamtych wydarzeń mijają lata, bohaterowie muszą się zmierzyć z przeszłością i jej bolesnymi konsekwencjami. To opowieść, która porusza i zostaje w pamięci na długo. Mimo poważnej tematyki, nie brakuje tu elementów klasycznego kryminału – dochodzenia, napięcia i prób rozwikłania zagadki. Miałam jednak wrażenie, że tempo akcji jest nierówne – momenty pe...
00



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki MA­RIUSZ BA­NA­CHO­WICZ
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuANNA RY­CHLICKA
Re­dak­cjaDAG­MARA AD­WEN­TOW­SKA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – Ra­do­sław Fie­do­si­chin
Po­lish edi­tion © Woj­ciech Wol­nicki, Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6902-0
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Naj­uko­chań­szej Żo­nie

To dla Cie­bie prze­nio­słem się na Śląsk

Pro­log

– Sło­dzi pani? Jedną czy dwie?

Dwie młode ko­biety sie­dzą przy ła­wie za­sta­wio­nej por­ce­la­no­wym ser­wi­sem. Roz­ma­wiają, można by rzec, wła­ści­wie o ni­czym. Ot, pierw­sze spo­tka­nie ma­tek uczniów z tej sa­mej klasy, oka­zja do wy­miany uwag na te­mat wy­cho­wawcy i czy­sto­ści w szkole. Go­spo­dyni na prośbę synka za­pro­siła jego przy­ja­ciela ra­zem z mamą, by le­piej ich po­znać. Ko­bie­cie za­pro­po­no­wała kawę i cia­cho, chłop­com ba­to­niki i colę, po czym za­su­ge­ro­wała mal­com, by za­jęli się sobą. Gdy za­my­kają się za nimi drzwi, może już bez prze­szkód plot­ko­wać z nową, jak uf­nie są­dzi, ko­le­żanką.

Nie wie jesz­cze, że w po­koju dzie­cię­cym od­bywa się szcze­gólna za­bawa. Jej syn Staś jest tatą, ma na­ma­lo­wane czar­nym fla­ma­strem wąsy. Jego ko­lega z fry­zurą na za­pałkę wciela się w rolę mamy. Ba­wią się w dom.

– Czemu mama na­zywa cię Rak, a nie po imie­niu? – pyta Staś.

– Bo taki jest mój znak zo­diaku i wszystko ro­bię do tyłu – od­po­wiada Rak.

– Do tyłu?

– Tak mówi mama.

– A o co cho­dzi z tym zo­dia­kiem?

Chło­piec wzru­sza ra­mio­nami. Drobi małe kroki, uwa­ża­jąc, by nie przy­dep­tać za dłu­giej dla niego su­kienki.

– Je­stem go­towa – mówi z dumą. – Albo cze­kaj, jesz­cze nie. Idź do swo­jej mamy i po­życz od niej szminkę. Taką do ma­lo­wa­nia ust – do­daje szep­tem.

– A nie mo­żesz za­py­tać swo­jej? – dziwi się na głos Staś.

– Nie, bo ona nie lubi, kiedy się prze­bie­ram – wy­znaje smutno Rak.

Ko­lega wy­cho­dzi z po­koju i po chwili wraca, a z nim obie mamy.

– Co tu się wy­pra­wia? – pyta pod­nie­sio­nym gło­sem mama Raka. – Synu, czy cie­bie Bóg opu­ścił?

Go­spo­dyni na wi­dok ubra­nego w jej su­kienkę chłopca staje zdzi­wiona w progu. Ma ochotę się do­wie­dzieć, o co tu cho­dzi, ale nie zdąży wy­ar­ty­ku­ło­wać py­ta­nia. Jej nowa ko­le­żanka ude­rza swo­jego syna otwartą dło­nią w twarz tak mocno, że ten upada metr da­lej. Prze­ra­żona mama Sta­sia pod­biega do malca i pyta z tro­ską:

– Wszystko w po­rządku? Boli cię coś?

– Nic mu nie bę­dzie – ba­ga­te­li­zuje matka Raka, po czym pod­nosi groź­nie pa­lec. – Żad­nych prze­bie­ra­nek! – na­ka­zuje.

Jej syn kiwa głową, ma­suje obo­lałe plecy. Staś po­pła­kuje z prze­ra­że­nia, co spra­wia, że jego mama po­rzuca skrzyw­dzo­nego Raka i rzuca się, by utu­lić wła­sne dziecko.

– Nie bój się, Sta­siu. To na pewno nie­po­ro­zu­mie­nie. Za chwilę wszystko się wy­ja­śni. – Pró­buje go uspo­koić.

– Wy­cho­dzimy – ogła­sza szorstko mama Raka. – Od­daj to za­raz. – Wska­zuje dam­skie fa­ta­łaszki. – I marsz do domu.

Do­piero te­raz za­uważa, że pod fal­ba­nami zbyt dłu­giej ko­bie­cej su­kienki kryją się buty na szpil­kach.

– No nie wy­trzy­mam. Co ja z nim mam! Mó­wię pani, ska­ra­nie bo­skie – zwraca się do go­spo­dyni. Nie znaj­duje w jej oczach zro­zu­mie­nia, a ra­czej sy­gnał, że wi­zyta się prze­dłu­żyła.

W dro­dze do domu Rak i jego mama nie od­zy­wają się do sie­bie. On drży, ona ciężko od­dy­cha, jakby bie­gła, a nie szła. Na miej­sce do­ciera niby uspo­ko­jona, ale tylko po­zor­nie. Nie po­trafi opa­no­wać emo­cji. Pije lo­do­watą wodę pro­sto z kranu, po czym wkra­cza do du­żego po­koju i siada na wer­salce przy­kry­tej kra­cia­stym ko­cem. Nie mija mi­nuta, a ko­bieta wstaje. Cho­dzi tam i z po­wro­tem wzdłuż ściany z te­le­wi­zo­rem. Wresz­cie przy­wo­łuje syna:

– Rak, do mnie.

Skru­szone dziecko zbliża się ze spusz­czoną głową.

– Taki wstyd w go­ściach. No, nie da­ruję. Przy­nieś smycz.

– Ale ma­mu­siu, już nie będę – błaga ma­lec przej­mu­ją­cym gło­sem.

– Drugi raz nie będę po­wta­rzać.

– Ma­mu­siu, będę chłop­cem, na­prawdę, tylko mnie nie bij.

– Jesz­cze słowo, a do­sta­niesz dwa razy tyle. Smycz!

Rak już nie pro­te­stuje i kar­nie wy­cho­dzi na ga­nek, gdzie na ha­czyku na ubra­nia wisi smycz ich psa, sta­rego kun­dla. Przy­nosi ją ma­mie, drżąc ze stra­chu.

– Od­wróć się!

– Ale...

– Od­wróć!

Chło­piec staje do niej bo­kiem, wie, że tak trzeba. Układa ręce wzdłuż tu­ło­wia i po­chyla się jak do ja­poń­skiego skłonu.

– Patrz na mnie! Patrz, mó­wię! – krzy­czy jego ro­dzi­cielka.

Rak po­woli od­wraca głowę w jej kie­runku. Ma za­ci­śnięte zęby, z oczu płyną mu łzy. Matka z ca­łej siły ude­rza go smy­czą pro­sto w ty­łek. Chło­piec wy­bu­cha pła­czem, ob­rywa ko­lejny raz, cios sięga ple­ców. Sy­tu­acja po­wta­rza się trzy­krot­nie. Ma­lec spa­zmuje z bólu i stra­chu, ale stoi kar­nie, bo wie, że je­śli się po­ru­szy, do­sta­nie re­petę.

– W su­mie pięć. Na­stęp­nym ra­zem do­sta­niesz sześć. Za­pa­mię­tasz? – do­py­tuje matka.

Nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, po­na­wia groź­nym to­nem:

– Za­pa­mię­tasz?!

– Tak, ma­mu­siu. Bę­dzie sześć.

– No i? Co da­lej ma być? – iry­tuje się ko­bieta.

– Prze­pra­szam. Wię­cej tego nie zro­bię – po­chli­puje dziecko.

– No. A te­raz marsz do ła­zienki.

Rak kiwa po­słusz­nie głową, od­nosi smycz i wie­sza ją na miej­scu. Po­tem idzie do ła­zienki i za­myka za sobą drzwi. Ktoś mógłby po­my­śleć, że cho­dzi o my­cie. Nic bar­dziej myl­nego. Ma­lec pod­daje się zwy­cza­jo­wej w tym domu ka­rze, po­le­ga­ją­cej na spę­dze­niu wielu go­dzin w od­osob­nie­niu, w kom­plet­nej ciem­no­ści. Chło­piec to lubi, a na pewno woli bar­dziej niż bi­cie. Przy­naj­mniej ma spo­kój i może so­bie po­ma­rzyć, że jest kimś in­nym: za­kon­nicą, wróżką, ba­let­nicą, ku­charką albo po pro­stu uro­dzoną w in­nym domu có­reczką, którą ro­dzice ko­chają nad ży­cie i dbają o jej wy­cho­wa­nie oraz przy­jem­no­ści.

Rak tak ma. Od­kąd pa­mięta, nie po­trafi okre­ślić, kim pra­gnie być. Za­zwy­czaj chce być dziew­czynką, ale cza­sem, dla świę­tego spo­koju, uważa, że naj­le­piej bę­dzie, je­śli już zo­sta­nie tym chłop­cem. Wie, że jego przy­do­mek wy­nika mię­dzy in­nymi ze znaku zo­diaku, choć nie ma po­ję­cia, co to zna­czy. Oprócz Raka do­ro­bił się zresztą kilku in­nych prze­zwisk. Bab­cia na­zywa go po­mio­tem – cza­sem do­daje, że Sza­tana – dzia­dek bę­kar­tem i dzi­wo­kiem, a cio­cia od­mień­cem. Nie roz­gryzł jesz­cze, dla­czego miałby być dia­błem, ale na te­mat raka, od­mieńca i dzi­woka wszystko ro­zu­mie już do­sko­nale. Wszak za­czął mó­wić do­piero w wieku nie­ca­łych trzech lat, w do­datku nie prze­szedł przez fazę cho­dze­nia na czwo­raka, przez pra­wie dwa lata od uro­dze­nia prze­miesz­czał się do tyłu, wła­śnie jak rak, by pew­nego dnia sta­nąć od razu na dwóch no­gach. Dla niego to było nor­malne, ale we­dług mamy przy­no­siło wstyd.

W ogóle w wielu rze­czach różni się od swych ko­le­gów. Nie lubi piłki noż­nej, dużo czasu spę­dza przed lu­strem, woli bajki o ku­cy­kach niż o smo­kach. Kiedy nikt nie wi­dzi, urzą­dza jed­no­oso­bowy po­kaz mody, wkłada ma­mine su­kienki i buty na ob­ca­sach. Cza­sem bawi się w dom, w któ­rym on jest mamą, a su­per­man – za­bawka, którą do­stał od mi­ko­łaja – sy­nem. Kie­dyś za­pusz­czał włosy, ale mama ob­cięła je na krótko, gdy przy­ła­pała go na ma­lo­wa­niu ust szminką.

Czy to efekt ge­nów prze­ję­tych po ojcu, któ­rego ni­gdy nie po­znał? A może ko­biety, która go uro­dziła i robi wszystko, by wy­cho­wać zgod­nie z wy­zna­czoną przez na­turę płcią? Tego pew­nie ni­gdy się nie do­wie.

1

– Py­tam po raz ostatni: co mu sprze­da­łeś? – Ele­gancki trzy­dzie­sto­trzy­la­tek, bru­net w ty­pie mo­dela, trzyma za fraki sku­tego kaj­dan­kami męż­czy­znę.

Zgod­nie z za­sadą: zła­pany za rękę zło­dziej nie przy­zna, że to jego ręka, bez­czelny am­fiarz za­rzeka się, że ni­gdy nie spo­tkał czter­na­sto­latka, któ­rego ciało zna­le­ziono w piw­nicy na Be­mo­wie. Do­wody wska­zują na coś zgoła od­mien­nego.

– Je­stem nie­winny! – przy­sięga di­ler.

Znaj­dują się na roz­dzie­la­ją­cej dwa pola, pro­wa­dzą­cej do­ni­kąd szu­tro­wej dro­dze. Do­okoła ani ży­wej du­szy. Kilka me­trów za nimi stoi gra­fi­towy opel in­si­gnia na war­szaw­skich nu­me­rach.

– Nie­winny, mó­wisz? Czyli ja się mylę, tak? – do­py­tuje ele­gant.

Na­gle szyb­kim ru­chem pod­cina męż­czyź­nie nogi. Ase­ku­ru­jąc sil­nymi rę­kami, usa­dza go na ziemi.

– Lu­bisz ku­lig? – za­ga­duje.

– Co? – dziwi się gło­śno prze­ra­żony am­fiarz.

– Ku­lig. Sanki. Wy­obraź so­bie, że sie­dzisz na san­kach. Do­okoła jest biało. I jak? Masz to?

Pa­niczny strach pa­ra­li­żuje spę­ta­nego męż­czy­znę. Przez chwilę am­fiarz nie po­trafi wy­du­sić ani słowa, tylko drży. Oprawca ob­wią­zuje mu nogi jed­nym koń­cem liny, drugi mo­cuje na haku ho­low­ni­czym opla.

– Co ro­bisz? – pyta di­ler, jesz­cze nie do końca świa­domy po­wagi sy­tu­acji.

– Prze­jedźmy się – pro­po­nuje ele­gant, wsiada do sa­mo­chodu i od­pala sil­nik.

Przez otwarte okno do­biega prze­raź­liwy jęk.

– Nic nie ro­zu­miem! Sil­nik jest za gło­śny! – woła mod­niś iro­nicz­nie.

– Nie zro­bisz tego! – Am­fiarz krzy­czy, pró­buje wstać, lecz bez­sku­tecz­nie.

– Nie sły­szę!

Sa­mo­chód ru­sza po­mału, to­czy się aż do chwili, kiedy lina się na­ciąga. Kie­rowca wy­chyla głowę, by spraw­dzić, czy wszystko od­bywa się tak, jak za­pla­no­wał.

– Od­wiąż mnie! – Ofiara nie prze­staje się wy­dzie­rać, po­woli przyj­muje po­zy­cję le­żącą. Wresz­cie do­tyka głową drogi.

W tym sa­mym mo­men­cie sa­mo­chód przy­spie­sza z im­pe­tem. Cią­gnięty na li­nie czło­wiek orze tył­kiem, lę­dź­wiami i udami po szu­trze, krzy­cząc wnie­bo­głosy. Po kil­ku­dzie­się­ciu me­trach opel się za­trzy­muje. Kie­rowca nie gasi sil­nika, wy­siada.

– Przy­po­mnia­łeś so­bie? – pyta, uda­jąc, że nie wi­dzi efek­tów swo­jego czynu.

Di­ler krwawi z kilku ska­le­czeń i ob­tarć, ale ogól­nie wy­gląda jesz­cze cał­kiem zno­śnie.

– Gówno ci po­wiem, psi chuju! – wrzesz­czy, za­wo­dząc z bólu.

Ele­gant wy­gła­dza zmięte nieco spodnie od gar­ni­turu. Wsiada z po­wro­tem do sa­mo­chodu i znów ru­sza z ko­pyta, po­ko­nuje do­bre dwie­ście me­trów na peł­nym ga­zie. Wle­czony za au­tem czło­wiek tym ra­zem wy­gina ciało we wszyst­kie strony, by jak naj­mniej ucier­pieć. Mimo to szo­ruje ple­cami po ostrych ka­mie­niach, wy­jąc przy tym prze­raź­li­wie. Jego wierzch­nie ubra­nie szybko drze się na pasy, skóra spływa krwią z drob­nych ran, zna­cząc drogę czer­wo­nymi śla­dami. Sa­mo­chód zwal­nia, ale się nie za­trzy­muje.

– Co z twoją pa­mię­cią? – pyta gło­śno kie­rowca.

W od­po­wie­dzi sły­szy roz­pacz­liwe:

– Spier­da­laj!

– Dzyń, dzyń, dzyń, dzwo­nią dzwonki sań... – Ele­gant fał­szuje iro­nicz­nie.

Opel znów przy­spie­sza. Di­ler nie ma już siły utrzy­my­wać głowy nad szu­trem, co ja­kiś czas za­ha­cza po­ty­licą o ostre ka­mie­nie. Po po­ko­na­niu ko­lej­nych stu me­trów mdleje. Jego ciało pod­daje się prze­szko­dom, pod­ska­ku­jąc bez­wol­nie. Dal­sza eska­pada chyba nie ma sensu, my­śli kie­rowca, ob­ser­wu­jąc te po­drygi we wstecz­nym lu­sterku. Za­trzy­muje sa­mo­chód, wy­łą­cza sil­nik i wy­siada. Pod­cho­dzi do za­krwa­wio­nego, le­żą­cego bez­wład­nie ciała. Jesz­cze chwilę wcze­śniej mógłby przy­siąc, że fa­cet przy­zna się bez opo­rów. Skoro tego nie zro­bił, to albo jest praw­dzi­wym gi­gan­tem, albo mówi prawdę. Ale jak to spraw­dzić? Ele­gant wraca do sa­mo­chodu, z ba­gaż­nika wyj­muje pla­sti­kowy ka­ni­ster z let­nim pły­nem do spry­ski­wa­cza. Kilka chlu­śnięć i ranny od­zy­skuje przy­tom­ność, krzy­wiąc się z bólu.

– Po­wiesz wresz­cie czy wo­lisz kon­ty­nu­ować prze­jażdżkę? – pyta sto­jący nad nim męż­czy­zna.

Di­ler mruga, nie­mal nic nie wi­dzi przez za­łza­wione oczy. Już na­wet nie drży z bólu. Za­styga w po­zy­cji, w któ­rej przed mo­men­tem się za­trzy­mał. Sil­nik opla wy­daje z sie­bie mo­no­tonny war­kot.

– Po­wiem!

*

Tego sa­mego dnia po po­łu­dniu w ga­bi­ne­cie na­czel­nika wy­działu kry­mi­nal­nego Ko­mendy Re­jo­no­wej Po­li­cji War­szawa IV przy ulicy Żyt­niej at­mos­fera tak się za­gęsz­cza, że nie spo­sób od­dy­chać. Jakby po­wie­trze było co naj­mniej mo­rowe, a do tego ga­la­re­to­wate, że można by je ciąć na pla­stry. I na­wet gdyby wie­trzyć przez do­bre dzie­sięć mi­nut, nie­wiele by to po­mo­gło. Bu­cha­jąca wraz z wa­po­rami wście­kło­ści go­rączka go­spo­da­rza tego po­miesz­cze­nia na­tych­miast na nowo wy­peł­ni­łaby po­kój aż po su­fit.

– Wolf, tym ra­zem prze­gią­łeś! Pa­mię­tasz, na co się uma­wia­li­śmy? – ce­dzi in­spek­tor Pil­ski.

– Wi­dzia­łeś na­gra­nie, na któ­rym ta gnida roz­ma­wiała z chło­pa­kiem – tłu­ma­czy się jego pod­władny, po­pra­wia­jąc wy­wi­niętą fi­ku­śnie grzywkę.

– Chwa­lebne, ale dla­czego, kurwa, prze­słu­chi­wa­łeś go na po­lnej dro­dze?! Nie było wol­nej sali na ko­men­dzie?! – drąży ofi­cer, lecz wi­dząc brak re­ak­cji, zwraca się do ele­ganta tym ra­zem zło­wróżb­nie spo­koj­nym gło­sem. – Od­daj broń i le­gi­ty­ma­cję. Je­steś skoń­czony.

– Ale się przy­znał!

– Też byś się przy­znał, gdyby ktoś cię prze­orał po ka­mie­niach! Ze­psu­łeś go! Or­dy­nar­nie ze­psu­łeś!

– Nie ja!

– Nie pier­dol! A je­śli te­raz wszystko od­woła?!

– Niech spró­buje.

– Wiesz co? Na­wet nie jest mi przy­kro z two­jego po­wodu. Czeka cię sprawa karna i wy­da­le­nie ze służby.

Mina Pil­skiego nie po­zo­sta­wia złu­dzeń, ale na­zwany Wol­fem po­li­cjant nie daje za wy­graną.

– Sze­fie, daj mi ostat­nią szansę – prosi.

– Ostat­nią? Jaką, kurwa, ostat­nią?! Kiedy wła­ma­łeś się bi­sku­powi do kom­pu­tera, zgo­dzi­łem się na ostat­nią szansę!

– A nie mia­łem ra­cji? Bez tego ni­gdy by­śmy się nie do­wie­dzieli, że krył bra­tanka. Poza tym sam się przed tobą przy­zna­łem, że zro­bi­łem mu włam...

Wolf urywa, bo mu się przy­po­mina, że obie­cał so­bie wtedy, iż ni­gdy wię­cej nie za­ufa sze­fowi.

– Dla­tego do­sta­łeś ostat­nią szansę! – wy­dziera się Pil­ski.

– Ten gnój po­py­cha dzie­cia­kom kilo amfy ty­go­dniowo.

– W two­jej spra­wie to bez zna­cze­nia. Nie dość, że mamy do­nie­sie­nie matki tego dru­giego chłopca...

– Nic mu nie zro­bi­łem.

– Nic? Wró­cił po­szczany do domu! A am­fiarz leży w szpi­talu. Co prawda jesz­cze nie zło­żył na cie­bie do­nie­sie­nia, ale...

– Prze­cież ci tłu­ma­czy­łem, że na­wet go nie tkną­łem.

– Nie kłam! Je­steś nie­od­po­wie­dzialny, nie­bez­pieczny! Bla­cha, klamka i że­gnam.

– Ale sze­fie...

Jedno spoj­rze­nie prze­ło­żo­nego i młody po­li­cjant wie, że żarty się skoń­czyły. Po­wi­nien wyjść z ga­bi­netu, prze­mknąć przez całe biuro ko­mendy, przy­jąć na klatę wszyst­kie wredne spoj­rze­nia wła­żą­cych in­spek­to­rowi w dupę ma­min­syn­ków i opu­ścić bu­dy­nek. Żeby była ja­sność, nie za­mie­rza pod­ku­lać ogona, nie za ta­kie coś.

– A może mnie ktoś pod­rzu­cić do domu? – pyta, kła­dąc służ­bowe za­bawki na biurku.

– Precz – sy­czy Pil­ski.

Wolf wie, że za sprawą jed­nej de­cy­zji – pew­nie od­wle­czo­nej w cza­sie, ale tylko for­mal­nie – z naj­bar­dziej sku­tecz­nego w War­sza­wie po­li­cjanta wy­działu kry­mi­nal­nego za­mieni się w cy­wila, któ­remu nie warto na­wet po­dać szklanki wody. Reszta ze­społu długo bę­dzie opi­jać wy­da­le­nie ze służby wzbu­dza­ją­cego po­wszechną iry­ta­cję ko­mi­sa­rza Prze­my­sława Wil­czyń­skiego. Tego jest pe­wien, ale wcale go ta wie­dza nie boli. To nie jego wina, że jest inny, nie brata się ze współ­pra­cow­ni­kami i ubiera nie tam, gdzie wszy­scy. Fakt, na fry­zjera jed­no­ra­zowo wy­daje parę stó­wek, ko­lejne kilka na kar­nety spor­towe, te­nis, si­łow­nię i ba­sen, mimo że nie ma czasu upra­wiać żad­nej dys­cy­pliny. Po ciu­chy lata do Me­dio­lanu, choć z pen­sji po­li­cjanta by­łoby go stać tylko na outlet. Szczę­śli­wie się składa, że po­siada kartę, którą opłaca mu matka biz­ne­swo­man. Głupi by nie sko­rzy­stał. Po co pra­cuje? Bo prze­cież nie musi. Ma trzy­dzie­ści trzy lata, w nie­da­le­kiej przy­szło­ści czeka go suk­ce­sja – prze­ję­cie do­brze pro­spe­ru­ją­cej firmy pro­du­ku­ją­cej na­tu­ralne ko­sme­tyki. Prze­my­sław Wil­czyń­ski zwany Wol­fem po­ja­wił się jed­nak na tym świe­cie w wyż­szym celu. Po pierw­sze, wdał się w ule­pio­nego z ho­noru i we­wnętrz­nej siły dziadka. Po dru­gie, jak wszy­scy fa­ceci w ich ro­dzi­nie, jest męż­czy­zną z krwi i ko­ści, choć o du­szy ar­ty­sty. Lubi o so­bie my­śleć: tor­re­ador to ja, z ele­gan­cją za­bi­jam byki. Co w wol­nym tłu­ma­cze­niu ozna­cza: spry­tem ła­pię mor­der­ców, czego nie po­trafi po­jąć ten mo­tłoch, gów­niana me­na­że­ria pod rzą­dami dy­le­tanta.

Na­czel­ni­czek, tfu, jesz­cze nie wie, że bę­dzie prze­pra­szał i bła­gał, że­bym wró­cił, po­mstuje w my­ślach Wolf, opusz­cza­jąc bu­dy­nek ko­mendy. Prze­cież ta banda przed­szko­la­ków, któ­rych Pil­ski na­zywa do­cho­dze­niow­cami, nic nie wskóra, kiedy po­jawi się praw­dziwe wy­zwa­nie. Utoną w pa­pie­rach i pro­ce­du­rach. Żeby od­no­sić suk­cesy, trzeba chcieć zo­ba­czyć wię­cej, wyjść poza strefę kom­fortu, a to ozna­cza mieć by­cze jaja. Jesz­cze się prze­ko­namy, obie­cuje sam so­bie.

*

Prze­my­sław Wil­czyń­ski dys­po­nuje prze­stron­nym miesz­ka­niem w ka­mie­nicy na war­szaw­skiej Pra­dze. Nie wy­obraża so­bie in­nego miej­sca do ży­cia. Na­wet kiedy wy­jeż­dża na wa­ka­cje, tę­skni za du­chem uko­cha­nego mia­sta, sto­licy, o którą wal­czył jego dzia­dek, Prze­my­sław Wil­czyń­ski se­nior. Sta­rusz­kiem opie­kuje się Wolf – i wcale nie dla­tego, że tak wy­pada albo że kie­dyś odzie­dzi­czy po nim ro­dzinną nie­ru­cho­mość. Dziadka zwy­czaj­nie trudno nie ko­chać, bo to du­sza czło­wiek, o wy­bit­nym po­czu­ciu hu­moru za­wsze tra­fia­ją­cym w punkt, w do­datku na wskroś uczciwy i ho­no­rowy. Tak są­dzi o nim nie tylko wnu­czek. Nie po­trafi tylko zro­zu­mieć, dla­czego se­nior pod­czas wojny uży­wał pseu­do­nimu Oku­lar. A prze­cież mógłby zo­stać ochrzczony zwy­czaj­nie „Wil­kiem”, od na­zwi­ska, jak po­tem jego świę­tej pa­mięci syn, a wiele lat póź­niej także wnuk. W tej ro­dzi­nie z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie wraz z na­zwi­skiem prze­cho­dziła trzy­pię­trowa ka­mie­nica i imię naj­star­szego męż­czy­zny w ro­dzi­nie. Oraz pseu­do­nim, choć nie za­wsze. Oprócz Oku­lara ze zwy­czaju wy­ła­mał się rów­nież naj­młod­szy obec­nie Prze­my­sław Wil­czyń­ski. Kiedy w li­ceum się oka­zało, że ma fan­ta­styczny nie­miecki ak­cent, z Wilka za­mie­nił się w Wolfa i tak już zo­stało. Do­brze pa­mięta, jak chwa­lił się dziad­kowi, że nosi taką za­je­fajną, za­gra­niczną ksywkę. Nie­stety, ta kon­kret­nie hi­sto­ria jako je­dyna z wnucz­ko­wych opo­wie­ści nie zro­biła do­brego wra­że­nia na ne­sto­rze rodu. Chyba tylko wtedy nie ob­ró­cił in­for­ma­cji w żart, jak to miał w zwy­czaju. Wszystko, co nie­miec­kie, ko­ja­rzyło się mu bo­wiem tylko z We­hr­mach­tem. Nie chcąc spra­wić po­tom­kowi przy­kro­ści, nie po­tę­pił jego nie­chlub­nego pseu­do­nimu, ale przy nim do jego ulu­bieńca można było zwra­cać się wy­łącz­nie jedną z od­mian imie­nia Prze­my­sław.

– Cześć. Szu­kam pracy – oznaj­mia mu od progu Wolf, do­tarł­szy wie­czo­rem do domu.

– Jak to? Co się stało? – do­py­tuje sta­ru­szek i aż się pod­nosi z ulu­bio­nego pi­ko­wa­nego fo­tela.

– Pa­mię­tasz? Opo­wia­da­łem ci, że kilka dni temu zna­leź­li­śmy mar­twego na­sto­latka. W jego ciele od­kry­li­śmy ślady GHB. To tak zwana ta­bletka gwałtu. Młody, z do­brej ro­dziny. – Wolf wy­ko­nuje pal­cami znak cu­dzy­słowu. – Ni­gdy nie ćpał, na­wet nie pró­bo­wał al­ko­holu.

– Coś mi się przy­po­mina – po­twier­dza za­tro­skany dzia­dek i opada na po­wrót mię­dzy po­duszki.

Wolf zo­sta­wia ne­se­ser w przed­po­koju i do­łą­cza do sta­ruszka w sa­lo­nie. Przy­siada na­prze­ciwko na ka­na­pie, wzdy­cha­jąc ciężko.

– Prze­śle­dzi­łem za­pisy z ka­mer mo­ni­to­ringu i oka­zało się, że miał kon­takt z han­dla­rzem am­fe­ta­miny, który za­opa­truje mło­dzież.

– Ku­pił od niego te nar­ko­tyki? – drąży te­mat dzia­dek.

– No wła­śnie nie zdą­żył. Ale naj­pierw od­kry­łem, że chło­pak był bity przez matkę i oj­czyma. Nie miał wspar­cia u ni­kogo, więc po­sta­no­wił uciec z domu, a na­wet z kraju, ba, z kon­ty­nentu. To wiem od jego ko­legi, któ­rego mu­sia­łem nieco... za­chę­cić do mó­wie­nia. Ale naj­waż­niej­sze, że mi po­wie­dział całą prawdę. Wy­obraź so­bie, młody szczyl za­pla­no­wał ucieczkę do Sta­nów. Ktoś mu na­ściem­niał, że go tam prze­szmu­gluje w kon­te­ne­rze, ale pod wa­run­kiem, że za­płaci am­fe­ta­miną. Tak na­tra­fi­łem na tego di­lera, a że skurw... skur­czy­byk nie chciał się przy­znać, mu­sia­łem mu przy­po­mnieć, co grozi za skła­da­nie fał­szy­wych ze­znań.

– I co? Przy­znał się?

– Oczy­wi­ście. Oka­zało się, że wziął od mło­dego wszyst­kie oszczęd­no­ści, ale wcze­śniej na­kar­mił go GHB, żeby dzie­ciak nic nie pa­mię­tał. Nie prze­wi­dział, że chło­pak za­cznie wy­mio­to­wać i umrze, dła­wiąc się wy­mio­ci­nami. Am­fiarz wi­dział, jak się krztusi, ale nic nie zro­bił. Twier­dzi, że ze stra­chu ukrył go w piw­nicy na Be­mo­wie.

– Strasz­nie to skom­pli­ko­wane.

– Nie. To ła­twi­zna.

– Moja krew, Prze­muś. Nie dało się prze­bła­gać ko­men­danta, żeby ci da­ro­wał?

– Na­czel­niczka? Wiesz, jaki on jest twar­do­głowy. Wy­da­lił mnie ze służby nie za prze­kro­cze­nie upraw­nień, ale dla­tego, że wi­dział we mnie kon­ku­renta. Cie­nias.

Dzia­dek po­syła wnu­kowi wspie­ra­jący uśmiech i gła­ska go po ra­mie­niu.

– A nie przy­pie­kłeś za bar­dzo tego han­dla­rza nar­ko­ty­ków? Nie bo­isz się, że na cie­bie do­nie­sie? – pyta z wy­czu­walną tro­ską.

– Je­śli to zrobi, ujaw­nię drugą no­tatkę, którą z nim spi­sa­łem, ale nie do­łą­czy­łem do akt. A w niej czarno na bia­łym stoi, że ze stra­chu wy­dał kilku szma­cia­rzy. Za ta­kie coś w wię­zie­niu by go do­je­chali. Prę­dzej ze­zna, że się wy­wró­cił na szkle, niż pi­śnie choćby słowo na mój te­mat – wy­ja­śnia pewny swego Wolf, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że wszystko miał jak zwy­kle prze­my­ślane.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki