Kozak i Wolf. Dług - Wojciech Wolnicki - ebook + audiobook

Kozak i Wolf. Dług ebook

Wolnicki Wojciech

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy przeszłość nie daje o sobie zapomnieć, niektórzy nie cofną się przed niczym, by ją pogrzebać na zawsze.

Dwaj zupełnie różni, choć równie niepokorni policjanci zostają zesłani do Rybnika. Adam Kozakiewicz vel Kozak i Przemysław Wilczynski vel Wolf trafiają pod komendę surowego inspektora Waltera Poloczka. Ich pierwsza sprawa dotyczy zamordowania byłego więźnia, który przed laty brutalnie okaleczył wychowawcę domu dziecka.

Dochodzenie prowadzi do byłych wychowanków placówki oraz zaciągniętego w dawnych czasach, a wciąż niespłaconego długu. Przebijając się przez mur milczenia i strachu, funkcjonariusze niejednokrotnie działają na granicy prawa. Popadając w konflikty z zespołem i rywalizując ze sobą, nadają prowadzonej sprawie nieoczekiwany bieg…

Poznaj pierwszy tom kryminalnej serii z Kozakiem i Wolfem

Wejdź do gry, w której zasady są po to, by je łamać!

Dopracowana fabuła, świetne wyczucie językowe i zgrabne żonglowanie klasycznymi motywami - wszystko w doskonałych proporcjach.

Marek Stelar

Tego kryminału się nie czyta – jego się przeżywa! Duet bohaterów, różniących się jak ogień i woda, wrzucony w śląski klimat iskrzy niczym błysk pioruna w dusznej atmosferze dawnych zbrodni, które wciąż tworzą niekończący się łańcuch przemocy. Fenomenalny!

Jolanta Bugała-Urbanska

@czytanie.na.platanie

Weźmy dobrą zagadkę kryminalna, Śląsk i tajemniczy wątek trudnego dzieciństwa, a powstanie kryminał, od którego nie można się oderwać. To właśnie zrobił Wojciech Wolnicki i wyszło naprawdę doskonale!

Mariusz Domagała i Kamil Woźniakowski

@stronisko

Podobno przeciwieństwa się przyciągają.

Podobno każda zbrodnia ma swoja cenę.

Podobno prawda boli czasem bardziej niż zemsta.

Pewne natomiast jest to, ze długi należy spłacać.

Zawsze!

Joanna Chrzanowska

@pani_jo_asia

Bohaterowie z przeszłością, każdy nosi swoje rany. Nieufni wobec siebie od samego początku. Ale mają wspólny cel – rozwiązanie sprawy morderstwa. Mimo że w tej surowej śląskiej rzeczywistości trudno im się odnaleźć, to poprowadzą Cię tam, gdzie nie spodziewasz się dotrzeć…

Paula Sieczko

@ruderecenzuje

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 450

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki MA­RIUSZ BA­NA­CHO­WICZ
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuANNA RY­CHLICKA
Re­dak­cjaDAG­MARA AD­WEN­TOW­SKA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – Ra­do­sław Fie­do­si­chin
Po­lish edi­tion © Woj­ciech Wol­nicki, Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6902-0
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Naj­uko­chań­szej Żo­nie

To dla Cie­bie prze­nio­słem się na Śląsk

Pro­log

– Sło­dzi pani? Jedną czy dwie?

Dwie młode ko­biety sie­dzą przy ła­wie za­sta­wio­nej por­ce­la­no­wym ser­wi­sem. Roz­ma­wiają, można by rzec, wła­ści­wie o ni­czym. Ot, pierw­sze spo­tka­nie ma­tek uczniów z tej sa­mej klasy, oka­zja do wy­miany uwag na te­mat wy­cho­wawcy i czy­sto­ści w szkole. Go­spo­dyni na prośbę synka za­pro­siła jego przy­ja­ciela ra­zem z mamą, by le­piej ich po­znać. Ko­bie­cie za­pro­po­no­wała kawę i cia­cho, chłop­com ba­to­niki i colę, po czym za­su­ge­ro­wała mal­com, by za­jęli się sobą. Gdy za­my­kają się za nimi drzwi, może już bez prze­szkód plot­ko­wać z nową, jak uf­nie są­dzi, ko­le­żanką.

Nie wie jesz­cze, że w po­koju dzie­cię­cym od­bywa się szcze­gólna za­bawa. Jej syn Staś jest tatą, ma na­ma­lo­wane czar­nym fla­ma­strem wąsy. Jego ko­lega z fry­zurą na za­pałkę wciela się w rolę mamy. Ba­wią się w dom.

– Czemu mama na­zywa cię Rak, a nie po imie­niu? – pyta Staś.

– Bo taki jest mój znak zo­diaku i wszystko ro­bię do tyłu – od­po­wiada Rak.

– Do tyłu?

– Tak mówi mama.

– A o co cho­dzi z tym zo­dia­kiem?

Chło­piec wzru­sza ra­mio­nami. Drobi małe kroki, uwa­ża­jąc, by nie przy­dep­tać za dłu­giej dla niego su­kienki.

– Je­stem go­towa – mówi z dumą. – Albo cze­kaj, jesz­cze nie. Idź do swo­jej mamy i po­życz od niej szminkę. Taką do ma­lo­wa­nia ust – do­daje szep­tem.

– A nie mo­żesz za­py­tać swo­jej? – dziwi się na głos Staś.

– Nie, bo ona nie lubi, kiedy się prze­bie­ram – wy­znaje smutno Rak.

Ko­lega wy­cho­dzi z po­koju i po chwili wraca, a z nim obie mamy.

– Co tu się wy­pra­wia? – pyta pod­nie­sio­nym gło­sem mama Raka. – Synu, czy cie­bie Bóg opu­ścił?

Go­spo­dyni na wi­dok ubra­nego w jej su­kienkę chłopca staje zdzi­wiona w progu. Ma ochotę się do­wie­dzieć, o co tu cho­dzi, ale nie zdąży wy­ar­ty­ku­ło­wać py­ta­nia. Jej nowa ko­le­żanka ude­rza swo­jego syna otwartą dło­nią w twarz tak mocno, że ten upada metr da­lej. Prze­ra­żona mama Sta­sia pod­biega do malca i pyta z tro­ską:

– Wszystko w po­rządku? Boli cię coś?

– Nic mu nie bę­dzie – ba­ga­te­li­zuje matka Raka, po czym pod­nosi groź­nie pa­lec. – Żad­nych prze­bie­ra­nek! – na­ka­zuje.

Jej syn kiwa głową, ma­suje obo­lałe plecy. Staś po­pła­kuje z prze­ra­że­nia, co spra­wia, że jego mama po­rzuca skrzyw­dzo­nego Raka i rzuca się, by utu­lić wła­sne dziecko.

– Nie bój się, Sta­siu. To na pewno nie­po­ro­zu­mie­nie. Za chwilę wszystko się wy­ja­śni. – Pró­buje go uspo­koić.

– Wy­cho­dzimy – ogła­sza szorstko mama Raka. – Od­daj to za­raz. – Wska­zuje dam­skie fa­ta­łaszki. – I marsz do domu.

Do­piero te­raz za­uważa, że pod fal­ba­nami zbyt dłu­giej ko­bie­cej su­kienki kryją się buty na szpil­kach.

– No nie wy­trzy­mam. Co ja z nim mam! Mó­wię pani, ska­ra­nie bo­skie – zwraca się do go­spo­dyni. Nie znaj­duje w jej oczach zro­zu­mie­nia, a ra­czej sy­gnał, że wi­zyta się prze­dłu­żyła.

W dro­dze do domu Rak i jego mama nie od­zy­wają się do sie­bie. On drży, ona ciężko od­dy­cha, jakby bie­gła, a nie szła. Na miej­sce do­ciera niby uspo­ko­jona, ale tylko po­zor­nie. Nie po­trafi opa­no­wać emo­cji. Pije lo­do­watą wodę pro­sto z kranu, po czym wkra­cza do du­żego po­koju i siada na wer­salce przy­kry­tej kra­cia­stym ko­cem. Nie mija mi­nuta, a ko­bieta wstaje. Cho­dzi tam i z po­wro­tem wzdłuż ściany z te­le­wi­zo­rem. Wresz­cie przy­wo­łuje syna:

– Rak, do mnie.

Skru­szone dziecko zbliża się ze spusz­czoną głową.

– Taki wstyd w go­ściach. No, nie da­ruję. Przy­nieś smycz.

– Ale ma­mu­siu, już nie będę – błaga ma­lec przej­mu­ją­cym gło­sem.

– Drugi raz nie będę po­wta­rzać.

– Ma­mu­siu, będę chłop­cem, na­prawdę, tylko mnie nie bij.

– Jesz­cze słowo, a do­sta­niesz dwa razy tyle. Smycz!

Rak już nie pro­te­stuje i kar­nie wy­cho­dzi na ga­nek, gdzie na ha­czyku na ubra­nia wisi smycz ich psa, sta­rego kun­dla. Przy­nosi ją ma­mie, drżąc ze stra­chu.

– Od­wróć się!

– Ale...

– Od­wróć!

Chło­piec staje do niej bo­kiem, wie, że tak trzeba. Układa ręce wzdłuż tu­ło­wia i po­chyla się jak do ja­poń­skiego skłonu.

– Patrz na mnie! Patrz, mó­wię! – krzy­czy jego ro­dzi­cielka.

Rak po­woli od­wraca głowę w jej kie­runku. Ma za­ci­śnięte zęby, z oczu płyną mu łzy. Matka z ca­łej siły ude­rza go smy­czą pro­sto w ty­łek. Chło­piec wy­bu­cha pła­czem, ob­rywa ko­lejny raz, cios sięga ple­ców. Sy­tu­acja po­wta­rza się trzy­krot­nie. Ma­lec spa­zmuje z bólu i stra­chu, ale stoi kar­nie, bo wie, że je­śli się po­ru­szy, do­sta­nie re­petę.

– W su­mie pięć. Na­stęp­nym ra­zem do­sta­niesz sześć. Za­pa­mię­tasz? – do­py­tuje matka.

Nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, po­na­wia groź­nym to­nem:

– Za­pa­mię­tasz?!

– Tak, ma­mu­siu. Bę­dzie sześć.

– No i? Co da­lej ma być? – iry­tuje się ko­bieta.

– Prze­pra­szam. Wię­cej tego nie zro­bię – po­chli­puje dziecko.

– No. A te­raz marsz do ła­zienki.

Rak kiwa po­słusz­nie głową, od­nosi smycz i wie­sza ją na miej­scu. Po­tem idzie do ła­zienki i za­myka za sobą drzwi. Ktoś mógłby po­my­śleć, że cho­dzi o my­cie. Nic bar­dziej myl­nego. Ma­lec pod­daje się zwy­cza­jo­wej w tym domu ka­rze, po­le­ga­ją­cej na spę­dze­niu wielu go­dzin w od­osob­nie­niu, w kom­plet­nej ciem­no­ści. Chło­piec to lubi, a na pewno woli bar­dziej niż bi­cie. Przy­naj­mniej ma spo­kój i może so­bie po­ma­rzyć, że jest kimś in­nym: za­kon­nicą, wróżką, ba­let­nicą, ku­charką albo po pro­stu uro­dzoną w in­nym domu có­reczką, którą ro­dzice ko­chają nad ży­cie i dbają o jej wy­cho­wa­nie oraz przy­jem­no­ści.

Rak tak ma. Od­kąd pa­mięta, nie po­trafi okre­ślić, kim pra­gnie być. Za­zwy­czaj chce być dziew­czynką, ale cza­sem, dla świę­tego spo­koju, uważa, że naj­le­piej bę­dzie, je­śli już zo­sta­nie tym chłop­cem. Wie, że jego przy­do­mek wy­nika mię­dzy in­nymi ze znaku zo­diaku, choć nie ma po­ję­cia, co to zna­czy. Oprócz Raka do­ro­bił się zresztą kilku in­nych prze­zwisk. Bab­cia na­zywa go po­mio­tem – cza­sem do­daje, że Sza­tana – dzia­dek bę­kar­tem i dzi­wo­kiem, a cio­cia od­mień­cem. Nie roz­gryzł jesz­cze, dla­czego miałby być dia­błem, ale na te­mat raka, od­mieńca i dzi­woka wszystko ro­zu­mie już do­sko­nale. Wszak za­czął mó­wić do­piero w wieku nie­ca­łych trzech lat, w do­datku nie prze­szedł przez fazę cho­dze­nia na czwo­raka, przez pra­wie dwa lata od uro­dze­nia prze­miesz­czał się do tyłu, wła­śnie jak rak, by pew­nego dnia sta­nąć od razu na dwóch no­gach. Dla niego to było nor­malne, ale we­dług mamy przy­no­siło wstyd.

W ogóle w wielu rze­czach różni się od swych ko­le­gów. Nie lubi piłki noż­nej, dużo czasu spę­dza przed lu­strem, woli bajki o ku­cy­kach niż o smo­kach. Kiedy nikt nie wi­dzi, urzą­dza jed­no­oso­bowy po­kaz mody, wkłada ma­mine su­kienki i buty na ob­ca­sach. Cza­sem bawi się w dom, w któ­rym on jest mamą, a su­per­man – za­bawka, którą do­stał od mi­ko­łaja – sy­nem. Kie­dyś za­pusz­czał włosy, ale mama ob­cięła je na krótko, gdy przy­ła­pała go na ma­lo­wa­niu ust szminką.

Czy to efekt ge­nów prze­ję­tych po ojcu, któ­rego ni­gdy nie po­znał? A może ko­biety, która go uro­dziła i robi wszystko, by wy­cho­wać zgod­nie z wy­zna­czoną przez na­turę płcią? Tego pew­nie ni­gdy się nie do­wie.

1

– Py­tam po raz ostatni: co mu sprze­da­łeś? – Ele­gancki trzy­dzie­sto­trzy­la­tek, bru­net w ty­pie mo­dela, trzyma za fraki sku­tego kaj­dan­kami męż­czy­znę.

Zgod­nie z za­sadą: zła­pany za rękę zło­dziej nie przy­zna, że to jego ręka, bez­czelny am­fiarz za­rzeka się, że ni­gdy nie spo­tkał czter­na­sto­latka, któ­rego ciało zna­le­ziono w piw­nicy na Be­mo­wie. Do­wody wska­zują na coś zgoła od­mien­nego.

– Je­stem nie­winny! – przy­sięga di­ler.

Znaj­dują się na roz­dzie­la­ją­cej dwa pola, pro­wa­dzą­cej do­ni­kąd szu­tro­wej dro­dze. Do­okoła ani ży­wej du­szy. Kilka me­trów za nimi stoi gra­fi­towy opel in­si­gnia na war­szaw­skich nu­me­rach.

– Nie­winny, mó­wisz? Czyli ja się mylę, tak? – do­py­tuje ele­gant.

Na­gle szyb­kim ru­chem pod­cina męż­czyź­nie nogi. Ase­ku­ru­jąc sil­nymi rę­kami, usa­dza go na ziemi.

– Lu­bisz ku­lig? – za­ga­duje.

– Co? – dziwi się gło­śno prze­ra­żony am­fiarz.

– Ku­lig. Sanki. Wy­obraź so­bie, że sie­dzisz na san­kach. Do­okoła jest biało. I jak? Masz to?

Pa­niczny strach pa­ra­li­żuje spę­ta­nego męż­czy­znę. Przez chwilę am­fiarz nie po­trafi wy­du­sić ani słowa, tylko drży. Oprawca ob­wią­zuje mu nogi jed­nym koń­cem liny, drugi mo­cuje na haku ho­low­ni­czym opla.

– Co ro­bisz? – pyta di­ler, jesz­cze nie do końca świa­domy po­wagi sy­tu­acji.

– Prze­jedźmy się – pro­po­nuje ele­gant, wsiada do sa­mo­chodu i od­pala sil­nik.

Przez otwarte okno do­biega prze­raź­liwy jęk.

– Nic nie ro­zu­miem! Sil­nik jest za gło­śny! – woła mod­niś iro­nicz­nie.

– Nie zro­bisz tego! – Am­fiarz krzy­czy, pró­buje wstać, lecz bez­sku­tecz­nie.

– Nie sły­szę!

Sa­mo­chód ru­sza po­mału, to­czy się aż do chwili, kiedy lina się na­ciąga. Kie­rowca wy­chyla głowę, by spraw­dzić, czy wszystko od­bywa się tak, jak za­pla­no­wał.

– Od­wiąż mnie! – Ofiara nie prze­staje się wy­dzie­rać, po­woli przyj­muje po­zy­cję le­żącą. Wresz­cie do­tyka głową drogi.

W tym sa­mym mo­men­cie sa­mo­chód przy­spie­sza z im­pe­tem. Cią­gnięty na li­nie czło­wiek orze tył­kiem, lę­dź­wiami i udami po szu­trze, krzy­cząc wnie­bo­głosy. Po kil­ku­dzie­się­ciu me­trach opel się za­trzy­muje. Kie­rowca nie gasi sil­nika, wy­siada.

– Przy­po­mnia­łeś so­bie? – pyta, uda­jąc, że nie wi­dzi efek­tów swo­jego czynu.

Di­ler krwawi z kilku ska­le­czeń i ob­tarć, ale ogól­nie wy­gląda jesz­cze cał­kiem zno­śnie.

– Gówno ci po­wiem, psi chuju! – wrzesz­czy, za­wo­dząc z bólu.

Ele­gant wy­gła­dza zmięte nieco spodnie od gar­ni­turu. Wsiada z po­wro­tem do sa­mo­chodu i znów ru­sza z ko­pyta, po­ko­nuje do­bre dwie­ście me­trów na peł­nym ga­zie. Wle­czony za au­tem czło­wiek tym ra­zem wy­gina ciało we wszyst­kie strony, by jak naj­mniej ucier­pieć. Mimo to szo­ruje ple­cami po ostrych ka­mie­niach, wy­jąc przy tym prze­raź­li­wie. Jego wierzch­nie ubra­nie szybko drze się na pasy, skóra spływa krwią z drob­nych ran, zna­cząc drogę czer­wo­nymi śla­dami. Sa­mo­chód zwal­nia, ale się nie za­trzy­muje.

– Co z twoją pa­mię­cią? – pyta gło­śno kie­rowca.

W od­po­wie­dzi sły­szy roz­pacz­liwe:

– Spier­da­laj!

– Dzyń, dzyń, dzyń, dzwo­nią dzwonki sań... – Ele­gant fał­szuje iro­nicz­nie.

Opel znów przy­spie­sza. Di­ler nie ma już siły utrzy­my­wać głowy nad szu­trem, co ja­kiś czas za­ha­cza po­ty­licą o ostre ka­mie­nie. Po po­ko­na­niu ko­lej­nych stu me­trów mdleje. Jego ciało pod­daje się prze­szko­dom, pod­ska­ku­jąc bez­wol­nie. Dal­sza eska­pada chyba nie ma sensu, my­śli kie­rowca, ob­ser­wu­jąc te po­drygi we wstecz­nym lu­sterku. Za­trzy­muje sa­mo­chód, wy­łą­cza sil­nik i wy­siada. Pod­cho­dzi do za­krwa­wio­nego, le­żą­cego bez­wład­nie ciała. Jesz­cze chwilę wcze­śniej mógłby przy­siąc, że fa­cet przy­zna się bez opo­rów. Skoro tego nie zro­bił, to albo jest praw­dzi­wym gi­gan­tem, albo mówi prawdę. Ale jak to spraw­dzić? Ele­gant wraca do sa­mo­chodu, z ba­gaż­nika wyj­muje pla­sti­kowy ka­ni­ster z let­nim pły­nem do spry­ski­wa­cza. Kilka chlu­śnięć i ranny od­zy­skuje przy­tom­ność, krzy­wiąc się z bólu.

– Po­wiesz wresz­cie czy wo­lisz kon­ty­nu­ować prze­jażdżkę? – pyta sto­jący nad nim męż­czy­zna.

Di­ler mruga, nie­mal nic nie wi­dzi przez za­łza­wione oczy. Już na­wet nie drży z bólu. Za­styga w po­zy­cji, w któ­rej przed mo­men­tem się za­trzy­mał. Sil­nik opla wy­daje z sie­bie mo­no­tonny war­kot.

– Po­wiem!

*

Tego sa­mego dnia po po­łu­dniu w ga­bi­ne­cie na­czel­nika wy­działu kry­mi­nal­nego Ko­mendy Re­jo­no­wej Po­li­cji War­szawa IV przy ulicy Żyt­niej at­mos­fera tak się za­gęsz­cza, że nie spo­sób od­dy­chać. Jakby po­wie­trze było co naj­mniej mo­rowe, a do tego ga­la­re­to­wate, że można by je ciąć na pla­stry. I na­wet gdyby wie­trzyć przez do­bre dzie­sięć mi­nut, nie­wiele by to po­mo­gło. Bu­cha­jąca wraz z wa­po­rami wście­kło­ści go­rączka go­spo­da­rza tego po­miesz­cze­nia na­tych­miast na nowo wy­peł­ni­łaby po­kój aż po su­fit.

– Wolf, tym ra­zem prze­gią­łeś! Pa­mię­tasz, na co się uma­wia­li­śmy? – ce­dzi in­spek­tor Pil­ski.

– Wi­dzia­łeś na­gra­nie, na któ­rym ta gnida roz­ma­wiała z chło­pa­kiem – tłu­ma­czy się jego pod­władny, po­pra­wia­jąc wy­wi­niętą fi­ku­śnie grzywkę.

– Chwa­lebne, ale dla­czego, kurwa, prze­słu­chi­wa­łeś go na po­lnej dro­dze?! Nie było wol­nej sali na ko­men­dzie?! – drąży ofi­cer, lecz wi­dząc brak re­ak­cji, zwraca się do ele­ganta tym ra­zem zło­wróżb­nie spo­koj­nym gło­sem. – Od­daj broń i le­gi­ty­ma­cję. Je­steś skoń­czony.

– Ale się przy­znał!

– Też byś się przy­znał, gdyby ktoś cię prze­orał po ka­mie­niach! Ze­psu­łeś go! Or­dy­nar­nie ze­psu­łeś!

– Nie ja!

– Nie pier­dol! A je­śli te­raz wszystko od­woła?!

– Niech spró­buje.

– Wiesz co? Na­wet nie jest mi przy­kro z two­jego po­wodu. Czeka cię sprawa karna i wy­da­le­nie ze służby.

Mina Pil­skiego nie po­zo­sta­wia złu­dzeń, ale na­zwany Wol­fem po­li­cjant nie daje za wy­graną.

– Sze­fie, daj mi ostat­nią szansę – prosi.

– Ostat­nią? Jaką, kurwa, ostat­nią?! Kiedy wła­ma­łeś się bi­sku­powi do kom­pu­tera, zgo­dzi­łem się na ostat­nią szansę!

– A nie mia­łem ra­cji? Bez tego ni­gdy by­śmy się nie do­wie­dzieli, że krył bra­tanka. Poza tym sam się przed tobą przy­zna­łem, że zro­bi­łem mu włam...

Wolf urywa, bo mu się przy­po­mina, że obie­cał so­bie wtedy, iż ni­gdy wię­cej nie za­ufa sze­fowi.

– Dla­tego do­sta­łeś ostat­nią szansę! – wy­dziera się Pil­ski.

– Ten gnój po­py­cha dzie­cia­kom kilo amfy ty­go­dniowo.

– W two­jej spra­wie to bez zna­cze­nia. Nie dość, że mamy do­nie­sie­nie matki tego dru­giego chłopca...

– Nic mu nie zro­bi­łem.

– Nic? Wró­cił po­szczany do domu! A am­fiarz leży w szpi­talu. Co prawda jesz­cze nie zło­żył na cie­bie do­nie­sie­nia, ale...

– Prze­cież ci tłu­ma­czy­łem, że na­wet go nie tkną­łem.

– Nie kłam! Je­steś nie­od­po­wie­dzialny, nie­bez­pieczny! Bla­cha, klamka i że­gnam.

– Ale sze­fie...

Jedno spoj­rze­nie prze­ło­żo­nego i młody po­li­cjant wie, że żarty się skoń­czyły. Po­wi­nien wyjść z ga­bi­netu, prze­mknąć przez całe biuro ko­mendy, przy­jąć na klatę wszyst­kie wredne spoj­rze­nia wła­żą­cych in­spek­to­rowi w dupę ma­min­syn­ków i opu­ścić bu­dy­nek. Żeby była ja­sność, nie za­mie­rza pod­ku­lać ogona, nie za ta­kie coś.

– A może mnie ktoś pod­rzu­cić do domu? – pyta, kła­dąc służ­bowe za­bawki na biurku.

– Precz – sy­czy Pil­ski.

Wolf wie, że za sprawą jed­nej de­cy­zji – pew­nie od­wle­czo­nej w cza­sie, ale tylko for­mal­nie – z naj­bar­dziej sku­tecz­nego w War­sza­wie po­li­cjanta wy­działu kry­mi­nal­nego za­mieni się w cy­wila, któ­remu nie warto na­wet po­dać szklanki wody. Reszta ze­społu długo bę­dzie opi­jać wy­da­le­nie ze służby wzbu­dza­ją­cego po­wszechną iry­ta­cję ko­mi­sa­rza Prze­my­sława Wil­czyń­skiego. Tego jest pe­wien, ale wcale go ta wie­dza nie boli. To nie jego wina, że jest inny, nie brata się ze współ­pra­cow­ni­kami i ubiera nie tam, gdzie wszy­scy. Fakt, na fry­zjera jed­no­ra­zowo wy­daje parę stó­wek, ko­lejne kilka na kar­nety spor­towe, te­nis, si­łow­nię i ba­sen, mimo że nie ma czasu upra­wiać żad­nej dys­cy­pliny. Po ciu­chy lata do Me­dio­lanu, choć z pen­sji po­li­cjanta by­łoby go stać tylko na outlet. Szczę­śli­wie się składa, że po­siada kartę, którą opłaca mu matka biz­ne­swo­man. Głupi by nie sko­rzy­stał. Po co pra­cuje? Bo prze­cież nie musi. Ma trzy­dzie­ści trzy lata, w nie­da­le­kiej przy­szło­ści czeka go suk­ce­sja – prze­ję­cie do­brze pro­spe­ru­ją­cej firmy pro­du­ku­ją­cej na­tu­ralne ko­sme­tyki. Prze­my­sław Wil­czyń­ski zwany Wol­fem po­ja­wił się jed­nak na tym świe­cie w wyż­szym celu. Po pierw­sze, wdał się w ule­pio­nego z ho­noru i we­wnętrz­nej siły dziadka. Po dru­gie, jak wszy­scy fa­ceci w ich ro­dzi­nie, jest męż­czy­zną z krwi i ko­ści, choć o du­szy ar­ty­sty. Lubi o so­bie my­śleć: tor­re­ador to ja, z ele­gan­cją za­bi­jam byki. Co w wol­nym tłu­ma­cze­niu ozna­cza: spry­tem ła­pię mor­der­ców, czego nie po­trafi po­jąć ten mo­tłoch, gów­niana me­na­że­ria pod rzą­dami dy­le­tanta.

Na­czel­ni­czek, tfu, jesz­cze nie wie, że bę­dzie prze­pra­szał i bła­gał, że­bym wró­cił, po­mstuje w my­ślach Wolf, opusz­cza­jąc bu­dy­nek ko­mendy. Prze­cież ta banda przed­szko­la­ków, któ­rych Pil­ski na­zywa do­cho­dze­niow­cami, nic nie wskóra, kiedy po­jawi się praw­dziwe wy­zwa­nie. Utoną w pa­pie­rach i pro­ce­du­rach. Żeby od­no­sić suk­cesy, trzeba chcieć zo­ba­czyć wię­cej, wyjść poza strefę kom­fortu, a to ozna­cza mieć by­cze jaja. Jesz­cze się prze­ko­namy, obie­cuje sam so­bie.

*

Prze­my­sław Wil­czyń­ski dys­po­nuje prze­stron­nym miesz­ka­niem w ka­mie­nicy na war­szaw­skiej Pra­dze. Nie wy­obraża so­bie in­nego miej­sca do ży­cia. Na­wet kiedy wy­jeż­dża na wa­ka­cje, tę­skni za du­chem uko­cha­nego mia­sta, sto­licy, o którą wal­czył jego dzia­dek, Prze­my­sław Wil­czyń­ski se­nior. Sta­rusz­kiem opie­kuje się Wolf – i wcale nie dla­tego, że tak wy­pada albo że kie­dyś odzie­dzi­czy po nim ro­dzinną nie­ru­cho­mość. Dziadka zwy­czaj­nie trudno nie ko­chać, bo to du­sza czło­wiek, o wy­bit­nym po­czu­ciu hu­moru za­wsze tra­fia­ją­cym w punkt, w do­datku na wskroś uczciwy i ho­no­rowy. Tak są­dzi o nim nie tylko wnu­czek. Nie po­trafi tylko zro­zu­mieć, dla­czego se­nior pod­czas wojny uży­wał pseu­do­nimu Oku­lar. A prze­cież mógłby zo­stać ochrzczony zwy­czaj­nie „Wil­kiem”, od na­zwi­ska, jak po­tem jego świę­tej pa­mięci syn, a wiele lat póź­niej także wnuk. W tej ro­dzi­nie z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie wraz z na­zwi­skiem prze­cho­dziła trzy­pię­trowa ka­mie­nica i imię naj­star­szego męż­czy­zny w ro­dzi­nie. Oraz pseu­do­nim, choć nie za­wsze. Oprócz Oku­lara ze zwy­czaju wy­ła­mał się rów­nież naj­młod­szy obec­nie Prze­my­sław Wil­czyń­ski. Kiedy w li­ceum się oka­zało, że ma fan­ta­styczny nie­miecki ak­cent, z Wilka za­mie­nił się w Wolfa i tak już zo­stało. Do­brze pa­mięta, jak chwa­lił się dziad­kowi, że nosi taką za­je­fajną, za­gra­niczną ksywkę. Nie­stety, ta kon­kret­nie hi­sto­ria jako je­dyna z wnucz­ko­wych opo­wie­ści nie zro­biła do­brego wra­że­nia na ne­sto­rze rodu. Chyba tylko wtedy nie ob­ró­cił in­for­ma­cji w żart, jak to miał w zwy­czaju. Wszystko, co nie­miec­kie, ko­ja­rzyło się mu bo­wiem tylko z We­hr­mach­tem. Nie chcąc spra­wić po­tom­kowi przy­kro­ści, nie po­tę­pił jego nie­chlub­nego pseu­do­nimu, ale przy nim do jego ulu­bieńca można było zwra­cać się wy­łącz­nie jedną z od­mian imie­nia Prze­my­sław.

– Cześć. Szu­kam pracy – oznaj­mia mu od progu Wolf, do­tarł­szy wie­czo­rem do domu.

– Jak to? Co się stało? – do­py­tuje sta­ru­szek i aż się pod­nosi z ulu­bio­nego pi­ko­wa­nego fo­tela.

– Pa­mię­tasz? Opo­wia­da­łem ci, że kilka dni temu zna­leź­li­śmy mar­twego na­sto­latka. W jego ciele od­kry­li­śmy ślady GHB. To tak zwana ta­bletka gwałtu. Młody, z do­brej ro­dziny. – Wolf wy­ko­nuje pal­cami znak cu­dzy­słowu. – Ni­gdy nie ćpał, na­wet nie pró­bo­wał al­ko­holu.

– Coś mi się przy­po­mina – po­twier­dza za­tro­skany dzia­dek i opada na po­wrót mię­dzy po­duszki.

Wolf zo­sta­wia ne­se­ser w przed­po­koju i do­łą­cza do sta­ruszka w sa­lo­nie. Przy­siada na­prze­ciwko na ka­na­pie, wzdy­cha­jąc ciężko.

– Prze­śle­dzi­łem za­pisy z ka­mer mo­ni­to­ringu i oka­zało się, że miał kon­takt z han­dla­rzem am­fe­ta­miny, który za­opa­truje mło­dzież.

– Ku­pił od niego te nar­ko­tyki? – drąży te­mat dzia­dek.

– No wła­śnie nie zdą­żył. Ale naj­pierw od­kry­łem, że chło­pak był bity przez matkę i oj­czyma. Nie miał wspar­cia u ni­kogo, więc po­sta­no­wił uciec z domu, a na­wet z kraju, ba, z kon­ty­nentu. To wiem od jego ko­legi, któ­rego mu­sia­łem nieco... za­chę­cić do mó­wie­nia. Ale naj­waż­niej­sze, że mi po­wie­dział całą prawdę. Wy­obraź so­bie, młody szczyl za­pla­no­wał ucieczkę do Sta­nów. Ktoś mu na­ściem­niał, że go tam prze­szmu­gluje w kon­te­ne­rze, ale pod wa­run­kiem, że za­płaci am­fe­ta­miną. Tak na­tra­fi­łem na tego di­lera, a że skurw... skur­czy­byk nie chciał się przy­znać, mu­sia­łem mu przy­po­mnieć, co grozi za skła­da­nie fał­szy­wych ze­znań.

– I co? Przy­znał się?

– Oczy­wi­ście. Oka­zało się, że wziął od mło­dego wszyst­kie oszczęd­no­ści, ale wcze­śniej na­kar­mił go GHB, żeby dzie­ciak nic nie pa­mię­tał. Nie prze­wi­dział, że chło­pak za­cznie wy­mio­to­wać i umrze, dła­wiąc się wy­mio­ci­nami. Am­fiarz wi­dział, jak się krztusi, ale nic nie zro­bił. Twier­dzi, że ze stra­chu ukrył go w piw­nicy na Be­mo­wie.

– Strasz­nie to skom­pli­ko­wane.

– Nie. To ła­twi­zna.

– Moja krew, Prze­muś. Nie dało się prze­bła­gać ko­men­danta, żeby ci da­ro­wał?

– Na­czel­niczka? Wiesz, jaki on jest twar­do­głowy. Wy­da­lił mnie ze służby nie za prze­kro­cze­nie upraw­nień, ale dla­tego, że wi­dział we mnie kon­ku­renta. Cie­nias.

Dzia­dek po­syła wnu­kowi wspie­ra­jący uśmiech i gła­ska go po ra­mie­niu.

– A nie przy­pie­kłeś za bar­dzo tego han­dla­rza nar­ko­ty­ków? Nie bo­isz się, że na cie­bie do­nie­sie? – pyta z wy­czu­walną tro­ską.

– Je­śli to zrobi, ujaw­nię drugą no­tatkę, którą z nim spi­sa­łem, ale nie do­łą­czy­łem do akt. A w niej czarno na bia­łym stoi, że ze stra­chu wy­dał kilku szma­cia­rzy. Za ta­kie coś w wię­zie­niu by go do­je­chali. Prę­dzej ze­zna, że się wy­wró­cił na szkle, niż pi­śnie choćby słowo na mój te­mat – wy­ja­śnia pewny swego Wolf, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że wszystko miał jak zwy­kle prze­my­ślane.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki