Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Gdy przeszłość nie daje o sobie zapomnieć, niektórzy nie cofną się przed niczym, by ją pogrzebać na zawsze.
Dwaj zupełnie różni, choć równie niepokorni policjanci zostają zesłani do Rybnika. Adam Kozakiewicz vel Kozak i Przemysław Wilczynski vel Wolf trafiają pod komendę surowego inspektora Waltera Poloczka. Ich pierwsza sprawa dotyczy zamordowania byłego więźnia, który przed laty brutalnie okaleczył wychowawcę domu dziecka.
Dochodzenie prowadzi do byłych wychowanków placówki oraz zaciągniętego w dawnych czasach, a wciąż niespłaconego długu. Przebijając się przez mur milczenia i strachu, funkcjonariusze niejednokrotnie działają na granicy prawa. Popadając w konflikty z zespołem i rywalizując ze sobą, nadają prowadzonej sprawie nieoczekiwany bieg…
Poznaj pierwszy tom kryminalnej serii z Kozakiem i Wolfem
Wejdź do gry, w której zasady są po to, by je łamać!
Dopracowana fabuła, świetne wyczucie językowe i zgrabne żonglowanie klasycznymi motywami - wszystko w doskonałych proporcjach.
Marek Stelar
Tego kryminału się nie czyta – jego się przeżywa! Duet bohaterów, różniących się jak ogień i woda, wrzucony w śląski klimat iskrzy niczym błysk pioruna w dusznej atmosferze dawnych zbrodni, które wciąż tworzą niekończący się łańcuch przemocy. Fenomenalny!
Jolanta Bugała-Urbanska
@czytanie.na.platanie
Weźmy dobrą zagadkę kryminalna, Śląsk i tajemniczy wątek trudnego dzieciństwa, a powstanie kryminał, od którego nie można się oderwać. To właśnie zrobił Wojciech Wolnicki i wyszło naprawdę doskonale!
Mariusz Domagała i Kamil Woźniakowski
@stronisko
Podobno przeciwieństwa się przyciągają.
Podobno każda zbrodnia ma swoja cenę.
Podobno prawda boli czasem bardziej niż zemsta.
Pewne natomiast jest to, ze długi należy spłacać.
Zawsze!
Joanna Chrzanowska
@pani_jo_asia
Bohaterowie z przeszłością, każdy nosi swoje rany. Nieufni wobec siebie od samego początku. Ale mają wspólny cel – rozwiązanie sprawy morderstwa. Mimo że w tej surowej śląskiej rzeczywistości trudno im się odnaleźć, to poprowadzą Cię tam, gdzie nie spodziewasz się dotrzeć…
Paula Sieczko
@ruderecenzuje
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 450
Najukochańszej Żonie
To dla Ciebie przeniosłem się na Śląsk
Prolog
– Słodzi pani? Jedną czy dwie?
Dwie młode kobiety siedzą przy ławie zastawionej porcelanowym serwisem. Rozmawiają, można by rzec, właściwie o niczym. Ot, pierwsze spotkanie matek uczniów z tej samej klasy, okazja do wymiany uwag na temat wychowawcy i czystości w szkole. Gospodyni na prośbę synka zaprosiła jego przyjaciela razem z mamą, by lepiej ich poznać. Kobiecie zaproponowała kawę i ciacho, chłopcom batoniki i colę, po czym zasugerowała malcom, by zajęli się sobą. Gdy zamykają się za nimi drzwi, może już bez przeszkód plotkować z nową, jak ufnie sądzi, koleżanką.
Nie wie jeszcze, że w pokoju dziecięcym odbywa się szczególna zabawa. Jej syn Staś jest tatą, ma namalowane czarnym flamastrem wąsy. Jego kolega z fryzurą na zapałkę wciela się w rolę mamy. Bawią się w dom.
– Czemu mama nazywa cię Rak, a nie po imieniu? – pyta Staś.
– Bo taki jest mój znak zodiaku i wszystko robię do tyłu – odpowiada Rak.
– Do tyłu?
– Tak mówi mama.
– A o co chodzi z tym zodiakiem?
Chłopiec wzrusza ramionami. Drobi małe kroki, uważając, by nie przydeptać za długiej dla niego sukienki.
– Jestem gotowa – mówi z dumą. – Albo czekaj, jeszcze nie. Idź do swojej mamy i pożycz od niej szminkę. Taką do malowania ust – dodaje szeptem.
– A nie możesz zapytać swojej? – dziwi się na głos Staś.
– Nie, bo ona nie lubi, kiedy się przebieram – wyznaje smutno Rak.
Kolega wychodzi z pokoju i po chwili wraca, a z nim obie mamy.
– Co tu się wyprawia? – pyta podniesionym głosem mama Raka. – Synu, czy ciebie Bóg opuścił?
Gospodyni na widok ubranego w jej sukienkę chłopca staje zdziwiona w progu. Ma ochotę się dowiedzieć, o co tu chodzi, ale nie zdąży wyartykułować pytania. Jej nowa koleżanka uderza swojego syna otwartą dłonią w twarz tak mocno, że ten upada metr dalej. Przerażona mama Stasia podbiega do malca i pyta z troską:
– Wszystko w porządku? Boli cię coś?
– Nic mu nie będzie – bagatelizuje matka Raka, po czym podnosi groźnie palec. – Żadnych przebieranek! – nakazuje.
Jej syn kiwa głową, masuje obolałe plecy. Staś popłakuje z przerażenia, co sprawia, że jego mama porzuca skrzywdzonego Raka i rzuca się, by utulić własne dziecko.
– Nie bój się, Stasiu. To na pewno nieporozumienie. Za chwilę wszystko się wyjaśni. – Próbuje go uspokoić.
– Wychodzimy – ogłasza szorstko mama Raka. – Oddaj to zaraz. – Wskazuje damskie fatałaszki. – I marsz do domu.
Dopiero teraz zauważa, że pod falbanami zbyt długiej kobiecej sukienki kryją się buty na szpilkach.
– No nie wytrzymam. Co ja z nim mam! Mówię pani, skaranie boskie – zwraca się do gospodyni. Nie znajduje w jej oczach zrozumienia, a raczej sygnał, że wizyta się przedłużyła.
W drodze do domu Rak i jego mama nie odzywają się do siebie. On drży, ona ciężko oddycha, jakby biegła, a nie szła. Na miejsce dociera niby uspokojona, ale tylko pozornie. Nie potrafi opanować emocji. Pije lodowatą wodę prosto z kranu, po czym wkracza do dużego pokoju i siada na wersalce przykrytej kraciastym kocem. Nie mija minuta, a kobieta wstaje. Chodzi tam i z powrotem wzdłuż ściany z telewizorem. Wreszcie przywołuje syna:
– Rak, do mnie.
Skruszone dziecko zbliża się ze spuszczoną głową.
– Taki wstyd w gościach. No, nie daruję. Przynieś smycz.
– Ale mamusiu, już nie będę – błaga malec przejmującym głosem.
– Drugi raz nie będę powtarzać.
– Mamusiu, będę chłopcem, naprawdę, tylko mnie nie bij.
– Jeszcze słowo, a dostaniesz dwa razy tyle. Smycz!
Rak już nie protestuje i karnie wychodzi na ganek, gdzie na haczyku na ubrania wisi smycz ich psa, starego kundla. Przynosi ją mamie, drżąc ze strachu.
– Odwróć się!
– Ale...
– Odwróć!
Chłopiec staje do niej bokiem, wie, że tak trzeba. Układa ręce wzdłuż tułowia i pochyla się jak do japońskiego skłonu.
– Patrz na mnie! Patrz, mówię! – krzyczy jego rodzicielka.
Rak powoli odwraca głowę w jej kierunku. Ma zaciśnięte zęby, z oczu płyną mu łzy. Matka z całej siły uderza go smyczą prosto w tyłek. Chłopiec wybucha płaczem, obrywa kolejny raz, cios sięga pleców. Sytuacja powtarza się trzykrotnie. Malec spazmuje z bólu i strachu, ale stoi karnie, bo wie, że jeśli się poruszy, dostanie repetę.
– W sumie pięć. Następnym razem dostaniesz sześć. Zapamiętasz? – dopytuje matka.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, ponawia groźnym tonem:
– Zapamiętasz?!
– Tak, mamusiu. Będzie sześć.
– No i? Co dalej ma być? – irytuje się kobieta.
– Przepraszam. Więcej tego nie zrobię – pochlipuje dziecko.
– No. A teraz marsz do łazienki.
Rak kiwa posłusznie głową, odnosi smycz i wiesza ją na miejscu. Potem idzie do łazienki i zamyka za sobą drzwi. Ktoś mógłby pomyśleć, że chodzi o mycie. Nic bardziej mylnego. Malec poddaje się zwyczajowej w tym domu karze, polegającej na spędzeniu wielu godzin w odosobnieniu, w kompletnej ciemności. Chłopiec to lubi, a na pewno woli bardziej niż bicie. Przynajmniej ma spokój i może sobie pomarzyć, że jest kimś innym: zakonnicą, wróżką, baletnicą, kucharką albo po prostu urodzoną w innym domu córeczką, którą rodzice kochają nad życie i dbają o jej wychowanie oraz przyjemności.
Rak tak ma. Odkąd pamięta, nie potrafi określić, kim pragnie być. Zazwyczaj chce być dziewczynką, ale czasem, dla świętego spokoju, uważa, że najlepiej będzie, jeśli już zostanie tym chłopcem. Wie, że jego przydomek wynika między innymi ze znaku zodiaku, choć nie ma pojęcia, co to znaczy. Oprócz Raka dorobił się zresztą kilku innych przezwisk. Babcia nazywa go pomiotem – czasem dodaje, że Szatana – dziadek bękartem i dziwokiem, a ciocia odmieńcem. Nie rozgryzł jeszcze, dlaczego miałby być diabłem, ale na temat raka, odmieńca i dziwoka wszystko rozumie już doskonale. Wszak zaczął mówić dopiero w wieku niecałych trzech lat, w dodatku nie przeszedł przez fazę chodzenia na czworaka, przez prawie dwa lata od urodzenia przemieszczał się do tyłu, właśnie jak rak, by pewnego dnia stanąć od razu na dwóch nogach. Dla niego to było normalne, ale według mamy przynosiło wstyd.
W ogóle w wielu rzeczach różni się od swych kolegów. Nie lubi piłki nożnej, dużo czasu spędza przed lustrem, woli bajki o kucykach niż o smokach. Kiedy nikt nie widzi, urządza jednoosobowy pokaz mody, wkłada mamine sukienki i buty na obcasach. Czasem bawi się w dom, w którym on jest mamą, a superman – zabawka, którą dostał od mikołaja – synem. Kiedyś zapuszczał włosy, ale mama obcięła je na krótko, gdy przyłapała go na malowaniu ust szminką.
Czy to efekt genów przejętych po ojcu, którego nigdy nie poznał? A może kobiety, która go urodziła i robi wszystko, by wychować zgodnie z wyznaczoną przez naturę płcią? Tego pewnie nigdy się nie dowie.
1
– Pytam po raz ostatni: co mu sprzedałeś? – Elegancki trzydziestotrzylatek, brunet w typie modela, trzyma za fraki skutego kajdankami mężczyznę.
Zgodnie z zasadą: złapany za rękę złodziej nie przyzna, że to jego ręka, bezczelny amfiarz zarzeka się, że nigdy nie spotkał czternastolatka, którego ciało znaleziono w piwnicy na Bemowie. Dowody wskazują na coś zgoła odmiennego.
– Jestem niewinny! – przysięga diler.
Znajdują się na rozdzielającej dwa pola, prowadzącej donikąd szutrowej drodze. Dookoła ani żywej duszy. Kilka metrów za nimi stoi grafitowy opel insignia na warszawskich numerach.
– Niewinny, mówisz? Czyli ja się mylę, tak? – dopytuje elegant.
Nagle szybkim ruchem podcina mężczyźnie nogi. Asekurując silnymi rękami, usadza go na ziemi.
– Lubisz kulig? – zagaduje.
– Co? – dziwi się głośno przerażony amfiarz.
– Kulig. Sanki. Wyobraź sobie, że siedzisz na sankach. Dookoła jest biało. I jak? Masz to?
Paniczny strach paraliżuje spętanego mężczyznę. Przez chwilę amfiarz nie potrafi wydusić ani słowa, tylko drży. Oprawca obwiązuje mu nogi jednym końcem liny, drugi mocuje na haku holowniczym opla.
– Co robisz? – pyta diler, jeszcze nie do końca świadomy powagi sytuacji.
– Przejedźmy się – proponuje elegant, wsiada do samochodu i odpala silnik.
Przez otwarte okno dobiega przeraźliwy jęk.
– Nic nie rozumiem! Silnik jest za głośny! – woła modniś ironicznie.
– Nie zrobisz tego! – Amfiarz krzyczy, próbuje wstać, lecz bezskutecznie.
– Nie słyszę!
Samochód rusza pomału, toczy się aż do chwili, kiedy lina się naciąga. Kierowca wychyla głowę, by sprawdzić, czy wszystko odbywa się tak, jak zaplanował.
– Odwiąż mnie! – Ofiara nie przestaje się wydzierać, powoli przyjmuje pozycję leżącą. Wreszcie dotyka głową drogi.
W tym samym momencie samochód przyspiesza z impetem. Ciągnięty na linie człowiek orze tyłkiem, lędźwiami i udami po szutrze, krzycząc wniebogłosy. Po kilkudziesięciu metrach opel się zatrzymuje. Kierowca nie gasi silnika, wysiada.
– Przypomniałeś sobie? – pyta, udając, że nie widzi efektów swojego czynu.
Diler krwawi z kilku skaleczeń i obtarć, ale ogólnie wygląda jeszcze całkiem znośnie.
– Gówno ci powiem, psi chuju! – wrzeszczy, zawodząc z bólu.
Elegant wygładza zmięte nieco spodnie od garnituru. Wsiada z powrotem do samochodu i znów rusza z kopyta, pokonuje dobre dwieście metrów na pełnym gazie. Wleczony za autem człowiek tym razem wygina ciało we wszystkie strony, by jak najmniej ucierpieć. Mimo to szoruje plecami po ostrych kamieniach, wyjąc przy tym przeraźliwie. Jego wierzchnie ubranie szybko drze się na pasy, skóra spływa krwią z drobnych ran, znacząc drogę czerwonymi śladami. Samochód zwalnia, ale się nie zatrzymuje.
– Co z twoją pamięcią? – pyta głośno kierowca.
W odpowiedzi słyszy rozpaczliwe:
– Spierdalaj!
– Dzyń, dzyń, dzyń, dzwonią dzwonki sań... – Elegant fałszuje ironicznie.
Opel znów przyspiesza. Diler nie ma już siły utrzymywać głowy nad szutrem, co jakiś czas zahacza potylicą o ostre kamienie. Po pokonaniu kolejnych stu metrów mdleje. Jego ciało poddaje się przeszkodom, podskakując bezwolnie. Dalsza eskapada chyba nie ma sensu, myśli kierowca, obserwując te podrygi we wstecznym lusterku. Zatrzymuje samochód, wyłącza silnik i wysiada. Podchodzi do zakrwawionego, leżącego bezwładnie ciała. Jeszcze chwilę wcześniej mógłby przysiąc, że facet przyzna się bez oporów. Skoro tego nie zrobił, to albo jest prawdziwym gigantem, albo mówi prawdę. Ale jak to sprawdzić? Elegant wraca do samochodu, z bagażnika wyjmuje plastikowy kanister z letnim płynem do spryskiwacza. Kilka chluśnięć i ranny odzyskuje przytomność, krzywiąc się z bólu.
– Powiesz wreszcie czy wolisz kontynuować przejażdżkę? – pyta stojący nad nim mężczyzna.
Diler mruga, niemal nic nie widzi przez załzawione oczy. Już nawet nie drży z bólu. Zastyga w pozycji, w której przed momentem się zatrzymał. Silnik opla wydaje z siebie monotonny warkot.
– Powiem!
Tego samego dnia po południu w gabinecie naczelnika wydziału kryminalnego Komendy Rejonowej Policji Warszawa IV przy ulicy Żytniej atmosfera tak się zagęszcza, że nie sposób oddychać. Jakby powietrze było co najmniej morowe, a do tego galaretowate, że można by je ciąć na plastry. I nawet gdyby wietrzyć przez dobre dziesięć minut, niewiele by to pomogło. Buchająca wraz z waporami wściekłości gorączka gospodarza tego pomieszczenia natychmiast na nowo wypełniłaby pokój aż po sufit.
– Wolf, tym razem przegiąłeś! Pamiętasz, na co się umawialiśmy? – cedzi inspektor Pilski.
– Widziałeś nagranie, na którym ta gnida rozmawiała z chłopakiem – tłumaczy się jego podwładny, poprawiając wywiniętą fikuśnie grzywkę.
– Chwalebne, ale dlaczego, kurwa, przesłuchiwałeś go na polnej drodze?! Nie było wolnej sali na komendzie?! – drąży oficer, lecz widząc brak reakcji, zwraca się do eleganta tym razem złowróżbnie spokojnym głosem. – Oddaj broń i legitymację. Jesteś skończony.
– Ale się przyznał!
– Też byś się przyznał, gdyby ktoś cię przeorał po kamieniach! Zepsułeś go! Ordynarnie zepsułeś!
– Nie ja!
– Nie pierdol! A jeśli teraz wszystko odwoła?!
– Niech spróbuje.
– Wiesz co? Nawet nie jest mi przykro z twojego powodu. Czeka cię sprawa karna i wydalenie ze służby.
Mina Pilskiego nie pozostawia złudzeń, ale nazwany Wolfem policjant nie daje za wygraną.
– Szefie, daj mi ostatnią szansę – prosi.
– Ostatnią? Jaką, kurwa, ostatnią?! Kiedy włamałeś się biskupowi do komputera, zgodziłem się na ostatnią szansę!
– A nie miałem racji? Bez tego nigdy byśmy się nie dowiedzieli, że krył bratanka. Poza tym sam się przed tobą przyznałem, że zrobiłem mu włam...
Wolf urywa, bo mu się przypomina, że obiecał sobie wtedy, iż nigdy więcej nie zaufa szefowi.
– Dlatego dostałeś ostatnią szansę! – wydziera się Pilski.
– Ten gnój popycha dzieciakom kilo amfy tygodniowo.
– W twojej sprawie to bez znaczenia. Nie dość, że mamy doniesienie matki tego drugiego chłopca...
– Nic mu nie zrobiłem.
– Nic? Wrócił poszczany do domu! A amfiarz leży w szpitalu. Co prawda jeszcze nie złożył na ciebie doniesienia, ale...
– Przecież ci tłumaczyłem, że nawet go nie tknąłem.
– Nie kłam! Jesteś nieodpowiedzialny, niebezpieczny! Blacha, klamka i żegnam.
– Ale szefie...
Jedno spojrzenie przełożonego i młody policjant wie, że żarty się skończyły. Powinien wyjść z gabinetu, przemknąć przez całe biuro komendy, przyjąć na klatę wszystkie wredne spojrzenia włażących inspektorowi w dupę maminsynków i opuścić budynek. Żeby była jasność, nie zamierza podkulać ogona, nie za takie coś.
– A może mnie ktoś podrzucić do domu? – pyta, kładąc służbowe zabawki na biurku.
– Precz – syczy Pilski.
Wolf wie, że za sprawą jednej decyzji – pewnie odwleczonej w czasie, ale tylko formalnie – z najbardziej skutecznego w Warszawie policjanta wydziału kryminalnego zamieni się w cywila, któremu nie warto nawet podać szklanki wody. Reszta zespołu długo będzie opijać wydalenie ze służby wzbudzającego powszechną irytację komisarza Przemysława Wilczyńskiego. Tego jest pewien, ale wcale go ta wiedza nie boli. To nie jego wina, że jest inny, nie brata się ze współpracownikami i ubiera nie tam, gdzie wszyscy. Fakt, na fryzjera jednorazowo wydaje parę stówek, kolejne kilka na karnety sportowe, tenis, siłownię i basen, mimo że nie ma czasu uprawiać żadnej dyscypliny. Po ciuchy lata do Mediolanu, choć z pensji policjanta byłoby go stać tylko na outlet. Szczęśliwie się składa, że posiada kartę, którą opłaca mu matka bizneswoman. Głupi by nie skorzystał. Po co pracuje? Bo przecież nie musi. Ma trzydzieści trzy lata, w niedalekiej przyszłości czeka go sukcesja – przejęcie dobrze prosperującej firmy produkującej naturalne kosmetyki. Przemysław Wilczyński zwany Wolfem pojawił się jednak na tym świecie w wyższym celu. Po pierwsze, wdał się w ulepionego z honoru i wewnętrznej siły dziadka. Po drugie, jak wszyscy faceci w ich rodzinie, jest mężczyzną z krwi i kości, choć o duszy artysty. Lubi o sobie myśleć: torreador to ja, z elegancją zabijam byki. Co w wolnym tłumaczeniu oznacza: sprytem łapię morderców, czego nie potrafi pojąć ten motłoch, gówniana menażeria pod rządami dyletanta.
Naczelniczek, tfu, jeszcze nie wie, że będzie przepraszał i błagał, żebym wrócił, pomstuje w myślach Wolf, opuszczając budynek komendy. Przecież ta banda przedszkolaków, których Pilski nazywa dochodzeniowcami, nic nie wskóra, kiedy pojawi się prawdziwe wyzwanie. Utoną w papierach i procedurach. Żeby odnosić sukcesy, trzeba chcieć zobaczyć więcej, wyjść poza strefę komfortu, a to oznacza mieć bycze jaja. Jeszcze się przekonamy, obiecuje sam sobie.
Przemysław Wilczyński dysponuje przestronnym mieszkaniem w kamienicy na warszawskiej Pradze. Nie wyobraża sobie innego miejsca do życia. Nawet kiedy wyjeżdża na wakacje, tęskni za duchem ukochanego miasta, stolicy, o którą walczył jego dziadek, Przemysław Wilczyński senior. Staruszkiem opiekuje się Wolf – i wcale nie dlatego, że tak wypada albo że kiedyś odziedziczy po nim rodzinną nieruchomość. Dziadka zwyczajnie trudno nie kochać, bo to dusza człowiek, o wybitnym poczuciu humoru zawsze trafiającym w punkt, w dodatku na wskroś uczciwy i honorowy. Tak sądzi o nim nie tylko wnuczek. Nie potrafi tylko zrozumieć, dlaczego senior podczas wojny używał pseudonimu Okular. A przecież mógłby zostać ochrzczony zwyczajnie „Wilkiem”, od nazwiska, jak potem jego świętej pamięci syn, a wiele lat później także wnuk. W tej rodzinie z pokolenia na pokolenie wraz z nazwiskiem przechodziła trzypiętrowa kamienica i imię najstarszego mężczyzny w rodzinie. Oraz pseudonim, choć nie zawsze. Oprócz Okulara ze zwyczaju wyłamał się również najmłodszy obecnie Przemysław Wilczyński. Kiedy w liceum się okazało, że ma fantastyczny niemiecki akcent, z Wilka zamienił się w Wolfa i tak już zostało. Dobrze pamięta, jak chwalił się dziadkowi, że nosi taką zajefajną, zagraniczną ksywkę. Niestety, ta konkretnie historia jako jedyna z wnuczkowych opowieści nie zrobiła dobrego wrażenia na nestorze rodu. Chyba tylko wtedy nie obrócił informacji w żart, jak to miał w zwyczaju. Wszystko, co niemieckie, kojarzyło się mu bowiem tylko z Wehrmachtem. Nie chcąc sprawić potomkowi przykrości, nie potępił jego niechlubnego pseudonimu, ale przy nim do jego ulubieńca można było zwracać się wyłącznie jedną z odmian imienia Przemysław.
– Cześć. Szukam pracy – oznajmia mu od progu Wolf, dotarłszy wieczorem do domu.
– Jak to? Co się stało? – dopytuje staruszek i aż się podnosi z ulubionego pikowanego fotela.
– Pamiętasz? Opowiadałem ci, że kilka dni temu znaleźliśmy martwego nastolatka. W jego ciele odkryliśmy ślady GHB. To tak zwana tabletka gwałtu. Młody, z dobrej rodziny. – Wolf wykonuje palcami znak cudzysłowu. – Nigdy nie ćpał, nawet nie próbował alkoholu.
– Coś mi się przypomina – potwierdza zatroskany dziadek i opada na powrót między poduszki.
Wolf zostawia neseser w przedpokoju i dołącza do staruszka w salonie. Przysiada naprzeciwko na kanapie, wzdychając ciężko.
– Prześledziłem zapisy z kamer monitoringu i okazało się, że miał kontakt z handlarzem amfetaminy, który zaopatruje młodzież.
– Kupił od niego te narkotyki? – drąży temat dziadek.
– No właśnie nie zdążył. Ale najpierw odkryłem, że chłopak był bity przez matkę i ojczyma. Nie miał wsparcia u nikogo, więc postanowił uciec z domu, a nawet z kraju, ba, z kontynentu. To wiem od jego kolegi, którego musiałem nieco... zachęcić do mówienia. Ale najważniejsze, że mi powiedział całą prawdę. Wyobraź sobie, młody szczyl zaplanował ucieczkę do Stanów. Ktoś mu naściemniał, że go tam przeszmugluje w kontenerze, ale pod warunkiem, że zapłaci amfetaminą. Tak natrafiłem na tego dilera, a że skurw... skurczybyk nie chciał się przyznać, musiałem mu przypomnieć, co grozi za składanie fałszywych zeznań.
– I co? Przyznał się?
– Oczywiście. Okazało się, że wziął od młodego wszystkie oszczędności, ale wcześniej nakarmił go GHB, żeby dzieciak nic nie pamiętał. Nie przewidział, że chłopak zacznie wymiotować i umrze, dławiąc się wymiocinami. Amfiarz widział, jak się krztusi, ale nic nie zrobił. Twierdzi, że ze strachu ukrył go w piwnicy na Bemowie.
– Strasznie to skomplikowane.
– Nie. To łatwizna.
– Moja krew, Przemuś. Nie dało się przebłagać komendanta, żeby ci darował?
– Naczelniczka? Wiesz, jaki on jest twardogłowy. Wydalił mnie ze służby nie za przekroczenie uprawnień, ale dlatego, że widział we mnie konkurenta. Cienias.
Dziadek posyła wnukowi wspierający uśmiech i głaska go po ramieniu.
– A nie przypiekłeś za bardzo tego handlarza narkotyków? Nie boisz się, że na ciebie doniesie? – pyta z wyczuwalną troską.
– Jeśli to zrobi, ujawnię drugą notatkę, którą z nim spisałem, ale nie dołączyłem do akt. A w niej czarno na białym stoi, że ze strachu wydał kilku szmaciarzy. Za takie coś w więzieniu by go dojechali. Prędzej zezna, że się wywrócił na szkle, niż piśnie choćby słowo na mój temat – wyjaśnia pewny swego Wolf, dając do zrozumienia, że wszystko miał jak zwykle przemyślane.