Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Maja to przebojowa copywriterka z talentem do pakowania się w kłopoty, która doskonale wie, jak sprzedać każdy produkt - z wyjątkiem własnych uczuć. Balansuje między deadline’ami, korporacyjnym szaleństwem i… namiętnymi przygodami.
Maja wplątuje się w gorące romanse i niegrzeczne spotkania po godzinach, które przyspieszają jej tętno, nie tylko podczas pracy nad kolejną kampanią.
Ale kiedy w biurze pojawia się Marcin, nowy kierownik projektu, uporządkowany, perfekcyjny i irytująco przystojny, świat Mai staje na głowie. Iskrzy między nimi od początku – ale czy to wojna na słowa, czy może zalążek czegoś bardziej niebezpiecznego? Korpo Singielka to pełna humoru i ostrego flirtu historia, która rozpali Cię do czerwoności i sprawi, że spojrzysz na open space zupełnie inaczej. W końcu kto powiedział, że w pracy nie można się trochę… zabawić? Zmysłowa, pełna erotycznego napięcia historia o tym, że czasem duże ryzyko prowadzi do największej rozkoszy.
Korpo jeszcze nigdy nie było tak seksowne!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 169
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lidia Lorenz
KORPO
SINGIELKA
Copyright © Mobinet, 2025
Projekt okładki: Mobinet StudioWydanie PierwszePoznań, 2025ISBN: 978-83-967533-5-9
Sprawdź dodatkowe rozdziały książek i inne bonusy na:
wydawnictwomobinet.pl
Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie zabronione.
Mówią mi Maja, choć równie dobrze mogłabym nazywać się "Agentka Chaosu" — tak przynajmniej twierdzą moi znajomi, a oni zwykle nie przesadzają. Pracuję w korporacji, gdzie spodziewano się, że będę kolejnym trybikiem w wielkiej machinie, ale hej, nawet w korpo trzeba umieć zaszaleć. Nudne to mogą być tabele przestawne, ale nie moje życie!
Jestem główną copywriterką w agencji reklamowej, a moje dni są wypełnione bałaganem (to znaczy „kreatywnym chaosem”), który, szczerze mówiąc, uwielbiam. Moje biurko to epicentrum zawieruchy. W każdym kubku od kawy, który zastawia mój stół, tkwi jakaś niezrealizowana jeszcze idea. Każdy papier to potencjalny początek czegoś wielkiego. Moim zadaniem jest wymyślać teksty, które sprawią, że klient zatrzyma się na chwilę, zamiast bezmyślnie przewijać feeda. Każdy mój dzień to nieustanna jazda bez trzymanki w krainie kreatywności.
Dzień zaczynam od burzy mózgów, która czasem może być bardziej burzliwa niż niedzielny obiad u mojej babci. Wyobraźcie sobie pokój pełen ludzi, którzy krzyczą jednocześnie różne, absurdalnie brzmiące hasła. “Psy też zasługują na luksus!” - krzyczę, próbując przekonać wszystkich do mojego pomysłu na kampanię premium karmy dla psów. W tej pracy nie ma głupich pomysłów... no, może poza tym jednym, kiedy próbowałam przekonać klienta, że jego papier toaletowy jest tak delikatny, że mógłby być używany w spa. To się nie przyjęło.
Co jeszcze robię? Piszę. Piszę mnóstwo. Od e-maili marketingowych po slogan dla nowego napoju energetycznego, który ma "dawać skrzydła lepsze niż te znanej marki". Czasem, kiedy nadmiar kofeiny uderza mi do głowy, zdarza mi się pisać coś, co nazwałbym "poetyckim opisem produktu". Jak to wygląda? „Zapal naszą świecę, a zapomnisz, że twoje mieszkanie ma więcej zapachów niż śmietnik". Albo: „Nasz odkurzacz jest tak cichy, że nawet bakterie na dywanie zasną z nudów.”
No i oczywiście, spotkania z klientami. Często czuję się jak na randce, na której staram się sprzedać najlepszą wersję siebie... czyli wersję moich tekstów. "Tak, nasze slogany są świeże jak bułeczki prosto z pieca!" - mówię z entuzjazmem, choć wiem, że za drzwiami już czeka kolejna kawa, kolejny tekst i kolejna szalona idea, która może okazać się strzałem w dziesiątkę... albo kolejnym memem w biurze. Ach, taki już los copywritera!
Jestem typem, który spontanicznie kupuje bilety na koncert ulubionego zespołu, a potem przypomina sobie, że ma ważne spotkanie następnego dnia rano. Ale jak to mówią, co nas nie zabije... to zmusi nas do zrobienia dodatkowej kawy rano!
A co z seriami nieszczęśliwych wydarzeń, które nazywam moim życiem miłosnym? To czysty scenariusz na romantyczną komedię, tylko że zdecydowanie w nim więcej komedii! Moje przygody miłosne są jak kampanie reklamowe, które zaczynają się obiecująco, ale kończą się jak billboard z literówką. Romans w biurze wydaje się zawsze świetnym pomysłem - taki ekscytujący, zakazany owoc. Wciąż nie potrafię powiedzieć "nie" kiedy serce bije mocniej na widok nowego, przystojnego kolegi z marketingu.
Jak zwykle, wszystko jest fantastycznie... do pierwszego spotkania przy kserokopiarce po nieudanej randce. Wtedy zdajesz sobie sprawę, że flirtowanie między regałami z dokumentami było lepszym pomysłem w teorii niż w praktyce. Co potem? Żenada na całego i ciche postanowienie, że to absolutnie ostatni raz. Aż do następnego razu. Romans w biurze jest jak pizza zamówiona na noc - z pozoru świetna decyzja, która rano wydaje się nieco mniej apetyczna. Ale cóż, serce ma swoje własne plany, które rzadko konsultuje z mózgiem. Gdy kolejny raz coś idzie nie tak, zawsze przypominam sobie, że nawet największe wpadki mogą stać się częścią nowych doświadczeń w dziedzinie życia uczuciowego. Dodam sobie do portfolio.
Lubię swój wygląd. Moje ciemne, bujne włosy mają własną osobowość - każdego ranka budzę się z inną fryzurą, która niekoniecznie jest dziełem sztuki. Czasami noszę je rozpuszczone, by falowały swobodnie z każdym moim ruchem. Innym razem, związuję je w wysoki kucyk lub zaplatam skomplikowany warkocz, co dodaje mi charakteru. Lubię eksperymentować z różnymi akcesoriami, jak kolorowe opaski. Albo spinki w kształcie dużych kwiatów, które ożywiają nawet najprostszy strój. Te akcenty sprawiają, że czuję się jakby wokół mojej głowy rozkwitał mały, wesoły ogród. Nie noszę zbyt wiele biżuterii, a mój makijaż to naturalność z odrobiną dramatyzmu, ale tylko gdy wymaga tego okazja. Moje ładne, brązowe oczy z wprawą przewijają ekran telefonu w poszukiwaniu najnowszych trendów mody, które ostatecznie i tak zignoruję na rzecz wygody - bo to ona najlepiej do mnie pasuje.
Nie jestem najwyższą osobą w pomieszczeniu - mój wzrost sięga kilka centymetrów ponad przeciętną kuchenną szafkę, co jest idealne do szybkiego ukrycia się przed wściekłym klientem, który znienacka pojawił się w biurze. Moje nogi? Może nie za długie, ale za to zgrabne. Tak słyszałam. W większości używane do biegania za tramwajem, kiedy spóźniam się do pracy. Na co dzień stawiam na płaskie, ale stylowe trampki, które pasują do niemal każdego outfitu. Gdy nadchodzi czas na specjalne okazje, wybieram wysokie obcasy, które dodają mi pewności siebie i sprawiają, że nie czuję się już jak kurdupel. Wolę jasne kolory od ciemnych. Dobrze kontrastują z moimi włosami.
Jeśli chodzi o figurę, to mam swoje kształty i wcale się ich nie wstydzę. Moje obfite kształty obejmują spory biust, który jest w równym stopniu atutem, co wyzwaniem. Na co dzień preferuję ubrania, które zapewniają komfort i wsparcie, nie krępując ruchów. Swobodnie opadające bluzki to mój sposób na casualowy look, który pomaga zbalansować bujne proporcje mojej sylwetki. A spodnie z wysokim stanem, albo ołówkowe spódnice robią świetną robotę, przekonując wszystkich dookoła, że naprawdę mam talię, a nie jest to tylko miejska legenda.
Jednak kiedy przychodzi pora ubrać się w coś bardzo oficjalnego, wybór sukienki to prawdziwe wyzwanie logistyczne. Lubię nie za głębokie dekolty w kształcie litery V, ponieważ są subtelne, ale z klasą. Pozwalają pokazać trochę, lecz niezbyt wiele.
Oczywiście, każda taka kreacja wymaga odpowiednio dobranego biustonosza, który przy moim biuście nie tylko musi być zaprojektowany przez inżynierów, ale i dyskretnie współpracować z sukienką. Szczerze mówiąc, projektanci bielizny zasługują na Nobla - może nawet dwa.
Ale dość tych rozważań! Moje biurko pęka w szwach od projektów do zrobienia - kampanie nie napiszą się same. Czas wziąć się do roboty. Praca wzywa. A kto wie, może gdzieś tam wśród briefingów, deadline’ów i prezentacji czeka na mnie… miłość?
Uff, poniedziałkowy poranek - ten sam poziom cierpienia, co zawsze, tylko z odrobiną czegoś ekstra. Ekspres do kawy zdechł, na zewnątrz lało jak z cebra, a co gorsza, dziś zaczynał pracę nowy kierownik projektu. Wpadłam do biura mokra jak kura, z włosami wciąż wilgotnymi po nieudanej próbie ułożenia ich zepsutym parasolem, a moje buty chlupotały przy każdym kroku.
Gdy szłam do biurka, zauważyłam faceta stojącego przy oknie i patrzącego na deszczowe miasto. Był ubrany w elegancki, granatowy garnitur, a jego sylwetka była nieskazitelnie wyprostowana, z rękami splecionymi z tyłu. Wyglądał jakby wyszedł prosto z planu filmowego jakiegoś eleganckiego dramatu kostiumowego. Jego stylówka raczej nie pasowała do naszej ekscentrycznej agencji reklamowej, żyjącej kreatywnym chaosem.
– Kim jest ten nowy facet? - szepnęłam do koleżanki z sąsiedniego biurka, Oli, opadając na krzesło z takim dramatyzmem, że aż zaskrzypiało pod moim tyłkiem. Ola jest naszym niekwestionowanym geniuszem od projektowania graficznego i moją wspólniczką w zbrodni. Zawsze jest gotowa na to, żeby rzucić sarkastycznym komentarzem lub przynajmniej perfekcyjnie przewrócić oczami. Jej poczucie humoru pozwala mi zachować zdrowy rozsądek nawet w najbardziej zwariowane dni.
– To Marcin, nasz nowy kierownik projektu - szepnęła, lustrując go wzrokiem od góry do dołu. - Wysłali go, żeby nas wprawił w ruch, najwyraźniej.
– Powodzenia, tylko niech go nie zjedzą na lunch - prychnęłam, przyozdabiając tę rewelację odrobinką poniedziałkowej goryczy.
Właśnie wtedy nasza szefowa rozpoczęła wielką ceremonię przedstawiania Marcina całemu zespołowi. Patrzyłam z mieszaniną ciekawości i lekkiej pogardy, jak Marcin ściskał dłonie wszystkich wokół. Jego uśmiech był napięty i profesjonalny.
Kiedy nadeszła moja kolej, wstałam, próbując bezskutecznie wygładzić pogniecioną sukienkę, i wyciągnęłam rękę:
– Cześć, jestem Maja, główna copywriterka - powiedziałam z uśmiechem starannie przygotowanym na takie właśnie sytuacje.
Uścisk dłoni Marcina był zdecydowany, ale jego oczy ledwo spotkały się z moimi.
– Miło cię poznać, Maju. Nie mogę się doczekać naszej współpracy. - Marcin był wysokim blondynem o przenikliwych niebieskich oczach, które wydawały się przeszywać spojrzeniem, i mnie oceniać. Jego włosy były starannie przycięte, ale nie za stylowo. Choć uczesanie było schludne, to nie zdradzało przesadnego zamiłowania do mody, mówiło raczej: „Jestem poważnym biznesmenem, a nie ikoną mody”. Miał w sobie odrobinę surowości, ukrytej pod warstwą zapiętego na ostatni guzik profesjonalizmu. I, co irytujące, wyglądał jakby właśnie wyszedł z pralni - nieskazitelny, bez jednej zmarszczki, zarówno na ubraniu jak i na twarzy.
Uśmiechnęłam się promiennie, próbując ukryć moją natychmiastową niechęć. Było w nim coś, co mnie drażniło. Może to jego przesadna doskonałość, jakby usilnie próbował uchodzić za ideał. Może chodziło o sposób, w jaki jego przenikliwe spojrzenie przeszywało mnie na wskroś, skanując każdy zakamarek mojej duszy w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak niekompetencji.
Moja szefowa dalej paplała o imponujących kwalifikacjach Marcina i przyszłych projektach, nad którymi będziemy wspólnie pracować. Jej słowa płynęły obok, coraz bardziej rozmyte, a ja powoli wyłączyłam się, dryfując myślami gdzieś daleko. Zamiast tego patrzyłam na Marcina. Stał wyprostowany jak struna, z wyrazem skupienia na twarzy. Miał w sobie coś z misternie zaprojektowanego zegarka - precyzyjny i na pewno nie do popsucia. Nie mogłam przestać się zastanawiać, czy ten człowiek potrafi się w ogóle rozluźnić, czy też zawsze jest taki… niewzruszenie sztywny.
Spotkanie wreszcie dobiegło końca i wszyscy zaczęliśmy się rozchodzić do swoich różnych obowiązków. Marcin dogonił mnie, gdy szłam do kuchni po filiżankę kawy (mimo, że ekspres był zepsuty, musiałam spróbować).
– Maja, możemy chwilę porozmawiać? - zapytał niskim i poważnym głosem, wywołując u mnie automatyczne napięcie.
Odwróciłam się, próbując ukryć irytację.
– O co chodzi? - zapytałam, zmuszając się do uprzejmego uśmiechu.
– Chciałem omówić projekt, nad którym będziemy razem pracować - zaczął z tą swoją perfekcyjną postawą. - Przejrzałem streszczenie i mam pewne wątpliwości co do kierunku, w którym zmierzamy.
Uniosłam brwi. - Wątpliwości? Tak szybko?
Marcin skinął głową, mrużąc oczy, jakby chłodno analizował każdy mój oddech.
– Tak. Myślę, że powinniśmy przyjąć bardziej strategiczne podejście, zamiast polegać na... kreatywnym kaprysie.
Cała się zjeżyłam na tę sugerowaną krytykę.
– Kreatywny kaprys? Masz na myśli mój styl pisania?
Jego twarz pozostała całkowicie neutralna. Widocznie doskonale opanował sztukę maskowania emocji, albo ich nie posiadał.
– Mam na myśli, że musimy skupić się na tekście nastawionym na wyniki, zamiast próbować być przesadnie sprytnym czy zabawnym.
Zaśmiałam się, próbując rozluźnić atmosferę.
– Och, jesteś jednym z tych facetów nastawionych tylko na wyniki, co? Ja jestem raczej typem dziewczyny, która mówi: „zróbmy tak, żeby nie było do bani”.
Marcin nawet się nie uśmiechnął. Jego mina nie drgnęła nawet na ułamek sekundy.
– Po prostu staram się zrobić to, co najlepsze dla klienta, Maja.
Wzruszyłam ramionami, czując ukłucie irytacji.
– Cóż, jestem pewna, że będziemy mieli mnóstwo czasu, żeby to omówić. Ale teraz, jeśli pozwolisz, spróbuję uratować ten dzień za pomocą kawy.
Marcin skinął głową i odszedł do swojego biurka, pozostawiając mnie z niejasnym przeczuciem, że nasza współpraca będzie przypominała spacer po polu minowym.
Kiedy stałam w kuchni, próbując reanimować zepsuty ekspres, nie mogłam oprzeć się myśli, że ten projekt zapowiada się na długi i wyczerpujący.
Przez następne kilka dni Marcin i ja nieustannie się kłóciliśmy. Ciągle kwestionował moje pomysły, naciskając na więcej „konkretnych badań” i „twardych danych”, które miałyby poprzeć moje kreatywne decyzje. Ja z kolei byłam przekonana, że tłumi mój geniusz, próbując zrobić ze mnie jakiegoś korporacyjnego drona z tabelką w ręku, zamiast z błyskiem w oku.
Dopiero podczas naszego pierwszego dużego spotkania z klientem, dostrzegłam coś więcej pod sztywną powierzchownością Marcina.
Gdy weszliśmy do sali konferencyjnej, moje nerwy dały o sobie znać. Nienawidziłam prezentacji, nienawidziłam bycia w centrum uwagi i nienawidziłam uczucia bycia ocenianą przez innych. Ale wiedziałam, że muszę się opanować i dać klientowi dobre przedstawienie. W końcu nie chciałam być odpowiedzialna za utratę klienta, skazując całą agencję na zupki chińskie i suchy chleb do końca roku.
Marcin z kolei wydawał się być w swoim żywiole. Stał z wyprostowanymi ramionami i pewnym siebie uśmiechem przyklejonym do twarzy. Gdy zaczął przedstawiać nasze wstępne koncepcje, jego głos był gładki, zrównoważony i przykuwający uwagę. Patrzyłam na niego skołowana. Jak ktoś może być cały czas tak spokojny i opanowany? Czy on w ogóle posiada emocje? Czy może w głębi duszy jest prototypem jakiegoś zaawansowanego robota, wyprodukowanego, żeby uratować świat korporacyjnych prezentacji? Przez chwilę miałam ochotę wstać i sprawdzić, czy na jego plecach znajduje się ukryty panel sterowania.
Gdy mówił, klient uważnie kiwał głową, robił notatki i od czasu do czasu zadawał pytania. Marcin odpowiadał na każde z nich z łatwością, ani razu się nie zawahał, ani nie okazał żadnych oznak niepewności. Ja z kolei byłam kłębkiem nerwów. Bawiłam się długopisem i próbowałam zapamiętać, co powinnam powiedzieć. Byłam prawie pewna, że w każdej chwili potknę się o własne nogi i uderzę twarzą o stół konferencyjny.
Gdy już kończyliśmy, klient niespodziewanie zrzucił nam bombę.
– Podoba mi się to - powiedział - ale chciałbym, żebyśmy poszli w zupełnie innym kierunku. W coś bardziej... odważnego.
Marcin spojrzał na mnie i przez chwilę dostrzegłam błysk niepewności. To była zaledwie mikroskopijna rysa na jego idealnie wypolerowanej zbroi, mała szczelina w jego pewności siebie, ale jednak. Poczułam iskrę niedowierzania – nie spodziewałam się, że się zawaha, nawet na moment. Może jednak gdzieś głęboko pod tą nieskazitelną powierzchownością krył się… człowiek?
Klient tymczasem kontynuował rozwijanie swojej wizji. Wprowadzał tyle nowych wątków, że miałam ochotę poprosić o mapę myśli albo przynajmniej przerwę na uporządkowanie wszystkiego w głowie. Jednocześnie Marcin nie spuszczał mnie z oczu. Widziałam, jak w jego głowie kręcą się trybiki, przetwarzając te nowe informacje i próbując stworzyć jakiś plan. Ja z kolei desperacko starałam się nadążyć za słowami klienta, próbując zrozumieć ten nowy kierunek. Byłam prawie pewna, że do śledzenia tych zmian będę potrzebowała co najmniej tablicy suchościeralnej.
Pod koniec spotkania Marcin skinął głową, zachowując swój poważny wyraz twarzy.
– Dobrze rozumiem, czego pan oczekuje - powiedział z powagą. - Wrócimy do biurek i wymyślimy coś nowego.
Poczułam przypływ paniki - jak mieliśmy wymyślić coś nowego w tak krótkim czasie? Jak on może mówić to z taką pewnością siebie? Ale Marcin tylko się uśmiechnął, a w jego oczach błyszczała determinacja.
– Nie martw się - powiedział. – Razem damy radę.
Gdy wychodziliśmy z sali konferencyjnej, próbowałam rozładować atmosferę. Odwróciłam się do niego i uśmiechnęłam. - Cóż, to było zabawne - powiedziałam. - Myślę, że tworzymy całkiem niezły zespół. Poza tą częścią, w której zamierzamy się pozabijać.
Marcin uniósł brwi, a na jego ustach pojawił się ledwo zauważalny cień uśmiechu.
– Przypuszczam, że masz rację - powiedział, a jego głos był odrobinę bardziej miękki niż zwykle. - Ale spróbujmy jednak tego uniknąć. Mamy projekt do skończenia.
Przez kilka następnych dni Marcin i ja wymienialiśmy pomysły, rzucając koncepcjami i próbując wymyślić coś, co pasowałoby do nowej wizji klienta. Marcin był sobą, naciskał na więcej badań i twardych danych, żeby poprzeć nasze pomysły. Ale w jego oczach dostrzegłam coś nowego - błysk kreatywności, jakąś iskrę wyobraźni, której wcześniej nie zauważyłam. Może jednak nie był do końca robotem.
Podczas pracy dostrzegłam kilka jego dziwactw, które zaczynały mnie ciekawić. Miał zwyczaj stukania długopisem o biurko, gdy nad czymś intensywnie myślał, i zawsze nosił ten sam śmieszny krawat w piątki. To była odrobina osobowości wyzierająca spod jego zapiętego na ostatni guzik wyglądu, która sprawiała, że stałam się nim co najmniej zaintrygowana.
Poza tym ciągle kłóciliśmy się. Nie zgadzaliśmy się we wszystkim, od rozmiarów czcionek po strategie marketingowe. Prowadziliśmy gorące debaty na temat najlepszego sposobu na zaparzenie porządnej filiżanki kawy. I stoczyliśmy nawet kilka epickich bitew o to, kto będzie kontrolował biurową playlistę Spotify. Hm… no cóż Marcin przełączał Taylor Swift na… Chopina.
No jasne, bo nic tak nie relaksuje jak Chopin - muzyka, która jest słuchowym odpowiednikiem znieczulenia ogólnego. Po co przerwa na kawę? Najlepiej od razu sobie puścić Nokturnu w Es-dur i od razu zasnąć przy biurku? Oczywiście, jak tylko wychodził, to od razu zmieniałam na T-Swift.
No i tak wyszło: Marcin i ja zostaliśmy na siebie skazani. Jak dwaj więźniowie w celi więziennej, byliśmy zmuszeni pracować razem i udawać, że się lubimy. I jestem prawie pewna, że on czuł to samo do mnie, głównie dlatego, że jeszcze nie próbował mnie udusić tym swoim śmiesznym krawatem w piątki. Ale, przynajmniej projekt szedł dobrze. Mimo różnic, jakoś udało nam się uzupełniać. Jego uporządkowane podejście (żeby nie powiedzieć: nudziarska efektywność) równoważyło moją kreatywną spontaniczność (żeby nie powiedzieć: bałagan w notatkach).
I nie wiedziałam jeszcze, że to dopiero początek naszej walki woli. Ale byłam gotowa stawić mu czoła. No to… dawaj, panie “twarde dane w tabelkach”.
Zawsze byłam dumna ze swojej alchemicznej zdolności przekształcania słów w złoto - albo przynajmniej w coś, co mogłoby sprzedawać produkty. Jednak tego dnia czułam, jak moje niezawodne pióro zmieniło się w tępy kijek.
Dzień zaczął się jak zwykle – dużą dawką kofeiny i cichym postukiwaniem klawiatury. Wkrótce wezwano mnie na spotkanie z klientem, mężczyzną o uśmiechu tak cienkim, jak prowizja którą dostawaliśmy za tę kampanię. Jego firma wypuściła nową obieraczkę do warzyw, a moim zadaniem było sprawić, by ludzie zobaczyli w niej coś więcej niż tylko kawałek plastiku z ostrzem. Marketingowa magia polegała na tym, by nawet ten kuchenny gadżet stał się obiektem pożądania. A jeśli ktoś miałby uczynić z tej obieraczki must-have sezonu, to byłam to ja (bo prawdę mówiąc, nikt inny nie chciał wziąć tego projektu).
Stworzyłam tekst reklamowy, który był sprytny, angażujący i (jeśli mogę być nieskromna) absolutnie genialny. Ale kiedy siedziałam naprzeciwko klienta, jego mina zdradzała wszystko. Jego oczy, które jeszcze niedawno iskrzyły się nadzieją, teraz patrzyły na mnie z rozczarowaniem dziecka, któremu właśnie powiedziano, że Święty Mikołaj jest tylko konstruktem społecznym.
– To… – powiedział, przesuwając konspekt w moją stronę palcem pełnym pogardy - to nie jest dokładnie to, o czym rozmawialiśmy.
Cała pewność siebie uleciała ze mnie w sekundę, a w gardle pojawiła się nieznośna suchość. Rozejrzałam się po sali, szukając sojusznika, ale moi koledzy wydawali się bardzo pochłonięci swoimi notatnikami - jakby malowanie kwiatków na marginesach kartek było nagle sprawą życia i śmierci.
– Rozumiem pańskie obawy – zaczęłam, starając się, by mój głos był spokojny, choć w środku czułam, jak narasta burza. – Ale uważam, że to podejście jest zgodne z wynikami naszych badań i…
Machnął rękę, przerywając mi wpół zdania. Gest ten zdawał się odrzucać nie tylko moje słowa, ale całą moją istotę.
– Pani przekonania nie sprawią, że nasze obieraczki będą się sprzedawać. Potrzebujemy wyników, nie filozofii.
Każde jego słowo wbijało się we mnie jak szpila.
Spotkanie zakończyło się w chłodnej atmosferze. Jak się nie uda, to ja poniosę odpowiedzialność za kiepskie wyniki sprzedaży obieraczki. Pewnie dlatego nikt nie chciał wziąć tego projektu. Gdy wracałam do biurka, mocno przygniatał mnie ciężar zbliżającej się zagłady.
Stres ściskał mi żołądek. W brzuchu miałam węzeł wątpliwości i frustracji. W myślach wciąż przeżywałam spotkanie, analizując każde słowo i każdy gest. Czy reklama jaką wymyśliłam naprawdę była tak kiepska? A może byłam po prostu wygodnym kozłem ofiarnym żeby zwalić na mnie winę za ten marny produkt AGD, który, szczerze mówiąc, był tak ekscytujący jak filiżanka kawy bezkofeinowej?
Opadłam na krzesło, otoczona artefaktami życia copywritera: półkami pełnymi nagradzanych reklam, kubkiem z napisem: „Po cichu poprawiam twoją gramatykę” i piłeczką antystresową w kształcie mózgu, którą ściskałam coraz mocniej.
W miarę upływu dnia, w biurze życie toczyło się własnym rytmem. Wokół mnie wrzało od zwykłych korporacyjnych plotek. Podsłuchałam jak koleżanki rozmawiały o nowym ekspresie do kawy na trzecim piętrze, zaletach jakiejś aplikacji do planowania i o życiu prywatnym jakiejś Magdy z piętra wyżej. A tymczasem w głowie układałam już treść swojego wypowiedzenia. Do godziny 17:00 przeszłam przez wszystkie pięć etapów żałoby po doskonale wyobrażonej sobie utracie pracy i obecnie znajdowałam się w stanie czarnego humoru.
Wyszłam z biura wyczerpana, czując się jak wykręcona ścierka. Mój mózg brzęczał od samokrytyki i frustracji. Na zewnątrz niebo miało kolor brudnej wody do mycia naczyń, a wiatr szarpał moim płaszczem, jakbym była złoczyńcą w melodramacie. Wiedziałam, że muszę się odprężyć. Najlepszą opcją będzie gorąca kąpiel.
Wróciłam do domu, rzuciłam obcasy w kąt i rozpuściłam włosy - dosłownie i metaforycznie. Zapaliłam świecę zapachową pachnącą jaśminem i japońskim drzewem sandałowym. Napis na świeczce obiecywał, że zabierze mnie na „górę Fuji”. Miałam nadzieję, że ukoi to moje zszargane nerwy. Nalałam sobie kieliszek czerwonego wina, nie dlatego, że tego potrzebowałam, ale dlatego, że wydawało mi się to czymś dorosłym i zmysłowym. Kobiety piją w końcu czerwone wino, prawda? Następnie włączyłam moją ulubioną playlistę, taką, przy której chciało się kołysać biodrami i zapomnieć o kłopotach.