Kochanek malutki - Aurelia Es - ebook
NOWOŚĆ

Kochanek malutki ebook

Aurelia Es

0,0

Opis

Czy można umrzeć z miłości?

Zdradzona, zraniona, oszukana.

Kiedy poinformował ją o swoim odejściu, wydawało się, że wszystko, co istotne już się skończyło. Życie Zuzanny straciło sens, kłamstwo nabrało niecodziennego znaczenia. Zdawało się, że nic dobrego już się nie przytrafi. A jednak...

Rzeczywistość potrafi przecież działać cuda. A co dopiero wsparta odrobiną magi. Okazuje się, że wszystko może się zdarzyć.

Bójcie się panowie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aurelia Es

Kochanek malutki

Rozdział 1

Umarłam dwudziestego czwartego grudnia, w wigilię Bożego Narodzenia, dziesięć godzin przed ukazaniem się na niebie pierwszej gwiazdki, która chrześcijanom z obszaru Europy Wschodniej pozwala rozpocząć świąteczny posiłek. Śmierć przyszła niespodziewanie. Była niczym gwałtowny chłód, który ściska serce i kurczy duszę. Do utraty świadomości. Do zawsze. Jak to śmierć. Kto by przypuszczał…

Dwudziesty czwarty grudnia był typowym przedświątecznym dniem, który powtarzamy cyklicznie, z roku na rok, ze stulecia na stulecie. Radość, oczekiwanie, troska, niepokój. Śnieg.

Śnieg trzeszczał pod butami, lekki mróz szczypał w policzki, z dachów zwisały sople. Lód, kryształ, zimowa dekoracja. Wracałam do domu, niosąc świąteczne zakupy. Zabawki, perfumy, krawat, woda kolońska, słodycze. W plastikowej torbie i plecaku. Zakupy z ostatniej chwili, jakby kwintesencja spełnienia, słodka kandyzowana wisienka na szczycie czekoladowego tortu. Bez pośpiechu. Ludzie szczęśliwi spieszyć się nie muszą. Fortuna jest stanem stałym, i tu, i tam, wszędzie. Jestem, będę, przyjdę. Teraz i jutro. Na pewno, na wieki. Kocham.

Choinkowe iluminacje, krasnoludki w za dużych czapkach, cukierkowe aniołki, pakunki w kolorowym papierze. Kup, popatrz, oceń, podaruj! Na jedną statystyczną osobę przypada dziesięć kupionych prezentów. Jedna statystyczna osoba wydaje na świąteczne podarunki od 200 do 500 złotych. Prawie wszystkie statystyczne osoby obchodzą Święta Bożego Narodzenia godnie, tradycyjnie i w pocie czoła. Jak ja. Tak jak ja! Właśnie jak ja! Wszystkiego najlepszego!

Co kilka metrów na ulicy przytupywał świąteczny Mikołaj, skrywała go broda biała i puchata, nie wiadomo, młody czy stary, trzeźwy czy podpity, wesoły czy smutny. Dzwoniły dzwoneczki. Ludzie tłoczyli się w sklepach, słuchali dźwięków popularnych kolęd. Uśmiechały się sprzedawczynie, poproszę jeden kawowy likier, jedno czerwone wytrawne i ruski szampan. Dziękuję. Uśmiechali się pijacy, żebracy, mieszczanie, gospodynie domowe, zacni mężowie. Wesołych Świąt! Pijanych Świąt! I oby nam się! Wszyscy będziemy świętować wesołych świąt. Czy to nie wspaniałe?

Wspaniałe, wspaniałe, życie jest wspaniałe, nuciłam pod nosem, uśmiechałam się do przechodniów. Do wigilijnej kolacji zostało niewiele godzin. Siostra nakryje stół białym obrusem, położy świąteczny opłatek, złożymy sobie życzenia. Szczęścia, zdrowia i że będziesz przy mnie. Bo będziesz przy mnie, prawda? Prawda. Jajka w majonezie, karp w galarecie, śledzie w śmietanie. Sałatka jarzynowa. Czerwony barszcz albo zupa grzybowa, do wyboru, do koloru, do przesytu, do ziół przeciw niestrawności. To on? Tak, to on. A któż by! Nareszcie.

Na deser zjemy wielkie kawały makowego tortu, owocową galaretkę, keks i marcepanowe ciasteczka. Wszystko popijemy dużą ilością wina. Wódki, koniaku, likieru, co kto woli. Jak zwykle. Po kolacji zbierzemy się wokół kominka, posłuchamy muzyki... Przystojny, powie w sekrecie matka, albo szwagier. Albo siostrzeńcy. Pewnie, że przystojny. Ten wybrany. Zakochany. Zakochana. Głupia?

Skręciłam w „moją” uliczkę, odetchnęłam głęboko. Lodowate powietrze wypełniło płuca. W domu mojej siostry będzie ciepło i przytulnie. Na choince będą mrugać kolorowe światełka, tak tak tak, proszę się częstować, figi, orzechy, daktyle, suszone jabłka i śliwki. Podarunki. Szelest papieru. Cisza...

W mojej uliczce panowała cisza. Nagła. Nieoczekiwana. Wywołała dreszcz. Zdziwienia.

Bo oto świąteczny rozgardiasz zniknął, zamilkł, jakby go nigdy nie było. Przejmujący chłód zdusił radość. Dlaczego? Stukot moich butów rozmywał się w ruchliwym echu, które odbijało się od kamieni mijanych domów. Stuk stuk stuk, szłam coraz szybciej po popękanym chodniku. Myśli o wieczorze u siostry zblakły, rozwiały się, czyżby nieprawdziwe? Umykałam przed wiatrem, który jęczał rozdzierająco, poganiał mnie przed sobą, prędzej prędzej. Prędzej. Na głowę naciągnęłam kaptur kurtki, wolną rękę wcisnęłam do kieszeni. Czułam niepokój. Nieokreślony i sztywny. Dlaczego? Co się stało? Kiedy zmienił się nastrój? Gdzie podział się wesoły harmider, krzykliwe zabieganie, zdążyć, zdążyć przed pierwszą gwiazdką, otworzyć drzwi kuzynom, nareszcie, nareszcie, prosimy? Jeszcze przed chwilą wszystko napawało optymizmem, jakoś to będzie, wszystko się ułoży, życie to koronkowa robota, materia ażurowa, weneckie, rosellino, burano, czy brabanckie. A teraz... Nici się splątały. I kto je rozsupła?

Dom, w którym mieszkam, stoi na końcu ulicy, naprzeciwko parku. Park Nadrzeczny, kilkanaście tysięcy metrów kwadratowych przestrzeni, w lecie zielonej, w zimie białej, jesienią wielokolorowej, poprzecinanej żwirowymi alejkami. Ławeczki, fontanny, świeże powietrze. Azyl dla zakochanych, leciwych i matek z dziećmi. Azyl dla mnie. Dla mnie też. Mój azyl. Moja kamienica jest przysadzista, ma trzy piętra, zaokrąglone kanty, ozdobne balkony i płynne linie. Secesja. A jednak na renowację elewacji pieniędzy brak, sponsorów brak, urzędniczego zainteresowania zabytkiem też nie ma. Zostaje patchwork rudych cegieł, które zza odłupanego miejscami tynku, ciekawie przypatrują się światu. Drewniane framugi starych okien, popękana farba. Niedofinansowana część miasta, czynsze za to znośne, a do nowoczesnych apartamentowców daleko. Mój dom.

Dwudziestego czwartego grudnia około jedenastej przed południem otworzyłam frontowe drzwi mojego domu, które zaskrzypiały niemiłosiernie. Nic w tym dziwnego, nikt przecież od dawna nie naoliwił metalowych zawiasów. Powitał mnie chłód kamiennej posadzki - niemego świadka lepszych czasów. Zaczęłam wchodzić po schodach na górę. Powoli. Przyglądałam się zaciekom wilgoci na ścianach, czyżbym widziała je po raz pierwszy? Opierałam się o balustradę, której falista linia zazwyczaj nadawała wnętrzu niezwykłą lekkość, ale tamtego dnia kojarzyła się z zygzakowatym śladem gada. Brzydota. Stęchlizna. Pustka. Czy to mój dom? Bezpieczny? Wytchnienie? I spokój? Nieszczelne okna jęczały niepokojąco.

Coś było nie tak. I kiedy to się zmieniło? To coś?

Oprócz skrzypienia okien z wnętrza domu nie dobywał się żaden inny dźwięk. Martwa cisza. Jej nadmiar kojarzył się z bezruchem, stopklatka, zatrzymany na zawsze moment zatrwożenia. Boże! Co było nie tak?

Obcość. Duszność. Zagrożenie.

Dusza ciążyła niczym zmoknięty płaszcz, kapały z niej krople roztajałej wody. Przeczucie. Obawa. Bezradność. Strach? W rękach trzymałam siatkę wypełnioną ciężarem uzbieranych przez całe życie kamieni. Kamieni. Twardych, za dużych, ostrych. Trudno jest po nich chodzić, ranią stopy, kaleczą uczucia. Ciężkie nogi podnosiłam do góry. Stopień za stopniem. Zgrzyt za zgrzytem. Pokonując lęk? Nie. Nawet nie starałam się pokonać lęku. Byłam zmęczona. Stara. Przymknęłam powieki. Czułam upływ lat. Jakby minęło tysiąc zim. Czarnych i mroźnych. Tysiące doświadczeń.

Jednak coś było nie tak.

Kosmaty pająk przysiadł nieruchomo w górnym rogu drzwi na pierwszym piętrze, złowrogi drapieżca, świadek. Świadek czego? Czarnych usiłowań, zmarnowanych szans, tajemnicy z samego dna głębokiej studni? Podeszłam do mieszkania oznaczonego numerem czwartym. Drugie piętro, prawy korytarz. To numer mojego schronienia, zagwarantowany testamentem przodków, którzy spędzili w tym miejscu szereg szczęśliwych lat. Otworzyłam drzwi. Zwolnione ruchy... Zwolnione ruchy pozostawiają czas do namysłu, odejdź, nie wchodź, zapomnij, przestań.

Weszłam.

Jednak weszłam. Do środka. I od razu wiedziałam, że jest inaczej niż zwykle. Coś się zmieniło. Tak. Coś się zmieniło. Przestrzeń trzypokojowego mieszkania była inna. Inna niż zwykle. Inna niż dwie godziny przedtem. Martwa? Przerażona? Cisza śmierdziała przerażeniem. Życie, które trwało tu tyle czasu, ulotniło się gdzieś niepostrzeżenie, może przez szpary w oknach, może przez dziurki od klucza, może przez pory murów.

Pustka.

Wiedziałam, że nikogo nie ma ani w kuchni, ani w pokojach, ani w łazience, nigdzie, nigdzie. Wiedziałam, że jestem sama. Samotna. Bezbronna. Ja. Wiedziałam. Mieszkanie było puste. O Boże! Mieszkanie było puste. Puste nie pięciominutowym przyrzeczeniem powrotu zaraz wracam. Mieszkanie było puste prawdziwie. Pusty był każdy centymetr myśli i oczekiwań. Pusto było wszędzie. Puste było wszystko. Bo jakżeby inaczej?

Co można robić w pustym mieszkaniu, z którego wyparowała radość i optymizm? Stać na baczność? Płakać? Milczeć?

Milczałam.

Ależ milczałam! Jakby zabrakło na świecie słów. Jakby słowa nie zostały jeszcze stworzone. Rezygnacja. Bezruch. Rozumienie ciężkie jak mokra kołdra, która przygniata umysł, czucie i pragnienia. Przecież wiedziałam. Nie! Tak. Przecież wiedziałam.

Nieszczęsne biurko...

Biurko, które babka zostawiła w spadku, masywne, dębowe, stare. Narzędzie twórczej, spokojnej pracy. Lśnienie wytartego potem dłoni blatu. Podkładka szybkiej miłości. Rano. Po południu. Moje biurko. Biurko...

Na biurku pod oknem, oparta o szklaną lampę, dobrze widoczna, stała biała koperta. Bez adresata. Bez nadawcy. Bez niedopowiedzeń. Wiadomo.

Wiedziałam...

W środku był list. Wiedziałam, że w środku był list. Takie rzeczy się przeczuwa, śni, zgaduje. Przed takimi rzeczami broni się świadomość, półświadomość, ćwierćświadomość, rozsądek i moc przewidywania. Przewidziałam? Zadrżałam? Biała koperta z listem w środku pozostawiona na widocznym miejscu nigdy nie wróży niczego dobrego.

Nie podchodź, nie otwieraj, żyj w ułudzie, wyrzuć.

Podeszłam powoli.

Droga od drzwi do biurka wydawała się trwać w nieskończoność, ciągnąć się kilometrami bezkresnej przestrzeni. W zwolnionym tempie, w fałszywej rzeczywistości.

Nie dotykaj, udawaj, odwróć się, zamknij oczy.

Otworzyłam oczy.

Otworzyłam oczy, bo nic już nie miało znaczenia. Można było jedynie wejść do głębokiej wody, po kolana, po pas, po szyję, po wieczność.

Nie otwieraj!

Nie otwieraj! Nie otwieraj!

Dramaturgia sekwencji zdarzeń kazała otworzyć kopertę, wyjąć zgiętą kartkę papieru, rozłożyć...

Nie czytaj!

Palce trochę nieposłuszne, spojrzenie nieco rozbiegane. Wiadomość napisana ręcznie. Zielonym tuszem. W dobie pospiesznych internetowych maili i elektronicznych esemesów, wyznanie napisane było ręcznie. Banalne. Pospolite.

Przeczytałam.

Po co?

Przeczytałam.

Wybacz. Muszę odejść. Ona jest w ciąży.

Ktoś napisał.

Kto? Kto to napisał? Kto to napisał!?

Do cholery!

*

Resztka życia. Wątła niczym płomyk świecy pozostawiony w przeciągu. Ucisk ciężkiej ziemi, która przykrywa przeszłość. Twarz zamienia się w kamień, szary, przydrożny, bez uśmiechu. Kamienie przecież się nie uśmiechają. Czas przelatuje niby świst wiatru, od niechcenia. Nie ma nic. Nic? Nic nie ma. Puch dmuchawców odleciał w nieznane jutro. Pozostaje czerń. Przepaść. I ostatni błysk świadomości. Zwykłe odejście. Typowe rozstanie. Nic wielkiego. Po prostu śmierć. Sprytnie schowana w kilku zdaniach pospolitej informacji. Siedem wyrazów, trzy kropki. Po prostu śmierć.

Rozdział 2

Czy cierpienie może przeistoczyć się w dźwięk? Albo odbić się echem od kłamstwa? Zwielokrotnieć? Napęcznieć? Przeistoczyć w chłód samotności? Zawisnąć w pustce? Nie wiem. Nie pamiętam. Umarli nie wiedzą i nie pamiętają. A ja byłam przecież martwa, nieżywa, niepomna, niewłaściwa. Strzępek. Bez osobowości. Jednak płakałam.

Łzy obficie płynęły po policzkach. Krople łez w kształcie łez. Duże krople. Twardniały, krzepły i z brzdękiem spadały na podłogę. Pac, pac, pac. Kryształki smutku. Koraliki nieszczęścia. Niezbity dowód istnienia niewypowiedzianej rozpaczy. Podłoga lśniła od usianego na niej blasku niczym kraina srebrzącej się boleści. Jak to możliwe? Kurczące się ciało, zlodowaciałe uczucia, odejście bezkształtnego kochanka. Nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia, bo jeśli stracił kształt, to przecież musiał odejść? Resztki myśli uciekały pospiesznie. Nadchodziła nicość. Zgnilizna. Umierałam. Umierałam. Gdy nie przesuwa sięcień twój obok mego cienia. Wtedy umieram. Zapominam życie.

Skrycie co roku. Statystyki podają, że z powodu miłosnego zawodu odbiera sobie życieokoło czterech tysięcy osób. Liczba ta podzielona jest nierówno między mężczyzn i kobiety w stosunku jeden do trzech. Do zamachów samobójczych dochodzi najczęściej w domach, parkach i lasach. W okresie od późnej wiosny do wczesnej jesieni. Najczęstszymi sposobami odebrania sobie życia są: otrucie gazem, zażycie trucizny, upadek z wysokości, utonięcie, powieszenie. I inne. Mój przypadek okazał się być typowy jeśli chodzi o miejsce, ale nietypowy jeśli chodzi o sposób i czas. Znalazłam się w kategorii – inne. Powodem mojej śmierci były żal i tęsknota. W wigilię Bożego Narodzenia. Ale wstyd!

Umierałam czas jakiś. Mogły to być nieokreślone, śmiertelne dni. Godziny. Mogły to być lata w nicości albo wieki bezmyślne, bez snów i bez marzeń. Umieranie dopadło moje ciało, duszę i umysł. Ciało zwiędło. Spóźniony jesienny kwiat, pożółkłe listki, pochylona łodyga. Ku upadkowi. Zbrzydło. Zwiotczało. Dusza uciekła przerażona. Umysł zamilkł. Kruche życie, które łatwo stracić, zranić, przechytrzyć. Gdzie było?

Umierałam w nieświadomym bezwładzie i w cielesnym poniżeniu. W ciszy uwięzionych myśli, których przecież nie ma.

Umierałam na koszt sąsiadki z góry i sąsiada z parteru. Umierałam pod czujnym okiem życzliwych ludzi, którzy nie pozwolili mi umrzeć. Jednak.

Sąsiadka z góry wkroczyła do akcji, kiedy zobaczyła otwarte na oścież drzwi do mojego mieszkania, kiedy wyczuła pustkę czającą się w przestrzeni mojej przestrzeni i kiedy zobaczyła moje bez znaczenia zwłoki na podłodze saloniku wśród migoczących kamieni/kryształów/łez. Nawykła do sprzątania, wzięła porządki w doświadczone ręce, cudem dźwigni silnych ramion umieściła moje truchło na tapczanie, pod martwą głowę podłożyła poduszkę, a na czoło położyła zimny kompres. Nie zawiadomiła lekarza. A co on by tam poradził! Takoż zimny kompres by zalecił i łapę by wyciągał, że wyciągał. Łapę po zapłatę, a po cóż by! Takie one są te doktory. Takie one są. Litościwa. Zdroworozsądkowa.

Sąsiadka zaopiekowała się więc moją skromną osobą. Przykryła mnie wełnianym kocem, w nadgarstki i w skronie wtarła ocet. Co by się rozgrzały. Co by krew pobudzić. W pokoju śmierdziało ostro i kojarzyło się z produkcją marynat. Dobrze, że będąc martwa, nie czułam tego zapachu zapobiegliwej garmażerii. Łzy, które rozsiałam na znacznej części podłogi, zostały przez moją sąsiadkę zmiecione w jeden pokaźny pagórek lśnienia, a następnie upchane w reklamówki po zakupach i ustawione grzecznie obok biurka przy oknie. Tyli tego, tyli tego. I takie iskrzące paciorki, że aż wesoło się robi, aż wesoło. Moje wesoło kojarzone łzy. Po oporządzeniu ciała, po zapakowaniu połyskliwych paciorków, sąsiadka zabrała się do robienia porządków ogólnych. Zamiotła i umyła podłogę, wyczyściła łazienkę, odkurzyła meble, opróżniła kosz z podartych próbek pożegnalnych listów mojego byłego kochanka, wyrzuciła śmieci, umyła garnki, posprzątała kuchnię i zaczęła przygotowywać rosół dla umarlaka. Sąsiadka nie mówiła zresztą o mnie jako o martwej, prawie martwej, czy nie całkiem żywej. Nazywała mnie chorą. Rosół dla chorych. Rosół dla chorych to podstawa ozdrowienia. Prawdziwy rosół powinien być ugotowany na kurze i na wołowinie, oka muszą w nim pływać, że aż pływać, włoszczyzna nie może być rozgotowana, a zapach niech się roznosi po wszystkich piętrach i parterze, wszędzie. Niech wiedzą. Niech wszyscy wiedzą, że tu się gotuje smacznie i zdrowo. Zdaje się, że właśnie wtedy, kiedy rosół był już gotowy, przyszedł sąsiad spod dwójki, co tu się dzieje u sąsiadki, co tu się dzieje, wypadek jakiś, z przepracowania, z nieuwagi, z niedożywienia? Ach, ach!Sąsiad szybko postanowił służyć pomocą i już za chwilę siedział wygodnie przy stole i ze smakiem zajadał tłusty rosół z cienkim makaronem. Skąd ten makaron? Posypany pachnącym suszonym koperkiem. Ziarnka pieprzu, angielskiego ziela, szczypta soli. Nie za słone aby? Aby nie za słone? Dolać jeszcze?

- A pewnie że dolać, pewnie że dolać, rosół to samo zdrowie. Jak tylko nasza dziewczyna się ocknie, zaraz skosztuje kapeczkę, zaraz jej się lepiej zrobi – odpowiedział sąsiad spod dwójki i łyknął aromatycznego wywaru.
- Patrzaj pan! Już ma trochę kolorów na polikach.

Zaróżowiona lekko, leżałam nadal martwa jeszcze na samotnym posłaniu. Nieżywa, nieczuła, wyjałowiona. Oprócz dalekiego dźwięku pracujących łyżek, które uderzały o dno talerzy do zupy, niczego nie słyszałam. Niczego nie widziałam. Niczego nie czułam.

Troska.

A jednak troska okazana mi przez sąsiadkę z góry i sąsiada z parteru okazała się być bardziej potężna niż śmiercionośna pustka. Uparta troska rozmieniła śmierć na drobne, wymiotła niepotrzebne odpadki na szufelkę, do wiadra, na śmietnik. Aby dalej. Lecznicza troska zdezynfekowała czucie. Krew znowu zaczęła krążyć w wyschniętych arteriach, pojawiło się mrowienie w palcach u rąk, w palcach u nóg. Ciemność odsuwała się niechętnie. Kropelki jasności pojawiły się to tu, to tam. Nieśmiało. Dźwięki. Strzępy myśli. Życie wróciło? Zdawało się, że wróciło życie. Niemrawe i niezbyt oczekiwane. Poszarpane. Byle jakie. Radość, smutek, przerażenie? Jeszcze nie wszystko się skończyło?

- A teraz napije się pani rosołku i wszystko będzie dobrze, siły powrócą – łagodny głos sąsiadki z góry sączył się niczym dym z kadzidła, otumaniał, otaczał, brał w posiadanie.
- A ja zrobię herbatkę. Z cytryną. I z cukrem. Dla pokrzepienia – mówił sąsiad.

Nalewał wodę do czajnika, do szklanki wkładał torebkę czarnej herbaty. Skąd ten cukier? Przecież nie używam cukru. Ruchy spowolnione, dźwięki jakby zza mgły.

Głosy, które działały jak narkotyk. Dowodziły, że nie byłam obojętna, że znaczyłam coś jeszcze, że musiałam być, że chciałam być. Za oknem padał śnieg. Białe płatki wirowały w tańcu, raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy, w górę, w dół, skoczne podrygi. Osiadały na okiennym parapecie w puchatej pierzynie. Jak to w zimie.

- Smakuje?

Chyba tak. Chyba smakuje, zresztą trudno powiedzieć.

- Lepiej pani?

Chyba lepiej. Lepiej się czuję. W skali jeden do dziesięciu samopoczucie na cztery punkty. Cztery punkty życia. To dużo?

- Ile łyżeczek cukru?

Jedna? Dwie? Trzy? Bo chyba nie cztery?

- Proszę unieść głowę. Podłożę poduszki.

Głupia. Kaleka. Kwaśna i niedojrzała. Bez perspektyw, bez marzeń, bez planów na wieczór, bez chęci. I głodna jak wilk. Proces umierania zakończył się fiaskiem. Czy mi się to podobało, czy nie, byłam żywa, boleśnie żywa i chora z niedowierzania, że można upaść tak nisko. Umrzeć z miłości!

- Spierdalaj kutasie! Spierdalaj z mojego życia - zawołałam z głębi swojej boleści, bezsilna i poraniona.

Głos uwiązł w gardle. Przemienił się w niegroźny szept. Uleciał. Jakby go nigdy nie było?

Rozdział 3

Tamtą wigilię spędziłam z rodziną. Claude przyjechał wieczorem, poszeptał z sąsiadką z góry, która poinformowała go na temat mojej fizycznej i psychicznej kondycji i jej przyczyn, a następnie pomógł mi wstać z łóżka. No choć, no choć, przeceż ne zostanjesz tu sama. Łamaną polszczyzną. Jak to cudzoziemiec. Pomógł pozbierać i zapakować kilka niezbędnych przedmiotów codziennego użytku. Szczoteczka do zębów, szlafrok, pidżama, kilka kosmetyków. Po co masz whacać tutaj, przesypiasz się u nasz, u nasz się przesypiasz. A następnie pomógł mi zejść na dół i wsiąść do samochodu. Czułam się jak zniszczona, nikomu niepotrzebna lalka. Bezbronna i bezsilna. Wyrzucona poza nawias życia, rozumienia, miłości. No cóż... Przecież dopiero co wstałam z martwych. Okoliczność, która na pewno usprawiedliwia bierność zachowania. Smutek. I rozkojarzenie.

Dom mojej siostry był przystrojony uroczyście. Jak zwykle. Wysoka choinka w salonie, drżenie, migotanie, coroczna tajemnica. Paczki owinięte w kolorowy papier i położone pod rozłożystymi gałęziami. Działanie na wyobraźnię. Pośrodku jadalni znajdował się ogromny stół, stolarskie dzieło Claude'a, trzy metry długi, półtora metra szeroki. Grube nogi w kształcie kielicha podtrzymywały solidny dębowy blat. Claude pracował nad nim kilka tygodni, co prawda nie spieszył się zbytnio, bo co nagla, to po diabla, jak mówią Francuzi na obczyźnie, ale efekt był imponujący. Obietnica sytych wieczorów, życzliwych rozmów o zmierzchu, wesołych kolacji. Ciche pomruki po rozleniwiających posiłkach. Stół. Symbol szczęśliwej rodziny. Miejsce codziennych spotkań. Serce domu.

Dwudziestego czwartego grudnia stół nakryty był do wigilijnej kolacji białym obrusem. Jak co roku. Na środku stał kryształowy wazon z liliowym bzem. Bez nie pachniał. Pachniały za to świece w srebrnych świecznikach. Róże, cynamon, lawenda - co kto lubi. Przy każdym nakryciu leżały posrebrzane sztućce, stały głębokie kielichy i rżnięte szklanki. Porcelana ze złotymi ornamentami, lśniąca, piękna. Pełne karafki. Staromodna i wartościowa kolekcja naczyń, w których lubuje się moja siostra. Porcelana z Drezna, Miśni, Korca. Wyszukane w katalogach filiżanki, talerze, sosjerki. Wyszperane na starzyznach cukiernice, dzbanki, tace i bomboniery. Do użytku? Używasz takich naczyń na co dzień? Dziwią się goście. Używam. Nie na co dzień, aleużywam. Dlaczego nie? Odpowiada siostra. Wartość przedmiotu tym jest większa, im lepiej służy. Mieszkańcom domu. Jej domu. A poza tym, nic się jeszcze nie stłukło. Oczywiście, kupione na aukcjach rosenthale stoją dumnie za szklanymi drzwiczkami serwantek i kredensów. Bez przesady.

Na półmiskach ułożono różności. Zgodnie z tradycją. I zgodnie ze statystykami, które szacują, że w okresach wielkich świąt spożycie artykułów żywnościowych wzrasta o kilkadziesiąt procent. Nikt przecież nie dba wtedy o zdrową dietę, nikt nie przejmuje się nadmiarem spożywanego tłuszczu i węglowodanów. Tysiące kalorii. Trzy centymetry tu, dwa tam, popuszczone dziurki w paskach. A także karpie w galarecie i po żydowsku, z natką pietruszki, z cytryną, z sosem chrzanowym. Przepisy ciotki, kuzynki, własne. Przeciążone żołądki, rozpięte suwaki. Proszę, proszę, częstujcie się, kochani. Lekarstwa na trawienie. Barszczyk czerwony z pasztecikami albo zupa grzybowa. Leki na wątrobę. Długie pasmo delikatesów i łakomstwa ponad miarę. Rodzinnie. Samotnie. Byle jak.

- A ten twój? Jak mu tam? Mieliście przyjść razem, prawda? Stało się coś? - zapytała siostra.

Spojrzała na moją przezroczystą jak woda twarz, w której odbijały się smutek, żal, bezradność i niechęć do życia. Mieliśmy przyjść razem, ten bezimienny „jak mu tam”, mężczyzna, kochanek, na zawsze, na zapowiedzi. Płonne nadzieje w kanarkowym kolorze. W takim nikomu nie jest do twarzy.

- O! A to mój nowy phaca – Claude wskazał zabytkowy szezlong, który zdobił przeciwległą ścianę pokoju.

Mebel do złudzenia przypominał ten, na którym wylegiwała się niegdyś pani Recamier. Ciemnoczerwony mahoń, połyskująca głębia wypolerowanego drewna, delikatna płynność kształtu. Elegancja. Mój szwagier jest przecież zdolnym i wziętym stolarzem. Wirtuozem stylizacji. Artystą od renowacji starych, antycznych mebli, które sprowadza regularnie z Francji, Belgii, Holandii. Dąb, sosna, modrzew, wiśnia, orzech. Brąz, ciemny brąz, szarość, złoto, biel. Empirowe zegary, biedermeierowskie szafy, kanapy, barokowe fotele. Egipskie motywy i pyzate aniołki na lwich łapach. Piękne. Piękne. Meblarskie wyrafinowanie i szalona rozpusta. Branżowy brak umiaru. Na zdrowie, na zawsze, na apetyt na życie! Szalony Claude.

- No co! Stało się coś?
- Nie... nic sze nie stało.
- Przecież widzę. Stało się coś?
- Iwon, Iwon, nic sze nie stało.
- Ciebie nie pytam.
- Ale ja odpowiaduję.
- Odpowiadam. Mówi się odpowiadam.
- Tak tak. Odpowiaduję.

Francuz, drogą lingwistycznych potknięć, wyrobił sobie w domu siostry pozycję żartownisia i niepoprawnego optymisty. Uczył się języka wytrwale, ale ciągle popełniał ogromną ilość błędów. Jakmi dźie?, pytał z ufnością i zaraz dodawał: Nie jest tego złego, nie jest tego złego. I śmiał się do rozpuku.

Tym razem jednak nikomu nie było do śmiechu.

- Pytam jeszcze raz. Czy ktoś raczy mnie poinformować, dlaczego Zuzanna przyszła sama na wigilijną kolację? Chociaż miała przyjść z... jak mu tam... I czy coś się stało?
- Dominik. Ma na imię Dominik.
- Właśnie. Czy przyjdzie ten tam Dominik? Stało się coś?
- Nic się nie stało. Dominik nie mógł przyjść – odpowiedziałam, westchnęłam, uśmiechnęłam się. Proszę.
- Piękna mebel. Sprzedam go jedna pani, która już ma kilka meblów empihe – kontynuował Claude, spoglądał znacząco, wzrokiem nakazywał żonie milczenie.
- Jak to nie mógł przyjść? - siostra nie dawała za wygraną. - Jak to nie mógł przyjść? Jak można nie przyjść na proszoną kolację!
- Uhocza mebel. Uhocza. I dhoga. Bahdzo dhoga – Claude podszedł do szezlonga, pogłaskał polakierowaną powierzchnię. Gładka. Subtelna. Pieszczota.
- Dominik nie mógł dzisiaj przyjść.
- Na święta? Nie mógł przyjść na wigilię? Przecież mieliśmy go poznać. I co teraz powie matka?
- Iwon! - jęknął Claude.
- Co Iwon? Co Iwon, do cholery! Źle mówię? Mieliśmy go poznać. Wreszcie. I co teraz?
- Dobrze mówisz. Nie krzycz.
- Ja krzyczę? Przecież nie krzyczę. Dziwię się tylko jak można olać taką okazję. No, chyba że jest obłożnie chory?
- Empihe z dziewięć setek wieku. Cesahstwo napoleonskje. Fohma i ozdoba stahożytne. Czy to nie piękna?
- Claude! Przestań!
- A co ja hobię?
- Przeszkadzasz!
- Ja? Pszephaszam bahdzo.
- Czy ktoś mi coś wyjaśni? Jest obłożnie chory? W szpitalu? W wariatkowie? W kostnicy? Miał wypadek? Ten... jak mu tam... Dominik.
- Iwonko…
- No! Mów wreszcie. Jak można być zaproszonym na pierwsze spotkanie i tak sobie po prostu nie przyjść. Trzeba być nieokrzesanym gburem, żeby tak postąpić.
- Iwonko…
- Co Iwonko! Nawet nie zadzwonił, żeby przeprosić!
- Dominik właśnie mnie rzucił.

Właśnie mnie rzucił.

- Że co?
- Właśnie mnie rzucił.

Wyartykułowałam prawdę gorzką jak piołun. Wzrost współczynnika rozstań. Prawda, która przyczyniła się do wzrostu współczynnika rozstań par heteroseksualnych, powód: zdrada lub stały związek z inną osobą. Grupa powyżej dwudziestu pięciu procent. Moja grupa.

- Nie chcę o tym mówić – dodałam. - Pieprzyć Dominika!

Trzeba było pieprzyć, wyrżnąć, wyrzucić ze świstem, z chrzęstem, na złamanie karku, na zbity pysk, dać w mordę! Niestety. Niestety, za późno. Dominik odszedł sam. Umknął. Tchórzliwie. Na palcach. Z brudnym paluchem na ustach. Cicho, cicho. Już mnie tu nie ma. Już mnie tu nie ma. Już nie.

- Och, moja kochana… – siostra przytuliła mnie do siebie. Po prostu.

Pod powiekami poczułam łzy, które spłynęły po policzkach, rozmazały makijaż, pozostawiły ślady w grubej warstwie pudru.

- Och, moja kochana…

Wtuliłam głowę w jej ramiona. Trzymałyśmy się za ręce. Od dzieciństwa. Znaczące sekrety, przyrzeknij, że nigdy nikomu, porozumienie bez słów. Aż do teraz.

A jednak temat został poruszony raz jeszcze, późnym wieczorem. Za oknem padał obfity śnieg, w otwartym kamiennym kominku trzeszczały palące się szczapy drewna, karmazynowe płomienie przyciągały wzrok, szeptem, baśniowo, bez końca. Matka siedziała naprzeciw mnie. Wytworna jak zwykle. Ubrana w czarny jedwabny kostium, satynową bluzkę z koronkowym żabotem, w którym połyskiwała złota szpila. Delikatny zapach egzotycznych perfum. Stara zniszczona twarz z pajęczyną zmarszczek, ewidentny dowód przeżyć, doświadczeń, trosk. Miłości i nadziei. Czarne włosy ze srebrnymi pasemkami przemijania ujęte w cieniutką siateczkę, która mieniła się szlachetnym blaskiem brylantowych drobin. Życie, życie, głębokie nurty, gwałtowne zakręty. I oczy. Bystre. Orzechowe i błyszczące. Poza wątpliwości, poza tajemnice, poza tu i teraz. Piękne. Prosta szczupła sylwetka. Moja matka.

- Wyraz na p.

Grałyśmy w scrabble, którego moi siostrzeńcy dostali pod choinkę. Popularyzacja, popychać, popyt, poradnik, portki. Próżny, popaprany, paskudnik, potwór, drań.

- Drań nie jest na p – matka zwróciła uwagę. - Choć oczywiście drani nie brakuje na świecie.

Jakbym nie wiedziała.

- Wyraz na m.

Miara, miska, majonez, marność, mózg. Miłość. Nienawiść. Od miłości do nienawiści droga jest podobno bardzo krótka.

- Nienawiść nie jest na m, tylko na n. Rzeczywiście blisko. Wyraz na o.

Odwaga, oset, ocet, odważny, on. Odbyt. Opuścić, odejść, oszukać, okłamać, zdradzić.

- Zdradzić nie jest na o - znowu upomniała mnie matka. - Ale wiem, że zdrada boli.

No właśnie. Do żywego.

- Wyraz na n.

Nadzieja, nicość, nowość. Naiwność. Kobieta.

- Tak. Kobiety są naiwne. Rzeczywiście. Ale i szybko się uczą.

Zdrada, kłamstwo, oszustwo, poniżenie. Rozpacz, udręka, niedowierzanie, płacz. Wspomnienia. Słowa, które ranią. Nawet słowa do gry w scrabble.

- Jesteś rozkojarzona. Lepiej skończmy tę zabawę. Napijesz się herbaty?

Na stole stały jeszcze desery, ostatni etap uroczystej kolacji. Trzywarstwowy tort z wilgotnym makiem, w maku zgrabnie ukryte rodzynki i kawałki orzechów, pulchny sernik z bitą śmietaną, bezowe ciasteczka, galaretki z owocami, kompot z suszonych śliwek, gruszek, jabłek i moreli.

- Napiję się wina.

Wino było białe, różowe i czerwone. Każde starannie wybrane. W wysmukłych kieliszkach. W pękatych kieliszkach. Na zdrowie, na uśmierzenie bólu, na niepamięć. Do dna. Za życie, które miało trwać wiecznie. Razem, zawsze razem, uśmiechy, kolorowe migotanie, przytulność i zgoda. A teraz co!? A teraz, kurwa, co?! Wszystko skończone? I o czym jest ta opowieść? O snach? O marzeniach? O miłości i zdradzie?

- Temat stary jak świat – matka uniosła w wypielęgnowanej dłoni kruchą filiżankę z herbatą, paznokcie pomalowane różowym lakierem połyskiwały świątecznie.
- Temat stary jak świat – powtórzyła. - Życzliwość, przyjaźń, zaufanie. Plany na przyszłość. A później wszystko się wali, zostaje popiół i łzy. Słone i bolesne. Nie płacz.
- Przecież nie płaczę.
- Ale chcesz.
- Skąd możesz wiedzieć?
- Przecież widzę.

Moje łzy były kryształowe. Mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Krople łez w kształcie łez. Metalicznie odbijały się od desek pustej podłogi. Może kryształowo powoływały się do śmierci?

- Kryształowe łzy. Moje łzy. Nie widziałaś moich łez.
- Zainicjowałaś niezwykłe zjawisko krzepnięcia – matka wyjęła cienki papieros z posrebrzanej papierośnicy i przypaliła go starą zapalniczką. Jasny płomień oświetlił jej twarz.
- Zainicjowałaś niezwykłe zjawisko krzepnięcia – powtórzyła. - Czy to cię nie zastanawia?

Czy to mnie nie zastanawia? Czy coś, co nie jest bezpośrednio związane z obiektem pożądania, może zastanawiać? Za oknem puchaty śnieg układał się do snu. Szkoda że śnieg topnieje tak łatwo, tworzy kałuże brudnej wody. Było, nie ma. Niebo pokrywa się sinymi chmurami, które nie wróżą niczego dobrego. Szkoda, że miłość tak łatwo zamienia się w niechęć. Ty bydlaku!

- W chwilach wielkich emocji okazuje się jacy jesteśmy naprawdę i na co nas stać. Ty jesteś silna i masz przed sobą nieograniczone możliwości. Prababka Augusta byłaby z ciebie dumna.
- Dlaczego?
- Ponieważ także była silna i zawsze osiągała to czego chciała. Niektórzy mówili, że była czarownicą.
- Dominik odszedł, okłamał, oszukał. Nigdy go już nie zobaczę. okazał się wstrętny, świński, zły. Tylko to mnie obchodzi. Prababki Augusty nawet nie znałam. Kto mówił, że była czarownicą?
- Wszyscy. Nie pamiętam. Była tak silna, że zawsze potrafiła wymóc na człowieku swoją wolę. A jeśli chodzi o Dominika, to lepiej że odszedł, skoro był taki wstrętny i świński, prawda?
- Mamo, ja go kochałam.
- No cóż... miło słyszeć, że używasz czasu przeszłego.
- Był dla mnie wszystkim.
- Wszystkim? Nie przesadzaj.
- Rozczarował mnie tak bardzo.
- Tak. Pod tym względem życie nas nie rozpieszcza.
- Gdybym miała moc go zatrzymać…
- To co? Użyłabyś jej?

Czy użyłabym magicznej mocy, żeby zatrzymać i podporządkować sobie kochanka, który nie chciał być ze mną? Który wybrał inną? Nie wiem.

- A ta prababka Augusta... miała moc?
- Czy miała moc? Może. Niektórzy tak twierdzili.
-  Dobrze ją znałaś?