Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
44 osoby interesują się tą książką
W mroźny grudniowy wieczór dziesięcioletni Leon Nowak i jego młodsza siostra znikają bez śladu w drodze do kościoła. Dwa lata po porwaniu chłopiec nagle wraca sam – wyniszczony, milczący, z tajemnicą, której nikomu nie zdradza.
Lata mijają, ale grudniowa trauma nie pozwala o sobie zapomnieć. Leon w dorosłym życiu zmaga się z demonami przeszłości, które zatruwają każdą jego relację i odbierają mu szansę na spokojną codzienność. Choć próbuje stłumić wspomnienia terapią, pracą i miłością ukochanej, coś wciąż w nim tkwi.
W końcu nadchodzi moment, w którym przeszłość żąda odpowiedzi.
Co wydarzyło się tamtej nocy? Dlaczego Leon wrócił sam? Czy mężczyzna jest gotów stanąć twarzą w twarz z prawdą, która może zniszczyć to, co jeszcze mu zostało?
Klucz do grudnia to mroczny thriller psychologiczny, który wciąga jak labirynt. Pełen kłamstw, strachu i niedopowiedzeń.
Czy odważysz się chwycić klucz i odkryć, co kryje się za drzwiami wspomnień Leona?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla mojej żony, która każdego dnia napełnia moje życie miłością i ciepłem. Dzięki Tobie świat staje się piękniejszy, a każdy moment pełniejszy.
SPIS TREŚCI
PROLOG
Chata w lesie, październik 2001
Stawiał kroki ostrożnie, aby nie wpaść do wody. Przedzierał się pomiędzy wysoką trzciną a gęstym tatarakiem. Kroczył powoli, nie chciał zdradzić swojej obecności. Miał zakaz wychodzenia na dwór, chyba że on pozwolił. Kara z pewnością byłaby dotkliwa i niewykluczone, że skończyłby znowu w komórce z tamtą dwójką.
Gdy do jego uszu doszedł głuchy odgłos uderzenia, dwunastolatek zatrzymał się i rozsunął kurtynę z wiotkich trzcin.
– Nie! – Cichy, dziewczęcy głosik rozszedł się po okolicy i zniknął w ciemnym lesie.
Wielki mężczyzna zamachnął się i opuścił gruby konar wprost na głowę dziecka. Rozległ się trzask łamania i agonalny krzyk. Kolejny cios ukrócił zawodzenie.
Nastała głucha cisza.
– Wstawaj! – Groźny tembr odbił się echem od tafli wody i rozszedł po trzęsawiskach między drzewami.
Cisza.
– Wstawaj! – powtórzył.
Nastolatek wstrzymał oddech. Serce waliło mu jak szalone. Wiedział, kim jest osoba zakatowana na śmierć. W jego oczach zamigotały łzy, które szybko starł wierzchem dłoni. To nie jego sprawa, to nie on zawinił. Nie on. Jednakże chciał zobaczyć krwawy finał ucieczki na własne oczy.
Tylko po co? Dlaczego? Żeby uzmysłowić sobie, że i on nie miał wyboru?
Odwrócił się i pobiegł w kierunku chaty. Miał nadzieję, że oprawca nie zauważy, iż ośmielił się wyjść na dwór bez pozwolenia. Biegł na oślep, nie zwracając uwagi na ubranie, błoto i perspektywę brutalnej pokuty, kolejną serię bólu odczuwanego przez najbliższych kilka dni, a może i tygodni.
Zatrzymał się pośrodku leśnej, wydeptanej przez zwierzęta ścieżki, aby odetchnąć. Znał tę drogę i wiedział, dokąd prowadziła.
Silna chęć powrotu do prawdziwego domu paliła mu serce. Już miał ruszyć w kierunku wybawienia, lecz się zatrzymał. Nie mógł tego zrobić.
„Jeśli uciekniesz, znajdę cię i zabiję. Rozczłonkuję twoich bliskich na twoich oczach. Wiesz, na co mnie stać. Dobrze wiesz, prawda?”.
Zapłakał nad swoim losem, bo nie chciał zguby najbliższych. Nie ma go wśród nich ponad trzy lata. Szmat czasu. Czy o nim zapomnieli? Kto by go jeszcze pamiętał…
Z pewnością nikt.
Wrócił do chaty. Starł mokre ślady, osuszył buty, schował kurtkę i ubrania tam, gdzie powinny leżeć. Zatrzasnął drzwi i podszedł do okna. Czekał na powrót gospodarza.
ZAMEK BEZ KLUCZA
Wrocław, grudzień 2023
Kulił się w ostatniej ławce. Na oparciu przed nim stał zapalony lampion, który Leon Nowak trzymał oburącz. Mężczyzna zerkał co jakiś czas w kierunku ciemnych kątów pogrążonego w mroku kościoła. Wstrzymywał oddech w klatce piersiowej aż do bólu. Czuł, że pot spływa mu po skroniach, a żołądek wywija koziołki.
– Wszystko dobrze?
Spojrzał w lewo. Tuż obok siedziała jego dziewczyna, Liliana. Miała zmartwioną twarz i rozchylone usta, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć. Troszczyła się o mężczyznę swojego życia i w duchu cierpiała, ponieważ nie mogła mu pomóc.
– Jesteś blady. Może już wyjdziemy? – wyszeptała, aby nie przeszkadzać w nabożeństwie.
– Dam radę. Wytrzymam – odparł z zacięciem Nowak.
Lili była pod wrażeniem tego, jak Leon nad sobą pracował. Widziała, że się bał, lecz podskórnie wierzyła, iż nadejdzie dzień, w którym ukochany przestąpi próg kościoła bez drżących rąk i z podniesioną głową. Nie mogła zapomnieć jego strasznej opowieści o tym, co się zdarzyło, gdy był dzieckiem. Obawiała się angażować w związek z mężczyzną z takimi problemami. Jednakże jego fobia miała konkretny powód, a z racji tego, że zdecydował się chodzić na sesje terapeutyczne, wydawało się, że z sukcesem przezwyciężał swoje lęki.
Gdy Liliana pierwszy raz spojrzała w kasztanowe oczy Leona, dostrzegła w nich nie tylko głębię, ale też ukryty ból i tajemniczy strach. Te oczy emanowały smutkiem. Zafascynowana pragnęła zgłębiać każdą jego emocję, by zrozumieć, co kryje za swoimi uczuciami. Była gotowa na każdy etap tej podróży. Gotowa, by zagłębić się w niezbadane zakamarki umysłu Leona. Gotowa, by stać się jego opoką w obliczu tego bólu i strachu.
– I tak zaraz będzie koniec – nalegała. – Po co masz się męczyć?
– Dobra. – Wypuścił powietrze zalegające w płucach i wstał raptownie, uderzając kolanem o ławkę.
Szli w milczeniu. Kobieta co jakiś czas zerkała na partnera. Nie dopytywała, nie nalegała. Musiała mu dać czas, aby mógł poukładać myśli. Z jednej strony nadal nie mogła pojąć, w jaki sposób w tak ciepłym i kochanym facecie mieściło się tyle strachu. Znała jego historię, choć wydawało się jej, że nie całą. Wierzyła jednak, że któregoś dnia usiądą razem w zaciszu domowym i porozmawiają o tym, co go dręczy.
– Te terapie nic nie dają – odezwał się pochmurnie. Naciągnął czapkę na głowę i chuchnął w zimne powietrze. Chmura pary uleciała w górę i zniknęła.
Temperatura spadła poniżej zera. Zanim wyszli z domu, Liliana sprawdziła pogodę. Zapowiadali minus osiem stopni. Zrezygnowała więc z lekkiej kurtki na rzecz długiego, czerwonego płaszcza z miłym ociepleniem. Założyła też czarną, plisowaną spódnicę i kozaki za kolano. Włosy związała w kok i ukryła pod gustownym kaszkietem.
– Nie mów tak. – Pogładziła go po ramieniu.
Zatrzymali się wpół kroku. Liliana nie była zadowolona z jego obecnego stanu, lecz zachowywała cierpliwość. Związała się z mężczyzną, który miał za sobą trudy złych doświadczeń. Zresztą, ona także, więc potrafiła radzić sobie w podobnych sytuacjach. Starała się przekonywać go do swojego punktu widzenia, wytaczając mocne argumenty.
– Kochanie, widzę progres i jestem naprawdę dumna, że zdecydowałeś się na wizyty u specjalisty. Terapia u doktor Litewko działa i musisz w to uwierzyć. Nikt za ciebie nie wypracuje zmiany, na którą liczysz. Wiem, że chciałbyś jak najszybciej dostrzec rezultaty, ale takie rzeczy trwają tygodniami, miesiącami… A nawet latami. Sam o tym doskonale wiesz. Uważam też, że chciałeś przeskoczyć niektóre problemy.
– Wiem, przepraszam. Chcę już tylko spokoju. Budzić się rano i zasypiać bez tego cholernego, wewnętrznego brzemienia, które mi ciąży.
Przytulił ją. Mógł liczyć na jej ciepło i serce. Oddała mu je, kiedy się poznali, i później, gdy opowiedział jej o swoim dzieciństwie. Tak naprawdę chciał przezwyciężyć swój strach dla niej. Tylko tego pragnął. Miał wrażenie, że Lili wstydzi się z nim gdziekolwiek wychodzić, zwłaszcza kiedy zbliżał się grudzień. Bo właśnie ten miesiąc to dla niego przeklęty okres i zmora powracająca co roku.
– Dziękuję, że jesteś – wyszeptał.
– Jestem i zawszę będę. – Pocałowała go w zimny policzek.
Wrócili do mieszkania. Leon nadal czuł piekący stres w żołądku, który nie ustępował. Zaczynał się zawsze ostatniego dnia listopada i towarzyszył mu aż do nowego roku. W styczniu zaś, jak za dotknięciem magicznej różdżki, demony związane z traumą znikały i życie wracało do normy. Przez jedenaście miesięcy tryskał dobrym humorem, był życzliwy, uśmiechnięty i pomocny, choć zadra w sercu pozostawała. Czuł, że potrafi zignorować trawiące problemy. Udawało się do połowy września, a potem następowała powolna zmiana. Nowak stawał się markotny, pochmurny, mniej się uśmiechał, często fukał bez powodu i nie odzywał się godzinami, stojąc w oknie.
Liliana zrobiła ciepłą herbatę i postawiła kubki na stole w salonie. Wróciła jeszcze do kuchni po talerzyk z plasterkami cytryny. Kiedy usiadła w fotelu, zmartwiła się, patrząc na Leona. Stał przy komodzie i oglądał z nostalgią zdjęcia w czerwonych i czarnych ramkach. Wiedziała, że najbardziej przyglądał się fotografii z Magdą, młodszą siostrą.
– Chodź do mnie – poprosiła.
– Za chwilę.
Leon wziął do ręki jedno ze zdjęć. Z fotografii uśmiechały się oczy jego siostrzyczki. Mimowolnie uniósł kącik ust na wspomnienie dnia, w którym została zrobiona fotka. Przebywali wtedy nad rzeką. Rodzice siedzieli na brzegu i rozmawiali o czymś wesołym. Perlisty śmiech mamy niósł się echem po okolicy. Leon i Magda mieli wtedy po dziewięć i osiem lat. Na Leonie, jako na starszym, spoczywał obowiązek opieki nad siostrą, kiedy w zasięgu wzroku nie było rodziców.
– Kochanie?
Poczuł na ramieniu delikatną dłoń. Wyswobodził się ze wspomnień. Lili wsunęła się pod jego pachę i przylgnęła całym ciałem. Jej ciepło i obecność pomagały mu niczym kompres na bolącą ranę. Czasami, kiedy bezwiednie na nią warczał, miał wyrzuty sumienia, że ją tak mocno zranił, choć nie miał takich intencji.
– Zrobiło się wtedy w cholerę gorąco i tato wymyślił, żebyśmy poszli nad rzekę – zaczął smutno. – Mama spakowała obiad do koszyka, wsiedliśmy na rowery i przed południem ruszyliśmy na piknik. Kąpaliśmy się w chłodnej rzece i łapaliśmy cierniki do słoików. Takie czasy, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, co to brutalność i walka o przeżycie. Żyliśmy pod kopułą szczęścia.
Leon wytarł łzy zbierające się pod powiekami i odstawił zdjęcie. Wyswobodził się z objęć ukochanej i poszedł do łazienki. Zamknął drzwi i cicho przekręcił klucz w zamku.
Liliana przez moment patrzyła w przestrzeń. Niestety, dziś już nic nie wskóra, a – co za tym idzie – nie ma co liczyć na dalszą rozmowę. Kiedy Leon wpadał w ten stan, za nic nie mogła go wyrwać z objęć smutku. Wierzyła, że kiedy emocje opadną, przeprosi za swoje zachowanie. Ale ona nie oczekiwała przeprosin. W końcu nie zrobił nic złego.
Wróciła na fotel i wypiła herbatę. Dochodziła ósma, więc posprzątała swój kubek, a ten partnera zostawiła. Poszła do sypialni. Przebrała się w przygotowane dzień wcześniej rzeczy do pracy i szybko poprawiła makijaż. Była gotowa do wyjścia.
Podeszła do drzwi łazienki i zastukała delikatnie dwa razy. Nie doczekała się odpowiedzi.
– Wychodzę do pracy.
Cisza.
– Jeśli mam zastać, to…
– Idź – odparł Leon głosem pełnym żalu. Płakał. Słyszała, jak walczył, aby emocje nie przejęły kontroli nad ciałem. – Nie martw się o mnie. To tylko chwilowe. Jak zawsze…
– No dobrze. Kocham cię.
– Ja ciebie też – odpowiedział prawie szeptem.
Liliana przez moment wahała się, czy na pewno wyjść. Nie lubiła zostawiać go w takim stanie. Rozważała nawet, by zadzwonić do koleżanki, z którą pracowała, i wziąć wolne. Jednocześnie miała pewność, że Leon sobie poradzi. Wierzyła w niego. W końcu po wewnętrznej walce z samą sobą wyszła z mieszkania.
Leon rozebrał się do naga i z furią rzucił ubrania w kąt. Spojrzał w lustro. Zobaczył przed sobą jedenastoletniego siebie, tego samego zalęknionego chłopca, który z siostrą próbował przeżyć gehennę. Nie mógł znieść swojego widoku. Widział czekoladowe źrenice z przekrwionymi białkami i bladą cerę z bliznami. Mimo strachu, rozpaczy i szalejących emocji nie zamknął oczu. Musiał patrzeć, musiał sprawdzić każdą bruzdę, nacięcie, przypalenie, zadrapanie.
Przeszłość istniała w jego rzeczywistości w postaci tych ran. Każda z nich przypominała mu o walce, udręce i strachu.
Dotknął chropowatej skóry pod lewym okiem. Pamiętał dokładnie, kiedy to się stało. Przeszedł go dreszcz. Wyczuwał opuszkami kamyczki pod skórą. Kolejna rana. Długa blizna ciągnąca się od płatka prawego ucha, przez szczękę, aż do szyi. Pamiętał, kiedy powstała. Nie chciał przymykać powiek, bo wtedy widział pogrzebacz, którym go bito. Następna rana, mniej widoczna, znajdowała się przy kąciku ust. To pierwsza pamiątka od niego, gdy z Magdą wołali o pomoc. Oprawca wyjął wtedy z kieszeni nóż i jednym zgrabnym ruchem przeciął skórę na twarzy chłopca. Leon próbował się zasłonić, ale tym razem ostrze przejechało po jego nadgarstku. Krew polała się z przeciętych żył. Spojrzał na szramę. Jego dłonie drżały. Zamknął oczy i przytrzymał się umywalki. Zakręciło mu się w głowie.
– Dosyć… Dosyć już…
Czuł, że każdy centymetr jego ciała klei się od potu. Otworzył oczy. W lustrze ujrzał przerażoną twarz. Nie mógł się ruszyć, nie potrafił wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Jego usta poruszały się, a z oczu płynęły łzy. Wtedy mężczyzna uświadomił sobie, że to on. Przerażony on.
Opadł na zimną podłogę, skulił się przy muszli klozetowej i objął kolana ramionami. Paznokcie wbiły się w skórę bicepsów. Czuł ból, strach i straszną niemoc. Nie potrafił tego powstrzymać.
– Nie boję się – przekonywał sam siebie, lecz bez skutku. Nadal trawiły go koszmary. Uderzył pięścią w podłogę. Ból dłoni rozszedł się po całej ręce, potem po ramieniu dotarł do głowy. Z ulgą odkrył, że natłok paraliżujących myśli zniknął. Pozostał tylko namacalny, rzeczywisty ból.
Nowak oddychał głośno, jakby przebiegł maraton. Brakowało mu tchu, ale wyzwolił się z matni. Wstał. Spojrzał w lustro. Zobaczył przerażonego, samotnego siebie.
Tylko siebie.
Chata w lesie, grudzień 2023
Świt przywitał go gromadą głodnych saren za oknem. Spacerowały przed domem, szukając pożywienia. Kilka sztuk dobrało się do słomy wystającej z paśnika, a pozostałe chodziły dumnie, skubiąc nieprzysypane śniegiem źdźbła zmarzniętej trawy.
Mikołaj obserwował zwierzęta z niesłychaną pasją. Czuł się częścią przyrody. Żył w lesie, jadł to, co sam zdobył lub wyhodował. On i natura stali się jednym organizmem. Bliskość ze środowiskiem od lat pogłębiała jego przynależność do tego świata. Unikał ludzi. Od czasu do czasu podczas wędrówek po lesie napotykał spacerowiczów, lecz odchodził w milczeniu. Nie chciał mieć z nimi nic wspólnego.
Tego poranka promienie słońca skrzyły się na śnieżnej pokrywie, odbijając refleksy światła. Poranna mgła nie przeszkadzała w obserwacji zwierząt. Za każdym razem, kiedy się budził, świat pokazywał mu nowe rzeczy. Czerpał garściami z życia, cieszył się wiatrem we włosach, deszczem na twarzy i mrozem na policzkach.
Zamyślił się. Sarny zniknęły, a jego wzrok pozostawał nieczuły na urodę natury. Głębokie bruzdy na zniekształconej twarzy powiększyły się, nadając mężczyźnie mroczniejszego wyrazu. Zmarszczył krzaczaste brwi i odstawił na bok aluminiowy kubek z naparem z ziół. Zazwyczaj unikał przykrych, złych wspomnień, lecz kiedy napływały, robił co w jego mocy, aby zniwelować do minimum to, czego się bał. Nienawidził bólu rozdzierającego serce. Przynajmniej raz w roku poddawał się i wychodził w las, aby dać upust frustracji. Zawsze w grudniu, zawsze nad ranem, gdy wschodziło słońce, otulając promieniami jego zapłakane policzki.
Odwrócił się od okna i podszedł do pieca. Wrzucił kilka drew w ogień i poczuł się o niebo lepiej. Żółte, czerwone, białe i pomarańczowe języki obejmowały świeże szczapy. Lubił słuchać syczenia żywicy poddanej wysokiej temperaturze, wsłuchiwał się w głośne pękanie struktury drzewnej. To go uspokajało. Ogień oczyszczał, trawił ignorancję, pozostawiał tylko popiół. Mężczyzna wielokrotnie wyobrażał sobie, że jest feniksem, który narodził się z piekielnej pożogi. Zginął i narodził się na nowo silniejszy, groźniejszy, sprytniejszy. Nie bał się niczego ani nikogo. Nawet ojca, który od zawsze nazywał go wybrańcem, do momentu, aż pojawiła się ta dwójka.
– Ogień – powiedział cicho i zatrzasnął malutkie drzwiczki.
Założył kurtkę i wysokie, ocieplane buty. Nałożył czapę i wyszedł na dwór. Temperatura powietrza z całą pewnością spadła grubo poniżej zera. Śnieg skrzypiał pod ciężkimi butami, a mróz osiadał na jego rzęsach niczym drobne szpileczki lodu. Powietrze było ostre, przesycone świeżym zapachem zimy i wilgocią zamarzającej ziemi. Nocne wichury zasypały ścieżkę, którą zwykle podążał, lecz on i tak znał drogę. Nie potrzebował wyraźnych śladów ani drogowskazów – wiedział, gdzie rosną karłowate sosny, a gdzie z zaspy wystają kępy wyschniętych traw. Umiał czytać ten teren jak otwartą księgę.
Pod butami czuł zmrożone grudki ziemi tam, gdzie śnieg nie zdążył przykryć nierówności. Wiedział, że jeśli skręci za powalonym pniem, to trafi na ukryty murek studni. Otaczał go surowy i cichy krajobraz pozbawiony życia, lecz Mikołaj rozpoznawał w nim subtelne znaki. Śnieżne zaspy przy pniach drzew zdradzały, skąd najczęściej wieje wiatr. Gałęzie niektórych krzewów leżały połamane – może przez wilki, które nocą węszyły w poszukiwaniu pożywienia.
Dotarł do celu po dwudziestu minutach niestrudzonego spaceru. Murek studni, przysypany śniegiem i przysłonięty patykami, nie wyróżniał się na tle otoczenia. Tak miało być – ojciec nauczył go, że nie wszystko powinno rzucać się w oczy. Pochylił się nad studnią, wciągając lodowate powietrze do płuc. Wiedział, że w tym krajobrazie trzeba umieć patrzeć, słuchać i czytać znaki, inaczej można zginąć.
Stał przez chwilę, spoglądając na zwisający swobodnie łańcuch zakończony wiadrem do napełniania wody. Ujęcie wyschło wiele lat temu, jednakże ciemne wnętrze skrywało inną, mroczną tajemnicę. Las wokół zdawał się pogrążony w uśpieniu. Gałęzie uginające się pod ciężarem śniegu leżały w bezruchu, jakby czekały na nadejście czegoś nieuchronnego. Mikołaj otulił się szczelniej kurtką i rozejrzał. Znał to miejsce jak własną kieszeń. Każda ścieżka, każde powalone drzewo, każda skała były mu bliskie. To tutaj dorastał, tutaj nauczył się, jak przetrwać. Nie znał innego życia, a to z młodości? Cóż, przepadło na zawsze.
Cisza wokół niego wydawała się gęstsza niż zwykle, bardziej przytłaczająca. Miał wrażenie, jakby las wstrzymywał oddech. Jakby czekał, aż on zrobi pierwszy krok.
Ostatecznie odwrócił się od studni i ruszył w stronę chaty, zostawiając za sobą ponure wspomnienia. Śnieg chrzęścił pod jego butami, a oddech unosił się w mroźnym powietrzu jak ulotne wspomnienie ciepła. Krok za krokiem, oddech za oddechem. Musiał choć raz dziennie zajrzeć w ciemność studni.
To był jego codzienny rytuał.
Wrocław, grudzień 2023
Liliana Trzepiecińska dotarła do butiku tuż po dziewiątej. W autobusie wysłała swojemu chłopakowi kilka wiadomości tekstowych. Strasznie się o niego martwiła. Dzisiejszy poranek wcale nie przyniósł takich efektów, jakich spodziewał się Leon. Szczerze mówiąc, kiedy jej powiedział, że chciałby pójść na roraty, zdziwiła się. Nie podejrzewała, że jest już gotowy do wykonania milowego kroku w swoim życiu.
Otrzepując płaszczyk z płatków śniegu, wkroczyła dumnie do butiku „Aurora”. Pracowała tu od trzech miesięcy i od samego początku nie mogła uwierzyć, że los uśmiechnął się do niej aż tak szeroko. Nie cierpiała pracy w restauracji, która mimo że nietrudna, to nastręczała jej problemów z nachalnymi klientami, zwłaszcza takimi, którzy wypili za dużo, a potem nie wiedzieli, co zrobić ze swoimi lepkimi łapskami.
Kobieta udała się na zaplecze. Do otwarcia pozostał kwadrans, więc miała nadzieję, że zdąży napić się kawy. W malutkim pomieszczeniu, które służyło jako szatnia, składzik i kuchnia, znajdował się malutki aneks ze zlewem i czajnikiem elektrycznym. Przy składanym stoliku siedziała jej koleżanka, Justyna Zachary.
Liliana przywitała się i odwiesiła płaszcz. Jej nie najlepszy nastrój był zapewne widoczny, skoro koleżanka przerwała czytanie książki.
– Wstałaś lewą nogą? A może Leo nie stanął na wysokości zadania? – zapytała z drwiną.
Liliana lubiła Justynę. Znały się od kilku lat, lecz złośliwe uwagi koleżanki czasami doprowadzały ją do szału. Niestety, Justyna często nie odczytywała mowy ciała i gadała, co jej ślina na język przyniesie.
Mimo miłego usposobienia i serca na dłoni, jej irytujący sposób bycia gryzł się z tym, co mówiła, a do powiedzenia miała zawsze sporo i niekoniecznie w temacie.
– Daj spokój. – Trzepiecińska machnęła ręką i włączyła czajnik. – Znowu się zaczęło.
– Znowu? No… To znaczy? Odwala mu?
– Nie odwala. – Liliana usiadła na skrzypiącym krześle. – Już nie wiem, co robić. Przez cały rok jest jak w bajce, a kiedy przychodzi grudzień… Jebs! – Uderzyła otwartą dłonią w blat stołu.
– Czyli znowu siada mu na dekiel? – Justyna wzięła do ust paluszka z sezamem.
– Czy ty chociaż raz możesz się nie wydurniać? To wcale nie jest zabawne.
– No co? – Wzruszyła ramionami koleżanka.
– To, że Leon miał w cholerę trudne dzieciństwo – przypomniała. – Proszę cię, ogarnij się. Kiedy czas na ploteczki i śmiechy to spoko, jestem za. Ale nie…
– No dobra, przecież wiem. Widzę twoją minę. Przepraszam, no…
Zachary była młodsza od koleżanki o cztery lata. Poznały się podczas kursów gotowania. Lili zapisała się na kilka lekcji, aby nie wyjść na kompletną ciamajdę w kuchni i nie świecić oczami przed Leonem. W jej domu rodzinnym babka i matka nie uczyły jej wypieków, gotowania czy chociażby smażenia naleśników. Zawsze uważały, że mała Liliana jest zbyt delikatna, nazbyt chorowita i ma dwie lewe ręce do wszystkiego. Kobieta nabawiła się przez to niskiej samooceny. Kiedy skończyła osiemnaście lat, postanowiła pójść do pracy, a w ten sposób dać do zrozumienia rodzicom i babce, że nie wyleciała sroce spod ogona. Pragnęła zmyć z siebie przydomek fajtłapy.
– Cieszę się, że Leo chodzi do psychologa. Nawet nie wiesz, co musiałam zrobić, aby go do tego przekonać.
– No wiem. – Koleżanka pochłonęła kolejnego paluszka.
– Wydaje mi się, że jest gorzej. – Liliana wstała i wyłączyła czajnik. Straciła ochotę na kawę. – Staram się być wyrozumiała, naprawdę. Ale takie dni jak dziś pokazują, że jestem dla niego tylko dodatkowym balastem.
– Nie mów głupot. Gdyby nie ty, Leon skończyłby dawno u czubków. No i w sumie… – Justyna się zamyśliła. – W ramach domowej terapii mogłabyś mu robić częściej lodziki. Dla zdrowotności. Z pewnością poczujecie się lepiej. To znaczy… Leon z pewnością. – Puściła oczko do koleżanki.
– Głupia pinda!
Specyficzny humor, jakim operowała Zachary, rozweselił pogrążoną w smutku Trzepiecińską. Liliana zaśmiała się i rzuciła w przyjaciółkę kawałkiem paluszka. Po chwilach przekomarzań otworzyły sklep, bo przed drzwiami już czekały dwie klientki.
Copyright © Andrzej Konefał
Copyright © Wydawnictwo ReWizja
Wydanie I
Wilkszyn 2025
ISBN 978-83-67520-69-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione bez wcześniejszej pisemnej zgody autora oraz wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pomocą nośników elektronicznych.
Projekt okładki: Katarzyna Grdeń, Studio Typika @typikastudio
Zdjęcie na okładce: Karolina Maluchnik
Redakcja: Ewa Hoffmann-Skibińska, Redaktor Ewa
Korekta I: Sylwia Dziemińska, Korekta przy kawie
Skład i łamanie: D.B. Foryś www.dbforys.pl
Korekta II: Angelika Kuszła, PR www.poradniaredakcyjna.pl
Wydawnictwo ReWizja
Książka dostępna również w formie książki drukowanej.
