Katabaza - Rebecca F. Kuang - ebook + audiobook + książka

Katabaza ebook i audiobook

Rebecca F Kuang

3,4
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Alice Law miała cel: stać się najbystrzejszym umysłem w dziedzinie Magii Analitycznej. Wyrzec się miłości, przyjaźni, snu. Poświęcić wszystko, by móc pracować z Jacobem Grimesem, największym magiem swoich czasów. I wszystko szło zgodnie z planem. Do chwili, w której profesor ginie w wypadku, a Alice zostaje sama. Z nieskończoną wiedzą, nieukończoną rozprawą i bez żadnych szans na przyszłość. Więc robi to, co wydaje się niemożliwe. Schodzi do piekła, żeby go stamtąd wyciągnąć. Towarzyszy jej Peter Murdoch - przystojny, utalentowany, nienaganny. Ulubieniec wydziału. Największy rywal.

To nie jest podróż do wnętrza ziemi. To zejście w najciemniejsze rejony obsesji, lojalności i akademickiej zależności. W kręgach piekła nie czekają demony z rogami - czekają grzesznicy. I pytania, które nie mają właściwych odpowiedzi. To nie jest historia o pięknie wiedzy, sile rozumu czy triumfie woli. To opowieść o dziewczynie, która zdecydowała się wejść do piekła.

A piekło to nie tylko miejsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 715

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 19 godz. 56 min

Lektor: Magdalena Kumorek

Oceny
3,4 (14 ocen)
2
6
4
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kuterjshten

Nie polecam

bardzo złe
00
nemedy

Dobrze spędzony czas

Dobra, ale momentami dość przrgadana historia.
00
karmar85

Całkiem niezła

Jeszcze nie wiem co i niej sądzić. Kocham tworczość Rebeki, ale ta powieśc chyba nie zostanie moim ulubieńcem.
00
tuskaroz1

Całkiem niezła

Zdecydowanie najsłabsza książka autorki. Bohaterowie pozostali mi obojętni do samego końca, wszystkie wydarzenia rozwiązują się same na przestrzeni kilku stron, a całość czyta się trochę jak pracę magisterską - zabrakło tylko bibliografii na końcu
00



 

 

 

 

 

 

Bennettowi, genialnemu, ukochanemu

Zdaje się, że ci, którzy się z filozofią zetknęli jak należy, niczym innym się nie zajmują jak tym, żeby umrzeć i nie żyć, a ludzie bodaj tego nie wiedzą. Otóż jeśli to prawda, to głupio byłoby przez całe życie niczego innego nie szukać, tylko tego właśnie, a kiedy ono przyjdzie, wzdrygać się przed tym, czego człowiek z dawna pragnął i starał się o to.

Platon, „Fedon” (tłum. W. Witwicki)

Cambridge, październik, początek roku akademickiego. Wiatr kąsał zawzięcie, słońce gdzieś się skryło. Właśnie w takim momencie, pierwszego dnia zajęć, zamiast kłaść studentom do głów, jak ryzykowne jest stosowanie zaklęcia kartezjańskiego podziału do uśmierzania potrzeb fizjologicznych na czas wzmożonego wkuwania, Alice Law wyruszyła na ratunek duszy swojego promotora. Duszy, która trafiła do piekła.

Profesor Jacob Grimes zginął wskutek makabrycznego wypadku. Z pewnego punktu widzenia winna jego śmierci była właśnie Alice, tak więc, motywowana zarówno poczuciem moralnego obowiązku, jak siłą interesu własnego – albowiem bez profesora Grimesa komisja doktorska nie miała przewodniczącego, a bez przewodniczącego dziewczyna nie mogła skutecznie obronić rozprawy, ukończyć studiów i zdobyć etatu naukowego na Wydziale Magii Analitycznej – uznała za konieczne błagać o zwrócenie promotorowi życia samego władcę Krainy Cieni, króla Yamę Miłosiernego.

Przedsięwzięcie nie należało do błahych. Dzięki miesięcznemu okresowi wytężonej nauki Alice stała się ekspertką w tartarologii, dziedzinie, której nie poświęcała jak dotąd większej uwagi. Ostatnio zresztą tartarologii nie poświęcał większej uwagi nikt, ponieważ oddający się jej badacze z rzadka tylko dożywali publikacji efektów swych badań. Od dnia śmierci profesora Grimesa dziewczyna każdą wolną chwilę poświęcała na lekturę wszystkich dostępnych sobie monografii, artykułów naukowych oraz skrawków korespondencji dotyczących wypraw do piekła i z powrotem. Podróż taką odbyła z powodzeniem i zrelacjonowała jak dotąd co najmniej dwunastka śmiałków, lecz w ostatnim stuleciu nie dokonał tego praktycznie nikt. Istniejące źródła były w różnym stopniu niewiarygodne, a co gorsza, diabelnie trudne w przekładzie. Opowieść Dantego okazała się tak przesycona zjadliwymi aluzjami i nawiązaniami, że ściśle reportażowy rdzeń ginął w ich gąszczu. Jeden z najświeższych i najbardziej szczegółowych opisów tematu dostarczył T.S. Eliot, lecz „Ziemia jałowa” była dziełem tak skoncentrowanym na odniesieniach do samego siebie, że jego wartość informacyjna była w najlepszym wypadku mocno wątpliwa. Zapiski Orfeusza natomiast, sporządzone zresztą w archaicznej grece, dotarły do czasów obecnych w takich samych strzępkach, w jakie menady obróciły ciało ich autora. No dobrze, zapyta ktoś, a Eneasz? Cóż, nic więcej jak rzymska propaganda. Niewykluczone, że istniało więcej podobnych relacji, spisanych w mniej znanych językach – zainteresowani mogliby zapewne spędzić w archiwach całe dekady – lecz Alice kończył się zarówno czas, jak fundusze. Pod koniec trymestru musiała złożyć raport z postępów pracy nad doktoratem, a pozbawiona żywego, z krwi i kości promotora mogła mieć nadzieję najwyżej na przedłużenie finansowania w wymiarze wystarczającym na dożycie do przeniesienia na inną uczelnię i znalezienia nowego opiekuna. A Alice nie miała zamiaru nigdzie się przenosić, chciała zrobić doktorat na Cambridge. I nie chciała też żadnych innych promotorów, chciała profesora Jacoba Grimesa, dziekana wydziału, laureata Nagrody Nobla, dwukrotnie wybranego prezesa Królewskiej Akademii Magii. Chciała otrzymać złoty list polecający, który otworzyłby przed nią wszystkie drzwi. A to oznaczało, że musiała wybrać się do piekła i musiała to zrobić już dzisiaj.

Uważnie sprawdziła sporządzone kredą inskrypcje, raz i drugi. Krąg domykała zawsze na samym końcu, wtedy dopiero, gdy miała całkowitą pewność, że wypowiadając aktywujące pentagram zaklęcie, nie popełni przypadkowego samobójstwa. Ostrożności nigdy za wiele. Magia wymaga precyzji. Alice wpatrywała się w eleganckie, białe linie tak długo i intensywnie, że zaczęły falować jej w oczach. Doszła do wniosku, że lepiej nie będzie. Umysł ludzki jest bytem omylnym, lecz umysł dziewczyny mylił się rzadziej niż większość innych, a w tej chwili to on był jej jedynym godnym zaufania doradcą. Zacisnęła palce na kredzie. Jeszcze jedno gładkie pociągnięcie, ostatnia kreska i pentagram był gotów.

Zaczerpnęła głęboki wdech i przekroczyła obręb magicznego wzoru.

Oczywiście wiedziała, że będzie musiała za to zapłacić. Z piekła nikt nie wracał za darmo. Kwestia ceny jednak wydawała się w ogólnym rozrachunku czymś tak trywialnym, że zaakceptowała ją już na samym początku. Miała tylko nadzieję, że nie będzie boleć.

– Co robisz?

Alice znała ten głos. Jeszcze zanim się odwróciła, wiedziała, kogo zobaczy na progu. Peter Murdoch: rozpięty płaszcz; wyciągnięta ze spodni koszula; wystające z wiszącej na ramieniu torby papierzyska, wyglądające jakby planowały wyfrunąć przy pierwszym silniejszym powiewie wiatru. Dziewczyna nijak nie potrafiła pogodzić się z faktem, że Peter, człowiek, który niezmiennie sprawiał wrażenie świeżo wyrwanego z głębokiego snu, stał się pupilem całego wydziału. Choć w zasadzie nie było w tym nic specjalnie zaskakującego: bo owszem, świat nauki szanuje dyscyplinę, chętnie nagradza ciężką pracę, lecz ponad wszystko ubóstwia geniuszy, osobników, którym sukces przychodzi bez odrobiny wysiłku. A Peter Murdoch ze swą przypominającą wronie gniazdo czupryną i chudymi jak u stracha na wróble kończynami, balansujący niepewnie na rozklekotanym rowerze, istotnie jawił się jak ktoś, kto nie wysilił się ani razu przez całe życie. Ten chłopak po prostu przyszedł na świat jako geniusz skończony, z mózgiem po same brzegi napełnionym wiedzą przez dobrotliwe bóstwa.

Alice Petera nie znosiła.

– Nie przeszkadzaj. Idź sobie – rzuciła.

Peter wkroczył w jej krąg, co było gestem bardzo niekulturalnym. Przed wejściem w pentagram innego maga zawsze należy zapytać.

– Wiem, co planujesz.

– Nie, nie wiesz.

– Podstawowy pentagram transportujący Tsu z modyfikacjami Setiyi – stwierdził Peter, czym wywarł na dziewczynie spore wrażenie, ponieważ na podłogę zerknął bardzo przelotnie, i to z drugiej strony pokoju. – Suma Ramanujana pozwalająca w powiązaniu z efektem Casimira zadzierzgnąć psychiczną więź z obiektem. Osiem oddzielnych sekcji, odpowiadających ośmiu kręgom. Alice Law, ty łobuziaro! – Chłopak rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. – Wybierasz się do piekła.

– Cóż, skoro już wiesz tak dużo – syknęła – wiesz też zapewne, że miejsca wystarczy tylko dla jednego z nas.

Peter uklęknął, poprawił zsuwające się po nosie okulary, wyciągnął z kieszeni własną kredę i kilkoma szybkimi ruchami wprowadził do pentagramu parę zmian. Kolejny niekulturalny gest. Przed wprowadzeniem zmian w formuły innych magów zawsze należy zapytać. Lecz standardy zachowania i etykieta nie miały w przypadku Petera Murdocha zastosowania. On kroczył przez życie we mgle błogiej nieświadomości, którą, jak wszystko inne, usprawiedliwiał wyłącznie jego geniusz. Alice na własne oczy widziała, jak w trakcie pewnej uroczystej kolacji chłopak zachlapał czekoladowym syropem togę samego rektora, a jedynym, co go z tego tytułu spotkało, było przyjazne klepnięcie w ramię i wybuch dobrotliwego śmiechu. Wpadki, błędy czy pomyłki Petera zawsze traktowano jak coś przeuroczego. Alice tymczasem przesiedziała kiedyś cały bankiet w toalecie, próbując opanować atak paniki po tym, jak strąciła na podłogę koszyk z pieczywem.

– Jedno staje się dwojgiem. – Chłopak wykonał skomplikowany ruch palcami. – Abrakadabra. I już mamy miejsce.

Alice bacznie przyjrzała się jego inskrypcjom i ze zgrozą zrozumiała, że są perfekcyjne. Zdecydowanie wolałaby, żeby coś sknocił i przypłacił to utratą kończyny. A jeszcze bardziej zdecydowanie wolałaby, żeby nie wygłosił następnego zdania, które brzmiało:

– Idę z tobą.

– Nie, mowy nie ma.

Ze wszystkich osób związanych z Wydziałem Magii Analitycznej Uniwersytetu w Cambridge Peter Murdoch był ostatnią, z którą miała ochotę wędrować po zaświatach. Nieomylny, genialny, skrajnie irytujący. Zdobywca wszystkich możliwych nagród – najlepsza praca roczna studenta pierwszego roku, najlepsza praca roczna studenta drugiego roku, medale dziekana za wybitne osiągnięcia w dziedzinie matematyki i logiki (żaden z tych przedmiotów nie był, mówiąc oględnie, specjalnością Alice, ale zanim pojawiła się w Cambridge, nigdy z nikim nie przegrywała). Peter był jednym z tych akademików, którzy wywodzą się z akademickich rodzin, jego rodzice zajmowali się naukowo fizyką i biologią, co oznaczało, że atmosferą i zasadami uniwersyteckiego światka nasiąkał, odkąd nauczył się chodzić. Ten chłopak już teraz posiadał wszystkie zalety świata. Żeby zdobyć uczelniany etat, nie potrzebował listownej rekomendacji profesora Grimesa.

A najgorsze, że był przy tym skrajnie miły. Peter wiecznie snuł się po świecie z beztroskim uśmiechem na twarzy, zawsze proponował kolegom pomoc przy co bardziej wymagających projektach, niezawodnie pytał pozostałych uczestników seminarium, jak minął im weekend, mimo że doskonale przecież wiedział, iż oba wolne dni spędzili, wylewając łzy rozpaczy nad dowodami, które on przeprowadziłby we śnie. Peter Murdoch nigdy nie zachowywał się protekcjonalnie, nie wywyższał się nad nikim, on był po prostu niewinnie lepszy, co sprawiało, że wszyscy pozostali czuli się przy nim o wiele gorsi.

Nie, Alice chciała rozwiązać ten problem samodzielnie. Nie chciała przez cały czas słyszeć nad sobą Peterowego ględzenia. Nie chciała, by wiedziony życzliwym, koleżeńskim odruchem pedantycznie poprawiał jej pentagramy. A przede wszystkim nie chciała po powrocie z ocaloną duszą profesora Grimesa dzielić się z nim sukcesem.

– Piekło to samotne miejsce – zauważył chłopak. – Przyda ci się towarzystwo.

– Ciekawe, bo słyszałam, że piekło to inni.

– Bardzo zabawne. No nie daj się prosić. Przecież ktoś musi ci pomóc dźwigać cały ten ekwipunek.

Alice zapakowała do plecaka nowiutką wieczną butelkę (zaklętą butelkę z wodą, której zasoby mogły wystarczyć na wiele tygodni) oraz lembasy (suche, przypominające w smaku karton kromki odżywczego pieczywa, niezwykle popularne wśród doktorantów, ponieważ pochłaniało się je w kilka sekund, a zaspokajały głód na długie godziny. Lembasy nie były w żaden sposób magiczne: składały się głównie z białka wyizolowanego z całych ton orzeszków ziemnych oraz bluźnierczych wręcz ilości cukru). Przygotowała także latarki, jodynę, zapałki, linę, bandaże oraz koc termiczny. Miała nową, lśniącą paczuszkę kredy marki Barkles i starannie sporządzone, zalaminowane reprodukcje każdej w miarę wiarygodnej mapy i planu piekła, jakie wyszperała w uczelnianej bibliotece. (Pewną niedogodność stanowił fakt, iż wszystkie te kartograficzne dzieła przedstawiały zupełnie inne wizje miejsca docelowego. Alice zakładała, że kiedy dotrze na miejsce, wespnie się gdzieś wysoko, rozejrzy i wybierze odwzorowanie najwierniejsze). Zabrała też nóż sprężynowy i dwa ostre myśliwskie sztylety. A na wypadek gdyby dopadła ją nuda, dorzuciła jeszcze tom Prousta. (Szczerze mówiąc, nigdy dotąd nie próbowała zmierzyć się z Proustem, ale Cambridge zmieniło ją w osobę, która chciała mieć Prousta przeczytanego, i doszła do wniosku, że piekło jest świetnym miejscem, by się za niego wreszcie zabrać).

– Poradzę sobie.

– Pamiętaj też, że będziesz potrzebować w pomocy w rozwiązywaniu zagadek kolejnych kręgów – podjął Peter. – Piekło jest niebywale zawiłe pod względem metafizycznym. Widzisz, Anscombe twierdzi, że same tylko nieustanne reorientacje przestrzenne…

– Proszę nie insynuuj, że jestem za mało inteligentna, by trafić do piekła. – Alice przewróciła oczyma.

– Pamiętałaś o egzemplarzu Cleary’ego?

– Naturalnie. – Alice za nic nie zapomniałaby o „Szablonach Cleary’ego”. Nie zapominała o niczym.

– Przejrzałaś i porównałaś ze sobą wszystkie dwanaście najważniejszych wersji opisu podróży Orfeusza?

– Pewnie, że czytałam Orfeusza. To dość oczywiste, że od niego się zaczyna i…

– Wiesz, w jaki sposób przedostać się na drugi brzeg Lete?

– Murdoch, proszę cię…

– Będziesz potrafiła obłaskawić Cerbera?

Zawahała się. Zdawała sobie sprawę, że to może być istotna przeszkoda. O zagrożeniu ze strony Cerbera Dante wspominał w liście do Bernarda Canaccio, aczkolwiek nie znalazła o tej sprawie nic więcej w żadnych innych źródłach, a jedyna książka mogąca zawierać jakieś wskazówki – „Dante i piekło prawdziwe” Vandicka – zaginęła z biblioteki. Swoją drogą sporo przydatnych pozycji znikało w ostatnich miesiącach z bibliotecznego księgozbioru; niekiedy wypożyczano je rankiem tego samego dnia, kiedy po nie przychodziła. Tak było ze wszystkimi przekładami „Eneidy”. I całą średniowieczną literaturą scholastyczną dotyczącą Łazarza. Zupełnie jakby bibliotekę nawiedził jakiś złośliwy duch, niesamowicie trafnie odgadujący kolejne potrzebne Alice pozycje. Nagle doznała olśnienia.

– Czyli ty też…

– Tak. Pracowałem nad tym samym – przyznał Peter. – Oboje włożyliśmy w doktoraty zbyt wiele wysiłku, Alice. A żaden inny promotor nam nie pomoże. Nikt poza nim nie jest dość inteligentny. I wciąż ma nam wiele do przekazania. Po prostu musimy sprowadzić go z powrotem. A w tym konkretnym przypadku dwa umysły sprawdzą się lepiej niż jeden.

Dziewczyna nie mogła się nie roześmiać. Tyle czasu. Każda luka na bibliotecznym regale, wszystkie brakujące elementy układanki. Murdoch.

– Więc powiedz mi, jak obłaskawia się Cerbera.

– Dobre, Law, dobre. No, ale już, zgódź się. – Peter lekko szturchnął ją w ramię. – Wiesz przecież, że razem zawsze wszystko wychodzi nam lepiej.

Grubymi nićmi to szyte, pomyślała Alice. Bo chłopak nie był z nią szczery. Wiedziała, że nie jest, ponieważ powiedział nieprawdę. To, co powiedział, było nieprawdą od ponad roku, w dodatku wyłącznie z jego woli. Świetnie to pamiętała. Jak mógł teraz tak się przymilać, wyrzucać z siebie tego rodzaju słowa tak swobodnie, jakby wciąż byli chichocącymi na ćwiczeniach pierwszoroczniakami, jakby od tamtej pory nie upłynął szmat czasu?

Lecz cóż, taki właśnie był modus operandi Petera Murdocha. W dokładnie ten sposób traktował wszystkich. Z pozoru ciepły, radosny i życzliwy, ale gdy tylko ktoś próbował zbliżyć się o krok, nagle grunt usuwał mu się spod nóg. Zrozumiała, że ma przed sobą dwie ewentualności. Niepełna wiedza lub towarzystwo Petera. Przyszło jej do głowy, że mogłaby po prostu zażądać brakujących książek – chłopak był wprawdzie irytujący, ale nie posunąłby się do odcięcia jej od źródeł – i dojść do wszystkiego samodzielnie. Ale cóż, pieniądze topniały, czas uciekał, a w piwnicy gniły części ciała pewnego człowieka. Po prostu nie mogła dłużej zwlekać.

– Dobrze – zgodziła się. – Mam tylko nadzieję, że masz własny zapas kredy.

– Dwa świeżutkie pudełka. Jeszcze nieotwarte. Shropley – rzucił rozpromieniony.

Tak, wiedziała, że Peter ceni sobie kredę Shropleya. Wyraźny dowód paskudnego charakteru. Cóż, przynajmniej nie będzie musiała dzielić się swoją.

Ustawiła plecak przy nogach, upewniła się, że ani jeden pasek nie wystaje poza pentagram.

– Skoro tak, to zostaje nam jedynie inkantacja. Jesteś gotów?

– Czekaj – powstrzymał ją Peter. – Znasz cenę?

Oczywiście, że znała. Właśnie dlatego uczeni praktycznie nigdy nie wybierali się w zaświaty. Sama podróż nie stanowiła większego problemu. Wystarczyło wykopać z archiwów właściwe formuły i je opanować. Kłopot wynikał z faktu, że korzyści z podziemnej eskapady niezwykle rzadko usprawiedliwiały jej koszt.

– Połowa pozostałego mi życia – odpowiedziała. Wkroczenie do piekła wymagało przebicia granicy między światami, a do takiego wyczynu potrzeba było organicznej energii w ilości, jakiej zwykła kreda nie zapewniała. – Stracę jakieś trzydzieści lat. Tak, wiem.

Podjęcie decyzji nie przyszło jej z wielkim trudem. Czy lepiej zrobić doktorat, zaliczyć spektakularny sukces i odejść w blasku naukowej chwały? Czy może lepiej przeżyć cały przeznaczony sobie czas, osiwieć, zacząć się ślinić i sczeznąć anonimowo z sercem wyżartym przez żal? Czyż Achilles nie wybrał śmierci w boju? Alice napatrzyła się na wydziałowych bankietach na emerytowanych profesorów, uczonych przeobrażonych przez czas w nieszczęsne, afatyczne rekwizyty i starość nie wydawała się jej kuszącą perspektywą. Zdawała sobie sprawę, że jej wybór przepełniłby zgrozą każdego poza środowiskiem uniwersyteckim. Ale też nikt spoza środowiska nie mógł tego zrozumieć. Za prestiżowy etat na uczelni byłaby gotowa oddać pierworodne dziecko. Odjęłaby sobie kończynę. Poświęciłaby dosłownie wszystko, może z wyjątkiem umysłu i zdolności myślenia.

– Chcę zostać magiem – powiedziała. – Nigdy niczego innego nie pragnęłam.

– Wiem – odparł Peter. – Ja też. I… muszę to zrobić. Po prostu muszę.

Chwila nabrzmiałej napięciem ciszy. Alice mogłaby zapytać, lecz rozumiała, że nie usłyszy odpowiedzi. W kwestiach osobistych Peter otaczał się kamiennym murem. Z niesamowitą łatwością znikał za zasłoną spokojnego uśmiechu.

– Czyli postanowione. – Odchrząknął. – Więc może ja zajmę się łaciną, a ty chińskim i greką? – Rzucił okiem na formułę wypisaną przy jego prawej stopie. – Słuchaj, dlaczego to nie jest w sanskrycie?

– W sanskrycie nie czuję się komfortowo – przyznała Alice. Rozzłościła się. Tak, cały Peter. Potrafił wbić szpilę, mimo iż z pozoru wydawało się, że pyta po prostu o wyjaśnienie. – Zamiast tego wszystkie odniesienia do buddyjskich sutr zrobiłam w klasycznej chińszczyźnie.

– Ach – rzucił chłopak i zamruczał. – Cóż, pewnie zadziała. Skoro jesteś pewna.

Wzniosła oczy do nieba.

– Liczymy do trzech i zaczynamy na start.

– Dobra.

Odliczyła.

– Start.

Zaintonowali inkantację.

Straszna, tragiczna śmierć profesora Jacoba Grimesa była zarówno przewidywalna, jak i możliwa do uniknięcia. Była także, o czym większość nie miała pojęcia, w pełni zawiniona przez Alice.

Na tamten dzień nie zaplanowano nic bardziej ryzykownego ani radykalnego od tysięcy innych eksperymentów, jakie profesor Grimes przeprowadzał w laboratorium od dziesięcioleci. Zamierzał jedynie przetestować pewne podstawowe zasady teorii mnogości, do których odwoływał się jego nowy artykuł, mający niebawem ukazać się na łamach prestiżowego branżowego periodyku „Arkana”. Czekało go zadanie na wskroś rutynowe, nie bardziej niebezpieczne niż przejażdżka rowerem. Zupełnie niegroźne pod warunkiem drobiazgowego sprawdzenia pentagramów. Wiedzą o tym nawet studenci pierwszego roku.

Profesor Grimes pentagramów nie sprawdził.

Dawno już osiągnął punkt kariery, w którym tego rodzaju przyziemne zadania pozostawiał w rękach doktorantów. Własny czas profesor Grimes poświęcał głębokiemu, doniosłemu namysłowi. Sięgał wzrokiem ponad górskie szczyty, wzbijał się ponad obłoki, tam gdzie kryła się prawda, a następnie zstępował z owych wyżyn, by wygłaszać kazania niczym Mojżesz po zejściu z góry Synaj. Drobiazgami zajmowały się płotki. On sam nigdy nie trudził się arytmetyką ani przekładami. Był także dalece ponad ślęczenie nad kredowymi wzorami, ponad wytężanie wzroku i grzbietu.

Ktoś mógłby uznać, że mag składający życie w ręce przepracowanych, niedofinansowanych doktorantów jest osobą lekkomyślną bądź nawet głupią. Lecz po pierwsze, doktoranci profesora Grimesa byli najlepsi na świecie. A po drugie, najbardziej niebezpieczne pomyłki w pentagramach rozpoznaliby nawet studenci najgorszych uczelni amerykańskich. A to było wszak Cambridge. Po kilku latach praktyki wszelkie niedociągnięcia rzucały się dowolnemu w miarę kompetentnemu uczonemu w oczy wyraźnie niczym sygnał alarmowy: luki w zewnętrznych kręgach, błędy ortograficzne w zapisie wyrazów, fałszywe równoważności, niedomknięte nawiasy. Z czymś takim poradziłby sobie każdy człowiek przy zdrowych zmysłach.

Alice jednak tamtego dnia przy zdrowych zmysłach nie była. Była przepracowana i niedofinansowana, lecz te przypadłości były wśród doktorantów powszechne i nikt szczególnie się nimi nie przejmował. Traf jednak chciał, że w dodatku do nich dziewczyna od trzech miesięcy cierpiała na chroniczne niedospanie.

Wlała w siebie tyle kofeiny, że świat zaczął falować, a kreda drżała jej w dłoni. Czuła, że jej ciała nie oddziela od rzeczywistości żadna konkretna granica. Miała wrażenie, że gdyby tylko pozwoliła, jej podmiotowość rozpłynęłaby się jak kostka cukru w filiżance herbaty. Nie była w stanie pracować, i to już od dłuższego czasu. Tym, czego potrzebowała, były długie, przyjemne wakacje, a potem być może także pobyt w jakimś sympatycznym nadmorskim ośrodku zamkniętym.

Nie pojawić się w laboratorium jednak nie mogła. Coś takiego po prostu nie wchodziło w grę. Profesor Grimes poprosił ją o pomoc przy artykule po raz pierwszy od niemal roku i mimo że zlecone zadania były poniżej jej umiejętności, a o współautorstwie artykułu nie było mowy, Alice rozpaczliwie pragnęła ponownie wkraść się w łaski promotora.

Tak czy inaczej, od pewnego momentu permanentnie żyła skrajnie wyczerpana, w stanie bliskim właściwie omdlenia. Liczyła, że jak zawsze, dzięki odpowiedniej kombinacji mocnej kawy i lembasów, dopnie wszystko w porę, nie zawali żadnego ważnego terminu, a następnie zapadnie bezkarnie w nieskończoną śpiączkę. Tak mniej więcej wyglądały całe jej studia doktoranckie i w sumie wcale nie było tak źle.

Tamtego popołudnia była jednak także wściekła, podminowana, skonsternowana i przepełniona tak skomplikowaną mieszanką frustracji i furii, że o drgawki przyprawiało ją samo brzmienie głosu profesora Grimesa. Doznanie jego najzwyklejszej fizycznej bliskości – świadomość każdego jego ruchu, jego obecności, gdy klęczała w jego cieniu i rysowała – sprawiało, że miała kłopot z oddychaniem. W krótkich momentach, gdy spotykali się spojrzeniami, zatykało ją na dobre i miała ochotę umrzeć.

W takich warunkach niezwykle trudno jest zachować właściwy poziom skupienia. Tak więc, kreśląc pentagramy, nie domknęła wymaganej pętli. A przy pracy z pentagramami zawsze należy starannie domykać wszystkie wymagane pętle. Inkantacje pobudzają żywą-martwą energię kredowego pyłu, a energia owa, o ile nie zostanie odpowiednio zamknięta w ściśle ograniczonej przestrzeni, uwalnia się pod postacią eksplozji. Do katastrofy może doprowadzić najmniejsza nawet wyrwa we wzorze. Co więcej, drobne luki są najbardziej niebezpieczne, ponieważ koncentruje się w nich stosunkowo największa ilość energii.

Z tego powodu przy rysowaniu pentagramów zawsze przeprowadzano badanie nazywane powszechnie testem mrówki: polega ono na przeciągnięciu czubkiem ołówka przez cały obrys inskrypcji, co pozwala się upewnić, że mrówka mogłaby przejść po kredowym śladzie dookoła całego wzoru, nie napotykając po drodze żadnych przerw.

Alice testu mrówki nie przeprowadziła.

A tym samym nie dopilnowała, by ciało profesora Grimesa pozostało w jednym kawałku.

Tego rodzaju błąd mógł zakończyć karierę. Bez wątpienia zakończyłby i jej karierę, gdyby ktokolwiek zobaczył nazwisko Alice na laboratoryjnych dokumentach bądź gdyby w ogóle wiedział, że tego konkretnego dnia asystowała promotorowi. Wszczęto by dochodzenie. Alice zostałaby zmuszona, by drobiazgowo opisać przed obliczem rady, na czym polegała pomyłka, a sędziom pozostałoby do rozstrzygnięcia, czy mają do czynienia z zabójstwem, czy z lekkomyślnym narażeniem życia. Straciłaby stypendium, wyleciała z hukiem z programu, czekałoby ją przesłuchanie w Królewskiej Akademii, a wszystko skończyłoby się zakazem studiowania i praktykowania magii we wszelkich zajmujących się nią instytucjach świata, nawet tych najbardziej podejrzanych, zamorskich i nieakredytowanych. Ewentualnie po prostu trafiłaby do więzienia.

Lecz profesor Grimes, ogólnie rzecz ujmując, nie miał zwyczaju umieszczania nazwisk doktorantów na liście uczestników swoich eksperymentów. Wspomaganie jego badań, zwykle na koszt własny, stanowiło jeden z niepisanych wymogów udziału w programie. Nie istniał więc żaden oficjalny ślad, że feralnego dnia w pomieszczeniu, gdzie doszło do wypadku, przebywał ktokolwiek poza samym profesorem Grimesem. Nikt nie widział, jak wyjący wicher, wydarty przemocą z nieskończoności innych wymiarów, wypełnił pentagram. Nikt poza dziewczyną nie widział, jak oczy jej promotora rozdęły się nienaturalnie i pękły niczym przejrzałe winogrona; nikt nie widział sznurów jelit, które smagając niczym skakanka, oplotły jego ciało; nikt nie zobaczył ust wykrzywionych w bezgłośnym wrzasku. Nikt poza Alice nie widział, jak ciało profesora Grimesa odwraca się w powietrzu do góry nogami i zaczyna wirować. Wystarczyło siedem gwałtownych obrotów, a narządy wewnętrzne wykładowcy rozbryznęły się na wszystkie strony i pokryły każdą możliwą powierzchnię makabryczną, przypominającą sos jabłkowy mieszaniną krwi, kości i trzewi. Nikt nie zobaczył spływającego z tablicy mózgu ani zębatego fragmentu żuchwy, który z pluskiem wylądował prosto w filiżance wypełnionej popołudniową dawką jego ulubionego naparu z herbaty Darjeeling.

Nikt też nie widział Alice, kiedy rozebrała się do naga i wyszorowała do czysta pod laboratoryjnym prysznicem, po czym wrzuciła zakrwawione ciuchy do spalarki i czmychnęła tylnymi drzwiami w zapasowym komplecie odzieży, który od dawna na wszelki wypadek przechowywała w swojej szafce. Nikt nie zobaczył, jak przemknęła o świcie przez kampus do swojego pokoju w akademiku kolegium, gdzie rozebrała się ponownie, wzięła jeszcze jeden prysznic, a następnie padła na łóżko i na przemian płacząc i wymiotując, doczekała snu.

Cała reszta świata o śmierci profesora Grimesa dowiedziała się dopiero, gdy rankiem rozległ się przeraźliwy wrzask woźnego. Zanim do tego doszło, skrawki ciała zniekształciły już wzór pentagramu, a krew rozmyła wszystkie kredowe linie, nikt więc nie był w stanie dokładnie stwierdzić, co poszło nie tak. Szczęśliwym trafem jeden z kawałków uczonego – nieco później rozpoznano w nim wątrobę – spadł prosto na wadliwie wyrysowany przez Alice fragment zewnętrznego kręgu. W tej sytuacji jedynym możliwym wnioskiem był taki oto, że doszło do straszliwego wypadku, z rodzaju tych, jakie nieustannie czyhają na najśmielszych myślicieli swych czasów. I na tym dociekania zamknięto.

Pracownicy uniwersyteckiej służby sprzątającej jakimś cudem zdołali zebrać z laboratorium tyle doczesnych szczątków uczonego, żeby wypełnić standardowych rozmiarów wiadro, którego zawartość trafiła następnie do trumny. Władze kolegium zorganizowały uroczystą mszę. Wydział ogłosił tygodniową żałobę, w trakcie której wszyscy studenci i wykładowcy musieli wziąć udział w obowiązkowych warsztatach dotyczących bezpieczeństwa i higieny pracy, prowadzonych przez kolegów zwiezionych specjalnym autobusem z Oksfordu, którzy przy każdej okazji dawali ze złośliwą wyższością do zrozumienia, że oni nigdy w życiu nie wykazaliby się taką głupotą, by pozwolić badaczowi rozpuknąć się na całe laboratorium. Metalowa wizytówka z nazwiskiem profesora Grimesa zniknęła z drzwi jego gabinetu. Prowadzenie jego seminarium doktoranckiego powierzono pewnemu młodocianemu doktorowi, który omawiane kwestie rozumiał w mniejszym jeszcze stopniu niż studenci. Na łamach lokalnej prasy ukazało się kilka artykułów o tym, jak wielką stratą była śmierć uczonego – dla Cambridge, dla jego dyscypliny naukowej, dla całego świata. A potem lato dobiegło końca i wszyscy zajęli się własnym życiem. Wszyscy z wyjątkiem Alice.

Tak, mogła trzymać język za zębami i dać sprawie spokój. Uniwersytet z pewnością utrzymałby ją do końca studiów. Wydział Magii Analitycznej był niezwykle dumny z wysokiego procenta absolwentów i bez wątpienia przeciągnęliby ją aż do mety tak czy inaczej, nawet gdyby wymagało to wypożyczenia Alice na kilka lat do konkurencyjnego Oksfordu.

Tyle że profesor Grimes był najbardziej wpływowym magiem analitycznym w Anglii, a prawdopodobnie i w skali ogólnoświatowej. Połową podobnych wydziałów w innych uczelniach kierowali jego bliscy przyjaciele, a druga połowa bała się go tak bardzo, że była gotowa spełnić każde jego życzenie. Wszyscy dotychczasowi doktoranci Grimesa otrzymali prestiżowe katedry i prowadzili najważniejsze programy badawcze – to znaczy wszyscy ci, którzy doktorat zrobili. Jeden zwykły list polecający podpisany nazwiskiem Grimesa pozwalał chętnym znaleźć zatrudnienie w dowolnej właściwie instytucji naukowej.

W świecie akademickim o dobrą posadę było niesłychanie trudno. A Alice o takiej właśnie posadzie gorąco marzyła. Gdyby to się jej nie powiodło, nie miałaby pojęcia, co ze sobą począć. Przez całe życie uczyła się z tą jedną myślą i wiedziała, że jeśli to się nie uda, jej egzystencja utraci cały sens.

Tak więc rankiem po śmierci profesora Grimesa, gdy ciało uczonego zostało już znalezione, a zamieszanie ostatecznie ucichło, Alice uznała, że najbardziej naturalną rzeczą na świecie będzie rozpoczęcie badań nad sposobami dotarcia do piekła.

Peter dysponował przyjemnym, świetnie nadającym się do magicznych inkantacji głosem. Alice złościło to od dawna, zwłaszcza że jej własny brzmiał w porównaniu słabo i piskliwie. Szczególnie drażnił ją fakt, że ton chłopaka nijak nie przystawał do jego patykowatej postury. Zdawało się wielką niesprawiedliwością, że z jego cienkiej jak u gęsi, porośniętej szczeciną szyi dobywają się tony aż tak głębokie i soczyste. Od czasu do czasu pojawiały się w branżowych periodykach artykuły, których autorzy utrzymywali, że męskie głosy nadają się do uprawiania magii bardziej niż żeńskie. Powoływano się przy tym na zawiłości tonalne, brzmieniowe i akustyczne. Publikacje te wywoływały zwykle sporo zamętu. Członkinie magicznych stowarzyszeń dawały wyraz oburzeniu, a rady naukowe odpowiedzialnych czasopism ogłaszały drukiem sążniste przeprosiny. Niestety jednak nikt nigdy nie zdołał dowodnie wykazać, że główna teza jest błędna. Osobiście Alice podejrzewała, że autorzy tych artykułów mają rację, i w tej chwili czuła się z tego zadowolona. Pewność Petera napawała pewnością ją, a jego mocny, gładki zaśpiew okazał się niezwykle kojący.

– Określony cel: profesor Jacob Grimes – zaintonowali zgodnym chórem. – Określone miejsce docelowe: piekło albo zaświaty, albo osiem kręgów, albo dziedzina króla Yamy Miłosiernego.

Umilkli. Nie stało się nic. Minęła sekunda, kilka sekund. Wtem całe pomieszczenie przeniknął chłód, budzący ciarki mroźny powiew znikąd, który sięgnął szpiku ich kości. Dziewczyna zadygotała.

– Ręka? – Peter podał jej dłoń.

– Cicho! – Odtrąciła ją.

– Przepraszam. – Kończyna Petera jeszcze przez chwilę wisiała w powietrzu i kiedy ją opuścił, Alice poniewczasie zorientowała się, że to on chciał poczuć jej dotyk.

Było już jednak za późno. Z kredowych linii trysnęło białe światło i utworzyło wokół nich jaskrawy lej. Laboratorium zniknęło. Całą przestrzeń wypełniło potężne dudnienie. Alice sięgnęła po ramię Petera – tylko dla równowagi, rzecz jasna – ale w tej samej chwili gwałtownie zakołysała się ziemia i dziewczyna upadła na tyłek. Przez moment nie widziała i nie słyszała nic poza ryczącą, świetlistą kolumną. Poczuła w piersi szarpnięcie – nie bolesne, a po prostu mocne, jakby jakaś widmowa ręka wyrwała jej serce spomiędzy żeber. Ciśnienie wzrosło, stało się przemożne. Alice nie była w stanie zaczerpnąć tchu. Skuliła się z rozpaczliwą nadzieją, że nie wypadła poza obręb pentagramu. Hurgot narastał, oślepiająca biel sączyła się nawet przez zaciśnięte powieki. Oczyma wyobraźni ujrzała apokaliptyczne wizje, oceany krwi, ponad którymi tańczyły języki ognia, całe planety zapadające się do postaci czarnych dziur. Na krótką, przeraźliwą chwilę zatraciła się cała w erupcji, zapomniała, kim jest. Zdjęta trwogą uciekła się do swojego katechizmu: nazywam się Alice Law. Jestem doktorantką z Cambridge. Studiuję magię analityczną.

Światło zgasło. Rumor ustał.

Alice zamrugała i obróciła dłońmi przed oczyma. Czuła się dobrze. Jej skórę pokrywała cienka warstewka popiołu, ręce wyglądały jak pociągnięte popielatą farbą. Pył jednak dało się strzepnąć bez trudu. Poklepała się po piersi. Serce wciąż tkwiło na miejscu. Ręce i nogi miała całe. Narządy wewnętrzne pozostały, gdzie powinny. Nawet jeśli zapłaciła już cenę, zupełnie tego nie poczuła. Czuła jedynie dzikie, palące uniesienie. Udało się, zrobiła to, zadziałało. Kreda, brud, godziny badań i pracy – i nagle jeden świat prześliznął się w zupełnie inny. Sama tego dokonała. Cud.

Peter wstał i zakaszlał. Strącił z oczu przyprószony popiołem kosmyk.

– A więc tak wygląda piekło.

Alice rozejrzała się w zachwycie. Ze wszystkich stron otaczały ich szare pola, bezkresne równiny nakryte ciemnoczerwonym niebem. Słońce – ich słońce? cień, bliźniak? – wisiało nisko i ociężale. Dawało szalenie słabe światło. Zaczerpnęła głęboki oddech. Z myślą o ewentualnym fetorze zabrała ze sobą płócienną maseczkę. Zgodnie z „Eneidą” Wergiliusza Grecy określali piekło mianem aornos, „miejsca bez ptaków”, ponieważ powietrze cuchnęło tam tak, że żadne skrzydlate stworzenie nie było w stanie w nim fruwać. Alice czuła jednak tylko woń kurzu, a w dodatku wcale nie było zbyt gorąco. Spodziewała się usłyszeć wrzaski udręczonych dusz, oczekiwała ognia i siarczanych wyziewów, okazało się jednak, że amerykańscy teologowie nieco przesadzają. Pod względem czysto meteorologicznym piekło nie sprawiało dużo gorszego wrażenia niż przeciętna angielska wiosna.

Dziewczyna zarzuciła plecak na ramiona. W oddali majaczyła nikła, ciemna masa. Tam, uznała, znajdują się Asfodelowe Łąki.

– Wszystko w porządku? – upewnił się Peter.

– W jak najlepszym. – Alice wyszła z pentagramu. – Idziemy?

 

O magii

Magia, ta najbardziej tajemnicza i kapryśna z nauk, podziwiana za udzielaną przez siebie moc, wyśmiewana z powodu swej frywolności, jest w największym skrócie sztuką opowiadania kłamstw na temat świata.

Tym, co magowie starożytnych cywilizacji odkryli dzięki przypadkowi i własnej pomysłowości, a angielscy filozofowie-magowie osiemnastego i późniejszych stuleci skodyfikowali do postaci euroamerykańskiego kanonu, jest fakt, iż rządzące światem prawa przyrody, choć niezmienne, są delikatne i kruche. Pozwalają się przemyślnie reinterpretować. Na krótkie okresy można je wręcz zdezorientować i zawiesić, o ile tylko rozsnuje się odpowiednią sieć nieprawd. Lingwistyczne sztuczki i wybiegi, logiczne paradoksy, wszystko to działa. Wystarczy znaleźć zestaw przesłanek, które, nawet jeśli tylko na ułamek sekundy, sprawiają, że świat zdaje się inny, niż jest w rzeczywistości. Reszty dokonuje kreda i zawarte w niej pozostałości żywej-martwej energii magicznej morskich stworzeń, które sczezły miliony lat temu.

Naturalnie magia znacznie się rozwinęła od czasów, nazwijmy to, prymitywnych rytuałów, sugerowanych przez kredowe inskrypcje z Uffington. Od tamtej pory powstało jej wiele efektownych odmian, które nie mają prawie nic wspólnego z kredą, a znacznie więcej z magicznymi przedmiotami, czarodziejską muzyką oraz iluzjami wizualnymi. Obecnie można studiować archeologię magii, historię magii, muzykę magii i tak dalej, i dalej. W Ameryce od początku najmodniejsze były wspomniane już iluzje wizualne oraz rozrywkowe efekciarstwo. W Europie zajmowano się tematami takimi jak magia postmodernistyczna i poststrukturalistyczna, w której skład wchodzi mnóstwo zaklęć działających dokładnie odwrotnie, niż planowali ich wynalazcy, a także czary niewykazujące się żadnym działaniem w ogóle, co w powszechnej opinii jest niezwykle głębokie i doniosłe. Najlepszą magię wciąż jednak uprawiano w Cambridge. Dobre, zaprzysięgłe tradycji Cambridge oddawało się tej dyscyplinie w jej najczystszej postaci. Magia analityczna. Kreda, powierzchnia, paradoks.

Paradoks – element kluczowy. Słowo paradoks wywodzi się z dwóch greckich korzeni: para, oznaczającego „przeciwko”, i doxa, znaczącego tyle, co „przekonanie”. Cały trik i zadanie magii sprowadza się do zaprzeczenia, wprowadzenia zamętu bądź przynajmniej podważenia obowiązujących przekonań. Sukces magii polega na pomyślnym wzbudzeniu zwątpienia i konsternacji. Magia drwi z fizyki i doprowadza ją do łez.

Weźmy dla przykładu paradoks stosu. Wyobraźmy sobie stertę piasku. Nic prostszego. Jeżeli usuniemy z niej pojedyncze ziarenko, sterta nie przestanie być stertą. Podobnie jeśli zabierzemy dwa ziarnka. Można się w ten sposób bawić godzinami, lecz sterta pozostanie sobą. A co, jeśli pozbawić ją tysiąca ziaren? Miliona? Ile dokładnie ziarenek piasku należy usunąć, aby sterta przestała być stertą? Gdyby ktoś usiadł po turecku z pęsetą w dłoni i mozolnie wybierał ziarnko po ziarnku, w którym konkretnie momencie rzeczywiście usunie ze świata stertę? Tego momentu nikt nie jest w stanie określić. Skoro jednakże różnica pomiędzy stertą a stertą minus jeden jest tak minimalna, jak to możliwe, że w ogóle można zamienić stertę w nie-stertę?

Bez przesady. Wszyscy dobrze wiemy, czym jest sterta. Wystarczy spojrzeć, żeby wiedzieć, z czym ma się do czynienia. Zupełnie jak z pornografią. Każdy też wie, że jeśli przystąpi do pracy z łopatą i zacznie odrzucać ze sterty pokaźne porcje piachu, nastąpi w końcu moment, kiedy sterta zmieni się w nie-stertę.

Ale w tej krótkiej chwili, kiedy człowiek styka się ze sformułowanym jak powyżej paradoksem, traci pewność. Przez ułamek sekundy jest święcie przekonany, że to prawda, że w rzeczy samej nie sposób przeobrazić sterty w nie-stertę. W dodatku ów człowiek jest zapewne tak wyczerpany powtarzaniem słowa „sterta”, że związane z nim pojęcie traci wszelkie znaczenie.

Konsternacja, zwątpienie. I wówczas, na krótkie mgnienie, świat mruga okiem. Sterta nie znika nigdy.

To właśnie owo mrugnięcie uwiodło Alice i przywabiło ją do tej dziedziny. Na pierwszym roku studiów zapisała się na zajęcia ze wstępu do logiki. Już w drugim tygodniu uraczono ich demonstracją działania magii. Wykładowca, świeżo upieczony doktor, nakreślił kredą okrąg, opasujący rozsypaną na stole kupkę piasku.

– Obserwujcie – zachęcił i zebrał z kopczyka garść ziaren. Zrobił to ponownie i jeszcze raz, i znowu. Zaprosił do udziału całą grupę i wszyscy kolejno próbowali opróżnić stertę własnymi rękoma. Próbowali, lecz nie mogli. Za każdym razem, kiedy cofali dłoń poza krąg, przestrzeń wokół kupki na moment się rozmywała i ilość piasku pozostawała niezmienna.

Alice patrzyła na sypiące się jej między palcami drobinki i coś przeskoczyło jej w piersi. Nie mogła oddychać. Tak, zobaczyła cud. Oto stanął przed nią Jezus zamieniający pięć bochenków chleba i dwie ryby w niewyczerpalne źródło dostatku. Wszystkie dziedziny, które zamierzała dotąd studiować – matematyka, fizyka, medycyna – nagle zmalały, stały się całkowicie nieważne. Po co bowiem zgłębiać statyczne, niezmienne prawdy, skoro prawda zeszła właśnie ze sceny? Poczuła to wtedy wyraźnie. Czuła to za każdym razem. Dojmujący, oszałamiający podziw; cudowny zachwyt dziecka, które siedząc na cyrkowej widowni, widzi znikającego królika. Doznanie to nie opuściło jej przez wszystkie lata studiów. Człowiek myślał, że świat jest jakiś, aż tu nagle okazywał się zupełnie inny. Jeden mogło stać się zerem. Jeden mogło stać się dwoma. Wystarczyło mrugnąć, a stan rzeczy zmieniał się diametralnie. A skoro świat okazał się płynny raz, ile jeszcze razy można go zmusić, aby zatańczył, jak mu zagramy?

Wszyscy inni ludzie żyli w rzeczywistości straszliwie skostniałej. Podsuwane im zasady przyjmowali wprost. Interesowało ich wyłącznie artykułowanie własnych ograniczeń; jakby poruszali się w kamieniu. Magowie tymczasem żyli w powietrzu, tańczyli na niepewnym rusztowaniu idei, co stanowiło źródło niekończącej się delirycznej rozkoszy; wiedzieć, że kiedy tylko świat zaczyna człowieka nudzić, można po prostu pstryknąć palcami, a znów poczuje się ekstazę swobodnego spadania.

Wystarczy skłamać – skłamać i zaufać, wbrew wszelkim świadectwom, iż każdą regułę można zawiesić. Wystarczyło wbić sobie do głowy założony wniosek i uwierzyć, samą tylko siłą woli, że wszystko inne jest nieprawdą. Wystarczyło zobaczyć świat takim, jakim nie jest.

W miarę akademickich postępów Alice stała się w tym bardzo dobra. Jak wszyscy utalentowani magowie. Sukces na tym polu wymagał silnej, pełnej determinacji zdolności samooszukiwania. Alice nauczyła się stawiać świat na głowie i budować elementy nowych przekonań zupełnie z niczego. Uwierzyła, że skończone ilości są niewyczerpalne, że czas może stać się zamkniętą pętlą, że każdą szkodę można naprawić. Uwierzyła, że świat uniwersytecki jest merytokracją, że ciężka praca stanowi nagrodę sama w sobie. Uwierzyła, że wydziałowa małostkowość nie dotknie nikogo, kto ugnie kark i nie będzie narzekać. Że kiedy profesorowie warczą na studentów, gdy ich poniżają i wykorzystują, robią to dla ich własnego dobra, z troski. Uwierzyła także, na przekór rosnącemu materiałowi dowodowemu, iż wszystko jest z nią w porządku, że wszystko w ogóle jest jak trzeba, że nie jest jej potrzebna żadna pomoc, że może się po prostu wziąć w garść i brnąć naprzód.

Wierzyła w to wszystko całą sobą, z tym samym delirycznym przeświadczeniem, które pozwalało stercie piasku nigdy się nie wyczerpać. Nie miała wyboru. Było to ćwiczenie niezbędne do tego wszystkiego, co miało nastąpić później.

Piekło okazało się rozległe. Alice i Peter szli ramię w ramię po piasku tak drobnym i jedwabistym, że ich stopy nie zostawiały na nim prawie żadnych śladów. Co więcej, mieli wrażenie, że to sam piach z premedytacją zasypuje ich tropy. Kiedy dziewczyna obejrzała się za siebie po raz pierwszy, zobaczyła kilka wyraźniejszych odcisków, lecz po kilku następnych krokach rzuciła okiem ponownie i wtedy nie było już żadnego. Zupełnie jakby piekielny pejzaż stawiał opór wszelkim zmianom. Nigdzie wokół nie widziała żadnych charakterystycznych punktów odniesienia – brakowało wzgórz, wybrzeży, na niebie nie snuła się ani jedna złowróżbna chmura.

Próbowała się tym nie przejmować. Czytała, że piekło jest wymiarem niestałym i zmiennym. Składało się z obszarów czysto pojęciowych, nie faktycznych. Nie do końca rozumiała, co ten opis właściwie oznacza, lecz zgodnie z intelektualną tradycją interpretowała go w sposób następujący: piekło ukazuje człowiekowi to, co samo chce i w wybranej przez siebie kolejności.

Na ten moment piekło uznało za stosowne ukazać im bezkresne morze wydm.

Alice zatęskniła za słońcem. Jej wzrok zdążył już dostosować się do półmroku, lecz musiała go nieustannie wytężać i szybko rozbolały ją oczy. Rozmasowała skronie, a potem pomyślała z nadzieją, że w końcu przywyknie i do wiecznego zmierzchu.

Po jakichś dwudziestu minutach wędrówki przeszli pod mostem. Zanim cokolwiek zobaczyli, dobiegły ich dźwięki: rozlegający się powyżej gwar rozmów, brzmienie niemal znajomych głosów. Dziewczyna zadarła głowę i ujrzała na niebie zwierciadlane odbicie Cambridge, odwrócony do góry nogami, drżący i przejrzysty kampus. Wszystko wyglądało jak wyświetlone na pełnym zakłóceń ekranie telewizora. Ukazały się jej Jesus Green, Sidney Street oraz wąskie, kręte alejki pomiędzy kolegiami St. John’s i Trinity. Zobaczyła doktorantów przemykających na rowerach slalomem między samochodami. Zobaczyła przechodzące z budynku do budynku grupki czarnych postaci. Studenci pierwszych lat, uczelniany skarb, maszerujący we wciąż noszących świeże ślady prasowania, łopocących wokół kostek togach.

A więc dotarli do Pawilonu Widokowego. Alice pamiętała to miejsce z lektur. Pierwszą wzmiankę o nim znalazła w podręczniku Penhaligona „Wprowadzenie do unitariańskiego piekła”, a zawarte tam informacje potwierdziły dodatkowo najstarsze źródła chińskie. Przez ten most przechodziły wszystkie dusze, zanim trafiały do Krainy Cieni na dobre. Była to granica oddzielająca światy żywych i umarłych, punkt, z którego widać było jednocześnie mgliste zarysy obu rzeczywistości. Coś przyszło jej do głowy. Zmrużyła oczy. Tak – posyłając myśli naprzód, była w stanie przeniknąć do tego lustrzanego Cambridge i dostać się aż do laboratorium numer siedem, w którym pozostał narysowany przez nią i Petera pentagram. Kredowe linie były w tej chwili rozmyte, a miejscami całkowicie zatarte przez wiejące pomiędzy wymiarami wiatry. Zobaczyła dwoje znajomych – Belindę i Michelego. Stali w nabożnym milczeniu na progu. Rozglądali się ostrożnie, z wolna docierało do nich, co zaszło.

Alice nie zatarła za sobą śladów. Nie, wprost przeciwnie: zostawiła w swoim gabinecie list, w którym jasno oświadczyła, że udała się do piekła, skąd zamierza sprowadzić duszę profesora Grimesa, i że nikt nie powinien nawet myśleć o tym, by za nią ruszyć, gdyż byłoby to wielce niebezpieczne, a także że jeżeli nie wróci za czternaście dni, nie powinni dłużej czekać, tylko przekazać jej narożny gabinet któremuś z doktorantów pierwszego roku. Zamykając za sobą drzwi laboratorium, nie przekręciła klucza w zamku.

Alice chciała, by wszyscy wiedzieli, dokąd się wybrała. Między innymi po to, by kiedy powróci triumfalnie, prowadząc ze sobą profesora Grimesa, nikt nie miał wątpliwości co do autorstwa tego sukcesu.

Belinda i Michele uklękli przy pentagramie i pochylili się nad inskrypcjami. Dziewczyna, niestety, nie słyszała, co mówią. Belinda raz po raz podrywała dłoń do ust. Michele odpowiadał jej z gwałtownymi gestami, które wynikały albo ze stanu niecodziennego pobudzenia, albo po prostu z włoskiego charakteru. W jego wypadku nigdy nie można było rozstrzygnąć. W pewnym momencie Belinda zastygła – zatrzymała wzrok na inskrypcji jasno świadczącej, że celem wyprawy jest piekło – i pochyliła głowę, by odczytać ją dokładnie.

Alice wyciągnęła rękę ku górze, najdalej jak potrafiła. Most wisiał bardzo blisko – czy jeśli sięgnie jeszcze wyżej i stanie na palcach, zdoła pokonać granicę? Uznała, że spróbuje.

– Bu!

Belinda drgnęła; poderwała rękę do szyi. Alice wpadła w zachwyt. Ciekawe, jakie ta sztuczka ma ograniczenia? Może, gdyby tylko zechciała, mogłaby niczym duch nawiedzać korytarze Cambridge przez całe wieki?

Uczeni zgodnie twierdzili, iż większość potwierdzonych przypadków nawiedzenia ma ścisły związek właśnie z Pawilonem Widokowym. Było to jedyne miejsce, z którego umarli mogli przemawiać w sposób słyszalny dla żywych i skutecznie na nich oddziaływać. Tego rodzaju nawiedzenie okazywało się jednak w pewnym sensie obustronne. Duchy zatrzymywały się w pobliżu Pawilonu, ponieważ zanadto pochłaniały je sceny z ich poprzedniego życia; ponieważ ogarniała je przemożna obsesja obserwacji rytuałów świata doczesnego. Duchy chciały wiedzieć, co poczynają dawni znajomi. Chciały wiedzieć, czy ktokolwiek jeszcze o nich pamięta. Wszystkie popularne opowieści grozy zawierają w sobie nieprawdę: nawiedzenie rzadko wynika ze złośliwych zamiarów. Umarli chcą po prostu czuć się częścią grupy.

Belinda padła w objęcia Michelego. Alice prychnęła pod nosem. Belinda: typowa wychuchana angielska panienka – delikatna, wiecznie zalękniona. Michele otoczył koleżankę ramionami, szepnął jej coś do ucha. Alice domyśliła się, co mówi: „Wszystko w porządku, oni żyją. Nie zginą”. Belinda kręciła głową. „Nie” – zdawała się powtarzać. „Nie, już po nich. Straciliśmy ich na dobre”.

– Żałujesz? – Peter stanął obok niej. Zadarł głowę wysoko.

On jednak nie patrzył na Belindę i Michelego, a na stadka radośnie paradujących alejką studentów. Nieświadomi, rozemocjonowani początkiem trymestru – choć może pierwsze zajęcia mieli już za sobą i szli właśnie do uniwersyteckiego baru na piwko?

– Chcesz wracać?

– Nie żartuj, Murdoch.

Z piekła nie wiodła żadna oczywista droga powrotna. Rozpoczynając tę podróż, oboje świetnie zdawali sobie z tego sprawę. Trafić w zaświaty jest łatwo, wyjść znacznie trudniej. Gdyby tylko mogli po prostu wskoczyć z powrotem do pentagramu, wypowiedzieć zaklęcia na opak i znaleźć się w punkcie startu. Lecz jeśli coś takiego rzeczywiście byłoby możliwe, żywi mogliby odwiedzać umarłych bez przeszkód. Nie, opuszczenie piekła wymagało zgody króla Yamy – czy inaczej Tanatosa, Anubisa, Hadesa, Wieloimiennej Ciemności, władcy Krainy Cieni.

A on takiej zgody często udzielał. Król Yama niechętnie oglądał w swych włościach żywych; żywi niepokoili umarłych, zaburzali równowagę. Z zadowoleniem więc odprawiał ich tam, skąd przyszli. Tak przynajmniej głosiły wszystkie opowieści. Orfeusz wrócił, choć trudno ocenić, czy wyszło mu to na dobre. Także Dante wydostał się bez specjalnych przeszkód. Znanych tradycji wędrowców bardzo rzadko spotykało w piekle ostateczne zatracenie. Tragiczny koniec czekał ich zwykle w świecie żywych.

Tak czy siak, problem powrotu mogli rozstrzygnąć, kiedy nadejdzie ku temu pora. Na razie kłopotem było ustalenie, jak daleko w głąb piekła powinni się zapuścić.

Po godzinie podłoże zaczęło się lekko podnosić. Wspinali się na coś, choć nie od razu stało się jasne, na co. Alice powoli zaczynało brakować tchu, aczkolwiek starała się nie sapać. Peter wciąż szedł dziarsko, nie zwalniał nawet na chwilę i wstydziła się przyznać do zmęczenia.

Nagle zobaczyli wszystko w dole przed sobą: płaską dolinę wypełnioną nieprzebranym rojem Cieni. Niektóre zbijały się w grupki, inne snuły się po polach samotnie. Były to martwe dusze – istoty przejrzyste i szare, mizerne echa żywych ciał. Jedne zataczały koła, inne chodziły w tę i z powrotem. Jeszcze kolejne raz po raz skręcały, kluczyły, szybując raczej nad ziemią, niż krocząc. Oglądane z wysokości przypominały kolonię ospałych, otumanionych mrówek, plączących się bez jasno określonego celu w nieskończonej, bezsensownej wędrówce. Limbo – jak nazywały to miejsce niektóre źródła. W innych padała nazwa Asfodelowe Łąki.

Pola te nie stanowiły samodzielnego piekielnego kręgu, to był dopiero przedsionek. Trwały tu wstrząśnięte, skonfundowane dusze niedawno zmarłych. Cienie dysponowały tutaj bezkresem czasu i przestrzeni, dzięki którym mogły zorientować się w położeniu, a następnie ruszyć dalej. Talamo w swojej monografii opisał Asfodelowe Łąki jako rodzaj poczekalni. Wcale nie tak bardzo różnej od holu dworca kolejowego Cambridge South, z tym że tu nigdzie nie szło kupić kawy, a wszyscy dopiero rozważali, czy chcą wsiąść do pociągu.

Alice miała solidne podstawy sądzić, że profesor Grimes wciąż może przebywać właśnie tutaj. Statystycznie rzecz ujmując, umarłym nie paliło się do dalszej wędrówki. Potrzebowali czasu na przetrawienie wspomnień, uporanie się ze wszystkim, czego żałowali, i przemyślenie tego, czego chcą teraz. Niektórzy zostawali z nadzieją, że spotkają się z bliskimi i dostąpią reinkarnacji wspólnie. Inni w reinkarnację nie wierzyli wcale. Jedni czekali na tych polach bez końca, motywowani przekonaniem, że wreszcie nastąpi wielkie, powszechne zmartwychwstanie i wystarczy, że uparcie wytrwają do dni ostatnich. Jeszcze kolejnych powstrzymywała groza tego, co mogło ich czekać w pozostałych częściach piekła, gdyż przecież nawet wieczysta nuda lepsza jest od zasłużonej kary.

Zdaniem Alice profesor Grimes miał za co pokutować. Na jego miejscu zostałaby tu jak najdłużej. Tylko jak go odnaleźć w tak nieprzebranym tłumie? Łąki ciągnęły się jak okiem sięgnąć, a nie potrafiła rozpoznać ani jednej ze snujących się po nich dusz. Nawet gdy zeszli już w dolinę i wmieszali się w ciżbę, Cienie pozostały równie niewyraźne i nieokreślone jak oglądane z daleka.

Dziewczyna przyglądała się bacznie wszystkim mijanym umarłym, lecz widziała jedynie rozmyte sylwetki, w znakomitej większości pozbawione oblicz, a na niewielu bardziej wyrazistych twarzach malował się identyczny, kwaśny wyraz zgryzoty. Ponadto nie była w stanie zbliżyć się na tyle, by obejrzeć ich naprawdę dokładnie. Dusze czmychały za każdym razem, kiedy podchodziła, niczym roje komarów umykających przed wymachującą ręką.

– Przypomnij mi, co takiego wykorzystałaś jako kotwicę? – spytał po pewnym czasie Peter.

Jednym z najbardziej palących problemów związanych z każdą wyprawą do piekła było ustalenie kierunku podróży oraz miejsca, gdzie wędrowiec spodziewał się znaleźć duszę, po którą wyruszył. Od zarania czasu umarło bardzo wielu ludzi, a piekło jest, niestety, bardzo rozległe. Rozwiązaniem owej zagwozdki była tak zwana kotwica Dowsinga: element pentagramu, który w powiązaniu z materialnym przedmiotem pozwalał na czasoprzestrzenne zakorzenienie w zaświatach. Wyglądało jednak na to, że kotwica Alice przywiodła ich w miejsce zupełnie nieokreślone.

– Posłużyłam się drobiazgiem z biurka Grimesa. – Dziewczyna potoczyła dokoła bezradnym spojrzeniem. – Tabliczką pamiątkową. Dostał ją w zeszłym roku w Paryżu. Większość nagród wyrzuca, ale tę akurat zatrzymał, więc uznałam, że jest dla niego ważna.

– Kojarzę tę tabliczkę. Jest cała drewniana, prawda? Żadnych złoconych liter?

– Tak, napis jest po prostu wyryty.

Chłopak pokiwał głową, zadumał się na chwilę, po czym podjął:

– Czy mogę coś zasugerować?

– Tak, oczywiście.

– Ale nie chciałbym wyjść na przesadnie krytycznego. – Powiedział to tak uprzejmie, że Alice poczuła ochotę dać mu w łeb.

W kontaktach z nią Peter nigdy nie ważył słów. Zwykle krzyczał: „Alice, ty głupia babo, pominęłaś jeden wers, wszystko spieprzyłaś”. A ona odpłacała pięknym za nadobne i wskazywała, że to on pominął kluczowy fragment, po czym wszczynali zaciekłą dyskusję, śmiali się i znajdowali rozwiązanie problemu. Dawniej potrafili się kłócić w taki sposób, że były to kłótnie zabawne. Dawniej potrafili rozmawiać ze sobą szczerze. Ale to było naprawdę bardzo dawno temu.

– Błądzimy razem w piekle – przypomniała. – Sugeruj, co tylko chcesz.

– No więc „Apokryfy” Macedonia mówią, że większość przedmiotów ze świata żywych traci w piekle kierunkową moc – powiedział. – Przepraszam, wypożyczyłem tę książkę, zanim do niej dotarłaś. Nie miałaś prawa wiedzieć. W skrócie chodzi o to, że związek emocjonalny człowieka ze starym przedmiotem jest bardzo słaby w porównaniu z historią samego tego przedmiotu. Tak jak w przypadku takiej tabliczki, która jest w istocie kawałkiem ostruganego drewna. Owszem, obróbka nieco je zmienia, ale drewno pozostaje drewnem. A ludzkie spotkania z takim materiałem są jedynie przelotnymi chwilami wobec jego długiego istnienia.

Kiedy objaśniał to Peter, sprawa wydała się Alice szalenie oczywista.

– Powinnam była o tym pomyśleć.

– Twoja tabliczka mogła nas przyprowadzić w pobliże dowolnego stolarza, jaki kiedykolwiek żył.

– Rozumiem.

– Albo wielbiciela leśnych wycieczek.

– Tak, oczywiście.

– Lub nawet miłośnika drzew.

– Murdoch, do czego właściwie zmierzasz?

– W sumie to bardzo ciekawa kwestia – podjął. – Zagadnienie przestrzennej orientacji piekła. Załóżmy, że Macedonio ma rację i piekielny krajobraz stanowi lustrzane odbicie świata żywych. Co się zatem dzieje, kiedy te światy nakładają się na siebie? Kiedy dochodzi do interakcji dusz z różnych epok i miejsc? Jakiego piekła doświadczają? Zastanawiam się, czy…

– Czy Macedonio podsuwa jakąś odpowiedź? – Alice weszła mu w słowo. Klasyka. Typowy Murdoch. Jeśli mu pozwolić, był w stanie ględzić bez końca i zapomnieć o wyjściowym pytaniu. Petera zawsze o wiele bardziej ciekawiły problemy niż rozwiązania. Cecha ta czyniła go znakomitym naukowcem, lecz nader męczącym współpracownikiem.

– Hm, co? A, tak! Twierdzi, że w takiej sytuacji powinniśmy nakłonić wybranego umarłego, by sam do nas przyszedł. – Peter zsunął plecak z ramienia i uklęknął na ziemi. – Proponuje złożenie ofiary.

Wyciągnął z plecaka trzy przedmioty: paczkę papierosów, plaster lembasa i maleńką, dekoracyjną buteleczkę porto.

– Posiłek – wyjaśnił. – Coś mocno zakorzenionego pod względem czasowym. Widzisz, otóż należy precyzyjnie dobrać dekadę. Inne przedmioty mają bardzo długą historię, ale żywność, poszczególne jej składniki w konkretnych proporcjach, a także trasa, jaką przebyły, żeby do nas dotrzeć, wszystko to wskazuje na bardzo konkretny moment.

Ułożył papierosy w niewielki stosik, posypał go pokruszonym lembasem, a całość skropił winem. Następnie sięgnął po zapałki i podpalił.

Woń wydała się Alice niepokojąco przyjemna, tytoń i w ogóle. Aromat wzbudził w niej skojarzenie z wydziałową świetlicą. Papierki po lembasach, nieumyte kubki, pokryte plamami porto kanapy, wystające z kosza na śmieci wilgotne filtry do kawy. Zapach domu.

Grube smużki czarnego dymu podniosły się i rozwiały w szarym powietrzu. Łąki rozmyły się im w oczach, a tłum zaczął rzednąć. Znikały całe zastępy Cieni, jeden po drugim, aż wreszcie zostali na polu sami.

Na horyzoncie zamajaczył samotny, niewyraźny kształt. Zbliżał się, rozrastał.

– Nie, to niemożliwe – rzucił Peter.

To nie był profesor Grimes. Zobaczyli wydziałowego kota.

Większość wydziałów uniwersytetu w Cambridge posiadała swoje koty, acz lepiej byłoby powiedzieć, że to owe koty posiadały swoje wydziały. Zwierzęta te nie nosiły obróżek, nie sypiały w profesorskich domach ani nie wykazywały się lojalnością czy chociaż sympatią wobec studentów i wykładowców.

Wszyscy wiedzieli jedynie, że pewnego dnia pojawiał się miauczący z głodu kot, a ponieważ nikt nie potrafił odmówić takiemu stworzeniu strawy i napoju, kot zostawał na dłużej i pozwalał się coraz bardziej rozpieszczać, aż wreszcie tworzyła się nowa historia, w ramach której kot okazywał się odwiecznym członkiem instytucji.

Kot Wydziału Magii Analitycznej był zwierzęciem ciemnoszarym, smukłym i zielonookim, obdarzonym przepysznym, puszystym niczym miotełka z piór ogonem i nosił imię Archimedesa. Wedle najlepszej wiedzy Alice Archimedes niewątpliwie pozostawał wśród żywych. Widziała go jeszcze rano, kiedy jak idiota uganiał się za fruwającymi po ogrodzie motylami.

Kucnęła. Archimedes nie przepadał za pieszczotami, lubił za to, kiedy rozmawiający z nim ludzie nawiązywali kontakt wzrokowy. Zapewne miało to jakiś związek z jego poczuciem godności.

– Co ty tu robisz?

Kocur zamrugał, ogon zakołysał się między tylnymi łapami. Obszedł niewielkie ognisko i obwąchał je. Jeśli fakt pobytu w piekle wywarł na nim jakiekolwiek wrażenie, nijak tego nie okazał.

– Koty są zdolne przekraczać granice – stwierdziła dziewczyna półgłosem. – Czytałam o tym! Znają piekielne kręgi, widzą umarłych.

– Skoro tak, to czy możesz nam pomóc? – Peter podszedł do Archimedesa. – Zaprowadzisz nas do Grimesa?

Archimedes przez moment zdawał się rozważać odpowiedź. Na długą chwilę zapatrzył się w płomyki, na tyle długą, iż Alice poczuła wzbierającą w piersi nadzieję. Kocur wyglądał na naprawdę mądre stworzenie, jego spojrzenie niosło w sobie tak wiele znaczeń. Przemierzyłem oceany czasu, mówiły jego ślepia, widziałem świat ukryty.

Moment później zwierzak wzgardliwie zamiauczał i pognał między wydmy.

– Do niczego – obruszyła się Alice.

– Spójrz – rzucił Peter.

Tam gdzie zniknął Archimedes, pojawiły się na horyzoncie cztery postacie. Nikłe, nieśmiałe sylwetki. Żadna nie była równie wysoka ani majestatyczna jak profesor Grimes. Zbliżyły się i promienie nisko zawieszonego, palącego słońca ukazały łagodne, jasne twarze. Niewiniątka. Właściwie jeszcze dzieci. Skórę całej czwórki pokrywały czarne plamy.

– Peter. – Alice spochmurniała. – To chyba nie…

– O rany! – jęknął Peter. – Byłem przekonany, że w tym momencie będą już znacznie dalej.

– Jak widać nie – odparła dziewczyna i przygotowała się wewnętrznie na spotkanie z pierwszymi ofiarami profesora Grimesa.

Przed trzydziestu laty pewien nieudany czar wywołał w Cambridge bardzo opłakane skutki. Zginęła czwórka studentów. Pełniącego wówczas dyżur doktoranta pozbawiono stopni naukowych i odesłano w niesławie do rodzinnego Bristolu. Wszystkie zamieszane w sprawę osoby studiowały pod kierunkiem młodego wówczas profesora Jacoba Grimesa.

Oficjalna uniwersytecka wersja złożyła śmierć całej czwórki na karb pożaru – ściśle rzecz biorąc, nie była to nieprawda, gdyż w efekcie eksplozji spłonęło całe lewe skrzydło budynku. Prochy ofiar odesłano rodzicom wraz z listem zawierającym zapewnienia, iż uniwersytet nie ponosi za tragedię nawet odrobiny odpowiedzialności, a pozywanie go byłoby pomysłem bardzo nietrafionym. Tak się dodatkowo złożyło, że dochodzenie wykazało pewne wady w instalacji gazowej budynku, co pozwoliło uczelni obarczyć winą przepisy i niefachowych budowlańców oraz pominąć kwestię pewnego typu magicznych eksperymentów, mogących skutkować pożarem. W sumie wydział nie odpowiedział za nic. Ot, koszmarny wypadek i tyle.

Nikt jednak nie zadał nigdy pytania, dlaczego profesor Grimes dopuścił do tego, że ogień strawił całe laboratorium. Nikt nie zastanowił się nad tym, że jako człowiek odpowiedzialny nie tylko za rozwój intelektualny, lecz również za bezpieczeństwo studentów, profesor Grimes powinien nadzorować przebieg eksperymentu, a nie zaszywać się za drzwiami gabinetu na drugim piętrze, opatrzonymi groźnie brzmiącym napisem: NIE WCHODZIĆ. (Był z tej tabliczki szalenie dumny; otrzymał ją w charakterze żartobliwego prezentu od kończących studia podopiecznych i przyjął dar, nie wyczuwając sarkazmu). Nikt nawet nie zasugerował, że może, poza prowadzeniem badań, profesor Grimes powinien wypełniać obowiązki nauczyciela. Nie on jeden je zresztą zaniedbywał – wszyscy wydziałowi wykładowcy szli pod tym względem na skróty. W końcu po co niańczyć nieopierzonych studentów, skoro można w tym czasie pracować nad czymś zupełnie innym?

Dlatego właśnie sprawa pożaru nie wywarła na karierę Grimesa żadnego wpływu. Nikt nie był w stanie dowieść, że wina spoczywała na nim. W żaden sposób nie dało się powiązać jego działań z wypadkiem. Przecież nawet go tam nie było. Poza tym przy pracy z magią podobne nieszczęśliwe zdarzenia nigdy nie były rzadkością. Zaledwie dwa tygodnie później sprowadzona z Asyrii zaklęta harfa doprowadziła połowę harvardzkiego wydziału do przypominającej paraliż śpiączki, które to wydarzenie zdecydowanie przyćmiło w plotkarskich kręgach intelektualnych temat pożaru w Cambridge. (Uśpionym nie pomagały żadne znane kontrzaklęcia; lekarstwem okazały się ostatecznie potężne dawki amfetaminy, której odpowiednie ilości zaskakująco szybko dostarczyli doktoranci). Powszechnie rozumiano, że każdy, kto para się magią, wystawia się na poważne ryzyko, w szczególności jeżeli były to badania wizjonerskie i pionierskie, czyli takie, z jakich słynął profesor Grimes. Tak czy inaczej, wina leżała po stronie samych studentów, a ci już nie żyli. Dodatkowa kara nie była potrzebna.

Cienie wciąż się zbliżały. Alice ze zgrozą zauważyła, że ich wygląd odpowiada stanowi ciał w chwili śmierci. Jedno z widm, zjawa dziewczyny, sprawiało wrażenie niemal nietkniętego – znać było tylko kilka zadrapań na twarzy i ramionach. Zgodnie z powypadkowym raportem studentka ta zginęła, dusząc się dymem. Płomienie jej nie sięgnęły. Zdołała doczołgać się w kąt laboratorium, gdzie ukryła się pod ognioodporną płachtą i według strażaków właśnie dlatego znaleziono ją dopiero w niemal godzinę po ugaszeniu ognia. Być może pozostała przy życiu bardzo długo – nikt nie miał w tej kwestii pewności i nikt też o to specjalnie nie pytał. Rodzice dziewczyny wyprawili w Ely pogrzeb z otwartą trumną, na który zaprosili cały wydział. Alice wtedy jeszcze na uniwersytecie nie było, lecz miała niemal pewność, że profesor Grimes na uroczystość nie przybył.

Pozostała trójka naznaczona była potwornymi oparzeniami. Wpatrującej się w zjawy Alice zebrało się na mdłości. Czym innym jest czytać dotyczące umarłych teoretyczne opracowania, a czym innym oglądać ich na własne oczy. Zwęglone kończyny, zastygłe twarze, żuchwy do cna opalone z mięśni, zesztywniałe, wymuszone uśmiechy, w których błyskały odsłonięte zęby. Zdrowy wygląd zachowały jedynie oczy: błagające, pełne żalu, zaintrygowane. Czy mieli w tym stanie spędzić całą wieczność? A może przybrali taką postać wyłącznie na to jedno spotkanie? Literatura dotycząca cielesnego aspektu Cieni była niezwykle skąpa i nie podsuwała konkluzywnych wniosków. Część uczonych utrzymywała, że umarli zostają niejako zakonserwowani w momencie zgonu i nie mają żadnej kontroli nad swoją prezencją. Inni twierdzili, że przeciwnie, mogą ją kształtować dowolnie. Tak czy siak, Alice uznała, że wypytywać o to byłoby nieuprzejmie.

– Dzień dobry – przywitała się ostrożnie. – Jesteśmy z Cambridge.

Widma podsunęły się bliżej. Sprawiały wrażenie podekscytowanych. Alice nie potrafiła odgadnąć, co oznaczają miny spalonej trójki – ci niezmiennie się uśmiechali – lecz na twarzy oszczędzonej przez ogień studentki malowała się szczera radość.

– Szukamy pewnej duszy, która trafiła tu całkiem niedawno – dodał Peter. – Profesora Jacoba Grimesa.

Nietknięta dziewczyna zachłysnęła się głośno, pozostałe Cienie zaszemrały, odgłos przypominał szept wiatru wśród skał.

– Profesora Grimesa?

– Profesor Grimes jest tutaj?

– Grimes?

A więc potrafią mówić. Ich głosy wtórowały sobie wzajemnie niczym echo, każda wypowiedź powtarzała się czterokrotnie, aczkolwiek nieco odmiennym tonem. Alice nie miała pojęcia, czy muszą rozmawiać w ten sposób, czy może po spędzonych wspólnie dekadach wpatrywania się w wieczność ich osobowości zmieszały się ze sobą i straciły indywidualną podmiotowość. Widma wdały się w ożywioną rozmowę, porozumiewając się za pomocą niezrozumiałych kląśnięć i gwizdów. Alice wychwyciła tylko: „Grimes”, „niemożliwe” i „Matko Boska!”.

– Czy wiecie może, gdzie powinniśmy go szukać? – przerwał im Peter.

– Nadal powinien być Cieniem – odpowiedziała dziewczyna z warkoczami.

– Tak, Cieniem. Chyba że…

– Chyba że!

– Ale tego nie wiemy.

– Nie rozmawia z nami.

– Jest zbyt ważny – wysapał chłopak w okularach. – Przepłynąłby obok nas bez słowa.

– Przepłynąłby.

– Bez słowa.

– On tu naprawdę był – stwierdziła niemal nietknięta dziewczyna. – Widziałam go, ale zniknął tak szybko, że pomyślałam, że śnię. Choć teraz… Tak. Widziałam go. Pomachałam. Przywitał się.

Pozostałe trzy rozemocjonowane zjawy zafalowały, uniosły się i opadły.

– Widziałaś go?

– Przywitał się?

– Dlaczego nic nie powiedziałaś?

– O mój Boże! – Względnie nietknięta zjawa zamigotała i na krótką chwilę przybrała bardziej konkretny, wyrazisty kształt. Alice dostrzegła przebłysk rudych włosów. – Macie pojęcie, jak męcząca jest wieczność w waszym towarzystwie? To było moje własne wspomnienie, coś, co spotkało mnie, tylko mnie, i nie chciałam się tym dzielić.

Pozostałe Cienie drgnęły jakby urażone. Ich irytacja zamanifestowała się pod postacią cienkich smużek szarego oparu, które podniosły się z ich ramion.

– Mogłaś nam powiedzieć.

– Mogłaś.

– Nieładnie skrywać tajemnice.

– Na sekrety będziesz miała całą wieczność.

– Chwileczkę – wtrąciła Alice, rozpaczliwie próbując nie dopuścić, by znów zaczęli rozmawiać między sobą. – Kiedy to było?

– Nie wiadomo – odparł chłopak w okularach. – Tutaj czas nie istnieje.

Pod względem metafizycznym była to oczywista nieprawda, lecz Alice postanowiła nie komentować.

– O czym rozmawialiście? – rzuciła.

– Pytał o drogę. – Nietknięta dziewczyna pociągnęła nosem. – Nie podobało mu się na Łąkach. Chciał się jak najszybciej stąd wynieść.

– A dokąd powinniśmy się udać, gdybyśmy również chcieli się wynieść? – zainteresował się Peter.

Cienie studentów wskazały kierunek. Alice i Peter spojrzeli i zobaczyli. Biała, majacząca w oddali linia – mur lub jakiś budynek, trudno powiedzieć. W każdym razie znaleźli wreszcie konkretny punkt odniesienia, zapowiedź kresu piaszczystej monotonii. Alice była przekonana, że wcześniej nie było tam nic. Wytężyła wzrok i dostrzegła coś, co z dystansu przypominało rojące się wokół kopca mrówki. Cienie, tysiące widm, tłoczyły się w kolejce do tego, co czekało po drugiej stronie białego pasma. Studenci, cała czwórka jednocześnie, wydała z siebie markotne westchnienie.

– Kolejki…

– Strasznie długie!

– Nie sposób się dopchać…

– Gorzej niż po bilety na koncert…

– Byłem tylko na jednym – przyznał chłopak w okularach. – Udało mi się zobaczyć Chordettes. Sterczałem w kolejce bite cztery godziny.

Wyznanie wywołało kolejną falę podekscytowanych szmerów.

– Byłeś na Chordettes?

– Skupcie się – uciął Peter. – Proszę. Czy to jedyna droga do następnego kręgu?

– O tak.

– Każdy musi odstać swoje.

– Nawet profesor Grimes.

– Wszyscy czekają na swoją kolej.

– Nie ma wyjątków.

– Uratujecie go? – Nietknięta dziewczyna pochyliła głowę na bok.

Zaciekawione pytaniem Cienie studentów podszybowały bliżej i w napięciu stłoczyły się wokół Alice i Petera.

– Wyciągniecie go stąd?

– To w celach naukowych?

– Piszecie jakiś artykuł?

Alice poczuła ukłucie współczucia. Zawsze bardzo studentów lubiła, mimo że uwielbiała na nich narzekać. Prawdę powiedziawszy, studentów Cambridge uczyło się niezwykle przyjemnie. Naiwne, pełne wiary stworzenia. Z nielicznymi wyjątkami nigdy nie bywali leniwi ani bezczelni. Wprost przeciwnie. W większości były to radosne, nieukształtowane jeszcze umysły, ludzie, którzy na zajęciach nadal pytali, czy mogą wyjść do toalety, regularnie zapominali o zmianie kolejności działań przy przejściu z matematyki do logiki, którzy przychodząc do niej na dyżur, zaczynali nerwowo dukać, i przedstawiali prace wypełnione niemądrymi formułami w rodzaju: „Oksfordzki Słownik Języka Angielskiego definiuje słuszność jako…” bądź „Rodzaj ludzki boryka się z problemem racjonalności już od zarania czasu”. Widywała ich, kiedy po wykładzie tłumnie wpadali do Picka i z zaróżowionymi na mrozie policzkami gawędzili radośnie przy kuflu taniego piwa i porcji rozmokłych frytek, wymachując rękoma, niewprawnie posługując się fachowym żargonem. Obserwując ich, nie raz i nie dwa zadawała sobie pytanie: czy ignorancja nie jest przypadkiem naprawdę źródłem szczęścia?

– Może więc pójdziemy razem? – podsunął łagodnie Peter. – Na was chyba już najwyższy czas, prawda?

Okazało się, że tego akurat proponować nie powinien. Studenci na powrót zbili się w kleistą masę stresu i psychicznego napięcia. Powietrze z nagła przeniknął ostry chłód. Alice poczuła na ramionach gęsią skórkę. Postanowiła to spostrzeżenie zapamiętać. Zdenerwowane Cienie potrafią wpływać na stan atmosfery.

– Boję się – wykrztusiła wreszcie zjawa nietkniętej dziewczyny.

Pozostali poparli ją zapalczywymi skinieniami.

– Ale czego? – zdziwił się Peter. – Przecież wszyscy jesteście tacy… Znaczy jestem pewien, że nie macie na sumieniu poważnych grzechów.

– Nie o to chodzi. – Cienie gwałtownie pokręciły głowami.

– Boimy się przejść na drugą stronę.

– Boimy się nie móc…

– Boimy się Lete.

– Boimy się zapomnieć…

– Stać się…

– Boimy się zostać kim innym.

– Przecież to tylko zwykła reinkarnacja – zauważył Peter. – Nie będziecie niczego pamiętać.

– Otóż to. Byliśmy magami – powiedział chłopak w okularach. – A jeżeli przejdziemy…

– Wtedy już nie będziemy magami.

– Żartujecie chyba – skwitował Peter, demonstrując swój klasyczny niedostatek taktu.

Alice stwierdziła w duchu, że Murdoch jest po prostu niemądry. Oczywiście, że Cienie się bały. Umarli nierzadko błąkali się po Asfodelowych Łąkach długie lata – dziesięciolecia całe – zanim decydowali się wreszcie podjąć próbę reinkarnacji. Utrata osobowości stanowi przerażającą perspektywę. Kim bowiem jest człowiek pozbawiony wspomnień, całej swojej historii, relacji z innymi ludźmi, pozycji społecznej? Co, jeśli następne wcielenie okaże się znacznie gorsze od poprzedniego, dopiero co zakończonego życia?

Nie ma znaczenia, że w teorii dusza dysponuje nieskończoną liczbą wcieleń, a w związku z tym nieskończenie wieloma okazjami na zaznanie rzeczy dobrych i złych. Reinkarnacja postrzegana z perspektywy subiektywnej niczym nie różni się od śmierci. Co więcej, reinkarnacja zawsze jest loterią. Alice świetnie rozumiała, dlaczego studenci wolą nie ryzykować.

– Ledwie co liznęliście życia – podjął Peter. – Czeka was jeszcze tak wiele. Naprawdę nie macie ochoty spróbować ponownie?

Widma zadygotały.

– Ale magia…

– Ale Cambridge…

– Tron i stolica intelektualnego świata – powiedziała względnie nietknięta dziewczyna. – Niewiarygodny przywilej.

– Nasza decyzja to jedyny racjonalny wybór – oświadczył chłopak w okularach.

Odezwał się tonem tak autorytatywnym, że pozostali studenci błyskawicznie się cofnęli, jakby udzielając mu zgody na wystąpienie w imieniu całej grupy. Dalej mówił niższym już głosem, z iście profesorską gestykulacją.

– Widzicie, biorąc pod uwagę liczbę ludności Ziemi, istnieje przytłaczająca wręcz szansa, że odrodzimy się jako ludzie żyjący poniżej poziomu ubóstwa. Większość mieszkańców świata nie uczęszcza do żadnej szkoły, o Cambridge nie wspominając. Bezmyślnym życiem żyć człowiekowi nie warto, jak powiada Sokrates. Tak więc dążenie do reinkarnacji jest zwykłym hazardem, grą, której wynikiem z olbrzymim prawdopodobieństwem będzie życie niewarte przeżycia. W następnym wcieleniu moglibyśmy się odrodzić jako… nie wiem… ktoś harujący na chińskim polu ryżowym.

– Albo dojący krowy w Arkansas – wspomogła kolegę względnie nietknięta dziewczyna.

– Albo kopiący diamenty w Afryce.

– Słuchajcie – wtrąciła Alice. – Odnoszę wrażenie, że dopuszczacie do głosu uprzedzenia i…

– Albo jako idiota.

– Idiota! – Czwórka Cieni zgodnie zadrżała; zjawy przypominały roztrzęsioną galaretę. – Cóż za potworność! Nie być inteligentnym!

– A co, jeśli nigdy nie nauczyłbym się czytać i pisać? – jęknęło żałośnie jedno z widm.

– Ale przecież już teraz nie żyjecie. – Sprawy zaszły stanowczo za daleko. Alice doszła do wniosku, że musi interweniować. Studenci zachowywali się w ten sposób bardzo często, nakręcali się wzajemnie, podsycali w sobie błędne przekonania, czynili sobie w głowach mętlik tak wielki, że jego rozwikłanie wymagało od wykładowcy dwukrotnego nakładu wysiłku. – Trafiliście do piekła. Gorzej już chyba być nie może?

– Teraz jesteśmy martwymi magami – przypomniał chłopak w okularach. – To spora różnica.

– Żadna różnica – rzucił Peter. – Tak czy inaczej, musicie tkwić tutaj.

– Ale wy? Co wy tu właściwie robicie? – spytała oszczędzona przez ogień dziewczyna. – Dlaczego zeszliście do piekła?

Jej towarzysze ochoczo podjęli tę linię rozmowy.

– Po co?

– Właśnie, po co przyszliście?

– Połowa życia…

– Cena…

– Cena!

– Z nami jest inaczej – zauważyła Alice. – My wciąż możemy być magami potem. Dlatego warto.

– Ach – rzuciła dziewczyna. Po czym zastosowała najbardziej drażniący na świecie chwyt erystyczny. Zgodziła się, zarazem dając tonem jasno do zrozumienia, że uważa stanowisko drugiej strony za skończony kretynizm. – Skoro tak, to w porządku.

Pozostali studenci milczeli. Czy musieli cokolwiek dodawać? Wpatrywali się w Alice bez słowa, z identycznie krytycznymi minami. Po chwili ich sylwetki zasnuła mgiełka, aż wreszcie stały się ledwie widocznymi światełkami i ostatecznie rozpłynęły się w nieruchomym powietrzu.

– Rany – westchnął Peter. – Odnoszę wrażenie, że właśnie kazali nam się odpieprzyć.

– Oj tam. Nie przejmuj się – mruknęła poirytowana Alice. Ogarnął ją nieokreślony niepokój i nie chciała już dłużej myśleć o studentach. Piekło jest pełne drobnych tragedii. Nie ma sensu roztrząsać akurat tej. – Zmądrzeją. Mają na to całą wieczność.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

COPYRIGHT © 2025 by R. F. KuangCOPYRIGHT © 2025 by Fabryka Słów sp. z o.o.

WYDANIE I

ISBN 978-83-8375-047-7

Kod produktu: 4000643

Tytuł oryginału: Katabasis

Wszelkie prawa zastrzeżoneAll rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

REDAKTORKA PROWADZĄCAJoanna Orłowska

TŁUMACZENIEGrzegorz Komerski

REDAKCJAKarolina Kacprzak

KOREKTAAgnieszka Pawlikowska

ILUSTRACJA NA OKŁADCE ORAZ KRAWĘDZIACH BLOKU OPRAWY ZINTEGROWANEJPaweł Kasprzyk

PROJEKT OKŁADKI OPRAWY ZINTEGROWANEJSzymon Wójciak

ILUSTRACJA NA OKŁADCE OPRAWY BROSZUROWEJPatrick Arrasmith

PROJEKT OKŁADKI OPRAWY BROSZUROWEJ NA PODSTAWIE PROJEKTU ORYGINALNEGO HARPERCOLLINS PUBLISHERS LLC., COVER DESIGN BY RICHARD AQUAN, DESIGNED BY RENATA DE OLIVEIRASzymon Wójciak

ILUSTRACJEPrzemysław Truściński

MAPY, WYKLEJKI OPRAWY ZINTEGROWANEJ, WEWNĘTRZNY ZADRUK OKŁADKI BROSZURY, GRAFIKA NA POCZĄTKACH ROZDZIAŁÓWSzymon Wójciak

SKŁAD WERSJI [email protected]

PRODUCENTFabryka Słów sp. z o.o.ul. Poznańska 9105-850 Ożarów [email protected]

DANE DO KONTAKTUFabryka Słów sp. z o.o.ul. Chmielna 28B/400-020 Warszawawww.fabrykaslow.com.plbiuro@fabrykaslow.com.plwww.facebook.com/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/

WYDAWCARobert Łakuta

DYREKTORKA WYDAWNICZAIzabela Milanowska

MARKETINGLuiza Kwiatkowska Urszula Słonecka

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

ZAMÓWIENIA HURTOWEDressler Dublin sp. z o.o.ul. Poznańska 91