Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
67 osób interesuje się tą książką
Wstrząsająca opowieść o okrucieństwach II wojny światowej i o tym, do czego może posunąć się człowiek, by przeżyć.
Vilko Lamian, jugosłowiański Żyd, przetrwał Auschwitz, służąc niemieckim oprawcom jako kapo ze świadomością, że w każdej chwili i bez powodu może stracić swój uprzywilejowany status. Po wojnie ułożył sobie życie w bośniackiej Banja Luce. Wydaje się, że gruba warstwa rutyny i nudnego urzędniczego życia zdążyła przykryć obozowe doświadczenia, gdy pewnego dnia Lamian trafia w gazecie na znajomą nazwę miasta, miejsca pochodzenia Heleny Lifki, jednej z jego ofiar, kobiet, które gwałcił w obozie, Żydówki tak jak on. Przeszłość wraca do Lamiana z niespodziewaną mocą, a wyrzuty sumienia każą mu zmierzyć się z własnym pochodzeniem i ruszyć na poszukiwania tej kobiety. Czy ją odnajdzie, czy uda mu się opowiedzieć jej o sobie i prosić o przebaczenie? Czy przebaczenie w ogóle jest możliwe?
Tišma z bezlitosną przenikliwością i artystycznym wyczuciem ukazuje nierozerwalny, arcyludzki splot lęku, przemocy, winy i pragnienia życia. Kapo zamyka tzw. trylogię żydowską, na którą składają się także Księga Blama (1972, wyd. pol. 1978) i Upotreba čoveka (Użycie człowieka, 1976).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Aleksandar Tišma
Kapo
Przełożyła i opatrzyła posłowiem Magdalena Petryńska ArtRage
Znalazł Helenę Lifkę! Poznał ją, był pewien, że to ona, chyba że cały łańcuch złudzeń zmówił się, żeby go oszukać.
Jej pojawienie się w drzwiach z blaszaną tabliczką i liczbą szesnaście, numerem podanym mu wraz z nazwą ulicy, którą przeczytał chwilę wcześniej na rogu; jej postać, jakieś przygarbienie, dobrze je pamiętał, nieśmiałość w skuleniu ramion i ukośnym pochyleniu głowy, a szczególnie nogi, słupowate, silne, o grubych, umięśnionych łydkach, miękko stykające się w kolanach. Wszystko to słabe, kruche – dziesiątki lat minęły! – ale nie aż tak zniekształcone, żeby jej nie przypomniało.
Co prawda to wrażenie powstało dopiero wtedy, kiedy zniknęła mu z oczu, a on nie odważył się wejść za nią do domu. Dopóki miał ją przed oczami, a nie tylko w świadomości, wszystko w nim buntowało się przeciw rozpoznaniu, krzyczało: „To nie ona, to nie może być ona!”. Był przekonany, że wie dlaczego: ponieważ z trudem godził się z jej starością i bał się tego, do czego go to rozpoznanie zmusi – że wejdzie za nią do domu, że się przedstawi i narazi na jej przerażenie, nienawiść, może nawet zemstę. Właściwie na zemstę najmniej, zemsty już się nie bał, wręcz przeciwnie, pragnął jej, chciał się jej poddać albo otrzymać wybaczenie.
Na nienawiść – tak, na groźby, na to, że cofnie się przed nim jak przed jakimś paskudztwem, przed żabą, wężem, przed czymś, co jest zepchnięte w podświadomość i sny, a kiedy wyrwie się na jawę, wywołuje nagły spazm, okrzyk.
Sam miał podobne uczucie, gdy zobaczył, jak pojawia się we framudze drzwi – wąskich, wysokich – i schodzi po dwóch schodkach na chodnik. Lekko dotyka ściany przy pokonywaniu pierwszego stopnia, a potem odejmuje od niej rękę w szarej nicianej rękawiczce – ten szczegół zauważył – ale nadal trzyma ją uniesioną mniej więcej na wysokość piersi, nie po to, żeby się, jeśli będzie trzeba, podeprzeć, nic na tę potrzebę nie wskazywało, bo kiedy stanęła na drugim stopniu, ściana została za jej plecami – tylko z nawyku, by przygotować się do uchwycenia jakiegokolwiek oparcia, skoro prawdziwego, metalowej poręczy na przykład, te schodki nie miały, albo nawet nie z nawyku, lecz po to, żeby stworzyć nawyk na przyszłość, kiedy oparcie naprawdę stanie się dla niej niezbędne.
Dostrzegał strach w jej ruchu, nie tylko ręki, która pozostała uniesiona, ale i tych niezgrabnych nóg, które zaczęły schodzić w dół nieśmiało, jakby spętane, jakby nad złączonymi kolanami i wokół bioder skrępowane sznurem. Widział, jak płaszcz – także szary, trochę jaśniejszy od rękawiczek – marszczy się jej na biodrach – prosty płaszcz o męskim kroju, z dwurzędowym zapięciem i wąskim, przylegającym do szyi kołnierzem – i to zmarszczenie wydało mu się grube, sztywne, jakby naprawdę ukrywało niewidoczny sznur.
Przyciągało jego wzrok, jego spojrzenie wbrew woli przywarło do tego stawu najważniejszego przy chodzeniu, do tego miejsca, które zarazem jest głównym punktem kobiecości – albo u mężczyzn męskości – i wyobrażał sobie, jak tam napina się, jeśli nie sznur – na pewno nie sznur – to jej bielizna, niezgrabna, gruba bielizna starej kobiety, włożona warstwami w obawie przed przeziębieniem – już teraz, w październiku! – bez względu na brzydotę, jaką zapowiada, bo w bieliźnie i tak nikomu się nie pokaże. Bo pod nią, nią omotane, jest stare ciało, stary zwiotczały brzuch, stare posiwiałe i rzadkie od tarcia włosy, stary sflaczały srom zwisający między galaretowanymi udami, które podczas chodzenia ocierają się o siebie i powodują wilgotne odparzenia.
I wpatrzony w jej ciało poczuł swoje podbrzusze, stare i sflaczałe, i to czyhanie na nią w bramie po drugiej stronie ulicy wydało mu się ohydne, jakby chciał, żeby znowu się zespolili, nawet tacy starzy.
A właśnie tego zespolenia się bał, strach sprawił, że odepchnął od siebie Helenę Lifkę, oddalił ją, a ten sam strach, ten sam wewnętrzny krzyk odrzucenia objawił się w nim jako pierwsza instynktowna odpowiedź, kiedy ponownie trafił na jej ślad, jej znak, w ciężarówce do Banja Luki w złożonej gazecie leżącej pod ławką przed nim, w tamtej chwili pustą, bez pasażerów, a więc wyrzuconej, niczyjej.
Długo jednak zwlekał, zanim ją podniósł, jakby wiedział, że nie powinien, że coś go z tej gazety zaatakuje, ugryzie – przekonany zarazem, że waha się, ponieważ gazeta nie jest jego, więc naruszyłby prawo własności – a kiedy z nudów podniósł ją z brudnej podłogi i rozłożył, zanim zrozumiał, że na nic mu się nie przyda, bo jest wydrukowana w niezrozumiałym dla niego języku, jego oko trafiło na słowo „Szabadka”, przeczytał je i to słowo wzbudziło w nim przerażenie i rozrzewnienie, bo natychmiast połączył je z imieniem i nazwiskiem „Helena Lifka” i określeniem „Jüdin” zapisanym w jednej linijce z numerem 1925 w obozowej ewidencji transportów.
Zagraniczna gazeta: naturalne miejsce dla zapamiętanego słowa, bo kiedy je pierwszy raz zobaczył, w obozie, jako nazwę miejsca urodzenia Heleny Lifki, z ulgą stwierdził, że kobieta została przywieziona z obcego kraju, pewnie z Węgier, i przynajmniej pod tym względem mniej ich ze sobą łączy. A teraz, w ciężarówce, zdziwił się, że zagraniczna lektura znalazła się w samochodzie jadącym z Pobrđa do Banja Luki, gdzie rzadko spotyka się cudzoziemców.
Jakby ją ktoś podrzucił, żeby go ostrzec, żeby mu zagrozić. Kto? W podskakującej ciężarówce, za którą ciągnął się obłok kurzu, rozejrzał się po podróżnych – dwie chłopki na ławce za nim, zajęte rozmową, w tym hałasie przechodzącą w wykrzykiwanie, i kilku podsypiających po kątach urzędników – szukając wśród nich winnego.
Doszedł do wniosku, że mógł to być ktoś inny, całkiem inny, kto z siedzenia przed nim upuścił zagraniczną gazetę pod ławkę jako przynętę, po czym zniknął. Przypomniał sobie jednak, że wsiadając w Pobrđu, gdzie mierzył pola, widział gazetę rzuconą pod ławkę, a sama ławka, tak jak i cała środkowa część samochodu, była pusta – dlatego tu usiadł.
Złożył jednak z powrotem gazetę, najdyskretniej jak mógł, upuścił pod ławkę przed sobą i czubkiem buta popchnął głębiej. Nie znalazłem jej. Ale nie potrafił przestać o niej myśleć. Zastanawiał się, czy naprawdę przeczytał słowo „Szabadka”, czy też jakieś inne litery zlały mu się w zlepek podobny do tego, co zapamiętał; wahał się, czy pochylić się jeszcze raz, podnieść gazetę i sprawdzić, ale na to nie miał już odwagi.
Ciężarówka jechała dalej, zatrzymywała się, dwie kobiety wysiadły razem, przybył nowy pasażer, grajek z tamburą; kurz dostał się pod plandekę i powoli rozpełzał się, zasłaniając podłogę i ławki, wciskając się do płuc, a on przez cały czas ukradkiem patrzył pod ławkę przed sobą i obserwował gazetę, która podskakiwała, ślizgając się raz w lewo, raz w prawo; istniało niebezpieczeństwo, że dotrze w kąt, do skulonego mężczyzny w kaszkiecie, z aktówką pod pachą, a on podniesie ją i zabierze z sobą, jeśli nie po co innego, to przynajmniej po to, żeby jej użyć jako opakowania.
W takim przypadku nigdy by się nie dowiedział, czy się pomylił, czy też w gazecie naprawdę zobaczył nazwę miejsca urodzenia Heleny Lifki, nie wiedziałby, jaki miała tytuł, bo w podnieceniu nie zdążył go przeczytać, więc gdyby zdobył się na odwagę i spróbował ją znaleźć w jakiejś bibliotece w Banja Luce albo nawet w Sarajewie, nie wiedziałby, czego szukać.
Na dworcu autobusowym w Banja Luce, kiedy wszyscy gotowi już do wyjścia tłoczyli się przed otworem w plandece, cofnął się, podniósł gazetę i wetknął ją pod płaszcz. Serce mu załomotało: może właśnie to miało go zdradzić. Rozpychając się łokciami, patrzył spod oka na towarzyszy podróży, i czekał, aż ktoś – najpewniej mężczyzna z aktówką, ten wyglądał na donosiciela – wsadzi mu rękę pod płaszcz, wyciągnie gazetę, smagnie go nią po twarzy, po okularach, i powie: „No i wpadłeś”.
Ale nic takiego się nie stało. Mężczyzna z aktówką wysiadł, nie oglądając się, za nim grajek, skulony, przygotowywał się do skoku, przyciskając tamburę do piersi; został tylko on i wtedy go olśniło: zasadzka jest podwójna, czekają też przed ciężarówką, ten z aktówką da tylko znak, że Lamian wziął gazetę, a ktoś inny – może w mundurze, bo nie trzeba już było niczego ukrywać – przejmie go pod otworem w plandece, złapie pochylonego po skoku, zmusi, żeby się wyprostował, i wyciągnie mu spod płaszcza dowód winy.
Już chciał ponownie wyrzucić gazetę, obejrzał się, ale w tym momencie szofer popędził go gestem, więc wyskoczył, przytrzymując ręką płaszcz, jak przed chwilą grajek tamburę. Wylądował w kurzu, w jarmarcznym gwarze pod dworcem, wyprostował nogi i z ulgą stwierdził, że szofer nie patrzy już na niego, tylko na sznur plandeki i szybko przewleka go przez dziurki.
A mundurowi? Nie widział w pobliżu żadnego, nie widział też nikogo, kto by go obserwował, ani z bliska, ani z daleka, wszystko na placu pełnym budek, straganów i spóźnionych klientów, którzy się wokół nich tłoczyli, wyglądało jak zawsze, jakby nikt na niego nie czekał, nikt nie czyhał, jakby zagraniczna gazeta znalazła się przypadkiem w ciężarówce, łączącej zamiast autobusu zapadłe górskie wioski Krajiny z Banja Luką, a on znalazł się w niej tuż po jakimś obcokrajowcu, który jadąc nad morze, rzucił albo upuścił gazetę na zakurzoną podłogę.
Poszedł prosto do domu i zamknął drzwi, zaciągnął zasłony, zapalił lampę, wyjął spod płaszcza gazetę i położył ją na stole. Otworzył. Tak, tutaj, w jednym z tytułów, trzecim z kolei, w połowie strony, gdzie papier od składania napęczniał, widniało wydrukowane wielkimi literami słowo „Szabadka”, w jednym wersie z innymi, których nie znał. Próbował odgadnąć ich znaczenie, ale bezskutecznie. Odwrócił kartę, przebiegł wzrokiem kolejne strony, szukając tego słowa albo jakiegoś innego, które byłoby dla niego zrozumiałe.
Znowu je odnalazł, na trzeciej stronie, nie w tytule, lecz poniżej, na samym początku jakiegoś artykułu, dość krótkiego, rozpoczynającego się, oprócz tej nazwy, datą, zapisaną w odwrotnej kolejności niż powszechnie przyjęta: 1947, június 20. Była to więc faktycznie nazwa miejscowości, jak myślał, ale w tyle głowy pulsowała myśl o przypadkowej zbieżności, według której to, co w obozowej ewidencji oznaczało miejscowość, mogło w innym przypadku, choć napisane tak samo, być nazwą jakiegoś przedmiotu lub nawet nazwiskiem.
Szukał dalej tego słowa, przede wszystkim w tytułach, potem niżej, na początku tekstu; znalazł je jeszcze siedem razy, w tym pięć na ostatniej, ósmej stronie z krótkimi informacjami, z czego wywnioskował, że gazeta jest wydawana w miejscowości o tej nazwie albo w najbliższej okolicy.
Odwrócił gazetę na pierwszą stronę, od której zaczął ją oglądać, i przyjrzał się ogromnym literom u samej góry, pochyłym, jakby pisanym ręcznie, nawet z zawijasem na końcu, jaki zostawia szeroki rozmach pióra – te litery niczego mu nie wyjaśniły. Ale tuż pod nimi zobaczył je znowu, wydrukowane zwyczajnie: Szabadka, 1947, június 20, a po kresce, która nie mogła znaczyć nic innego niż znak równości: Subotica, 20. jun 1947. Patrzył na ciąg liter i cyfr, potem na każdą literę i każdą cyfrę z osobna, znowu je łączył, rozdzielał, dopóki mgła nie zasnuła mu oczu.
Podniósł je, żeby wzrok mu odpoczął, spojrzał na ścianę przeciętą w połowie cieniem, jaki rzucał abażur lampy, i jakby na tej granicy cienia i światła przeczytał to, co mu błysnęło w głowie: Szabadka to po węgiersku Subotica, a więc i gazeta, którą znalazł na podłodze ciężarówki, choć węgierska, była wydawana w Jugosławii, w Suboticy, której węgierskiej nawy nie znał i dlatego myślał, że Helena Lifka, przynajmniej w sensie przynależności państwowej, jest cudzoziemką, dziewczyną z tamtej strony granic, które uważał za swoje, nawet w czasach, kiedy zlikwidowała je wojna – podczas gdy w istocie, jeśli nie wtedy, to teraz na pewno, należała do obszaru wewnątrz tych samych granic co on, może i dziś tu mieszka, jeśli w ogóle żyje.
Było to błahe odkrycie, tak jak błaha – i w istocie bezpodstawna – była jego ulga, kiedy przeczytał słowo „Szabadka” w obozowej ewidencji transportów.
Tamtego jesiennego ranka 1944 roku poszedł do obozowej kancelarii nie po to, żeby się dowiedzieć, z jakiego państwa pochodzi dziewczyna, lecz żeby się przekonać, czy naprawdę jest Żydówką, jak twierdziła blokowa Lina, Słowaczka, co wzbudziło w nim osłupienie i rozpacz.
Z bladym, wymuszonym uśmiechem pozbył się Liny, wciskając jej do ręki zawiniątko z jedwabną bielizną, i czekał, drżąc z niecierpliwości, na Rieglera, by go poprosić o przepustkę do kancelarii pod pretekstem, że nie zgadza mu się stan liczbowy komanda. Szedł do swego celu mokrą od deszczu ulicą, patrząc z lękiem pod nogi, jakby gliniasta ziemia, po której stąpał, mogła się otworzyć, żeby go pochłonąć, i prawie zderzył się z Scharführerem Langiem, który szturchnął go w pachwinę tak mocno, że ledwo utrzymał się na nogach, musiał też zdjąć czapkę, zameldować się i wytrzymać dwa uderzenia w twarz, a gdyby nie miał przepustki, zapłaciłby za nieuwagę głową.
To zderzenie wydało mu się tak złym znakiem, że niemal zrezygnował ze swego zamiaru. Wiedział jednak, że podejrzenie, dopóki go nie odegna, nie da mu spokoju, szedł więc dalej do kancelarii, starając się wyglądać na opanowanego.
Wszedł, zdjął czapkę, patrząc jak przez mgłę, stwierdził, że w pokoju nie ma ani jednego Niemca, poszukał wśród więźniów pochylonych nad stołami znajomej twarzy, zobaczył Jelinka, któremu załatwił kiedyś kamizelkę i lek przeciw świerzbowi z magazynów Kanady, podszedł do niego, strzelił piętami i głośno, żeby wszyscy słyszeli, zameldował, że Kommandoführer Riegler przysłał go po dane więźniarki 13698. Jednocześnie, tak żeby tylko Jelinek widział, wyjął z nadprutego lewego rękawa bluzy papierosa i ukradkiem położył go na biurku między papierami, dzięki czemu osiągnął oczekiwany skutek: Jelinek zostawił rozpoczętą pracę i odwrócił się do wysokich regałów z aktami.
Znaleźli razem księgę z nalepką na grzbiecie i napisem 11000–16000, przenieśli ją na biurko, otworzyli i przeglądali strony, mamrocząc liczby, przy czym Jelinek wymacał między papierami leżącymi na stole papierosa i włożył go do kieszeni bluzy, w końcu trafili na stronę obejmującą część numerów z trzynastką na początku i na dole znaleźli numer 13698, a obok niego: Helena Lifka, Jüdin, Szabadka 1925.
Tak oto słowa Liny zostały potwierdzone, a jego rozpacz uzasadniona, nieznana mu nazwa miejscowości, z której pochodziła więźniarka, wniosła jednak do porażającej informacji promyk ulgi, echo od dawna nieistniejących podziałów. Ta ulga oznaczała dla niego mniejszą odpowiedzialność, mniejsze prawdopodobieństwo spotkania ze swoją ofiarą, gdyby oboje przeżyli obóz.
Skreślił jej numer na kartce, gdzie był zapisany wraz z jeszcze jednym, nakazał Linie, żeby mu jej nigdy nie przysyłała, nie tylko jej, ale i każdej innej Żydówki, co ona ze śmiechem obiecała, sądząc, że zaraził się pychą rasową od Niemców. Poczucie winy kazało mu jednak z daleka dbać o numer 13698, wypytywał o nią Linę, jakby tamtego zakazu nie było albo jakby był to żart, którym odpowiedział na jej żart, przekupił ją swetrem i ciepłymi skarpetami, żeby więźniarce, którą przegnał ze swego intymnego życia, dawała podwójną porcję chleba, a przed ewakuacją obozu załatwił u Jelinka w zamian za papierosy przeniesienie jej do bloku więźniów do uratowania.
Dopiero wtedy odetchnął, uważając, że okupił występek, bo zwiększył jej możliwość przeżycia, lecz powstrzymywał się od sprawdzenia, czy ją wykorzystała. Ukrywając to nawet przed sobą, miał nadzieję, że nie, że nie żyje, nigdy nie pomyślał, że chciałby ją zobaczyć, usunął ją ze świadomości, jak i inne obiekty swoich zbrodni popełnionych dlatego, że i on chciał przeżyć, a w tym celu nadużycie władzy kapo było mu tak samo potrzebne jak jedzenie i odzież.
Ale rozszyfrowanie Szabadki jako drugiej nazwy jugosłowiańskiej Suboticy w północnej Bačce zniszczyło ten spokój. Pokazywało, że oszukiwał się nie tylko wtedy, kiedy Helenę Lifkę zmusił, by usiadła na jego nagich kolanach, a potem położyła się na jego legowisku, lecz i wtedy, kiedy myślał, że może zapomnieć o niej jako dalekiej cudzoziemce. Była jugosłowiańską Żydówką, tak jak on był jugosłowiańskim Żydem, dostała się do niewoli w tym samym wojennym niemieckim najeździe co on, wróciła, jeśli wróciła, do tej samej ojczyzny, tego samego państwa, i mogła się przed nim pojawić w każdej chwili, szukając go, ponieważ dowiedziała się, że jest Jugosłowianinem, albo natknąwszy się na niego przypadkiem podczas jakiejś podróży czy załatwiania służbowych lub rodzinnych spraw w Banja Luce, tak jak przed nim przypadkiem znalazła się węgierska gazeta, eksponująca w tytule węgierską nazwę Suboticy.
Przestraszył się myśli, że stanie z nią twarzą w twarz, z jej wyrzutami i oskarżeniami; postanowił uciec, jakby już tu była i szukała go, jakby to ona była nieznajomym pasażerem, który zostawił pod ławką węgierską gazetę, i to nie przypadkiem, jak był skłonny się pocieszać, kiedy jednak wepchnął ją pod płaszcz, lecz po to, żeby go ostrzec o swojej obecności, która wkrótce przemieni się w oskarżenie i publiczne kamienowanie, żeby go przed dokonaniem zemsty umęczyć.
Spocił się, siedząc przy zaciągniętych zasłonach w swoim sublokatorskim pokoju, dusznym, ze skrzypiącymi, zjedzonymi przez korniki meblami gospodarzy, jak w cuchnącej mysiej norze. Wydawało mu się, kiedy letnie popołudnie dojrzewało, że już ruszyła obława, ludzie, których Helena Lifka nazbierała w mieście, że była tu kto wie od kiedy, a on niczego nie przeczuwał, że szczuła przeciwko niemu wszędzie, gdzie dotarła ze swoimi oskarżeniami, na milicji, na bezpiece, w Związku Bojowników, Froncie Ludowym, w komitecie partii, a może i u sąsiadów, których także zdążyła obejść w porze, kiedy biura są zamknięte, odkrywając przed nimi, kim jest Vilko Lamian, znany im jako milkliwy, skromny mieszkaniec swojej ulicy, jako gorliwy urzędnik w hipotece, samotny spacerowicz i turysta wędrujący po okolicznych górach w niedziele i święta, a naprawdę bydlę, monstrum, oprawca, hitlerowski kapo, wróg nad wrogami, zdrajca nad zdrajcami, ukryty w swojej jamie, w swoim barłogu, pod maską spokojnego obywatela, który się do niczego nie miesza.
Przychodzą, żeby mnie zdemaskować, opluć, złapać, rzucić na podłogę, deptać i bić, zerwać ze mnie ubranie, a potem na poły martwego umyć, opatrzyć, przygotować do postawienia przed sądem i na oczach tłumu przedstawić jako potwora, fotografować, przesłuchiwać, z najmniejszymi szczegółami opisywać moje zbydlęcenie, mój mroczny popęd, moje zboczenie, które uczyni z mego nazwiska symbol zła, dopóki nie zostanie odkryte większe zło, i które mój ród, moje plemię, na zawsze okryje hańbą.
Czuł tę obławę na skórze twarzy i rąk, jakby nawet powietrze stało się od niej lepkie. Podchodzili coraz bliżej, słyszał tupot ich kroków, szum ich oddechów, choć przekonywał sam siebie, że to po chodniku drepczą wieczorni spacerowicze, że oddychają i szeleszczą właściciel domu Čabrinović i jego chora żona, wypełniając pusty czas narzekaniem na sąsiadów, na niego, sublokatora, i planowaniem jutrzejszych zakupów.
Nie mógł uwierzyć sam sobie, jakby wróg go namawiał, żeby nadal tkwił w pułapce. Wstał, starając się nie zdradzić żadnym dźwiękiem, na palcach wyszedł zza stołu, podkradł się do drzwi i zgasił światło. Potem długo stał w miejscu, obmyślając, jak ich powita, jeśli przyjdą. Złapać najbliższe krzesło i wymachiwać nim, dopóki go nie obezwładnią, czy uprzedzić ich, podrzynając sobie gardło? Miał w szufladzie składany nóż, kupił go jako jedną z pierwszych rzeczy w Banja Luce, podjąwszy decyzję nagle, gdy tylko zobaczył go wśród innych przedmiotów na targowym straganie, koło którego przechodził, idąc po jarzyny, bo od kiedy odrzucił swój nóż obozowego kapo przymocowany do łydki, czuł się bezbronny.
Teraz zbliżył się do stołu i nasłuchując, powoli otworzył szufladę, wymacał nóż, wyjął go i otworzył. Nie złapią mnie żywego, nigdy więcej. Zastaną trupa leżącego na podłodze i Helena Lifka z przerażeniem wytrzeszczy oczy na widok kałuży krwi wokół mnie, która staje się coraz większa.
Rozkoszował się tą sceną z jadowitą złością: oto leży na wznak na podłodze, z raną ziejącą w piersi, otoczony prześladowcami, którzy wciąż nadchodzą, tłoczą się przy nim, tworząc krąg, a ona, podżegaczka, przepycha się naprzód, kładzie mu delikatną kobiecą rękę na piersi, naśladując mimowolnie ostrze wbijające się w ciało, między żebra, zdumiona, pozbawiona możliwości zemsty, okrycia go hańbą.
Złość wypełniła go całego, niemal pragnął, żeby stało się to, o czym myślał, a jednocześnie wiedział, że przenikające go oczekiwanie jest po części udawane, bo mało prawdopodobne, żeby dziewczyna, która nawet nie zna jego prawdziwego nazwiska i nie wie, czy żyje, znalazła go tutaj, w tym mieście, w sercu Bośni, na pewno dalekiej dla niej – i to z gazetą jako ostrzeżeniem zostawioną ukradkiem pod ławką, na której on usiądzie.
Przebiegł w myślach wydarzenia z ostatnich dni, drogę do biura i z powrotem, zachowanie kolegów, interesantów, wyjazd do Pobrđa, rozmowy, pomiary, zapisywanie – nic podejrzanego nie znajdował w żadnym ruchu, w niczyim spojrzeniu. Nauczył się odgadywać myśli innych ludzi z błahych znaków, jakie, wcale o tym nie wiedząc, wysyłali – dlatego przeżył.
Teraz musiał tylko wszystko rozważyć, sprawdzić każdą możliwość. Podszedł znowu do drzwi, na palcach; nasłuchiwał. Słyszał cichą, niewyraźną rozmowę, byli to faktycznie Čabrinović i jego żona, po drugiej stronie korytarza, w kuchni, gdzie wcześnie jadali kolację, żeby ustąpić miejsce jemu. Z nożem w dłoni ostrożnie nacisnął klamkę, wciąż gotowy wbić ostrze w pierś komuś, kto czekałby po drugiej stronie. Ale pod drzwiami nie było nikogo. Uchylił je, rozejrzał się w słabym świetle dochodzącym przez mleczne szyby w kuchennych drzwiach, popatrzył w głąb korytarza, przekonał się, że jest pusty, włożył do kieszeni płaszcza rękę z otwartym nożem przylgniętym do dłoni i na palcach wyszedł.
Był w sieni, teraz wyraźnie słyszał rozmowę, „zawiąż sznurkiem” i „popchnij z dołu”, słowa zrozumiałe i zarazem nienaturalne, kiedy wychyną z kłębka słów wcześniej niejasnych, tak jak kiedy w przegrodzie baraku w środku nocy podniesiesz głowę i zaatakują cię jęki, szloch. Skradając się, podszedł do drzwi wejściowych, kucnął, odsunął klapkę zamka i przyłożył oko do dziurki. Kawałek podwórza w półmroku, nigdzie cienia człowieka, nigdzie łokcia, wysuniętego kolana. Nie miał jednak odwagi wyjść prosto na dwór. Wstał, wrócił w głąb korytarza do drzwi piwnicy. Otworzył je, wszedł do środka, zszedł po schodach, chwilę nasłuchiwał, przecisnął się między stosami drewna, wdychając jego wilgotny zapach (Jasenovac, las), podszedł do okna i przez zakurzone szyby długo obserwował tylne podwórze.
Powoli, nie wypuszczając noża, który ślizgał mu się w palcach, przekręcił zardzewiałą zapadkę, znowu długo nasłuchiwał, pochylił się, wymacał wolną ręką pieniek, potem kolejny, położył jeden na drugim i wspiął się po nich na parapet. Mocno chwycił nóż, przerzucił się na podwórze, ukląkł pod oknem, przebijając wzrokiem półmrok.
Krzaki, po lewej dwa orzechy, ścieżka zarośnięta chwastami. Czy tu się kryją? Cierpliwie kucał, nadstawiając uszu, wpatrując się w zapadającą ciemność, zdecydowany zachować większą ostrożność niż wszyscy prześladowcy. Wyprostował się dopiero, kiedy zabolały go kolana (ich zaczęły boleć wcześniej, pomyślał).
Uważnie włożył nóż do kieszeni, podszedł do murowanego ogrodzenia, uniósł w górę ręce, podciągnął się wysoko i wyjrzał na uliczkę. Była pusta, pogrążona w zapadającym mroku, świeciło się jedynie kilka kuchennych okien w sąsiednich domach, ludzie siedzieli przy kolacji. Opadł z powrotem na ziemię, wzdłuż muru doszedł do bramy, cicho ją otworzył i wyszedł. Ruszył w lewo. Uliczka doprowadziła go do małego placu, którego nazwy nie znał, gdzie dzieci bawiły się obręczami, a kilkoro przechodni właśnie znikało w bocznej uliczce.
Lamian na nich nie spojrzał, szli powolnym krokiem, wiedział więc, że nikogo nie gonią, są zajęci sobą, niegroźni, obserwował pobliskie okna i bramy, żeby zbadać, czy ktoś się gdzieś nie ukrywa, czy nie będzie musiał wyjmować ręki z kieszeni i dźgać, najpierw ich, potem siebie.
Z placu powoli wszedł w uliczkę, w której zniknęli niedawni przechodnie, skręcił pod kątem prostym w lewo i znalazł się na swojej ulicy, Teodora Kursuli, pod swoją bramą, otwierając ją, rozejrzał się dyskretnie, wszedł na podwórze, potem do domu. Kiedy dotarł na próg swojego pokoju, usłyszał, jak otwierają się drzwi od kuchni, spojrzał za siebie i zobaczył Čabrinovicia; stał tam zgarbiony, w czapce na głowie, i patrzył na niego. „Myślałem, że jest pan u siebie, panie Vilko”. Odpowiedział beztrosko: „Wyszedłem na chwilę, panie Čabrinović. Jeszcze moment”. I wszedł do swego pokoju.
Zapalił światło, wyjął nóż, zamknął go, włożył do szuflady i na powrót ją zasunął. Potem poczekał, aż przeszurają kroki Čabrinovicia i jego żony zmierzających do sypialni, po cichu wrócił na korytarz, otworzył drzwi piwnicy, zszedł po schodach, zamknął okno i wrócił do pokoju.
Odetchnął. Podszedł do stołu i usiadł, żeby jeszcze raz obejrzeć węgierską gazetę. Czytał tytuły i zgadywał, co mogą znaczyć, chwilami, kiedy zobaczył jakieś techniczne wyrażenie, zdawało mu się, że coś rozumie. Zachęcony tytułem, w którym łatwo przetłumaczył słowo traktorok, czytał dalej tekst drobnym drukiem ciągnący się do końca strony, stale się przekonując, że jednak niewiele rozumie, ale gdy trafia na specjalistyczny międzynarodowy termin, jego przeczucie dotyczące treści artykułu zyskuje potwierdzenie.
Zmęczył się. Zgłodniał. Poszedł do kuchni, gdzie zgodnie z umową z Čabrinoviciami miał prawo przygotowywać sobie kolację, kiedy oni pójdą spać. Włączył światło, otworzył okno, żeby wypuścić parę po ich gotowaniu, dodał kawałek drewna do pieca, w którym ogień jeszcze się tlił, wziął ze spiżarni kartofle z osobnej skrzynki, gdzie trzymał je razem z jarzynami. Obrał osiem dużych, włożył je do rondla, zalał wodą i postawił na piecu. Usiadł i czekał, paląc, aż jedzenie będzie gotowe. Jeszcze nie przywykł do sytości i każdy posiłek sprawiał mu przyjemność. Nie czuł potrzeby ulepszania go przyprawami ani zaszczycania zastawą, zależało mu na samym jedzeniu, na ilości, nie na smaku, na uczuciu, że rozrzutnie się nim napycha. Dlatego najchętniej jadał sam i tylko jeden rodzaj gotowanych potraw. W południe nie mógł tego robić, bo pod koniec pracy głód nie pozwalał mu czekać, aż Čabrinoviciowie opuszczą kuchnię i jedzenie się ugotuje, więc w drodze do domu kupował coś zimnego i zjadał w pokoju, przy kolacji jednak mógł sobie pozwolić na przyjemność.
Jadł, myśląc o tym, żeby naprawdę uciec i to najlepiej zaraz. Jeszcze tej nocy po prostu spakuje skromny dobytek do walizki i wyjedzie bez pożegnania, ewentualnie zostawi na kuchennym stole krótki list i czynsz za ten miesiąc.
Pójdzie prosto na dworzec i wsiądzie do pierwszego pociągu, obojętnie dokąd będzie jechał. Z ulgą wyobrażał sobie, jak zamykają go i oddzielają od zewnętrznego świata drewniane ściany wagonu, do którego nie został wepchnięty, tylko go wybrał, w którym nie będzie się dusił, tylko siedział wygodnie rozparty, sam albo z rozespanymi sąsiadami i sąsiadkami; czuł zimno, jakie ruch pociągu wytwarza za tymi ścianami niby ochronną izolację nie do przebicia, która złamałaby każdą rękę gotową wepchnąć się i go złapać.
Mam w kieszeni dowód osobisty – nie numer wytatuowany na przedramieniu, nie czerwony trójkąt na bluzie i na nogawce, nie przepustkę od Rieglera, którą muszę oddać, tylko prawdziwy dowód bez daty ważności, wydany w banjaluckiej komendzie milicji na nazwisko Vilko Lamian, urodzony w Bjelovarze, narodowość jugosłowiańska, obywatelstwo jugosłowiańskie, z zawodu urzędnik, mam prawo wysiąść gdziekolwiek w tym kraju z jakiegokolwiek pociągu, zgłosić się, zameldować, wynająć pokój i szukać pracy.
Oczywiście do podania o pracę należy dołączyć dokumenty, a te znajdują się w metalowej szafie w urzędzie miejskim, skąd trzeba je wydobyć, najlepiej na prośbę instytucji, która chciałaby go zatrudnić. Wyobrażał sobie pismo, z oficjalnym nagłówkiem, numerem, datą, napisane na maszynie przez jakąś posłuszną i niezainteresowaną maszynistkę – ona nie jest więźniarką, nie drży ze strachu, może w swej naiwności pozwolić, by sam podyktował jej urzędowe zwroty – w którym prosi się o „dokumenty towarzysza Lamiana Vilka w celu zatrudnienia w naszej instytucji” i do którego warto by podać w osobnym liście, najlepiej napisanym własnoręcznie przez niego, jakiś przekonujący powód, na przykład niespodziewaną chorobę bliskiego krewnego, wyjaśniający, dlaczego nagle wyjechał bez pożegnania, zamieszkał i znalazł pracę w miejscowości o nazwie na razie nieznanej także jemu.
Co rzecz jasna mogłoby wywołać zdziwienie, a nawet podejrzenia, myślał gorzko i rękami wpychał gorące jeszcze kartofle do ust, parząc się tak, że łzy napływały mu do oczu. Nie, wiedział przecież, że to nie byłoby dobre, że powinien postąpić odwrotnie, przygotować wyjazd krok po kroku, wspominając dyskretnie, ale często o przyczynach, które każdy będzie uważał za oczywiste, i tak samo zrealizować swój zamiar, powoli i stopniowo, żeby kiedy zniknie, dla wszystkich, którzy go znali, było to zrozumiałe i normalne.
Całą noc zastanawiał się nad najbardziej przekonującym pretekstem, wpadał z entuzjazmem na jakiś pomysł, po czym z rozczarowaniem go odrzucał, w końcu, przed świtem, zmęczony i zdenerwowany, zdecydował się na problem lokalowy, na palącą potrzebę, gorące pragnienie własnego mieszkania, którego w Banja Luce nie udało mu się zdobyć i musiał mu wystarczać umeblowany pokój u przedwojennego kupca Čabrinovicia. Prawdą jest, że nigdy nie prosił o przydział na prawdziwe, samodzielne mieszkanie jak inni przyjezdni urzędnicy, ale miał nadzieję, że ta powściągliwość zostanie kiedyś uznana za przejaw jego skromności, wszystkim dobrze znanej, nie będzie to więc sprzeczne z dopiero teraz okazanym niezadowoleniem. Z tą myślą zasnął.
Kiedy rano zerwał się na dźwięk budzika, był półprzytomny i oszołomiony jak po zbyt wczesnych pobudkach w obozie, skoczył z łóżka na ziemię, ze skulonymi ramionami i wciśniętą w nie głową, żeby się uchronić przed uderzeniem. Dopiero kiedy zrozumiał, gdzie jest, i pojął, że nie grozi mu bezpośrednie niebezpieczeństwo, tylko czekają go obfite śniadanie i praca, gdzie ma swoje biurko i krzesło, na którym może do woli rozciągać się i kulić, przypomniał sobie nocną decyzję i smętnie rozczulił się nad sobą. Wyjechać? Dokąd? Do jakiego miasta, jakiej wsi? Za jaką granicę?
Zdumiał się, gdy sobie uświadomił, jak przypadkowy, jak swobodny był jego wybór, i zrozumiał, że wie o tym, od kiedy jest wolny, dopiero od wtedy, bo dopóki był więźniem, myśląc o ucieczce, jako jej ostateczny cel wybierał jakieś znajome miejsce, gdzie byłby bezpieczny, uratowany. Farmę Radakoviciów w Prnjavorze koło Bjelovaru, dokąd pewnego lata, gdy skończył podstawówkę, ojciec zabrał go służbowym samochodem, żeby się pobawił na dworze, wśród dobrodusznych pasterzy, podczas gdy on będzie rozmawiał z gospodarzem o spłacie jakiegoś długu. Pokój w Zagrzebiu na Ilicy 37, na piętrze, u damskiego krawca Jančuški, gdzie jako student mieszkał zaledwie dwa miesiące, zanim przeniósł się na Trnską 8, do pani Basarabić, emerytowanej profesorki gimnazjalnej. Szopę w Nevesinju, gdzie ukrywał się kilka nocy, kiedy jako żołnierz uciekał przed niewolą.
Ciepło wspominał wszystkie te miejsca, przywoływał dobrze znane szczegóły, a potem po kolei każde z nich odrzucał, wiedząc, że się do nich nie przedrze, że złapią go, skatowanego zaciągną pod szubienicę i powieszą na centralnym placu apelowym przed stojącymi na baczność więźniami, jak Edka, jak Malę, jak tylu uciekinierów, którym się nie udało (a nie udało się żadnemu), znacznie wcześniej, niż zdołałby się przekonać, czy ci niegdyś życzliwi ludzie przyjmą go i ukryją.
Już przywołując ich w pamięci, przeczuwał, że pewnie by go nie przyjęli, świadom, że ci znajomi ludzie, te miejsca najmniej nadawałyby się na kryjówkę, bo ścigający, gdyby nie został złapany już na bagnach koło Auschwitz, zbadawszy jego dawne drogi i dawne kontakty, szukaliby go właśnie tam.
A teraz, kiedy nie musiał się spodziewać pościgu, ci ludzie i te miejsca stały się nieprzydatne właśnie dlatego, że uciekając, nie kryłby się przed pościgiem, przed obławą, tylko przed przypadkiem, a taki przypadek – na przykład pojawienie się byłej więźniarki Heleny Lifki z gazetą wydawaną w jej mieście, którą zabrała na drogę i w pasażerskiej ciężarówce wyrzuciła – mógłby się zdarzyć w jakimkolwiek miejscu na ziemi: małym, dużym, hałaśliwym, cichym; w pociągu, na statku, w kinie, na wyścigach konnych, w urzędzie hipotecznym miasta Banja Luka albo w jakimkolwiek urzędzie w jakimkolwiek mieście, jakiejkolwiek wiosce.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Magdalena Petryńska (ur. 1940 we Lwowie) – polonistka i slawistka, tłumaczka. Była redaktorką w Państwowym Instytucie Wydawniczym (1967–1991), I sekretarzem, później radcą Ambasady RP w Belgradzie (1991–1996), w latach osiemdziesiątych działała w Solidarności i w jej strukturach podziemnych. Obecnie współpracuje jako redaktorka z różnymi wydawnictwami, tłumaczy literaturę serbską, chorwacką i bośniacką. Mieszka na Podkarpaciu.
Ma w dorobku przekłady niemal pół setki książek. Autorów serbskich (między innymi Slobodana Selenicia, Borislava Pekicia, Miroslava Josicia Višnjicia, Vladimira Arsenijevicia, Dragana Velikicia, Ivana Čolovicia), chorwackich (w tym 15 książek Miljenka Jergovicia), bośniackich (Slavka Mićanovicia, Antonija Žalicy, Lejli Kalamujić). Kapo jest trzecią powieścią Aleksandara Tišmy w jej tłumaczeniu – wcześniej, w latach siedemdziesiątych, ukazały się Śladem czarnowłosej dziewczyny i Księga Blama. Jest laureatką nagrody Ministerstwa Kultury i Sztuki za przekład Czasu cudów Borislava Pekicia (1986) i Nagrody Literackiej Angelus za Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki Miljenka Jergovicia (2012).
Tytuł oryginału: Kapo
Redaktor inicjujący: Krzysztof Cieślik
Redaktor prowadzący: Michał Michalski
Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa
Opieka promocyjna: Ewelina Lebida
Projekt okładki: Łukasz Piskorek
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Redakcja: Agnieszka Rzonca
Korekta: Aleksandra Orzechowicz, Hanna Trubicka
Copyright © Andrej Tišma, 2025
© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2025
© Copyright for the Polish translation and afterword by Magdaelna Petryńska, 2025
The translation was kindly supported by the Fund for Central & East European Book Projects, Amsterdam
Seria Cymelia Wydanie pierwsze, Warszawa 2025
ISBN 978-83-68191-91-2
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek