39,99 zł
Julia Krawiec wyjeżdża do Gdyni na ślub swojej przyjaciółki, Rity Walickiej. Na miejscu okazuje się jednak, że dziewczyna nie żyje, a zamiast hucznego wesela rodzinę czeka pogrzeb.
Tej tragedii nic nie zapowiadało, a mimo to ciało młodej nauczycielki muzyki, pasierbicy znanego handlarza diamentów, znaleziono u podnóża klifu w gdyńskim Orłowie. Przez lata „skarpa samobójców” była dla niej azylem – miejscem ucieczki i wytchnienia – lecz w jednej chwili stała się śmiertelną pułapką.
Dlaczego Rita wymknęła się grudniową nocą z domu i pobiegła na urwisko? Wszystko wskazuje na to, że właśnie tam planowała zakończyć swoje życie, jednak matka dziewczyny nie jest w stanie pogodzić się z tą teorią. Prosi Julię, by ze względu na dawną przyjaźń przyjrzała się sprawie.
Julia wprowadza się do domu przyjaciółki i zajmuje jej pokój. Od tej chwili zaczyna uważnie obserwować rodzinę oraz bliskie otoczenie Rity. Z czasem odkrywa, że wnętrza nadmorskiej willi skrywają niewygodne tajemnice. Podobnie jak ludzie, których Rita nazywała przyjaciółmi, a którym nigdy nie powinna była zaufać.
Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog. Zadebiutowała w 2013 roku powieścią Uśpienie, która dała początek popularnej sadze kryminalnej z Julią Krawiec w roli głównej. Jej utwory cechują wielowątkowa fabuła oraz wartka akcja. Autorka, poza tematyką kryminalną, zgłębia w swoich powieściach zawiłe kwestie psychologiczno-społeczne, w które uwikłani sąbohaterowie jej książek.
Do dorobku pisarki zalicza się również powieść kryminalną Jej wszystkie śmierci, thriller psychologiczny Lęki podskórne, a także powieść z nurtu domestic noir Sześć powodów, by umrzeć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 616
Data ważności licencji: 2/27/2030
Przyjdziesz i zabijesz. Przyjdziesz i zabijesz.
Jeszcze o tym nie wiesz. Jeszcze nie rozumiesz. Jeszcze stoisz w cieniu. Jeszcze stoisz w tłumie,
ale przyjdziesz i zabijesz. Przyjdziesz i zabijesz.
Marcin Świetlicki „Zabijanie”
Stanęła na klifie. Blada poświata grudniowego księżyca ledwie wystarczała, by dostrzec zarys jego krawędzi. Mimo że znała każdy zakamarek tego miejsca, noc czyniła je zdradliwym. Tam, gdzie ziemia przechodziła w przepaść, a granice między morzem a niebem zacierały się w mroku, tylko wprawne oko mogło wychwycić subtelne różnice odcieni, jakie dzieliły te trzy żywioły.
Wiedziała też, że na dole nie ma nic poza ostrymi głazami i wodą, która z cichym chlupotem wdziera się między kamienie. Ile osób straciło tu życie? Mówiło się o siedmiu, ale kto mógł być tego pewien? Śmierć pojawiała się po zmroku, a rankiem znajdowano ciała – z połamanymi kręgosłupami lub roztrzaskanymi czaszkami. Nikt nie mówił o tym głośno. Władze i policja starały się unikać rozgłosu. Im mniej o tym wspominano, tym mniejsze było ryzyko, że miejsce to stanie się atrakcją dla poszukiwaczy mocnych wrażeń – tych, których mroczne historie wabią niczym płomień ćmę.
Jednak ludzie zawsze wiedzieli o kolejnych zwłokach znalezionych na orłowskiej plaży. „To się znowu stało” – mówiono. „Klif wezwał kolejną kobietę, klif zabił kolejnego mężczyznę”. Czy to był tragiczny wypadek? Chwila nieostrożności? A może ktoś świadomie rzucał się w otchłań, zmęczony życiem, w którym nagle zabrakło sensu? Nikt nie znał odpowiedzi. Klif milczał, tak jak milczą wszystkie miejsca, które widziały zbyt wiele.
Nie myślała teraz o przeszłości ani o zagadkach klifu. Zastanawiało ją co innego – dlaczego latarnia morska na Helu, oddalona o dziewiętnaście kilometrów, nie działa? Nie dotarły do niej żadne wieści o awarii, choć w tej chwili wszystko na nią wskazywało.
Jej oczy powoli przyzwyczajały się do mroku. Zdjęła okulary i przetarła szkła chustką. Podeszła ostrożnie bliżej krawędzi klifu i odstawiła na ziemię swój mały plecak. Odruchowo wzdrygnęła się z zimna, które czuła w zbyt cienkim płaszczu, założonym w pośpiechu na niewiele grubszy sweter. Owinięty wokół szyi szalik dawał trochę ciepła, jednak stopy wsunięte w skórzane mokasyny były już niemal zdrętwiałe od chłodu. Gdy zamykała za sobą drzwi domu, zupełnie nie myślała o tym, że ubrała się za lekko. Ważne było, by wymknąć się niepostrzeżenie, nie budząc żadnego z domowników.
Przez chwilę walczyła z niesfornymi kosmykami włosów, które wyswobadzały się spod kołnierza i wirowały na wietrze. Nagle podmuchy ustały. Na policzkach poczuła coś miękkiego i chłodnego. Podniosła głowę. Zasnute chmurami niebo powoli zrzucało pierwsze płatki śniegu.
– Już myślałam, że tego nie zobaczę – szepnęła, pozwalając, by drobinki białego puchu osiadły na jej twarzy.
Stała nieruchomo, jakby chciała zjednoczyć się z tym spokojnym tańcem natury. Zdjęła okulary po raz drugi, tym razem chowając je do kieszeni. Na nic się teraz nie przydawały, przeszkadzały jedynie w napawaniu się chwilą. Zamknęła powieki. Przez moment udało jej się zapomnieć o przeszywającym zimnie. Odtąd liczyły się tylko wirujące w powietrzu płatki śniegu – drobne, ulotne, cudownie delikatne.
Mogłabym zostać tu na zawsze, pomyślała.
Do tego miejsca, ukrytego nad dwudziestometrowym osuwiskiem, nikt nie zaglądał. Wciśnięte między drzewa i oddalone od głównej ścieżki, pozostawało niewidoczne dla spacerowiczów wędrujących po plaży. Dało się je dostrzec jedynie od strony otwartego morza. Nazwała je Gniazdem – było jej osobistą kryjówką przed światem.
Latem Gniazdo pachniało żywicą i morskim powietrzem, niosącym krzyki wirujących nad wodą mew. Jesienią, gdy w klif uderzały niszczycielskie sztormy, które kawałek po kawałku kradły osuwającą się ziemię, zamierało. Zimą wszystko cichło – morze, wiatr, nawet rozkrzyczane ptaki. Siadała wtedy na zwalonym pniu drzewa, który od lat leżał w tym samym miejscu, i patrzyła w niekończący się horyzont.
Tej nocy nie zamierzała zatrzymywać się w Gnieździe na dłużej, niż to było konieczne. Wyjęła z kieszeni małą plastikową latarkę, a z plecaka – zawiniątko ukryte w poszewce od poduszki i metalową łyżkę. Świecąc sobie pod nogi, podeszła pod jedną z sosen rosnących na skraju urwiska. Uklękła pod drzewem i wbiła łyżkę w zaskorupiałą glebę. Z wysiłkiem odłupywała kolejne grudki, formując niewielki dołek. Kiedy był gotowy, wyrównała jego brzegi dłońmi.
Zanim wsunęła zawiniątko do ziemi, zdjęła z niego poszewkę. Przez moment patrzyła na białe metalowe pudełko z rysunkami kolorowych pudli.
– Musisz tu zostać. I musisz nam wybaczyć – wyszeptała.
Słowa zadrżały w jej gardle. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale przerwała, odwracając się gwałtownie w stronę drzew.
– Kto idzie? – zawołała, nasłuchując.
Dźwięk przypominał kroki. Ciche, stłumione, jakby ktoś przemierzał leśne poszycie. Chwyciła latarkę i oświetliła pobliskie pnie, ale nie dostrzegła niczego ani nikogo.
Tylko mi się wydawało, pomyślała. Zwykła ułuda.
Wsunęła pudełko do dołka i starannie zakryła je ziemią. Ubiła pięścią powierzchnię, a potem przysypała wszystko mokrym igliwiem i liśćmi.
Podniosła się z kolan i wróciła na skraj klifu, gdzie zostawiła plecak. Zamknęła oczy, złożyła dłonie i zaczęła się modlić.
– Odpuść nam… jako i my odpuszczamy… nie wódź nas na pokuszenie… zbaw nas ode złego… – powtarzała raz za razem, zatracając się w błaganiu.
Nie czuła już chłodu i nie czuła ciała, jakby zmysły i wszelkie fizyczne doznania nagle znikły, porzucając nad nim kontrolę. Ocknęła się dopiero, gdy jej stopy oderwały się od krawędzi urwiska.
Świat wokół niej zawirował. Śnieg zamienił się w wielką mgłę, a ziemia – w ciemną otchłań. Daremnie próbowała chwycić dłońmi cokolwiek, co mogłoby utrzymać ją na skraju klifu. Zaplątana w śnieżny pył leciała głową w dół, ku podmywanym przez morze ciemnym głazom.
Śnieg w Trójmieście sypał nieprzerwanie od pięciu dni i nic nie wskazywało na to, by w najbliższych godzinach miało się to zmienić. Służby miejskie nie nadążały z wysyłaniem na ulice Gdyni pługów i piaskarek, co dotkliwie odczuwali kierowcy osobowych aut, w tym jednego, zmierzającego ku kościołowi pod wezwaniem Matki Boskiej Bolesnej. Koła skody prowadzonej przez Julię Krawiec grzęzły w białym puchu zalegającym na bocznych drogach i dopiero przy samej świątyni złapały jako taką przyczepność.
Zaparkowała na samym końcu sznura samochodów ustawionych pod przylegającym do kościoła cmentarzem. Schowała twarz w wysokim kołnierzu specjalnie kupionego na dzisiejszą uroczystość szarego płaszcza z wełny i wyskoczywszy na śnieg w srebrnych szpilkach, ruszyła do głównego wejścia.
Wolała nie rzucać się nikomu w oczy. Amarantowa suknia z cekinami i rozcięciem na udzie oraz połyskliwe czółenka zupełnie nie pasowały do okazji. Wszystko przez to, że siadając za kierownicą kilka godzin temu, nie miała pojęcia, że zamiast tańczyć na weselu, przyjdzie jej uczestniczyć w pogrzebie.
Zacisnęła więc pasek w płaszczu tak, by nie wyjrzał spod niego jaskrawy materiał sukni, po czym wsunęła się bezszelestnie do świątyni i zajęła miejsce w ostatniej ławce. Rozejrzała się po wnętrzu.
Kościół był niewielki i w swym wyposażeniu skromny, niemniej przytulny. Na ścianach wisiały nieliczne obrazy świętych, a niski sufit z desek zdobiły proste, ascetyczne żyrandole z żarówkami w kształcie świec. Za ołtarzem znajdowała się marmurowa rzeźba Matki Boskiej, trzymającej na kolanach zdjętego z krzyża Chrystusa. Julia przypomniała sobie, jak Rita mówiła o tym miejscu. Uwielbiała jego spokój i tu, przed tym ołtarzem, zamierzała wziąć swój wymarzony ślub.
Po tym, jak go – z oczywistych przyczyn – odwołano, Julia nie spodziewała się zobaczyć tłumów na pogrzebie. Zwłaszcza że matka Rity wystosowała jasną prośbę, że pogrążona w bólu rodzina chciałaby przeżyć tę tragedię we własnym, wąskim gronie. Dlatego, poza kilkoma osobami z najbliższej rodziny i znikomą garstką przyjaciół zmarłej, w kościele nie było nikogo.
Najpierw jej spojrzenie spoczęło na zamkniętej trumnie w kolorze orzecha, umieszczonej na dwóch masywnych stojakach. Dookoła niej leżały wiązanki białych lilii, których słodki zapach mieszał się z chłodnym powietrzem świątyni. Potem przesunęła wzrok na fotografię w sepii umieszczoną tuż nad trumną. Łagodnym wzrokiem spoglądała z niej trzydziestopięcioletnia kobieta o pociągłej twarzy, dużych oczach skrytych za stylizowanymi na lata pięćdziesiąte okularami i pięknie wykrojonych ustach. Julia dobrze znała to zdjęcie Rity. Tak naprawdę było fragmentem o wiele większej fotografii, na której poza zamyśloną kobietą znajdowała się jeszcze jedna osoba. Był nią Miron Smolik, narzeczony zmarłej. Julia niewiele o nim wiedziała. Rita wspominała o nim rzadko i nie ciągnęła rozmowy, gdy z ust Julii padało pytanie, w jaki sposób się poznali. Jednak okazja, jaką stanowił ślub, miała dać zdecydowanie większe możliwości poznania tego człowieka. Z oczywistego powodu Miron zniknął z pożegnalnego portretu, usunięto jego twarz, retuszując przy tym tło i pozostawiając jedynie wizerunek zmarłej.
Kiedy już napatrzyła się na Ritę, zaczęła przyglądać się sylwetkom osób zebranych wokół trumny. Kilka z nich rozpoznała od razu.
Matka Rity, choć minęły lata, odkąd widziała ją po raz ostatni, nie zmieniła się zbytnio. Należała do tych osób, z którymi czas obchodził się wyjątkowo łaskawie, pozostawiając im zarówno szczupłą sylwetkę, jak i gładkość policzków, widoczną nawet spod cienkiej koronki upiętej do żałobnego toczka. Odkąd Wanda wyszła powtórnie za mąż, stała się kobietą z zasobnym portfelem, więc elegancja, która stała się jej znakiem rozpoznawczym, nie opuściła jej nawet w tym trudnym dniu. Miała na sobie doskonale skrojony czarny płaszcz podkreślony w talii szerokim skórzanym paskiem z subtelnie błyszczącą klamrą, na nogach zamszowe kozaki na obcasach, dłonie zaś osłaniały popielate rękawiczki. Kobieta co rusz podchodziła do trumny i gładziła jej wieko z czułością, jakby próbowała poczuć bliskość zmarłej tragicznie córki.
Siostra Rity, Anna, prezentowała zupełnie inny obraz. Siedziała na skraju ławki, zgarbiona i wyraźnie zaniedbana. Jej jesionka była rozchełstana, a włosy – spięte w pośpiechu plastikową klamrą. Miała podkrążone oczy i zaczerwienione policzki, na których malowały się zarówno ból, jak i zmęczenie. Obok niej, tuż przy ławce, stał dziecięcy wózek, który delikatnie kołysała stopą. W jej skurczonej postawie było coś bolesnego, jakby wyparowało z niej całe życie.
W drugim rzędzie siedziała długowłosa blondynka z paznokciami pomalowanymi na bordowo, która raz po raz zakładała za uszy opadające na czoło kosmyki. Z racji tego, że opierała głowę na ramieniu Jakuba, przyrodniego brata Rity, Julia domyśliła się, że to musi być jego żona, Szarlota.
Tuż za nią usadowił się mężczyzna w średnim wieku, prawdopodobnie nowy mąż Wandy, a ojczym Rity. Z jego twarzy trudno było wyczytać cokolwiek, zwłaszcza że rzadko obracał ją w stronę trumny. Pozostałe miejsca zajmowali ludzie, których Julia nie znała. Byli młodzi, wszyscy schludnie ubrani, ale bez żałobnego zacięcia. Wyglądali na kolegów z pracy oddelegowanych do oddania ostatniej posługi Ricie albo na dalszych znajomych, którym wypadało tu zajrzeć z kondolencjami.
– Założę się, że nie przyjdzie – Julia usłyszała za plecami męski głos. – Miejsce w pierwszym rzędzie pozostanie puste aż do samego końca.
Obróciła się w jego stronę. Rozpoznała tę twarz od razu: piwne oczy okolone ciemnorudymi rzęsami, szeroką szczękę i fryzurę à la młody beatles.
Mężczyzna szybkim ruchem przyklepał na czole grzywkę, próbując zakryć nią gruby na dwa palce plaster. Rozpiął guziki czarnego płaszcza, po czym wskazał na miejsce obok.
– Mogę?
Julia kiwnęła zapraszająco głową.
Usiadł, układając płaszcz tak, by nie pogiął się zbyt mocno.
– Po pierwsze, moje szczere kondolencje – powiedziała. – To, co się stało z Ritą… nadal nie mogę w to uwierzyć. Po drugie, o kim powiedziałeś, że nie przyjdzie?
– Może najpierw powinniśmy…
– Julia Krawiec. – Wyciągnęła na powitanie rękę. – Przyjaciółka Rity sprzed wieków i do tego trochę z przypadku.
– Domyśliłem się, że to ty. Rita dużo mi o tobie mówiła: była policjantka i niedoszła druhna?
– Zgadza się.
– Miron Smolik, niedoszły mąż. – Mężczyzna potrząsnął jej ręką.
– Wypadałoby powiedzieć, że mi przyjemnie, ale w tej sytuacji… – Julia zawahała się, nie kończąc zdania.
– Jest po prostu cholernie dziwnie? – Usta Mirona wykrzywiły się w gorzkim półuśmiechu. – Mnie nie musisz tego tłumaczyć. Dziś miałem brać ślub, a skończyło się na tym, że moja prawie-żona leży w drewnianym pudle, a ja lecę na psychotropach.
Chciał dodać coś jeszcze, ale zamilkł, widząc, że kilka osób siedzących w ławkach obróciło się w ich stronę.
– I jeszcze to… Ciągle gapią się na mnie, jakbym zrobił im jakąś krzywdę.
– Gapią się, bo siedzisz tu, zamiast być przy trumnie.
– Już się przy niej nasiedziałem, i to dłużej niż ktokolwiek z nich. Ale teraz… – Miron zawahał się, jakby szukał właściwych słów – teraz to już tylko teatr. Zamknięta trumna, kwiaty, żałosne spojrzenia. Wszyscy udają, że są tacy przejęci, a większość z nich ledwie znała Ritę, włączając w to tych najbliższych. Mówię serio, nawet w rodzinie ludzie się zupełnie sobą nie interesują. Mam się wzruszać na widok desek albo tych lilii? Udusić się można od tego wszystkiego.
– Może na zewnątrz będzie mniej duszno – rzuciła Julia półgłosem. – Wyjdziemy?
Natychmiast kiwnął głową.
Wymknęli się niemal bezszelestnie. Kiedy tylko znaleźli się w przedsionku, Miron z westchnieniem ulgi oparł się o ścianę tuż obok kropielnicy i wyciągnął z kieszeni płaszcza paczkę papierosów.
– Na wietrze nie zapali – wyjaśnił, błyskając płomieniem z zapalniczki.
Wyszli za główne drzwi, gdzie chłodne powietrze z miejsca uderzyło ich w twarze. Julia przyglądała się przez chwilę, jak Miron zaciąga się papierosem, ale w końcu musiała zapytać po raz drugi:
– O kim mówiłeś, że nie przyjdzie?
Miron wypuścił dym z ust i przez moment obserwował, jak biała mgła znika w zimowym powietrzu.
– O jej ojcu – odpowiedział krótko. – Najwidoczniej stary Walicki ma ciekawsze rzeczy do roboty niż pożegnanie córki.
– Może coś go zatrzymało?
– Nie sądzę. Na nasz ślub też się nie wybierał.
Julia znała ojca Rity o tyle o ile. Spotkała go dwa, może trzy razy w życiu. Wiedziała, że kiedyś był nauczycielem muzyki w jednej z warszawskich szkół. Potem ich rodzina się rozpadła i Wanda przeprowadziła się na stałe do Gdyni, a on został w stolicy z córkami. Nie na długo, bo po pewnym czasie spakował całą ich trójkę i ruszył za byłą żoną na Pomorze. Kupił stary dom nieopodal domu Wandy, znalazł pracę w innej szkole i liczył, że uda mu się odzyskać dawne życie. Jego plan się nie powiódł. Wanda wyszła za Platera i rozstali się definitywnie. Rita przez dłuższy czas mieszkała z ojcem, dopiero na parę miesięcy przed śmiercią przeniosła się do matki. Anna też wyprowadziła się do wynajmowanego mieszkania w bloku. Dawid Walicki został więc sam. To, że nie chciał przyjść na ślub córki, Julia mogła jeszcze zrozumieć. Mógł czuć żal do Rity, że zostawiła go wtedy, gdy jej potrzebował. Teoria o tym, że podczas wesela ciężko byłoby mu patrzeć na byłą żonę i jej nowego partnera, też dałaby radę się jakoś obronić. Ale żeby nie przyjść na pogrzeb? Zwłaszcza że, według słów Rity, łączyła ją z ojcem głęboka zażyłość.
– Wygląda więc na to, że będę musiała spotkać się z nim innym razem – stwierdziła. – Bez względu na powód jego nieobecności powinnam złożyć mu kondolencje. A co do pozostałych: w kościele widziałam kilka obcych twarzy. Na stypie powiesz mi, kto jest kim. Wiem, że Rita miała paczkę bliskich przyjaciółek.
Miron wypuścił kolejną chmurę dymu z ust.
– Po pierwsze, żadna z nich na razie się nie pojawiła. A po drugie, nie zamierzam uczestniczyć w stypie.
– Chcesz urwać się zaraz po pogrzebie?
– Tak będzie lepiej. Poza tym nic nie przełknę. No i nie znoszę tłumu.
Julia spojrzała wymownie na drzwi kościoła, za którymi łącznie znajdowało się może dwadzieścia osób.
– Dla mnie to już tłum – wyjaśnił Miron.
– Jej rodzina może tego nie zrozumieć.
– Przestało mnie to obchodzić. Wszystko, co mnie wiązało z tymi ludźmi, leży teraz w trumnie.
– Dość jasno powiedziane.
Zaciskając na piersiach płaszcze, minęli rząd aut stojących pod kościelną bramą i podeszli do skody.
– Przede wszystkim muszę zmienić buty – powiedziała Julia, otwierając bagażnik. – Stanie na cmentarzu w szpilkach chyba by mnie zabiło.
Z małej walizki wyjęła parę skórzanych botków i bawełniane skarpety. Wsiadła do auta i z ulgą ściągnęła ze stóp srebrne obcasy. W obecności Mirona niezręcznie było się jej przebierać z sukni w wygodne spodnie, więc wciągnęła tylko na siebie granatowy polar, zapinając zamek aż pod brodą. Kolejną ważną kwestią było puszczenie ciepłego nawiewu.
– Nie stój tak, wsiadaj. – Nachyliła się nad siedzeniem pasażera i pociągnęła za klamkę.
Miron rzucił w śnieg niedopałek papierosa, po czym umościł się wygodnie w fotelu.
– Dziwne to wszystko… – powiedział.
– Co masz na myśli?
– Tę waszą znajomość. Rita mówiła mi, że nie widziałyście się od piętnastu lat.
– Nie liczyłam. Może i od piętnastu. Co w tym dziwnego?
– Jeśli mam być szczery, to… Nie obraź się, ale nie wierzę w przyjaźń na odległość.
Julia przesunęła odruchowo dłońmi po kierownicy.
– Trudno się nie zgodzić. Rozmowy przez internet to zbyt mały wysiłek jak na prawdziwą zażyłość. Niemniej Rita była dla mnie naprawdę ważna.
Miron odchylił głowę i westchnął ciężko.
– Nie zamierzałem być złośliwy.
– Nie byłeś. Szukanie odpowiedzi to nie złośliwość.
– Ciężko mi i nerwy siadają. Próbuję to sobie wszystko jakoś poukładać, ale już sam nie wiem, co jest prawdą, a co zwykłą bujdą.
– Powiem ci, co jest prawdą. Miałyśmy z Ritą umowę, że zostanę druhną na jej ślubie. Była wtedy bardzo młoda, dopiero co skończyła dwadzieścia lat i marzyła o księciu na białym koniu.
– Czyli o mnie. – Miron uśmiechnął się nostalgicznie.
– Na to wygląda. Tak czy inaczej, to był jej pomysł. Wyszła z nim tak dawno temu, że kompletnie o tym zapomniałam. Przypomniała mi, gdy się zaręczyliście.
– Więc miałaś trzymać jej welon… Nie sądziłem, że ktoś traktuje takie obietnice serio.
– Jako że nie zwykłam robić z gęby cholewy, musiałam się tu pojawić. Spakowałam walizkę i wsiadłam za kółko. Jeszcze kilka godzin temu nie miałam pojęcia o tym, że nie żyje. Miałyśmy się spotkać przed ołtarzem.
– I obie dotrzymałyście obietnicy.
Julia spojrzała na bryłę kościoła.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że jej już nie ma.
Miron zaczął nerwowo otwierać i zamykać schowek przy fotelu pasażera.
– Nie potrafię zrozumieć, dlaczego poszła na tę skarpę w środku nocy. Nigdy wcześniej tego nie robiła.
– Nie wiesz tego. Mogła nikomu o tym nie wspominać, nawet tobie.
– Teraz żałuję, że nie zmusiłem jej, by ze mną zamieszkała. Może gdybym miał ją stale na oku, nie doszłoby do tragedii. Tylko że ona była pod tym względem uparta jak muł. Nienowoczesna była.
– To ci w niej przeszkadzało? Ta nienowoczesność?
– Czasami – odparł z westchnieniem. – Wiesz, jak jest.
– Jak? – Julia przyjrzała się mu z zaciekawieniem.
– Przecież nie byliśmy dziećmi, żeby trzymać się tylko za ręce. Miałem swoje potrzeby, kumasz?
– Ja zawsze kumam.
– No właśnie. Ale postanowiłem być cierpliwy i nie naciskałem. Dla takiej jak Rita warto było się trochę pomęczyć.
– Zero seksu?
– Tego bym nie powiedział. Coś tam od czasu do czasu między nami było. Ale zdecydowanie za mało i za rzadko.
Milczeli przez dłuższą chwilę, patrząc, jak padający śnieg zasypuje przednią szybę auta.
– Pokaż mi, gdzie to się stało. Gdzie ją znaleziono – poprosiła Julia.
– Teraz?
– Do wybrzeża niedaleko, za pół godziny będziemy z powrotem.
Miron zaczął grzebać w kieszeni swojego płaszcza.
– Niech ci będzie. Lepsze to niż patrzenie na trumnę. Ale pojedziemy moim – powiedział, obracając w dłoni breloczek z logo BMW.
Czarne auto z czerwoną przednią klapą wyglądało na dość drogą zabawkę. W porównaniu ze starą skodą było niczym słynne apartamenty przy Złotej 44 wobec jej mieszkania przy Czerniakowskiej 34. Niby to samo miasto i numer zbliżony, a jednak przepaść.
– To wydarzyło się na Orłowie – powiedział Miron, otwierając pilotem drzwi. – Poślizgnęła się na klifie i poleciała prosto na głazy.
Julia wpasowała się w wygodny, pachnący skórą fotel.
– Tak, słyszałam. Wanda… to znaczy matka Rity, powiedziała mi, że ciało znaleziono na plaży pod urwiskiem.
– Dasz wiarę, że Rita nigdy nie pokazała mi tego miejsca na górze? Tego, z którego spadła. Tylko o nim opowiadała, że jest wyjątkowe i niemal dzikie. No i że lepiej samemu tam nie chodzić.
– Rzeczywiście, trudno w to uwierzyć…
– Zimą to zupełne odludzie – Miron nie wyczuł aluzji. – Zresztą sama się zaraz przekonasz.
Skierował bmw w stronę morza. Droga od kościoła na klif wiodła przez krótki odcinek aleją Zwycięstwa, po czym skrót odbijał w plątaninę osiedlowych uliczek. Zasypane śniegiem, wyglądały jak biały labirynt.
Zatrzymał auto w zatoczce postojowej. Była niewielka, jakby stworzona dla maksymalnie dwóch pojazdów. Oddzielała linię strzelistych świerków od mało uczęszczanego pasa jezdni, który zakręcał wąską wstążką ostro ku górze, i ku majaczącym w oddali ulicom z willami.
Julia trzasnęła drzwiami i przez chwilę przyglądała się domom. Były zbyt daleko, by ktoś mógł zauważyć z okna kręcącą się tu po nocy Ritę. Chyba że użyłby lornetki, ale na to raczej nie należało liczyć. Zresztą co to miałoby zmienić. Śmierć była przecież wypadkiem.
– Droższych nie znajdziesz – powiedział Miron, po czym wskazał palcem na jeden z domów. – Widzisz te czerwone dachówki? To dom jej matki. Mieszkali tam we troje: Rita, Wanda i Edgar.
– Drugi mąż jej matki?
– Tak.
– Niezła chata.
– Ano niezła. To strefa nadmorska, tu żyją najbogatsi.
– Ty też?
Roześmiał się i pokręcił głową.
– Ja nie jestem bogaty.
– Biedny chyba też nie.
– Masz na myśli tę furę? – Miron kopnął czubkiem buta w oponę bmw. – To nie za moje. Za wszystko, co mam, zapłacił mój ojciec.
– Szczodry gość. Tylko pozazdrościć.
– Czego niby? Tego, że staruszka gryzie sumienie i przez to sypie groszem? Przecież to chore. Ale okej, on w to brnie, to ja też. Nie było go przy mnie przez całe moje dzieciństwo i teraz obaj udajemy, że taki układ z dawaniem zabawek nam pasuje. – W międzyczasie zerknął na kolejną, jaką był rzadki model sportowego zegarka wypuszczonego przez Breitlinga. – Jeśli mamy zdążyć na pogrzeb, powinniśmy się pośpieszyć.
Julia odwróciła wzrok od dachów domów i ruszyła za Mironem w głąb ściany świerków.
Nadmorski las tylko pozornie wydawał się przerzedzony. Wraz z kolejnymi metrami, jakie przybliżały ich do klifu, gęstniał i stawał się coraz bardzie zwarty. Pod nogami nie biegła żadna ścieżka, jednak Miron szedł pewnym krokiem przed siebie, odgarniając sprzed twarzy co bardziej rozrośnięte gałęzie.
– Zaraz będziemy na miejscu – powiedział, nie odwracając się za siebie. – Już słychać morze. Jest dziś niespokojne.
Też zwróciła na to uwagę. Od strony urwiska dochodził ich wzmożony szum żywiołu.
– To chyba normalne o tej porze roku? – zapytała.
– Zwykle jest tu o wiele ciszej. Kiedyś były takie zimy, że zupełnie nie uświadczyłaś fal, a Bałtyk całkiem skuwał się lodem. Podobno nawet karczmy na tym lodzie stawiali. Teraz morze rzadko kiedy zamarza, a jeżeli już, to tylko przy brzegu. A te fale to mi wyglądają na mały sztorm. Pewnie wywołał go jakiś dryf. Prąd morski – wyjaśnił.
– Dobrze znasz się na prądach?
– Każdy z tutejszych coś tam o nich wie.
Wraz z kolejnymi metrami zbliżającymi ich do klifu zaczynało się robić coraz zimniej od zacinającego wiatru.
Julia zacisnęła mocniej pasek płaszcza.
– Więc mówisz, że nigdy tu nie byłeś?
Miron chuchnął w zziębnięte dłonie.
– Nie z Ritą. Nie mam o to do niej pretensji. Może gdyby ciągnęło mnie do wody, ale nie ciągnie. W ogóle nie lubię morza. Nawet nie umiem pływać.
– Nie o to pytam. Dziwi mnie, że jak na kogoś, kto nigdy tu nie był, tak dobrze znasz drogę.
Mężczyzna zatrzymał się. Spojrzał na Julię, jakby próbował wyczytać coś z jej twarzy. Nie dopatrzył się niczego, poza zwykłą ciekawością.
– Przyszedłem tu po tym, jak zginęła. Musiałem zobaczyć to miejsce. I te kamienie na dole… Kiedy znaleziono Ritę, nie było takiej możliwości. Policja ogrodziła teren taśmą i nie wpuszczała za nią nikogo. Czekałem, aż pójdą. Kiedy się stąd zawinęli, podszedłem na sam skraj, żeby zobaczyć, jak to wszystko wyglądało z góry.
– I więcej już tu nie przychodziłeś?
– Nie. Po co miałbym to robić?
– Ludzie zwykle chcą jak najczęściej odwiedzać miejsce, w którym stracili kogoś bliskiego.
– Może i tak. Tylko że mnie nie bawi wyobrażanie sobie, jak spadała z klifu, a potem leżała na dole ze skręconym karkiem. Gdybym tu przesiadywał, odtwarzałbym tę scenę w nieskończoność, a ja nie chcę od tego zwariować, rozumiesz?
– Powiedzmy.
Dalej szli bez słowa. Tylko raz przystanęli, kiedy coś strzeliło za ich plecami. Obrócili się, jednak nie zauważyli nikogo kręcącego się między drzewami. Uznali, że to tylko spadająca czapa śniegu.
Miron dotarł na skraj klifu jako pierwszy. Stanął w bezpiecznej odległości od jego brzegu i wskazał ręką na niewiele ponad metrowy skrawek ziemi.
– To stało się tutaj, stąd spadła.
Julia zamierzała podejść do wskazanego miejsca, ale poczuła, jak Miron chwyta ją za rękę.
– Nie radzę. Ziemia jest śliska.
Odradzał nad wyraz życzliwie, ale Julia musiała zobaczyć, co znajduje się na dole. Przecież po to kazała się tu przywieźć – żeby zrozumieć, jak doszło do tej potwornej śmierci. Pomna tego, co usłyszała od Mirona i co się stało z Ritą, przykucnęła na skraju klifu i oparła dłonie na śniegu. Dopiero teraz, będąc na czworaka, wysunęła głowę na tyle, by móc zobaczyć leżące u stóp klifu głazy podmywane przez szalejące fale.
– Jak długo tam leżała? – zapytała, starając się jednocześnie dostrzec na kamieniach jakikolwiek ślad krwi. Głazy były jednak idealnie czyste. Krew, choć musiała rozlać się po upadku z takiej wysokości, została z nich dokładnie usunięta. Mógł to zrobić ktoś ze straży przybrzeżnej, ale mogło też zadziałać samo morze.
– Ciało odnaleziono w południe, więc jakieś dwanaście godzin.
– Wiesz, kto je znalazł?
Miron kiwnął głową.
– Pewna przypadkowa para spacerowała wtedy wzdłuż brzegu. Nie, nie tu, tam dalej. Byli z psem. Odbiegł od nich i pognał między te skały. Nie reagował na wołanie, więc podeszli zobaczyć, co się stało. Kamienie pod klifem są niestabilne, podejrzewali, że pies wsadził między nie łapę i się zaklinował. Kiedy podeszli bliżej, zobaczyli, że zwierzak kręci się wokół czegoś jasnego. Wyglądało na prześcieradło. Kobieta pomyślała, że może wiatr zwiał komuś pranie z ogrodu, ale zaraz potem uświadomiła sobie, że to przecież grudzień. Wtedy wszystko stało się jasne. Rita leżała zwrócona twarzą do ziemi.
– W którym miejscu?
Miron przykucnął na skraju klifu i wskazał palcem na jeden z głazów.
– To ten największy, bliżej wody.
Julia podniosła się z kolan i otrzepała dłonie ze śniegu.
– Ale zdjęć z oględzin miejsca nie widziałeś?
– Nie. Nie chciałem. Może widział je ktoś z jej rodziny.
– Pewnie matka.
– Może. Nie wiem. Chcę być od tego wszystkiego jak najdalej. Za dużo szumu się zrobiło wokół tej śmierci, a ludzie nie mają pojęcia, o czym mówią. Języki im poucinać to mało…
– Co takiego słyszałeś?
Miron rozłożył ręce w geście bezradności.
– Same genialne teorie. Na przykład, że coś Ritę opętało i dlatego skoczyła.
– Demon?
– Coś w tym rodzaju. Szkoda słów… Ale fakt, od pewnego czasu zachowywała się dziwnie.
– Według mnie całkiem zwyczajnie. Podczas naszych rozmów żadnego opętania w niej nie zauważyłam.
– Przecież mówię, że to bzdury! Ludzie na siłę szukają sensacji.
– Jacy ludzie? Wiesz, kim są?
Miron sposępniał.
– Wiem aż za dobrze. I dziwię się, że takie absurdy mogą im w ogóle przejść przez gardło. Nieważne, nie chcę o tym gadać. Dajmy już temu spokój, przynajmniej dziś.
– Próbuję zrozumieć, dlaczego skoczyła, i to na kilka dni przed waszym ślubem. To dość szokujące zachowanie jak na szczęśliwą pannę młodą.
Miron kopnął czubkiem buta wystający spod śniegu patyk.
– Tak do końca to nie była szczęśliwa. Coś ją ewidentnie gryzło. Ale jeśli zamierzała ze sobą skończyć, dlaczego czekała z tym do ostatniej chwili?
Szybko wyczuł, że jego słowa zabrzmiały co najmniej dziwnie.
– Mam na myśli, że lubiła rozwiązywać swoje problemy od ręki – wyjaśnił.
– Więc może to nie było samobójstwo, a zwykły wypadek. Zresztą czy nie tak podano w nekrologu? Że zmarła w wyniku nieszczęśliwego wypadku?
– Taką treść zażyczyła sobie jej matka. To jej oficjalna wersja. Nie chce wywołać skandalu, potwierdzając, że to było samobójstwo. Ucierpiałby na tym rodzinny biznes.
– Handel diamentami?
– Właśnie. A kasa musi się przecież zgadzać.
Julia zmrużyła oczy.
– A ty co o tym myślisz? Naprawdę chciała się zabić?
Mężczyzna zaczął drapać się po czole z plastrem.
– Sam już nie wiem. Może i ja nie znałem jej do końca.
– Czasem różne rzeczy po prostu się zdarzają – rzuciła ostrożnie Julia. – A tu jest naprawdę ślisko.
Miron ostatni raz popatrzył na morze, po czym odwrócił się plecami do klifu i zaczął iść w stronę pozostawionego przy szosie auta.
– Powinniśmy już wracać – rzucił przez ramię. – Niczego więcej tu nie znajdziesz, poza śniegiem.
Julia chciała jeszcze coś powiedzieć, ale ugryzła się w język. Zapewne dlatego, że odkąd usłyszała o śmierci Rity, w jej głowie zaczęły pojawiać się pytania, na które w żaden sposób nie potrafiła znaleźć odpowiedzi.
Kiedy dotarli pod kościół, msza dobiegała końca. Wsunęli się do środka tak, jak z niego wyszli. Boczną nawą, bezszelestnie. Patrzyli, jak sześciu pracowników domu pogrzebowego zdejmuje trumnę z ciałem Rity ze stojaków i opiera ostrożnie na swoich ramionach. Zanieśli ją prosto do podstawionego karawanu. Po chwili wrócili po poustawiane na posadzce pożegnalne wieńce.
Gdy wszystko, poza zdjęciem na stojaku, zostało uprzątnięte, z ławek powychodzili członkowie rodziny, a za nimi pozostali żałobnicy. Julia naiwnie starała się odszukać pośród nich twarz Dawida Walickiego, ale ojca przyjaciółki wciąż nie było. Zatem Miron miał rację. Wszystko wskazywało na to, że dzień pogrzebu jego córki był dla tego człowieka zwykłym kolejnym dniem.
Odczekała, aż kościół opustoszeje, i podeszła do sztalugi z fotografią Rity. Stanęła na wprost niej tak blisko, że odniosła wrażenie, iż patrzą sobie w oczy.
– Cokolwiek cię spotkało… Jeżeli był jakiś powód, dla którego postanowiłaś wszystko zakończyć… Cholera, Rita… Mogłaś mi powiedzieć, że z czymś się szarpiesz. Mówiłaś mi o wszystkim, więc dlaczego nie o tym? Przecież bym ci pomogła. Tak samo jak wtedy, pamiętasz? Uratowałabym cię. Powinnaś była mi zaufać i tym razem.
Chciała jeszcze dodać, że nie tak wyobrażała sobie ich spotkanie po latach, ale przeszkodziło jej ciche łupnięcie, które dobiegło z górnej części kościoła, tuż nad wejściem. Obróciła się i przesunęła wzrokiem po galerii. Nie była typowym miejscem z rozbudowaną przestrzenią dla chóru, a jedynie niewielkim balkonem przeznaczonym na organy. Te były ukryte za drewnianym przepierzeniem, zza którego wystawały rurkowate krawędzie cynowych piszczałek. Czy skrył się tam organista, czy zakonnica przygotowująca dla niego śpiewnik na kolejną tego dnia mszę, tego nie wiedziała. Jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ktokolwiek tam jest, obserwuje ją z ukrycia.
Nie mogła się dłużej ociągać z wyjściem. Ostatni żałobnicy, którzy przyszli pożegnać Ritę, właśnie przekroczyli bramę sąsiadującego z kościołem cmentarza. Otuliła się więc mocniej płaszczem i dołączyła do reszty.
– Powinnam była powiadomić cię wcześniej, zaraz po tym, jak ją odnaleźli, a nie czekać do ostatniej chwili. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe. – Matka Rity odsunęła woalkę z twarzy i wyciągnęła do Julii dłoń na powitanie. Na jej rękawiczce dało się wyczuć resztki piasku pozostałego po rytualnym rzuceniu go na trumnę.
Julia zapatrzyła się na złotą tabliczkę z nazwiskiem Rity ustawioną na nagrobnej płycie między wieńcami i na bukiet róż, który przywiozła na ślub. Jako jedyny nie miał żałobnej wstążki ze słowami pożegnania.
– W takiej sytuacji trudno nad wszystkim zapanować – odparła ze zrozumieniem.
– Rita nie mogła się doczekać waszego spotkania. Przyznam, że ja też. Ile to już minęło lat, piętnaście? – zapytała, przechylając na bok głowę.
Wciąż była tą samą, piękną kobietą o ciepłej urodzie, choć chłodnym spojrzeniu, które rzucała spod na wpół przymkniętych powiek. Miała usta pociągnięte cielistą pomadką i przypudrowane policzki. Odkąd Julia pamiętała, zawsze mocno tuszowała rzęsy; dziś, z oczywistych względów, nie pomalowała ich wcale. Brak uśmiechu u Wandy Plater był jak najbardziej naturalny, nawet wtedy, gdy nie miała powodu do melancholii, uśmiechała się niezwykle rzadko. Teraz jej twarz była wręcz posągowo poważna.
– Tak, szmat czasu – przytaknęła.
– Nadal pracujesz w policji?
– Odeszłam. Teraz prowadzę prywatne biuro.
– Na swoim podobno najlepiej.
– Podobno.
Wanda Plater uniosła brwi.
– Rita od zawsze cię podziwiała. Dobrze, że przynajmniej tobie się w życiu powiodło. Masz kogoś? – zapytała wprost.
– Mam córkę – Julia odpowiedziała wymijająco. – Straszny łobuz. Żałuję, że Rita nie zdążyła jej poznać.
Musiały przerwać rozmowę. W ich stronę szła Anna, starsza siostra Rity. Pchała przed sobą wózek, lekko nim kołysząc. Zaraz po tym, jak trumna spłynęła do grobu, odjechała nim dalej, w głąb alejki. Julia słyszała, jak tłumaczyła matce szeptem, że „mały zaczyna się kręcić”.
Wanda spojrzała na nią przez ramię i dała znać, żeby nie wjeżdżała kołami między płyty. Mnóstwo rozsypanego przez grabarzy piasku wciąż leżało pod nogami.
– Przyjdź do nas wieczorem – zwróciła się ponownie do Julii. – Wiesz, gdzie mieszkamy.
Julia kiwnęła głową.
– Tak, znam adres. Ale nie wiem, czy to dobry pomysł. Powinna pani odpocząć.
– Ona ma rację – przerwała im Anna. Pozostawiła wózek w alejce i podeszła szybkim krokiem do grobu. Objęła matkę ramieniem, przyciągając ją z całej siły do swego boku. – Wszyscy powinniśmy dać sobie trochę czasu. Odkąd znaleziono Ritę martwą, chodzisz jak cień, mamo. Edgar mi mówił.
– Edgar to mój drugi mąż – wyjaśniła naprędce kobieta. – Na pewno słyszałaś.
– Rita wspominała co nieco.
– Mogła przy okazji wspomnieć, że zamierza się zabić – wtrąciła się ponownie Anna.
Wanda wyszarpnęła się z objęć córki.
– Jak ci nie wstyd… Mogłabyś się od czasu do czasu ugryźć w język!
– Mówię tylko, jak jest. Ta diablica najzwyczajniej w świecie uciekła w śmierć.
Julia czuła, że po raz kolejny staje się świadkiem czegoś, co w tej sytuacji trudno jest objąć rozumem. Serię absurdów rozpoczęła nieobecność ojca Rity, a teraz przyszedł czas na ciąg dalszy w wykonaniu jej siostry.
– O której mam przyjść? – zapytała.
Wanda Plater popatrzyła na nią z wdzięcznością.
– Myślę, że około ósmej. Będziemy już wtedy po konsolacji. Och, wybacz, gdzie ja mam głowę… Rita na pewno życzyłaby sobie, abyś dołączyła do rodziny, więc jeśli tylko masz ochotę…
– Nie chcę przeszkadzać. Poza tym muszę znaleźć sobie jakiś nocleg. Chciałabym zostać w Gdyni jeszcze jeden dzień.
Wybranie pensjonatu okazało się o wiele prostsze, niż Julia mogła przypuszczać. Kiedy tylko dotarła do pozostawionej pod kościołem skody, znalazła za jej wycieraczkami wsuniętą kolorową wizytówkę z adresem gościńca Neptun, ulokowanego kilka przecznic dalej. Jakiś inny roznosiciel reklam dołożył jeszcze fiszkę „Seks Tantryczny dla Początkujących” z zachęcającym rysunkiem splecionej w miłosnym uścisku pary siedzącej na kwiecie lotosu. Bardziej od zachęty „Jak nie tracić energii podczas orgazmu” przekonały ją „Tanie pokoje z domowym jedzeniem”.
– Tanie, czyli po ile? – zapytała, gdy zadzwoniła pod numer z ulotki.
– Po dwieście. Taniej nigdzie pani nie znajdzie, sylwester przecież idzie. Nie ma co szukać dalej – odpowiedział jej świszczący kobiecy głos. – To co, rezerwuje pani?
Booking potwierdził, że rzeczywiście nie ma co szukać dalej. Z pokojami było krucho, zwłaszcza że o tej porze roku pensjonaty i domy wypoczynkowe pękały w szwach. Kto mógł i miał za co, pakował walizkę i jechał albo w góry, albo nad morze, by wraz z nowym rokiem wystrzelić w niebo serię fajerwerków. Jak długo by nie szukała, taniej niż w Neptunie nie było.
Stanęła pod pensjonatem dziesięć minut później. Budynek był niewielki, dwukondygnacyjny i przerobiony z nieco większej willi, do tego nadgryziony zębem czasu, o czym świadczyło kilka ubytków w tynku. Miał jednak pewną bezdyskusyjną zaletę: stał przy uliczce prowadzącej bezpośrednio do zagajnika, za którym rozciągał się klif.
Właścicielką okazała się niewysoka kobieta w wieku około czterdziestu lat, nieco pulchna, z wysokim czołem i brązowymi gładkimi włosami sięgającymi szyi, rozdzielonymi równo zrobionym przedziałkiem pośrodku głowy. Przedstawiła się jako Iwona Kubicz, po czym wprowadziła Julię do wygodnego, choć dalekiego od luksusu pokoju z podwójnym łóżkiem, szarą wykładziną i ścianami w kolorze spokojnego błękitu.
– Powinno pani być u mnie wygodnie – powiedziała, po czym położyła na łóżku pachnące proszkiem do prania ręczniki. – Jakby co, proszę wołać. Będę na dole w kuchni.
Julia położyła na łóżku swoją walizkę i zsunęła z nóg buty. Dopiero teraz zauważyła, że jej skarpetki całkowicie przemokły na palcach. Rozłożyła je na kaloryferze, po czym przysunęła do niego łóżko i sama wyciągnęła się na materacu tak, by dało się oprzeć stopy o rozgrzane żeberka.
Od rozchodzącego się po ciele ciepła zrobiło się jej błogo. Ukrwienie też powoli wracało do normy. Zbyt długo stali na mrozie podczas pogrzebu. Wszystko przez pożegnalne przemowy. Zwykle głos zabiera jedna osoba, najwyżej dwie. Tym razem po mikrofon trzymany przez księdza sięgnęło ich sześć.
– Jakby nie można było tego samego powiedzieć w kościele – przypomniała sobie słowa usłyszane nad grobem Rity. – Akurat teraz zebrało się im na żale.
Spojrzała wtedy na tego człowieka. Mężczyzna był po sześćdziesiątce. Elegancki, w idealnie skrojonym płaszczu, szarym kapeluszu i szarmancko okręconym wokół szyi kaszmirowym szaliku. Spod jego płaszcza wystawały spodnie zaprasowane w kant. Na nogach miał czarne skórzane sztyblety, wyglansowane niczym rodowe srebra. Stał razem z Mironem, trzymał nad ich głowami otwarty parasol, chroniąc się przed zacinającym śniegiem.
Miron syknął do niego:
– Nad twoją trumną nikt nic nie powie.
– Im ciszej będę miał, tym lepiej. Jeszcze żeby mówili coś oryginalnego, a nie klepali wciąż te same banały. Ile razy można powtarzać „będzie mi cię brakowało”?
– Nudzisz się? Mówiłem ci, że nie musisz tu przychodzić.
– Miałbym nie pożegnać tej biednej dziewczyny? Za kogo ty mnie masz, synu?
Mimo wszystko mężczyzna spojrzał mało dyskretnie na zegarek.
– To trwa zdecydowanie za długo. Od godziny powinienem być w kancelarii.
– Nikt cię tu na siłę nie trzyma. Jak ci nie pasuje, to droga wolna.
Ojciec Mirona więcej się nie odezwał. Rita wspominała za życia, że facet jest wziętym adwokatem i że „tłucze straszną kasę”. Jeśli zatem jego cenny czas dałoby się przeliczyć na pieniądze, to podczas całej uroczystości mógł pewnie stracić kilka tysięcy.
Licznik ciągle bił, więc ulotnił się z cmentarza zaraz po zasypaniu grobu. Miron zrobił dokładnie to samo. Zapowiedział, że stypa go nie interesuje, i słowa dotrzymał. Nie pożegnał się z nikim osobiście, matce Rity też nie złożył kondolencji. Skinął jedynie wszystkim głową na do widzenia.
Stopy zaczęły piec od rozgrzanego kaloryfera po niespełna minucie. Julia postawiła łóżko na jego poprzednim miejscu i sięgnęła po komórkę, by upewnić się, że u Sylwii pozostawionej pod opieką babci wszystko jest w porządku. Telefon odebrała jednak Emilia, od razu włączając go na tryb głośnomówiący.
– Hej, mamo, jak leci? – usłyszała dźwięczny głos Sylwii. – Opowiedz, jak balujesz.
Wiadomość o tym, że bal został odwołany i zamiast niego rodzina Rity pogrążyła się w żałobie, babcia i wnuczka przyjęły w przeciągającym się milczeniu.
– Wierzyć się nie chce. Przekaż pani Wandzie, że pomodlę się za spokój duszy jej córki – westchnęła po chwili ciszy Emilia. – Podaj mi, kochanie, różaniec. Co też przyszło jej do głowy, żeby rzucić się z klifu, i to przed samym ślubem. Nie wiesz nic więcej?
– Wiem tylko tyle, że równie dobrze mógł to być nieszczęśliwy wypadek. Tak przynajmniej mówi o tym jej matka. Oczywiście oficjalnie.
– Albo ktoś ją zabił – odezwała się Sylwia.
Emilia zganiła ją natychmiast.
– Bzdury opowiadasz! Ricie zabrakło wyobraźni. Albo postradała rozum, co i tak na jedno wychodzi. Dużo trzeba, żeby osunęła się noga i doszło do tragedii?
– Albo ktoś ją zabił.
Ustaliły, że gdyby Julii przyszło zostać w Gdyni dłużej niż na jeden dzień, Sylwia spędzi go u babci najgrzeczniej, jak tylko potrafi.
– Przecież wiesz, że potrafię – zapewniła, przepuszczając buziaka przez głośnik.
Julia odkładała telefon na łóżko, kiedy rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi. Po chwili do pokoju wsunęła się głowa właścicielki pensjonatu. Kobieta miała na sobie kuchenny fartuch wiązany na szyi i w pasie. Jej włosy przyprószone były mąką. Miała ją również na czole – niewielką smugę pozostawioną po potarciu skóry ubrudzoną dłonią.
– Chciałam tylko powiedzieć, że lepię ruskie. Mam nadzieję, że pani lubi?
Weszła głębiej i oparła się o ścianę. Skrzyżowała na piersiach ręce.
– Pani od tego pogrzebu? – zapytała, wskazując jednocześnie wzrokiem na ślubne zaproszenie od Rity, które Julia rzuciła wcześniej na nocną szafkę. – Od tej, co to się zabiła? To już druga w tym roku. Czarna seria, jak widać, jeszcze się nie skończyła.
– Czarna seria?
Właścicielka pensjonatu wzruszyła ramionami.
– A jak to inaczej nazwać? Samobójcy upatrzyli sobie ten klif. Miejsce jest w sam raz, żeby ze sobą skończyć. Wie pani, że z całego Trójmiasta tu przyjeżdżają? Specjalnie, właśnie po to. Szukają szybkiej śmierci, zassrańcy – syknęła, nie kryjąc oburzenia. – Bo to głównie młodzi są. Studenci, nawet licealiści. Starzy nie. – Potrząsnęła głową. – Starzy rzadko kiedy są tacy głupi. Ale powiem pani, że jak sobie o tym pomyślę, to aż mam ciarki na plecach.
Kobieta odruchowo potarła pobielonymi od mąki dłońmi ramiona, pozostawiając na ciemnozielonej bluzce kolejne białe smugi.
– U młodych zwykle chodzi o nieszczęśliwą miłość – odparła Julia. – Od rozpaczy do decyzji o samobójstwie krótka droga.
– A nie, nie… – Kobieta zamyśliła się. – Z miłości to rzuciło się zaledwie czworo. Tak przynajmniej mówiono. Co do reszty… różne rzeczy słyszałam, ale na pewno nie o tym, że skoczyli z miłości.
– Tylko?
– Jedni mówią, że na klifie odprawiane się jakieś nieczyste rytuały. Drudzy, że to miejsce jest przeklęte. Jeśli mam być szczera, to według mnie nie chodziło ani o jedno, ani o drugie. Przyjeżdżali tu, żeby imprezować. Alkohol, narkotyki… A po nich, wiadomo, co się dzieje w głowie. Wpadali albo w euforię, albo odwrotnie, w depresję. A od niej już tylko krok do tego, żeby stanąć na krawędzi urwiska.
– Co to ma wspólnego z Ritą Walicką?
Iwona Kubicz zakaszlała.
– Astma – powiedziała, wskazując dłonią na gardło. – Nie wiem, co ma wspólnego. Wiem tylko, że o Walickich ludzie dużo plotkują. Ale ja tam plotek nie lubię. Pójdę już, ruskie się same nie ulepią. Jak pani zejdzie na dół za jaką godzinę, powinny być gotowe.
Kobieta pchnęła łokciem drzwi. Była już jedną nogą na zewnątrz, kiedy Julia ją zatrzymała.
– Znała ich pani? Mam na myśli rodzinę Walickich.
Chwilę trwało, zanim kobieta odwróciła się do niej twarzą.
– Ich nie. Ani samej Rity. Ale tego jej chłopaka, owszem.
Julii się zdawało, że przez pucołowatą twarz przebiegł cień.
– Mirona? – zapytała.
Kubicz uśmiechnęła się przepraszająco.
– Źle się wyraziłam. Po prostu słyszałam co nieco o nim i o jego ojcu. Stary Smolik to znana postać i ważna figura. Daje datki na szczytne cele. Ma z czego. O takich ludziach zawsze jest głośno. Mecenas Smolik dał na szkołę, pomnik, stypendium dla ucznia, to, siamto. Robi wszystko, żeby miano go za dobrodzieja. Ale to, niestety, dość mętne indywiduum.
– Umieram z ciekawości.
Kobieta znowu zakaszlała.
– Chce mnie pani namówić na zwierzenia. Już byli tacy, co to im się zachciało mówić wprost o starym Smoliku, i źle się to dla nich skończyło. A ja, proszę pani, nie mam pieniędzy na sądowe procesy. Powiem więc tylko tyle: ten człowiek nie raz ubrudził sobie ręce, broniąc nie tych, co powinien. Stąd te jego bogactwa i szczodrość. A teraz, jeśli pani pozwoli…
Odeszła dużo szybciej, niż przyszła. Przez to, że miała ręce uwalane mąką, nie domknęła za sobą drzwi. Julia podniosła się z łóżka, by je zatrzasnąć. Zanim jednak to zrobiła, wyjrzała na klatkę schodową. Stanęła przy drewnianej barierce i spojrzała w dół, na wejście do kuchni. Nie zobaczyła wiele – zaledwie skrawek podłogi, jedną nogę od stołu i dwie od stojącego przy nim krzesła. Przez ułamek sekundy mignął jej też biały fartuch właścicielki pensjonatu.
– To ja… – usłyszała jej ściszony głos. – Posłuchaj, nie uwierzysz… Jest tu ktoś… Kobieta. Znała tę dziewczynę z urwiska. Nie, nie mogę jej nazywać inaczej, nie przy niej. Wciągnęłam ją w rozmowę, wiesz… od słowa do słowa. O tej młodej Walickiej, a potem o Smolikach. Nie, nie ma o niczym pojęcia… Chciałam ci tylko dać znać, żebyś wiedziała. Tak, spróbuję… No to do jutra. Zadzwonię wieczorem.
Julia cofnęła się w głąb korytarza i posuwając się tuż przy ścianie, wróciła do swojego pokoju. To, że śmierć Rity dla okolicznych mieszkańców była w ostatnich dniach numerem jeden, zupełnie jej nie dziwiło. To, że wypytując o nią, spotka się albo z milczeniem, albo z przesadnym rozgadaniem, też wiedziała. Teraz dowiedziała się również, że z racji bliskiej znajomości z Ritą sama stała się obiektem zainteresowania.
Iwona Kubicz musiała być osobą lubiącą dużo mówić, bo po chwili z kuchni zaczął ponownie dochodzić jej świszczący głos. Julia przerzuciła dla niepoznaki przez ramię ręcznik i wyszła na korytarz. Stanęła przy drzwiach do łazienki i nadstawiła uszu. Spodziewała się kolejnej dawki rewelacji, jakie właścicielka pensjonatu ma do zaoferowania którejś ze swoich znajomych, ale się przeliczyła. Kobieta rozmawiała z piekarnią o dostawie świeżych bułek na jutrzejszy poranek.
– Sześć z ziarnem i tyle samo białych – dotarło z dołu.
I już po aferze, pomyślała Julia. Szybki skok adrenaliny i jeszcze szybszy spadek.
Poczuła, że musi skorzystać z toalety. Odkąd bladym świtem wyjechała z Warszawy, nie było okazji, by usiąść na sedesie i opróżnić pęcherz. Przy okazji mogła się zachwycić ściennymi kaflami w kolorze morza i mozaiką ukazującą wielką głowę mitycznej meduzy.
– Patrz, Versace, i się ucz. – Z uznaniem pokiwała głową.
Nacisnęła spłuczkę w sedesie i podeszła do umywalki. Puściła na dłonie strumień ciepłej wody i popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Spod fluidu wklepanego pod oczami przebijały dwie ciemne plany zasinień.
Ostatnie tygodnie należały do wyjątkowo ciężkich. Przechodzenie przez wiek dojrzewania Sylwii było jak stąpanie po polu minowym. Jednego dnia lepiła się jak mucha do miodu, a kolejnego częstowała Julię po wejściu do jej pokoju krótkim „Tylko się tu nie rozsiadaj”. Było jeszcze alternatywne „Tylko się za bardzo nie rozgaszczaj”. Zaczynała mieć swoje tajemnice i strzegła ich, jakby dotyczyły haseł dostępu do szwajcarskiego banku. Jedyną łaskawie dopuszczoną do nich istotą była, niezmiennie, Jagoda. Julię i resztę rodziny obowiązywał zakaz dopytywania o prywatne sprawy.
Emilia też się odcięła. Z początkiem jesieni sprzedała swoje mieszkanie na Saskiej Kępie i wraz z ojcem wynieśli się pod Warszawę. Dom, który kupili, był niewielki, parterowy, ale miał kawałek ziemi, na której planowali postawić szklarnię na pomidory i ogórki do wekowania. No i zasadzić czarny bez oraz pigwę na lecznicze nalewki. Teraz więc zajmowało ich planowanie działań ogrodniczo-sadowniczych, i nic poza tym. „Najwyższy czas pomyśleć o sobie” – nie schodziło Emilii z ust.
Do tego wszystkiego dochodził jeszcze Górny. Julia starała się załatwić z nim sprawę delikatnie, ale wyszło, jak wyszło. Dwa tygodnie temu powiedziała stanowcze „koniec”. Najpierw sobie, w myślach, a potem jemu na głos. Kilka godzin po tym, jak wybrali się wspólnie na występ kabaretu, doszła do wniosku, że jej własne życie przypomina szopkę w jeszcze większym stopniu.
– Nic z tego nie będzie, Górny – powiedziała, gdy odwiózł ją pod blok. – Było nam nie najgorzej, ale nie tego szukam. Nie ma sensu tego ciągnąć. Przepraszam.
Adam milczał przez kilka długich sekund. Musiał mieć w głowie niezły mętlik, bo potem zaczął wypuszczać z ust pojedyncze sylaby, które nie składały się w żadną sensowną wypowiedź.
– Naprawdę jest mi cholernie przykro – dodała, czując, że powinna pokajać się jeszcze mocniej. – Starałam się, ale… Chyba nie chcesz, żebym udawała.
W końcu wydusił z siebie:
– Jeszcze o tym pogadamy.
Dla świętego spokoju odpowiedziała „Okej”, choć dla niej ten rozdział już się bezpowrotnie zamknął. Serce waliło jej z nerwów, ale w głębi duszy czuła, że to, co robi, jest właściwe i uczciwe. Wyskoczyła z jego auta i pobiegła do klatki schodowej. Kolejną godzinę przesiedziała na łóżku, gapiąc się na czarną ścianę w salonie. Usnęła na siedząco. Rano ocknęła się i dopiero wtedy wyłączyła nocną lampkę. Sprawdziła, czy ma jakieś nowe wiadomości, ale nie było żadnej. Niby tego się właśnie spodziewała, a jednak coś ją uwierało w środku i piekło.
Sumienie dręczyło ją przez kolejne doby i kilka razy złapała się na tym, że znów trzyma w ręku telefon, chcąc wybrać numer do Górnego. Tylko co miałaby mu powiedzieć? „Zostańmy przyjaciółmi? Może od czasu do czasu wyskoczymy razem na kawkę i ploteczki?”. Czysty absurd.
Po tygodniu zaczynała odpuszczać. Myślała o Górnym coraz rzadziej, ale do pełni szczęścia brakowało jej czegoś, co całkowicie pozwoliłoby odciąć się od rozstania. Tym czymś miał być ślub Rity. Dość niespodzianie powiadomiła Julię o terminie. Jak na kogoś, kto planuje wszystko z solidnym wyprzedzeniem, ten pośpiech wydawał się zaskakujący. Miała tydzień na kupno sukienki i oddelegowanie Sylwii do domu matki pod Warszawą. Rita dość mętnie wytłumaczyła, że trafiła się okazja z salą weselną.
– Tylko nie myśl, że tak się śpieszę, bo jestem w ciąży. Po prostu bardzo się z Mironem kochamy i nie chcemy dłużej czekać – zaśmiała się, po czym szybko zmieniła temat. – Pamiętasz, na co się umówiłyśmy? Obiecałaś, że zostaniesz moją druhną. Powiedz, że się zgadzasz. Zresztą nie przyjmuję odmowy. Nie możesz mnie zawieść. Ty jedna nie możesz…
Wtedy te słowa nie zastanowiły Julii. Emocje Rity złożyła na karb podniecenia sytuacją i zapomniała o nich zaraz po tej rozmowie. Teraz wróciły.
Ty jedna nie możesz.
Zmyła z twarzy weselny makijaż, osuszyła ręcznikiem końcówki włosów wilgotnych od śniegu i wróciła do pokoju. Zamieniła sukienkę na wygodne dżinsy i sportową bluzę z kapturem, owinęła się szalem wydzierganym przez Emilię na zeszłoroczną Gwiazdkę, po czym zbiegła po schodach. Iwona Kubicz właśnie kończyła lepić ruskie.
– Długo pani nie będzie? – zapytała, widząc kątem oka, jak Julia wsuwa ręce w rękawy płaszcza. Starała się nie napotkać jej wzroku. Zakleiła ostatniego pieroga i postawiła garnek z wodą na ogniu. – Niech pani zadzwoni, jak będzie wracać. Wstawię świeży wrzątek, żeby były na gorąco.
– Wolę odsmażane. Niech pani nie czeka, mam klucze.
Zamknęła za sobą drzwi pensjonatu.
Zmrok zapadł już kilka godzin temu. Rzadko porozstawiane latarnie rzucały żółte światło na kręte, pokryte śnieżnym puchem ulice. Gdyby nie śmierć Rity, świat byłby piękny jak w bajce o Królowej Śniegu, pomyślała Julia, wyciągając z paczki cienkiego papierosa. Nie podchodził jej. Zaciągnęła się kilka razy, po czym rzuciła go pod nogi i wdeptała w śnieg.
Wsiadła do skody i włączyła nawigację. Od domu Platerów dzieliło ją niewiele ponad pół kilometra. Na dobrą sprawę nie opłacało się nawet uruchamiać silnika. Gdyby nie zacinający wiatr i zimne dreszcze, które nie wiadomo skąd przeszły jej po plecach, zrobiłaby sobie spacer. Gardło też zaczynało ją pobolewać.
Miodowa była ulicą tak wąską, że wystarczyłoby zrobić parę kroków, aby znaleźć się po jej drugiej stronie. Nie było innego wyjścia, jak stanąć autem na chodniku, wciskając się pod stare drzewo.
Dom Wandy Walickiej, obecnie Plater, należał do ładniejszych w okolicy, choć nie do najokazalszych. Sąsiadujące rezydencje były nieco większe i już na pierwszy rzut oka dawało się odczuć, że zamieszkiwali je ludzie bajecznie bogaci, nieszczędzący grosza na wymyślne architektonicznie formy. Zarówno dachy, jak i okna stylizowane były na dworki kolonialne rodem z amerykańskiego południa.
Willa Platerów była mniej pretensjonalna, za to miła dla oka. Piętrowa, w kształcie prostokąta, z jasnobeżowym tynkiem, ramami okiennymi w kolorze złotego dębu i czerwonymi dachówkami, które, o dziwo, nie gryzły się barwą z resztą domu. Nad garażem wiły się po murze płaskie pędy ogołoconego przez zimę bluszczu. Po obu stronach budynku zieleniły się wyrośnięte cisy. W oknach paliło się ciepłe, żółte światło, a z komina unosiła się cienka smuga dymu. Jednak to, co najbardziej przyciągało wzrok, znajdowało się na trawniku – wielkie sanie z ciągnącym je reniferem biły po oczach mieniącymi się ledowymi światełkami.
Julia wcisnęła guzik wideofonu.
– Och, to ty – odezwał się głos Wandy.
– Przyszłam trochę wcześniej. Mam nadzieję, że to nie problem.
Do wyznaczonej godziny spotkania zegarek pokazywał jeszcze dziesięć minut.
– Żaden. Wejdź. Uważaj tylko na śliski chodnik. Danuta wciąż zapomina posypać go solą.
Czyli gosposia. O niej też wspominała Rita. Mówiła, że jest dobrym duchem tego domu. I z racji dobrotliwego charakteru, i przez to, że przemieszcza się po pokojach całkowicie niezauważenie.
Najpierw dał się słyszeć dźwięk otwieranej furtki, a zaraz potem chrzęst przekręcanego w drzwiach domu zamku. Na progu stanęła Wanda Plater. Miała na sobie czarną suknię, a na ramionach narzucony szal w tym samym kolorze. Dla kontrastu na jej rękach wił się śnieżnobiały maltańczyk, zaciskając w pysku czerwoną kauczukową piłkę.
– Mówiłam mężowi, że chcę charcika, a dostałam to coś. – Przycisnęła psa mocniej do piersi. – Bemol jest jak dziecko, tylko zabawa mu w głowie. No ale wejdź do środka, nie stójmy na tym zimnie.
– Bemol?
– Rita tak go nazwała. Przecież miała bzika na punkcie muzyki, więc nie mogło być inaczej.
Przepuściła Julię w przejściu, po czym zamknęła za nimi dokładnie drzwi. Julia, widząc od progu, że na podłodze domu wszędzie leżą białe dywany, od razu zsunęła z nóg botki.
– To też wymysł mojego męża. – Kobieta westchnęła z niezadowoleniem. – Nie wiem, co mu strzeliło do głowy. Poprzednie brązowe były o wiele lepsze.
– Te przynajmniej komponują się z psem.
Wanda tylko machnęła ręką.
– Edgar w ogóle tego ze mną nie skonsultował. Po prostu pewnego dnia przyprowadził ze sobą ekipę i zaczął wymianę. Na krótko przed ślubem Rity. Przed planowanym ślubem… – poprawiła się. – Nie wiem, po co mu to było, ale dobrze, że skończyło się tylko na parterze.
Postawiła na podłodze wyrywającego się psa, który z miejsca podskoczył do Julii, by obwąchać jej nogi i położyć pod nimi swoją piłeczkę.
– Jeśli raz mu ją rzucisz, to już nie da ci spokoju – ostrzegła. – Zadręcza nas, odkąd ją dostał. Rita go tak nauczyła, więc chodzi za każdym i żebrze.
Kobieta wyminęła psa i poprowadziła gościa do salonu. Był przestronny, podzielony na część jadalną z dużym stołem i ośmioma krzesłami obitymi brązową skórą oraz gościnno-wypoczynkową. Mimo pokaźnego metrażu całość sprawiała wrażenie niezwykle przytulnej. W strefie gościnnej, przy drzwiach prowadzących na taras, stała sięgająca sufitu choinka ubrana na złoto, a w kominku palił się ogień. Nad paleniskiem wisiał płaski telewizor w ramie, imitując obraz. Tuż pod nim na marmurowej półce stał zegar. Był w starym stylu, mosiężny, z okrągłą tarczą i rzeźbą konia stojącego na tylnych kopytach. W siodle, jeśli Julię nie mylił wzrok, siedział miniaturowy Bonaparte.
Kącik uzupełniały ustawione w podkowę kanapa i dwa fotele w kolorze ciepłego piasku. Przy jednym z nich znajdował się drewniany stolik, a na nim gramofon i kilka analogowych płyt. O ściany też zadbano. Były wyłożone tekstylną tapetą w identycznym odcieniu co obicia mebli. Okna natomiast otulały białe firany bez wzorów i zasłony w kolorze mlecznej czekolady. U sufitu wisiały dwa kute żyrandole ze szlifowanego szkła.
Julia zadarła głowę i wpatrzyła się w połyskujące światło lamp.
– Niezłe cacka – przyznała.
Odpowiedział jej ciepły uśmiech Wandy.
– Francuskie i bardzo stare. Kupiłam je za bezcen na jakimś pchlim targu. Sprzedawca chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, ile są warte. Ale nie rozmawiajmy o pieniądzach. Nie po to cię zaprosiłam.
Julia jeszcze nie skończyła obchodu. Ustawione pod oknem pianino koncertowe wywołało u niej autentyczny zachwyt. I nie chodziło o efekt, jaki dawały stojąca na nim miniaturowa fotografia Rity i paląca się pod nią świeczka typu tealight.
– Mogę? – zapytała, przesuwając palcami po szlachetnej czarnej obudowie. Już na pierwszy rzut oka było widać, że pianino musiało kosztować majątek.
Matka Rity skinęła głową.
– Grasz? – zaciekawiła się.
– Nie nazwałabym tego graniem. Kiedyś próbowałam, ale to była zwykła brzdąkanina. Szkoda uszu.
– W takim razie mamy podobnie, choć Rita mawiała, że gram całkiem nieźle. Tak naprawdę to daleko mi do jej talentu. Ona grała jak anioł. Mąż był tak miły, że gdy się tylko do nas wprowadziła, z miejsca kupił jej tego Petrofa. Sama co prawda nie komponowała, a jedynie odtwarzała to, co nagrali inni, ale i tak wszystko, co wychodziło spod jej palców, zachwycało. Najbardziej lubiła grać piosenki Adele.
– Bawiła się w covery?
– Tak to się chyba nazywa. Nawet nagrała jedną płytę z tymi coverami. Ale to było jakiś czas temu, ostatnio jakby mniej siadała do nut. Całą jej uwagę pochłaniały przygotowania do ślubu.
Julia odsłoniła klawiaturę. Przesunęła po niej palcami, po czym uderzyła palcem w kilka z klawiszy.
– Konkretnie od kiedy? – zapytała, nie przerywając uderzeń.
Akord zabrzmiał fałszywie. Wanda pokręciła z niesmakiem głową.
– To przez struny. Ostatnio jest z nimi jakiś problem. Chyba przez zły naciąg. Powinien go zobaczyć stroiciel, ale teraz zupełnie nie mam do tego głowy.
– Jak dawno Rita zarzuciła granie? – Julia powtórzyła pytanie.
– Bo ja wiem… Od trzech, czterech tygodni. Kiedy pianino zaczęło tak fałszować.
Julia brzdęknęła dwukrotnie klawiszem pianina. Dźwięk był nieczysty, ale musiał się spodobać psu. Podbiegł do instrumentu i zamachał ogonem.
– Lubi, jak to pianino fałszuje – pośpieszyła z wyjaśnieniem Wanda. – Dziwny pies.
Julia zamknęła klapę instrumentu.
– O czym chciała pani ze mną rozmawiać?
Matka Rity wskazała na beżową kanapę.
– Najpierw usiądź. Napijesz się czegoś? – zaproponowała, kierując wzrok ku stylizowanemu na modę retro barkowi z alkoholem.
– Woda wystarczy.
Kobieta sięgnęła po stojący na barku syfon. Napełniła jedną ze szklanek gazowaną wodą, po czym podała ją Julii. Sobie nalała pięćdziesiątkę koniaku.
– Ta nagła śmierć nie daje mi spokoju – powiedziała, siadając na kanapie obok Julii. – Nigdy nie uwierzę w to, że moja córka zabiła się z własnej woli, i to na dzień przed Wigilią, na którą tak bardzo czekała. Nie mówiąc już o tym, że za niespełna tydzień miała wyjść za mąż. To prawda, że sama poszła na klif, nie ma co temu zaprzeczać. Ale ktoś musiał ją do tego nakłonić. Albo, najzwyczajniej w świecie, zmusić.
Julia pociągnęła kilka łyków wody gazowanej, po czym otarła wierzchem dłoni usta.
– Jak rozumiem, są dwie wersje: ta i o wypadku.
– Tak. Policja wyklucza zabójstwo. Nie ma żadnych dowodów na to, że ktoś był razem z nią na klifie. Ale dla mnie brak dowodu to zbyt mało. Ktoś nią sterował.
– Może jednak…
– Nie, nie, Julia. Gdyby działo się z nią coś złego, wiedziałabym. Nie było żadnych oznak, rozumiesz?
– Rzadko kiedy są. A jeśli nawet, to zwykle nikt ich nie zauważa.
– Za dobrze znałam moją córkę. W nieszczęśliwy wypadek też nie uwierzę, choć udaję, że taka hipoteza mi pasuje. Ktoś ewidentnie zmusił Ritę do tego, żeby się rzuciła ze skały. Może to dziwnie zabrzmi, ale boję się, że będą próby zatuszowania całej sprawy.
Julia spojrzała na Wandę pytająco.
– Widzisz, prokurator, który prowadzi sprawę, zna się z ojcem Mirona. To stara przyjaźń, jeszcze z czasów studenckich.
– To chyba dobrze.
– Wręcz fatalnie. Nie wiem, ile ci wiadomo na temat rodziny tego chłopaka.
– Niewiele. Rita nie była zbyt wylewna w słowach, jeśli o to chodzi. Nie wiem nawet, w jaki sposób się poznali.
Kobieta poruszyła szklanką, mieszając resztką niedopitego koniaku.
– Ani ja. Bo w to, co mi powiedziała, zupełnie nie wierzę.
– Uważa pani, że skłamała?
– Na pewno. Nie wiem tylko po co. W jej wersji natknęli się na siebie w Gdańsku, w filharmonii. Przez jakiś czas rzeczywiście dorabiała tam sobie jako szatniarka, bo z jej szkolnej wypłaty na niewiele było ją stać.
– Pani nie pomagała jej finansowo?
– Proponowałam Ricie, że razem z mężem będziemy dorzucać się do jej pensji, ale się nie zgodziła. Już sam fakt, że z nami mieszkała, był dla niej wystarczająco niewygodny. Nie czuła się tu dobrze. Ledwie się wprowadziła, a już zaczęła przebąkiwać, że długo tu nie pobędzie. Chciała iść na swoje, dlatego wzięła tę fuchę. I podobno tam właśnie go poznała, tego Mirona. Często przychodził i za każdym razem zostawiał jej w szatni napiwek. Aż pewnego wieczoru dorzucił jej liścik ze swoim numerem telefonu.
– I pani myśli, że to bujda?
– Odkąd zaczęli być ze sobą na poważnie, nie zaprosił jej ani razu na żaden koncert. Gdyby tak bardzo kochał muzykę, jak twierdziła, odwiedzaliby filharmonię co niedziela. Dlatego jestem pewna, że wpadli na siebie w zupełnie innym miejscu.
Julia odstawiła pustą już szklankę na brzeg stolika kawowego.
– Może nie było tak ekskluzywne jak filharmonia?
Kobieta podniosła się z siedzenia i ruszyła w stronę barku z alkoholem. Musiała sobie dolać parę kropel. Tym razem koniak przepłynął przez jej gardło na miejscu, na stojąco.
– Od początku nie podobał mi się ten chłopak – wyznała. – Był za szybki, wiesz, o czym mówię? Bałam się, że zawróci jej w głowie, zabawi się, a potem ją rzuci. Tacy jak on nie żenią się przed czterdziestką. Najpierw muszą się wyszumieć. Poza tym Rita nie była z jego świata. My do biednych nie należymy, ale gdzie nam do Smolików. Ich rodzina to prawnicy od pokoleń. Głowy noszą tak wysoko, że aż dziw, że im się nogi nie plączą. Ten jego ojciec… na cmentarzu patrzył tylko na zegarek.
– A jednak Miron zdecydował się na ślub.
Matka Rity przytaknęła skwapliwie.
– I to właśnie mnie zaniepokoiło. Nie do takich dziewcząt Miron nawykł, jeśli wiesz, co mam na myśli. Podejrzewam, że do ślubu zmusił go ojciec. Kazał się ustatkować, bo w przeciwnym razie odetnie go od pieniędzy. Padło na Ritę. Była zakochana i naiwna. Gdy zaczęła się śpieszyć ze ślubem, chłopak się przeraził. Pozbył się kłopotu i, no cóż… znów będzie mógł żyć po swojemu, przynajmniej przez jakiś czas.
– W takiej sytuacji przyjaźń starego Smolika z prokuratorem może się rzeczywiście przydać.
Wanda Plater stanęła twarzą do okna. Julia obserwowała, jak jej ramiona zaczynają niebezpiecznie drżeć.
– Możesz mi podać torebkę? – odezwała się cicho. – Leży na krześle, w stołowym. I przynieś, proszę, trochę wody.
Julia podniosła się z kanapy i przeszła do drugiej części salonu. Torebka wisiała na oparciu krzesła, rozpięta, z wciśniętą do środka paczką chusteczek i plastikowym pudełkiem na leki. Nietrudno się było domyślić jakie. Wyjęła opakowanie i nalała wody do czystej szklanki.
– Daj mi dwie – dobiegł ją głos kobiety. – Jedna to za mało.
Julia spojrzała wymownie na opróżniony kieliszek po koniaku.
– Wiem, że nie powinnam, ale czasami inaczej się nie da. – Wanda stanęła jej za plecami. – Daj dwie – powtórzyła. – Nie bój się, nie umrę.
Połknęła pigułki, odchylając do tyłu głowę. Raz, dwa, z wprawą. Na koniec popiła.
– Ktokolwiek jej to zrobił… – powiedziała, patrząc Julii prosto w oczy – Rita nie zasługiwała na taką śmierć. Zapłacę ci, ile trzeba. Pieniądze nie grają żadnej roli, nie w naszym przypadku. Znajdź tego człowieka.
Julia zatrzymała spojrzenie na zdjęciu przyjaciółki.
– Nie chodzi o pieniądze.
– Więc o co? Mieszkać możesz tu. Pokój Rity stoi teraz pusty – dodała, walcząc z nawracającym drżeniem w głosie.
Nagle jej ciało zaczęło wiotczeć, a powieki stawały się coraz cięższe. Mrugała nimi o wiele rzadziej niż jeszcze kilka minut temu i z coraz większym trudem je otwierała.
– Miała pani nie umrzeć – przypomniała jej Julia.
Pomogła Wandzie dojść do kanapy i ułożyła jej głowę na poduszce.
– Jej pokój był pusty… – wymamrotała kobieta. – Kiedy weszłam tamtego ranka, był tak bardzo pusty.
Julia odchyliła jej powieki i zajrzała w źrenice. Nie były powiększone, ale wydawały się bardzo matowe.
– Jak wyglądało łóżko, było zasłane? – zapytała nieco głośniej, niż powinna.
Matka Rity z ledwością pokręciła głową.
– Nie. Było rozgrzebane. Jakby zamierzała pójść spać, ale rozmyśliła się i nagle musiała wyjść. Narzuta leżała na podłodze, zrzucona i skotłowana. Rita zawsze dokładnie ją układała. Narzutę i poduszki.
Julia nie mogła się z tym nie zgodzić. Kiedy Rita mieszkała jeszcze w Warszawie, zdarzyło się jej kilka razy nocować w mieszkaniu Emilii. Zawsze przynosiła ze sobą jakieś dwa filmy na DVD, zwykle musicale w stylu Hair albo Chicago, ewentualnie jej ukochanego Amadeusza, dwa opakowania cebulowych chipsów, dwie torebki z kwaśnymi żelkami, idealnie wyprasowaną piżamę i wykrochmaloną poszewkę na poduszkę dla siebie. Na widok wymiętolonej poszwy na kołdrę, pod którą miały razem spać, robiła minę jak po wypiciu octu.
Julia potrząsnęła ramieniem kobiety.
– O której Rita wyszła z domu?
Wanda pokręciła przecząco głową.
– A pani mąż? – Julia nie dawała za wygraną. – On też niczego nie słyszał? Żadnego hałasu, żadnych dźwięków dochodzących z jej pokoju, kroków, trzaśnięcia drzwiami?
– Edgar? – wymamrotała kobieta.
– W domu panowała całkowita cisza – Julia usłyszała za plecami męski głos.
Obróciła się w jego stronę. W przejściu między pokojem a korytarzem stał krępej budowy mężczyzna w okularach. Kiedy Julia widziała go w kościele i na cmentarzu, wydawał się nieco wyższy. Pewnie dlatego, że wisząca u jego ramienia Wanda, chuchro ważące nie więcej niż pięćdziesiąt kilo, wizualnie potęgowała jego gabaryty.
– Przepraszam za spóźnienie, ale przeciągnęła mi się sprawa w biurze – zwrócił się do żony, nie wiedząc jeszcze, że przestała słyszeć cokolwiek. – Po tej przeprowadzce ciągle mi giną jakieś dokumenty.
Nie zsunąwszy z nóg zaśnieżonych butów, przeszedł po białym dywanie i usadowił się wygodnie w fotelu. Dopiero teraz dotarło do niego, że ze strony żony nie doczeka się odpowiedzi.
– Znowu to samo – rzucił na jej widok. – Od rana do nocy na prochach… A ty to ta Krawiec?
Julia wyciągnęła na powitanie rękę.
– Zgadza się. Właśnie pytałam pańską żonę o tamten wieczór.
Mężczyzna kiwnął głową.
– Domyśliłem się. No cóż, ona ci już nic więcej nie powie. Chociaż…
Nachylił się nad ciałem Wandy i poklepał kobietę po twarzy. Jak na standardy cucenia, o wiele za mocno.
– Oprzytomnij. Co ty najlepszego ze sobą robisz…? Otwieraj oczy, no już.
Zrobiła to z trudem. Podciągnęła się na łokciu i oblizała usta.
– Powiedz jej.
– Mogę powiedzieć, choć nie wiem po co. Z pracy wróciłem późno, około drugiej w nocy. Nie wiedziałem, czy Rita jest w swoim pokoju – powiedział, sadowiąc się ponownie w fotelu. – Założyłem, że tak, bo jej palto wisiało w sieni, a auto stało przed domem. Nie wchodziłem na górę i nie zaglądałem do niej, bo i po co miałbym to robić. Uznałem, że pewnie czyta przed snem. Zawsze to robiła.
– Mówiłeś, że z zewnątrz widziałeś światło w jej oknie – podpowiedziała Wanda, wciąż nie otwierając oczu.
– Tak było. Okno pokoju Rity wychodzi na ulicę. Paliła się lampa, ta przy jej łóżku. Więc, jak mówię, musiała czytać.
– Kiedy weszłam rano do pokoju, ta lampa nadal się paliła.
– Z tego, co mi wiadomo, ciało znaleziono w południe. Rozumiem, że patolog określił czas zgonu? – zapytała Julia.
– Zmarła około północy.
– Więc raczej czytać już nie mogła.
Julia skierowała wzrok ku schodom. Pierwszych kilka stopni widać było z salonu, reszta ginęła za załamaniem ściany.
– Chciałabym zobaczyć jej pokój – powiedziała, podnosząc się z kanapy. – Mam taki zwyczaj, że…
Matka Rity przerwała jej w pół zdania:
– Nie musisz się tłumaczyć. Zaprowadzisz ją, kochanie? – zwróciła się do męża.
Edgar Plater założył nogę na nogę. Nie wyglądał, jakby zamierzał poderwać się z fotela.
– Może przełóżmy te oględziny. Wszyscy jesteśmy zmęczeni po pogrzebie. Nic się nie stanie, jeśli wrócimy do tego jutro.
Dopiero teraz wstał i gestem dłoni zasugerował Julii, że tuż za rogiem są drzwi. Nie potrafiła wyczytać z jego twarzy, czy jest niezadowolony z tej wizyty, czy tych kilka ostatnich godzin dało mu się aż tak we znaki, że nie da rady poświęcić kilku dodatkowych minut na pokazanie jej sypialni Rity.
– Bez obaw, sama trafię – odparła, po czym ruszyła w stronę korytarza. Podeszła do schodów i obróciła się w stronę wpatrzonych w nią Wandy i Edgara. – Drzwi do jej pokoju są po lewej czy po prawej?
Mężczyzna nawet nie udawał, że kryje zaskoczenie.
– Chyba źle mnie zrozumiałaś. Wyjście jest po drugiej stronie korytarza.
Zrobił kilka kroków w stronę Julii. Zamierzał chwycić ją za łokieć i skierować ku głównym drzwiom. I tak by się stało, gdyby Wanda nie otworzyła nagle oczu, chwilowo przytomniejąc.
– Zostaw ją, może robić w tym domu, co jej się żywnie podoba – mruknęła, rozwlekając słowa. – Jeżeli chce iść do pokoju Rity, niech idzie. Drugie drzwi na prawo, zaraz za gabinetem.
Ziewnęła przeciągle i ucichła. Julia była już pewna, że nie powie nic więcej. Po tym, jak osunęła się bezwładnie na poduszkę, szanse na kolejne, choćby najmniejsze wsparcie z jej strony całkowicie zniknęły.
Wolała nie czekać na reakcję Platera. Wbiegła po schodach na piętro i rozejrzała się po korytarzu. Przestrzeń, w której widniało pięcioro drzwi, była niewielka jak na gabaryty domu. Do tego wąska. Znalazło się jednak miejsce na lustrzaną konsolę o nogach wygiętych w litery S. Nad nią wisiało lustro w złotych ramach, a po jego bokach – dwa kinkiety z frezowanego szkła.
Drzwi do poszczególnych pomieszczeń pozostawały lekko uchylone, jedynie te prowadzące do gabinetu Edgara były zamknięte. Zgodnie ze wskazówkami Wandy zaraz obok nich powinien się znajdować pokój Rity.
Serce biło jej ak oszalałe, kiedy przed nimi stanęła. Położyła dłoń na klamce i, wziąwszy głęboki oddech, weszła do środka.
Suknia – to ją zobaczyła najpierw. Wisiała na wieszaku zahaczonym o drzwi szafy. Śnieżnobiała, lekka niczym poranna mgła, z koronki tak delikatnej, jakby tkały ją leśne wróżki. Pod nią, na podłodze, leżały dwa otwarte pudełka. W pierwszym, z napisem Bride to Be, spoczywał welon. W drugim – para ślubnych czółenek wykonanych z miękkiej skóry. Każdy z butów zdobiła duża, ozdobna perła umieszczona na przyszwie. Wszystko było idealne, cudownie piękne i od kilku dni niczyje.
Potem przesunęła wzrok na sekretarzyk Rity. Poza jednym zdjęciem nie stało ani nie leżało na nim nic. Podeszła do niego. Spodziewała się zobaczyć zakochaną parę, ale przedstawiało je obie: Ritę i Julię. Dzień, w którym zrobiły tę fotografię, był pierwszym dniem ich znajomości. Dlatego musiała być dla Rity taka ważna.
– Muszę mieć pamiątkę po tym, jak mi uratowałaś życie – powiedziała wtedy, tłumiąc wzruszenie.
Ściskała w dłoni potłuczone okulary, które chwilę wcześniej podniosła z jezdni. Próbowała je naprawić, jakoś sklecić połamane zauszniki, ale oprawki nadawały się tylko do wyrzucenia. Dlatego na zdjęciu jest bez nich.
Właśnie od tego wszystko się zaczęło. Jeszcze rano były dla siebie zupełnie obce i żadna z nich nie wiedziała o istnieniu tej drugiej. Los chciał, by znalazły się w tym samym miejscu, jakim był plac Bankowy w Warszawie, i o tej samej godzinie, czyli równo w południe. Rita przebiegała przez jezdnię, trzymając pod pachą gruby plik kartek z partyturami. Śpieszyła się tak bardzo, że nie zauważyła nadjeżdżającego tramwaju. Motorniczy wcisnął hamulec, ale było jasne, że i tak dojdzie do tragedii. Wszystko rozegrało się błyskawicznie: był pisk hamującego tramwaju, krzyk dziewczyny i unoszące się w powietrzu kartki z nutami. Gdyby nie to, że pewna kobieta o kasztanowych włosach w ostatniej chwili pociągnęła młodą studentkę konserwatorium na bezpieczny skrawek asfaltu, ta godzina byłaby ostatnią w jej życiu. Cała trójka, łącznie z motorniczym, jeszcze długo nie była w stanie dojść do siebie. Gdy tramwaj odjechał, Julia pomogła Ricie pozbierać porozrzucane po placu kartki. Były pogniecione, niektóre brudne lub ponadrywane, ale udało się ocalić większość z nich. Okulary Rita odnalazła sama. Leżały kilka metrów dalej, na krawężniku, zupełnie zniszczone.
