Julia Krawiec. Córka diabła - Marta Zaborowska - ebook

Julia Krawiec. Córka diabła ebook

Marta Zaborowska

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Julia Krawiec wyjeżdża do Gdyni na ślub swojej przyjaciółki, Rity Walickiej. Na miejscu okazuje się jednak, że dziewczyna nie żyje, a zamiast hucznego wesela rodzinę czeka pogrzeb.

Tej tragedii nic nie zapowiadało, a mimo to ciało młodej nauczycielki muzyki, pasierbicy znanego handlarza diamentów, znaleziono u podnóża klifu w gdyńskim Orłowie. Przez lata „skarpa samobójców” była dla niej azylem – miejscem ucieczki i wytchnienia – lecz w jednej chwili stała się śmiertelną pułapką.

Dlaczego Rita wymknęła się grudniową nocą z domu i pobiegła na urwisko? Wszystko wskazuje na to, że właśnie tam planowała zakończyć swoje życie, jednak matka dziewczyny nie jest w stanie pogodzić się z tą teorią. Prosi Julię, by ze względu na dawną przyjaźń przyjrzała się sprawie.

Julia wprowadza się do domu przyjaciółki i zajmuje jej pokój. Od tej chwili zaczyna uważnie obserwować rodzinę oraz bliskie otoczenie Rity. Z czasem odkrywa, że wnętrza nadmorskiej willi skrywają niewygodne tajemnice. Podobnie jak ludzie, których Rita nazywała przyjaciółmi, a którym nigdy nie powinna była zaufać.

Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog. Zadebiutowała w 2013 roku powieścią Uśpienie, która dała początek popularnej sadze kryminalnej z Julią Krawiec w roli głównej. Jej utwory cechują wielowątkowa fabuła oraz wartka akcja. Autorka, poza tematyką kryminalną, zgłębia w swoich powieściach zawiłe kwestie psychologiczno-społeczne, w które uwikłani sąbohaterowie jej książek.

Do dorobku pisarki zalicza się również powieść kryminalną Jej wszystkie śmierci, thriller psychologiczny Lęki podskórne, a także powieść z nurtu domestic noir Sześć powodów, by umrzeć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 616

Data ważności licencji: 2/27/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cytat

Przyj­dziesz i zabi­jesz. Przyj­dziesz i zabi­jesz.

Jesz­cze o tym nie wiesz. Jesz­cze nie rozu­miesz. Jesz­cze sto­isz w cie­niu. Jesz­cze sto­isz w tłu­mie,

ale przyj­dziesz i zabi­jesz. Przyj­dziesz i zabi­jesz.

Mar­cin Świe­tlicki „Zabi­ja­nie”

PROLOG

Stanęła na kli­fie. Blada poświata gru­dnio­wego księ­życa led­wie wystar­czała, by dostrzec zarys jego kra­wę­dzi. Mimo że znała każdy zaka­ma­rek tego miej­sca, noc czy­niła je zdra­dli­wym. Tam, gdzie zie­mia prze­cho­dziła w prze­paść, a gra­nice mię­dzy morzem a nie­bem zacie­rały się w mroku, tylko wprawne oko mogło wychwy­cić sub­telne róż­nice odcieni, jakie dzie­liły te trzy żywioły.

Wie­działa też, że na dole nie ma nic poza ostrymi gła­zami i wodą, która z cichym chlu­po­tem wdziera się mię­dzy kamie­nie. Ile osób stra­ciło tu życie? Mówiło się o sied­miu, ale kto mógł być tego pewien? Śmierć poja­wiała się po zmroku, a ran­kiem znaj­do­wano ciała – z poła­ma­nymi krę­go­słu­pami lub roz­trza­ska­nymi czasz­kami. Nikt nie mówił o tym gło­śno. Wła­dze i poli­cja sta­rały się uni­kać roz­głosu. Im mniej o tym wspo­mi­nano, tym mniej­sze było ryzyko, że miej­sce to sta­nie się atrak­cją dla poszu­ki­wa­czy moc­nych wra­żeń – tych, któ­rych mroczne histo­rie wabią niczym pło­mień ćmę.

Jed­nak ludzie zawsze wie­dzieli o kolej­nych zwło­kach zna­le­zio­nych na orłow­skiej plaży. „To się znowu stało” – mówiono. „Klif wezwał kolejną kobietę, klif zabił kolej­nego męż­czy­znę”. Czy to był tra­giczny wypa­dek? Chwila nie­ostroż­no­ści? A może ktoś świa­do­mie rzu­cał się w otchłań, zmę­czony życiem, w któ­rym nagle zabra­kło sensu? Nikt nie znał odpo­wie­dzi. Klif mil­czał, tak jak mil­czą wszyst­kie miej­sca, które widziały zbyt wiele.

Nie myślała teraz o prze­szło­ści ani o zagad­kach klifu. Zasta­na­wiało ją co innego – dla­czego latar­nia mor­ska na Helu, odda­lona o dzie­więt­na­ście kilo­me­trów, nie działa? Nie dotarły do niej żadne wie­ści o awa­rii, choć w tej chwili wszystko na nią wska­zy­wało.

Jej oczy powoli przy­zwy­cza­jały się do mroku. Zdjęła oku­lary i prze­tarła szkła chustką. Pode­szła ostroż­nie bli­żej kra­wę­dzi klifu i odsta­wiła na zie­mię swój mały ple­cak. Odru­chowo wzdry­gnęła się z zimna, które czuła w zbyt cien­kim płasz­czu, zało­żo­nym w pośpie­chu na nie­wiele grub­szy swe­ter. Owi­nięty wokół szyi sza­lik dawał tro­chę cie­pła, jed­nak stopy wsu­nięte w skó­rzane moka­syny były już nie­mal zdrę­twiałe od chłodu. Gdy zamy­kała za sobą drzwi domu, zupeł­nie nie myślała o tym, że ubrała się za lekko. Ważne było, by wymknąć się nie­po­strze­że­nie, nie budząc żad­nego z domow­ni­ków.

Przez chwilę wal­czyła z nie­sfor­nymi kosmy­kami wło­sów, które wyswo­ba­dzały się spod koł­nie­rza i wiro­wały na wie­trze. Nagle podmu­chy ustały. Na policz­kach poczuła coś mięk­kiego i chłod­nego. Pod­nio­sła głowę. Zasnute chmu­rami niebo powoli zrzu­cało pierw­sze płatki śniegu.

– Już myśla­łam, że tego nie zoba­czę – szep­nęła, pozwa­la­jąc, by dro­binki bia­łego puchu osia­dły na jej twa­rzy.

Stała nie­ru­chomo, jakby chciała zjed­no­czyć się z tym spo­koj­nym tań­cem natury. Zdjęła oku­lary po raz drugi, tym razem cho­wa­jąc je do kie­szeni. Na nic się teraz nie przy­da­wały, prze­szka­dzały jedy­nie w napa­wa­niu się chwilą. Zamknęła powieki. Przez moment udało jej się zapo­mnieć o prze­szy­wa­ją­cym zim­nie. Odtąd liczyły się tylko wiru­jące w powie­trzu płatki śniegu – drobne, ulotne, cudow­nie deli­katne.

Mogła­bym zostać tu na zawsze, pomy­ślała.

Do tego miej­sca, ukry­tego nad dwu­dzie­sto­me­tro­wym osu­wi­skiem, nikt nie zaglą­dał. Wci­śnięte mię­dzy drzewa i odda­lone od głów­nej ścieżki, pozo­sta­wało nie­wi­doczne dla spa­ce­ro­wi­czów wędru­ją­cych po plaży. Dało się je dostrzec jedy­nie od strony otwar­tego morza. Nazwała je Gniaz­dem – było jej oso­bi­stą kry­jówką przed świa­tem.

Latem Gniazdo pach­niało żywicą i mor­skim powie­trzem, nio­są­cym krzyki wiru­ją­cych nad wodą mew. Jesie­nią, gdy w klif ude­rzały nisz­czy­ciel­skie sztormy, które kawa­łek po kawałku kra­dły osu­wa­jącą się zie­mię, zamie­rało. Zimą wszystko cichło – morze, wiatr, nawet roz­krzy­czane ptaki. Sia­dała wtedy na zwa­lo­nym pniu drzewa, który od lat leżał w tym samym miej­scu, i patrzyła w nie­koń­czący się hory­zont.

Tej nocy nie zamie­rzała zatrzy­my­wać się w Gnieź­dzie na dłu­żej, niż to było konieczne. Wyjęła z kie­szeni małą pla­sti­kową latarkę, a z ple­caka – zawi­niątko ukryte w poszewce od poduszki i meta­lową łyżkę. Świe­cąc sobie pod nogi, pode­szła pod jedną z sosen rosną­cych na skraju urwi­ska. Uklę­kła pod drze­wem i wbiła łyżkę w zasko­ru­piałą glebę. Z wysił­kiem odłu­py­wała kolejne grudki, for­mu­jąc nie­wielki dołek. Kiedy był gotowy, wyrów­nała jego brzegi dłońmi.

Zanim wsu­nęła zawi­niątko do ziemi, zdjęła z niego poszewkę. Przez moment patrzyła na białe meta­lowe pudełko z rysun­kami kolo­ro­wych pudli.

– Musisz tu zostać. I musisz nam wyba­czyć – wyszep­tała.

Słowa zadrżały w jej gar­dle. Chciała powie­dzieć coś jesz­cze, ale prze­rwała, odwra­ca­jąc się gwał­tow­nie w stronę drzew.

– Kto idzie? – zawo­łała, nasłu­chu­jąc.

Dźwięk przy­po­mi­nał kroki. Ciche, stłu­mione, jakby ktoś prze­mie­rzał leśne poszy­cie. Chwy­ciła latarkę i oświe­tliła pobli­skie pnie, ale nie dostrze­gła niczego ani nikogo.

Tylko mi się wyda­wało, pomy­ślała. Zwy­kła ułuda.

Wsu­nęła pudełko do dołka i sta­ran­nie zakryła je zie­mią. Ubiła pię­ścią powierzch­nię, a potem przy­sy­pała wszystko mokrym igli­wiem i liśćmi.

Pod­nio­sła się z kolan i wró­ciła na skraj klifu, gdzie zosta­wiła ple­cak. Zamknęła oczy, zło­żyła dło­nie i zaczęła się modlić.

– Odpuść nam… jako i my odpusz­czamy… nie wódź nas na poku­sze­nie… zbaw nas ode złego… – powta­rzała raz za razem, zatra­ca­jąc się w bła­ga­niu.

Nie czuła już chłodu i nie czuła ciała, jakby zmy­sły i wszel­kie fizyczne dozna­nia nagle zni­kły, porzu­ca­jąc nad nim kon­trolę. Ock­nęła się dopiero, gdy jej stopy ode­rwały się od kra­wę­dzi urwi­ska.

Świat wokół niej zawi­ro­wał. Śnieg zamie­nił się w wielką mgłę, a zie­mia – w ciemną otchłań. Darem­nie pró­bo­wała chwy­cić dłońmi cokol­wiek, co mogłoby utrzy­mać ją na skraju klifu. Zaplą­tana w śnieżny pył leciała głową w dół, ku pod­my­wa­nym przez morze ciem­nym gła­zom.

ROZDZIAŁ I

Śnieg w Trój­mie­ście sypał nie­prze­rwa­nie od pię­ciu dni i nic nie wska­zy­wało na to, by w naj­bliż­szych godzi­nach miało się to zmie­nić. Służby miej­skie nie nadą­żały z wysy­ła­niem na ulice Gdyni płu­gów i pia­ska­rek, co dotkli­wie odczu­wali kie­rowcy oso­bo­wych aut, w tym jed­nego, zmie­rza­ją­cego ku kościo­łowi pod wezwa­niem Matki Boskiej Bole­snej. Koła skody pro­wa­dzo­nej przez Julię Kra­wiec grzę­zły w bia­łym puchu zale­ga­ją­cym na bocz­nych dro­gach i dopiero przy samej świą­tyni zła­pały jako taką przy­czep­ność.

Zapar­ko­wała na samym końcu sznura samo­cho­dów usta­wio­nych pod przy­le­ga­ją­cym do kościoła cmen­ta­rzem. Scho­wała twarz w wyso­kim koł­nie­rzu spe­cjal­nie kupio­nego na dzi­siej­szą uro­czy­stość sza­rego płasz­cza z wełny i wysko­czyw­szy na śnieg w srebr­nych szpil­kach, ruszyła do głów­nego wej­ścia.

Wolała nie rzu­cać się nikomu w oczy. Ama­ran­towa suk­nia z ceki­nami i roz­cię­ciem na udzie oraz poły­skliwe czó­łenka zupeł­nie nie paso­wały do oka­zji. Wszystko przez to, że sia­da­jąc za kie­row­nicą kilka godzin temu, nie miała poję­cia, że zamiast tań­czyć na weselu, przyj­dzie jej uczest­ni­czyć w pogrze­bie.

Zaci­snęła więc pasek w płasz­czu tak, by nie wyj­rzał spod niego jaskrawy mate­riał sukni, po czym wsu­nęła się bez­sze­lest­nie do świą­tyni i zajęła miej­sce w ostat­niej ławce. Rozej­rzała się po wnę­trzu.

Kościół był nie­wielki i w swym wypo­sa­że­niu skromny, nie­mniej przy­tulny. Na ścia­nach wisiały nie­liczne obrazy świę­tych, a niski sufit z desek zdo­biły pro­ste, asce­tyczne żyran­dole z żarów­kami w kształ­cie świec. Za ołta­rzem znaj­do­wała się mar­mu­rowa rzeźba Matki Boskiej, trzy­ma­ją­cej na kola­nach zdję­tego z krzyża Chry­stusa. Julia przy­po­mniała sobie, jak Rita mówiła o tym miej­scu. Uwiel­biała jego spo­kój i tu, przed tym ołta­rzem, zamie­rzała wziąć swój wyma­rzony ślub.

Po tym, jak go – z oczy­wi­stych przy­czyn – odwo­łano, Julia nie spo­dzie­wała się zoba­czyć tłu­mów na pogrze­bie. Zwłasz­cza że matka Rity wysto­so­wała jasną prośbę, że pogrą­żona w bólu rodzina chcia­łaby prze­żyć tę tra­ge­dię we wła­snym, wąskim gro­nie. Dla­tego, poza kil­koma oso­bami z naj­bliż­szej rodziny i zni­komą garstką przy­ja­ciół zmar­łej, w kościele nie było nikogo.

Naj­pierw jej spoj­rze­nie spo­częło na zamknię­tej trum­nie w kolo­rze orze­cha, umiesz­czo­nej na dwóch masyw­nych sto­ja­kach. Dookoła niej leżały wią­zanki bia­łych lilii, któ­rych słodki zapach mie­szał się z chłod­nym powie­trzem świą­tyni. Potem prze­su­nęła wzrok na foto­gra­fię w sepii umiesz­czoną tuż nad trumną. Łagod­nym wzro­kiem spo­glą­dała z niej trzy­dzie­sto­pię­cio­let­nia kobieta o pocią­głej twa­rzy, dużych oczach skry­tych za sty­li­zo­wa­nymi na lata pięć­dzie­siąte oku­la­rami i pięk­nie wykro­jo­nych ustach. Julia dobrze znała to zdję­cie Rity. Tak naprawdę było frag­men­tem o wiele więk­szej foto­gra­fii, na któ­rej poza zamy­śloną kobietą znaj­do­wała się jesz­cze jedna osoba. Był nią Miron Smo­lik, narze­czony zmar­łej. Julia nie­wiele o nim wie­działa. Rita wspo­mi­nała o nim rzadko i nie cią­gnęła roz­mowy, gdy z ust Julii padało pyta­nie, w jaki spo­sób się poznali. Jed­nak oka­zja, jaką sta­no­wił ślub, miała dać zde­cy­do­wa­nie więk­sze moż­li­wo­ści pozna­nia tego czło­wieka. Z oczy­wi­stego powodu Miron znik­nął z poże­gnal­nego por­tretu, usu­nięto jego twarz, retu­szu­jąc przy tym tło i pozo­sta­wia­jąc jedy­nie wize­ru­nek zmar­łej.

Kiedy już napa­trzyła się na Ritę, zaczęła przy­glą­dać się syl­wet­kom osób zebra­nych wokół trumny. Kilka z nich roz­po­znała od razu.

Matka Rity, choć minęły lata, odkąd widziała ją po raz ostatni, nie zmie­niła się zbyt­nio. Nale­żała do tych osób, z któ­rymi czas obcho­dził się wyjąt­kowo łaska­wie, pozo­sta­wia­jąc im zarówno szczu­płą syl­wetkę, jak i gład­kość policz­ków, widoczną nawet spod cien­kiej koronki upię­tej do żałob­nego toczka. Odkąd Wanda wyszła powtór­nie za mąż, stała się kobietą z zasob­nym port­fe­lem, więc ele­gan­cja, która stała się jej zna­kiem roz­po­znaw­czym, nie opu­ściła jej nawet w tym trud­nym dniu. Miała na sobie dosko­nale skro­jony czarny płaszcz pod­kre­ślony w talii sze­ro­kim skó­rza­nym paskiem z sub­tel­nie błysz­czącą klamrą, na nogach zamszowe kozaki na obca­sach, dło­nie zaś osła­niały popie­late ręka­wiczki. Kobieta co rusz pod­cho­dziła do trumny i gła­dziła jej wieko z czu­ło­ścią, jakby pró­bo­wała poczuć bli­skość zmar­łej tra­gicz­nie córki.

Sio­stra Rity, Anna, pre­zen­to­wała zupeł­nie inny obraz. Sie­działa na skraju ławki, zgar­biona i wyraź­nie zanie­dbana. Jej jesionka była roz­cheł­stana, a włosy – spięte w pośpie­chu pla­sti­kową klamrą. Miała pod­krą­żone oczy i zaczer­wie­nione policzki, na któ­rych malo­wały się zarówno ból, jak i zmę­cze­nie. Obok niej, tuż przy ławce, stał dzie­cięcy wózek, który deli­kat­nie koły­sała stopą. W jej skur­czo­nej posta­wie było coś bole­snego, jakby wypa­ro­wało z niej całe życie.

W dru­gim rzę­dzie sie­działa dłu­go­włosa blon­dynka z paznok­ciami poma­lo­wa­nymi na bor­dowo, która raz po raz zakła­dała za uszy opa­da­jące na czoło kosmyki. Z racji tego, że opie­rała głowę na ramie­niu Jakuba, przy­rod­niego brata Rity, Julia domy­śliła się, że to musi być jego żona, Szar­lota.

Tuż za nią usa­do­wił się męż­czy­zna w śred­nim wieku, praw­do­po­dob­nie nowy mąż Wandy, a ojczym Rity. Z jego twa­rzy trudno było wyczy­tać cokol­wiek, zwłasz­cza że rzadko obra­cał ją w stronę trumny. Pozo­stałe miej­sca zaj­mo­wali ludzie, któ­rych Julia nie znała. Byli mło­dzi, wszy­scy schlud­nie ubrani, ale bez żałob­nego zacię­cia. Wyglą­dali na kole­gów z pracy odde­le­go­wa­nych do odda­nia ostat­niej posługi Ricie albo na dal­szych zna­jo­mych, któ­rym wypa­dało tu zaj­rzeć z kon­do­len­cjami.

– Założę się, że nie przyj­dzie – Julia usły­szała za ple­cami męski głos. – Miej­sce w pierw­szym rzę­dzie pozo­sta­nie puste aż do samego końca.

Obró­ciła się w jego stronę. Roz­po­znała tę twarz od razu: piwne oczy oko­lone ciem­no­ru­dymi rzę­sami, sze­roką szczękę i fry­zurę à la młody beatles.

Męż­czy­zna szyb­kim ruchem przy­kle­pał na czole grzywkę, pró­bu­jąc zakryć nią gruby na dwa palce pla­ster. Roz­piął guziki czar­nego płasz­cza, po czym wska­zał na miej­sce obok.

– Mogę?

Julia kiw­nęła zapra­sza­jąco głową.

Usiadł, ukła­da­jąc płaszcz tak, by nie pogiął się zbyt mocno.

– Po pierw­sze, moje szczere kon­do­len­cje – powie­działa. – To, co się stało z Ritą… na­dal nie mogę w to uwie­rzyć. Po dru­gie, o kim powie­dzia­łeś, że nie przyj­dzie?

– Może naj­pierw powin­ni­śmy…

– Julia Kra­wiec. – Wycią­gnęła na powi­ta­nie rękę. – Przy­ja­ciółka Rity sprzed wie­ków i do tego tro­chę z przy­padku.

– Domy­śli­łem się, że to ty. Rita dużo mi o tobie mówiła: była poli­cjantka i nie­do­szła druhna?

– Zga­dza się.

– Miron Smo­lik, nie­do­szły mąż. – Męż­czy­zna potrzą­snął jej ręką.

– Wypa­da­łoby powie­dzieć, że mi przy­jem­nie, ale w tej sytu­acji… – Julia zawa­hała się, nie koń­cząc zda­nia.

– Jest po pro­stu cho­ler­nie dziw­nie? – Usta Mirona wykrzy­wiły się w gorz­kim pół­u­śmie­chu. – Mnie nie musisz tego tłu­ma­czyć. Dziś mia­łem brać ślub, a skoń­czyło się na tym, że moja pra­wie-żona leży w drew­nia­nym pudle, a ja lecę na psy­cho­tro­pach.

Chciał dodać coś jesz­cze, ale zamilkł, widząc, że kilka osób sie­dzą­cych w ław­kach obró­ciło się w ich stronę.

– I jesz­cze to… Cią­gle gapią się na mnie, jak­bym zro­bił im jakąś krzywdę.

– Gapią się, bo sie­dzisz tu, zamiast być przy trum­nie.

– Już się przy niej nasie­dzia­łem, i to dłu­żej niż kto­kol­wiek z nich. Ale teraz… – Miron zawa­hał się, jakby szu­kał wła­ści­wych słów – teraz to już tylko teatr. Zamknięta trumna, kwiaty, żało­sne spoj­rze­nia. Wszy­scy udają, że są tacy prze­jęci, a więk­szość z nich led­wie znała Ritę, włą­cza­jąc w to tych naj­bliż­szych. Mówię serio, nawet w rodzi­nie ludzie się zupeł­nie sobą nie inte­re­sują. Mam się wzru­szać na widok desek albo tych lilii? Udu­sić się można od tego wszyst­kiego.

– Może na zewnątrz będzie mniej duszno – rzu­ciła Julia pół­gło­sem. – Wyj­dziemy?

Natych­miast kiw­nął głową.

Wymknęli się nie­mal bez­sze­lest­nie. Kiedy tylko zna­leźli się w przed­sionku, Miron z wes­tchnie­niem ulgi oparł się o ścianę tuż obok kro­piel­nicy i wycią­gnął z kie­szeni płasz­cza paczkę papie­ro­sów.

– Na wie­trze nie zapali – wyja­śnił, bły­ska­jąc pło­mie­niem z zapal­niczki.

Wyszli za główne drzwi, gdzie chłodne powie­trze z miej­sca ude­rzyło ich w twa­rze. Julia przy­glą­dała się przez chwilę, jak Miron zaciąga się papie­ro­sem, ale w końcu musiała zapy­tać po raz drugi:

– O kim mówi­łeś, że nie przyj­dzie?

Miron wypu­ścił dym z ust i przez moment obser­wo­wał, jak biała mgła znika w zimo­wym powie­trzu.

– O jej ojcu – odpo­wie­dział krótko. – Naj­wi­docz­niej stary Walicki ma cie­kaw­sze rze­czy do roboty niż poże­gna­nie córki.

– Może coś go zatrzy­mało?

– Nie sądzę. Na nasz ślub też się nie wybie­rał.

Julia znała ojca Rity o tyle o ile. Spo­tkała go dwa, może trzy razy w życiu. Wie­działa, że kie­dyś był nauczy­cie­lem muzyki w jed­nej z war­szaw­skich szkół. Potem ich rodzina się roz­pa­dła i Wanda prze­pro­wa­dziła się na stałe do Gdyni, a on został w sto­licy z cór­kami. Nie na długo, bo po pew­nym cza­sie spa­ko­wał całą ich trójkę i ruszył za byłą żoną na Pomo­rze. Kupił stary dom nie­opo­dal domu Wandy, zna­lazł pracę w innej szkole i liczył, że uda mu się odzy­skać dawne życie. Jego plan się nie powiódł. Wanda wyszła za Pla­tera i roz­stali się defi­ni­tyw­nie. Rita przez dłuż­szy czas miesz­kała z ojcem, dopiero na parę mie­sięcy przed śmier­cią prze­nio­sła się do matki. Anna też wypro­wa­dziła się do wynaj­mo­wa­nego miesz­ka­nia w bloku. Dawid Walicki został więc sam. To, że nie chciał przyjść na ślub córki, Julia mogła jesz­cze zro­zu­mieć. Mógł czuć żal do Rity, że zosta­wiła go wtedy, gdy jej potrze­bo­wał. Teo­ria o tym, że pod­czas wesela ciężko byłoby mu patrzeć na byłą żonę i jej nowego part­nera, też dałaby radę się jakoś obro­nić. Ale żeby nie przyjść na pogrzeb? Zwłasz­cza że, według słów Rity, łączyła ją z ojcem głę­boka zaży­łość.

– Wygląda więc na to, że będę musiała spo­tkać się z nim innym razem – stwier­dziła. – Bez względu na powód jego nie­obec­no­ści powin­nam zło­żyć mu kon­do­len­cje. A co do pozo­sta­łych: w kościele widzia­łam kilka obcych twa­rzy. Na sty­pie powiesz mi, kto jest kim. Wiem, że Rita miała paczkę bli­skich przy­ja­ció­łek.

Miron wypu­ścił kolejną chmurę dymu z ust.

– Po pierw­sze, żadna z nich na razie się nie poja­wiła. A po dru­gie, nie zamie­rzam uczest­ni­czyć w sty­pie.

– Chcesz urwać się zaraz po pogrze­bie?

– Tak będzie lepiej. Poza tym nic nie prze­łknę. No i nie zno­szę tłumu.

Julia spoj­rzała wymow­nie na drzwi kościoła, za któ­rymi łącz­nie znaj­do­wało się może dwa­dzie­ścia osób.

– Dla mnie to już tłum – wyja­śnił Miron.

– Jej rodzina może tego nie zro­zu­mieć.

– Prze­stało mnie to obcho­dzić. Wszystko, co mnie wią­zało z tymi ludźmi, leży teraz w trum­nie.

– Dość jasno powie­dziane.

Zaci­ska­jąc na pier­siach płasz­cze, minęli rząd aut sto­ją­cych pod kościelną bramą i pode­szli do skody.

– Przede wszyst­kim muszę zmie­nić buty – powie­działa Julia, otwie­ra­jąc bagaż­nik. – Sta­nie na cmen­ta­rzu w szpil­kach chyba by mnie zabiło.

Z małej walizki wyjęła parę skó­rza­nych bot­ków i baweł­niane skar­pety. Wsia­dła do auta i z ulgą ścią­gnęła ze stóp srebrne obcasy. W obec­no­ści Mirona nie­zręcz­nie było się jej prze­bie­rać z sukni w wygodne spodnie, więc wcią­gnęła tylko na sie­bie gra­na­towy polar, zapi­na­jąc zamek aż pod brodą. Kolejną ważną kwe­stią było pusz­cze­nie cie­płego nawiewu.

– Nie stój tak, wsia­daj. – Nachy­liła się nad sie­dze­niem pasa­żera i pocią­gnęła za klamkę.

Miron rzu­cił w śnieg nie­do­pa­łek papie­rosa, po czym umo­ścił się wygod­nie w fotelu.

– Dziwne to wszystko… – powie­dział.

– Co masz na myśli?

– Tę waszą zna­jo­mość. Rita mówiła mi, że nie widzia­ły­ście się od pięt­na­stu lat.

– Nie liczy­łam. Może i od pięt­na­stu. Co w tym dziw­nego?

– Jeśli mam być szczery, to… Nie obraź się, ale nie wie­rzę w przy­jaźń na odle­głość.

Julia prze­su­nęła odru­chowo dłońmi po kie­row­nicy.

– Trudno się nie zgo­dzić. Roz­mowy przez inter­net to zbyt mały wysi­łek jak na praw­dziwą zaży­łość. Nie­mniej Rita była dla mnie naprawdę ważna.

Miron odchy­lił głowę i wes­tchnął ciężko.

– Nie zamie­rza­łem być zło­śliwy.

– Nie byłeś. Szu­ka­nie odpo­wie­dzi to nie zło­śli­wość.

– Ciężko mi i nerwy sia­dają. Pró­buję to sobie wszystko jakoś poukła­dać, ale już sam nie wiem, co jest prawdą, a co zwy­kłą bujdą.

– Powiem ci, co jest prawdą. Mia­ły­śmy z Ritą umowę, że zostanę druhną na jej ślu­bie. Była wtedy bar­dzo młoda, dopiero co skoń­czyła dwa­dzie­ścia lat i marzyła o księ­ciu na bia­łym koniu.

– Czyli o mnie. – Miron uśmiech­nął się nostal­gicz­nie.

– Na to wygląda. Tak czy ina­czej, to był jej pomysł. Wyszła z nim tak dawno temu, że kom­plet­nie o tym zapo­mnia­łam. Przy­po­mniała mi, gdy się zarę­czy­li­ście.

– Więc mia­łaś trzy­mać jej welon… Nie sądzi­łem, że ktoś trak­tuje takie obiet­nice serio.

– Jako że nie zwy­kłam robić z gęby cho­lewy, musia­łam się tu poja­wić. Spa­ko­wa­łam walizkę i wsia­dłam za kółko. Jesz­cze kilka godzin temu nie mia­łam poję­cia o tym, że nie żyje. Mia­ły­śmy się spo­tkać przed ołta­rzem.

– I obie dotrzy­ma­ły­ście obiet­nicy.

Julia spoj­rzała na bryłę kościoła.

– Wciąż nie mogę uwie­rzyć, że jej już nie ma.

Miron zaczął ner­wowo otwie­rać i zamy­kać scho­wek przy fotelu pasa­żera.

– Nie potra­fię zro­zu­mieć, dla­czego poszła na tę skarpę w środku nocy. Ni­gdy wcze­śniej tego nie robiła.

– Nie wiesz tego. Mogła nikomu o tym nie wspo­mi­nać, nawet tobie.

– Teraz żałuję, że nie zmu­si­łem jej, by ze mną zamiesz­kała. Może gdy­bym miał ją stale na oku, nie doszłoby do tra­ge­dii. Tylko że ona była pod tym wzglę­dem uparta jak muł. Nie­no­wo­cze­sna była.

– To ci w niej prze­szka­dzało? Ta nie­no­wo­cze­sność?

– Cza­sami – odparł z wes­tchnie­niem. – Wiesz, jak jest.

– Jak? – Julia przyj­rzała się mu z zacie­ka­wie­niem.

– Prze­cież nie byli­śmy dziećmi, żeby trzy­mać się tylko za ręce. Mia­łem swoje potrzeby, kumasz?

– Ja zawsze kumam.

– No wła­śnie. Ale posta­no­wi­łem być cier­pliwy i nie naci­ska­łem. Dla takiej jak Rita warto było się tro­chę pomę­czyć.

– Zero seksu?

– Tego bym nie powie­dział. Coś tam od czasu do czasu mię­dzy nami było. Ale zde­cy­do­wa­nie za mało i za rzadko.

Mil­czeli przez dłuż­szą chwilę, patrząc, jak pada­jący śnieg zasy­puje przed­nią szybę auta.

– Pokaż mi, gdzie to się stało. Gdzie ją zna­le­ziono – popro­siła Julia.

– Teraz?

– Do wybrzeża nie­da­leko, za pół godziny będziemy z powro­tem.

Miron zaczął grze­bać w kie­szeni swo­jego płasz­cza.

– Niech ci będzie. Lep­sze to niż patrze­nie na trumnę. Ale poje­dziemy moim – powie­dział, obra­ca­jąc w dłoni bre­lo­czek z logo BMW.

Czarne auto z czer­woną przed­nią klapą wyglą­dało na dość drogą zabawkę. W porów­na­niu ze starą skodą było niczym słynne apar­ta­menty przy Zło­tej 44 wobec jej miesz­ka­nia przy Czer­nia­kow­skiej 34. Niby to samo mia­sto i numer zbli­żony, a jed­nak prze­paść.

– To wyda­rzyło się na Orło­wie – powie­dział Miron, otwie­ra­jąc pilo­tem drzwi. – Pośli­zgnęła się na kli­fie i pole­ciała pro­sto na głazy.

Julia wpa­so­wała się w wygodny, pach­nący skórą fotel.

– Tak, sły­sza­łam. Wanda… to zna­czy matka Rity, powie­działa mi, że ciało zna­le­ziono na plaży pod urwi­skiem.

– Dasz wiarę, że Rita ni­gdy nie poka­zała mi tego miej­sca na górze? Tego, z któ­rego spa­dła. Tylko o nim opo­wia­dała, że jest wyjąt­kowe i nie­mal dzi­kie. No i że lepiej samemu tam nie cho­dzić.

– Rze­czy­wi­ście, trudno w to uwie­rzyć…

– Zimą to zupełne odlu­dzie – Miron nie wyczuł alu­zji. – Zresztą sama się zaraz prze­ko­nasz.

Skie­ro­wał bmw w stronę morza. Droga od kościoła na klif wio­dła przez krótki odci­nek aleją Zwy­cię­stwa, po czym skrót odbi­jał w plą­ta­ninę osie­dlo­wych uli­czek. Zasy­pane śnie­giem, wyglą­dały jak biały labi­rynt.

Zatrzy­mał auto w zatoczce posto­jo­wej. Była nie­wielka, jakby stwo­rzona dla mak­sy­mal­nie dwóch pojaz­dów. Oddzie­lała linię strze­li­stych świer­ków od mało uczęsz­cza­nego pasa jezdni, który zakrę­cał wąską wstążką ostro ku górze, i ku maja­czą­cym w oddali uli­com z wil­lami.

Julia trza­snęła drzwiami i przez chwilę przy­glą­dała się domom. Były zbyt daleko, by ktoś mógł zauwa­żyć z okna krę­cącą się tu po nocy Ritę. Chyba że użyłby lor­netki, ale na to raczej nie nale­żało liczyć. Zresztą co to mia­łoby zmie­nić. Śmierć była prze­cież wypad­kiem.

– Droż­szych nie znaj­dziesz – powie­dział Miron, po czym wska­zał pal­cem na jeden z domów. – Widzisz te czer­wone dachówki? To dom jej matki. Miesz­kali tam we troje: Rita, Wanda i Edgar.

– Drugi mąż jej matki?

– Tak.

– Nie­zła chata.

– Ano nie­zła. To strefa nad­mor­ska, tu żyją naj­bo­gatsi.

– Ty też?

Roze­śmiał się i pokrę­cił głową.

– Ja nie jestem bogaty.

– Biedny chyba też nie.

– Masz na myśli tę furę? – Miron kop­nął czub­kiem buta w oponę bmw. – To nie za moje. Za wszystko, co mam, zapła­cił mój ojciec.

– Szczo­dry gość. Tylko pozaz­dro­ścić.

– Czego niby? Tego, że sta­ruszka gry­zie sumie­nie i przez to sypie gro­szem? Prze­cież to chore. Ale okej, on w to brnie, to ja też. Nie było go przy mnie przez całe moje dzie­ciń­stwo i teraz obaj uda­jemy, że taki układ z dawa­niem zaba­wek nam pasuje. – W mię­dzy­cza­sie zer­k­nął na kolejną, jaką był rzadki model spor­to­wego zegarka wypusz­czo­nego przez Bre­itlinga. – Jeśli mamy zdą­żyć na pogrzeb, powin­ni­śmy się pośpie­szyć.

Julia odwró­ciła wzrok od dachów domów i ruszyła za Miro­nem w głąb ściany świer­ków.

Nad­mor­ski las tylko pozor­nie wyda­wał się prze­rze­dzony. Wraz z kolej­nymi metrami, jakie przy­bli­żały ich do klifu, gęst­niał i sta­wał się coraz bar­dzie zwarty. Pod nogami nie bie­gła żadna ścieżka, jed­nak Miron szedł pew­nym kro­kiem przed sie­bie, odgar­nia­jąc sprzed twa­rzy co bar­dziej roz­ro­śnięte gałę­zie.

– Zaraz będziemy na miej­scu – powie­dział, nie odwra­ca­jąc się za sie­bie. – Już sły­chać morze. Jest dziś nie­spo­kojne.

Też zwró­ciła na to uwagę. Od strony urwi­ska docho­dził ich wzmo­żony szum żywiołu.

– To chyba nor­malne o tej porze roku? – zapy­tała.

– Zwy­kle jest tu o wiele ciszej. Kie­dyś były takie zimy, że zupeł­nie nie uświad­czy­łaś fal, a Bał­tyk cał­kiem sku­wał się lodem. Podobno nawet karczmy na tym lodzie sta­wiali. Teraz morze rzadko kiedy zama­rza, a jeżeli już, to tylko przy brzegu. A te fale to mi wyglą­dają na mały sztorm. Pew­nie wywo­łał go jakiś dryf. Prąd mor­ski – wyja­śnił.

– Dobrze znasz się na prą­dach?

– Każdy z tutej­szych coś tam o nich wie.

Wraz z kolej­nymi metrami zbli­ża­ją­cymi ich do klifu zaczy­nało się robić coraz zim­niej od zaci­na­ją­cego wia­tru.

Julia zaci­snęła moc­niej pasek płasz­cza.

– Więc mówisz, że ni­gdy tu nie byłeś?

Miron chuch­nął w zzięb­nięte dło­nie.

– Nie z Ritą. Nie mam o to do niej pre­ten­sji. Może gdyby cią­gnęło mnie do wody, ale nie cią­gnie. W ogóle nie lubię morza. Nawet nie umiem pły­wać.

– Nie o to pytam. Dziwi mnie, że jak na kogoś, kto ni­gdy tu nie był, tak dobrze znasz drogę.

Męż­czy­zna zatrzy­mał się. Spoj­rzał na Julię, jakby pró­bo­wał wyczy­tać coś z jej twa­rzy. Nie dopa­trzył się niczego, poza zwy­kłą cie­ka­wo­ścią.

– Przy­sze­dłem tu po tym, jak zgi­nęła. Musia­łem zoba­czyć to miej­sce. I te kamie­nie na dole… Kiedy zna­le­ziono Ritę, nie było takiej moż­li­wo­ści. Poli­cja ogro­dziła teren taśmą i nie wpusz­czała za nią nikogo. Cze­ka­łem, aż pójdą. Kiedy się stąd zawi­nęli, pod­sze­dłem na sam skraj, żeby zoba­czyć, jak to wszystko wyglą­dało z góry.

– I wię­cej już tu nie przy­cho­dzi­łeś?

– Nie. Po co miał­bym to robić?

– Ludzie zwy­kle chcą jak naj­czę­ściej odwie­dzać miej­sce, w któ­rym stra­cili kogoś bli­skiego.

– Może i tak. Tylko że mnie nie bawi wyobra­ża­nie sobie, jak spa­dała z klifu, a potem leżała na dole ze skrę­co­nym kar­kiem. Gdy­bym tu prze­sia­dy­wał, odtwa­rzał­bym tę scenę w nie­skoń­czo­ność, a ja nie chcę od tego zwa­rio­wać, rozu­miesz?

– Powiedzmy.

Dalej szli bez słowa. Tylko raz przy­sta­nęli, kiedy coś strze­liło za ich ple­cami. Obró­cili się, jed­nak nie zauwa­żyli nikogo krę­cą­cego się mię­dzy drze­wami. Uznali, że to tylko spa­da­jąca czapa śniegu.

Miron dotarł na skraj klifu jako pierw­szy. Sta­nął w bez­piecz­nej odle­gło­ści od jego brzegu i wska­zał ręką na nie­wiele ponad metrowy skra­wek ziemi.

– To stało się tutaj, stąd spa­dła.

Julia zamie­rzała podejść do wska­za­nego miej­sca, ale poczuła, jak Miron chwyta ją za rękę.

– Nie radzę. Zie­mia jest śli­ska.

Odra­dzał nad wyraz życz­li­wie, ale Julia musiała zoba­czyć, co znaj­duje się na dole. Prze­cież po to kazała się tu przy­wieźć – żeby zro­zu­mieć, jak doszło do tej potwor­nej śmierci. Pomna tego, co usły­szała od Mirona i co się stało z Ritą, przy­kuc­nęła na skraju klifu i oparła dło­nie na śniegu. Dopiero teraz, będąc na czwo­raka, wysu­nęła głowę na tyle, by móc zoba­czyć leżące u stóp klifu głazy pod­my­wane przez sza­le­jące fale.

– Jak długo tam leżała? – zapy­tała, sta­ra­jąc się jed­no­cze­śnie dostrzec na kamie­niach jaki­kol­wiek ślad krwi. Głazy były jed­nak ide­al­nie czy­ste. Krew, choć musiała roz­lać się po upadku z takiej wyso­ko­ści, została z nich dokład­nie usu­nięta. Mógł to zro­bić ktoś ze straży przy­brzeż­nej, ale mogło też zadzia­łać samo morze.

– Ciało odna­le­ziono w połu­dnie, więc jakieś dwa­na­ście godzin.

– Wiesz, kto je zna­lazł?

Miron kiw­nął głową.

– Pewna przy­pad­kowa para spa­ce­ro­wała wtedy wzdłuż brzegu. Nie, nie tu, tam dalej. Byli z psem. Odbiegł od nich i pognał mię­dzy te skały. Nie reago­wał na woła­nie, więc pode­szli zoba­czyć, co się stało. Kamie­nie pod kli­fem są nie­sta­bilne, podej­rze­wali, że pies wsa­dził mię­dzy nie łapę i się zakli­no­wał. Kiedy pode­szli bli­żej, zoba­czyli, że zwie­rzak kręci się wokół cze­goś jasnego. Wyglą­dało na prze­ście­ra­dło. Kobieta pomy­ślała, że może wiatr zwiał komuś pra­nie z ogrodu, ale zaraz potem uświa­do­miła sobie, że to prze­cież gru­dzień. Wtedy wszystko stało się jasne. Rita leżała zwró­cona twa­rzą do ziemi.

– W któ­rym miej­scu?

Miron przy­kuc­nął na skraju klifu i wska­zał pal­cem na jeden z gła­zów.

– To ten naj­więk­szy, bli­żej wody.

Julia pod­nio­sła się z kolan i otrze­pała dło­nie ze śniegu.

– Ale zdjęć z oglę­dzin miej­sca nie widzia­łeś?

– Nie. Nie chcia­łem. Może widział je ktoś z jej rodziny.

– Pew­nie matka.

– Może. Nie wiem. Chcę być od tego wszyst­kiego jak naj­da­lej. Za dużo szumu się zro­biło wokół tej śmierci, a ludzie nie mają poję­cia, o czym mówią. Języki im pouci­nać to mało…

– Co takiego sły­sza­łeś?

Miron roz­ło­żył ręce w geście bez­rad­no­ści.

– Same genialne teo­rie. Na przy­kład, że coś Ritę opę­tało i dla­tego sko­czyła.

– Demon?

– Coś w tym rodzaju. Szkoda słów… Ale fakt, od pew­nego czasu zacho­wy­wała się dziw­nie.

– Według mnie cał­kiem zwy­czaj­nie. Pod­czas naszych roz­mów żad­nego opę­ta­nia w niej nie zauwa­ży­łam.

– Prze­cież mówię, że to bzdury! Ludzie na siłę szu­kają sen­sa­cji.

– Jacy ludzie? Wiesz, kim są?

Miron spo­sęp­niał.

– Wiem aż za dobrze. I dzi­wię się, że takie absurdy mogą im w ogóle przejść przez gar­dło. Nie­ważne, nie chcę o tym gadać. Dajmy już temu spo­kój, przy­naj­mniej dziś.

– Pró­buję zro­zu­mieć, dla­czego sko­czyła, i to na kilka dni przed waszym ślu­bem. To dość szo­ku­jące zacho­wa­nie jak na szczę­śliwą pannę młodą.

Miron kop­nął czub­kiem buta wysta­jący spod śniegu patyk.

– Tak do końca to nie była szczę­śliwa. Coś ją ewi­dent­nie gry­zło. Ale jeśli zamie­rzała ze sobą skoń­czyć, dla­czego cze­kała z tym do ostat­niej chwili?

Szybko wyczuł, że jego słowa zabrzmiały co naj­mniej dziw­nie.

– Mam na myśli, że lubiła roz­wią­zy­wać swoje pro­blemy od ręki – wyja­śnił.

– Więc może to nie było samo­bój­stwo, a zwy­kły wypa­dek. Zresztą czy nie tak podano w nekro­logu? Że zmarła w wyniku nie­szczę­śli­wego wypadku?

– Taką treść zaży­czyła sobie jej matka. To jej ofi­cjalna wer­sja. Nie chce wywo­łać skan­dalu, potwier­dza­jąc, że to było samo­bój­stwo. Ucier­piałby na tym rodzinny biz­nes.

– Han­del dia­men­tami?

– Wła­śnie. A kasa musi się prze­cież zga­dzać.

Julia zmru­żyła oczy.

– A ty co o tym myślisz? Naprawdę chciała się zabić?

Męż­czy­zna zaczął dra­pać się po czole z pla­strem.

– Sam już nie wiem. Może i ja nie zna­łem jej do końca.

– Cza­sem różne rze­czy po pro­stu się zda­rzają – rzu­ciła ostroż­nie Julia. – A tu jest naprawdę śli­sko.

Miron ostatni raz popa­trzył na morze, po czym odwró­cił się ple­cami do klifu i zaczął iść w stronę pozo­sta­wio­nego przy szo­sie auta.

– Powin­ni­śmy już wra­cać – rzu­cił przez ramię. – Niczego wię­cej tu nie znaj­dziesz, poza śnie­giem.

Julia chciała jesz­cze coś powie­dzieć, ale ugry­zła się w język. Zapewne dla­tego, że odkąd usły­szała o śmierci Rity, w jej gło­wie zaczęły poja­wiać się pyta­nia, na które w żaden spo­sób nie potra­fiła zna­leźć odpo­wie­dzi.

Kiedy dotarli pod kościół, msza dobie­gała końca. Wsu­nęli się do środka tak, jak z niego wyszli. Boczną nawą, bez­sze­lest­nie. Patrzyli, jak sze­ściu pra­cow­ni­ków domu pogrze­bo­wego zdej­muje trumnę z cia­łem Rity ze sto­ja­ków i opiera ostroż­nie na swo­ich ramio­nach. Zanie­śli ją pro­sto do pod­sta­wio­nego kara­wanu. Po chwili wró­cili po pousta­wiane na posadzce poże­gnalne wieńce.

Gdy wszystko, poza zdję­ciem na sto­jaku, zostało uprząt­nięte, z ławek powy­cho­dzili człon­ko­wie rodziny, a za nimi pozo­stali żałob­nicy. Julia naiw­nie sta­rała się odszu­kać pośród nich twarz Dawida Walic­kiego, ale ojca przy­ja­ciółki wciąż nie było. Zatem Miron miał rację. Wszystko wska­zy­wało na to, że dzień pogrzebu jego córki był dla tego czło­wieka zwy­kłym kolej­nym dniem.

Odcze­kała, aż kościół opu­sto­szeje, i pode­szła do szta­lugi z foto­gra­fią Rity. Sta­nęła na wprost niej tak bli­sko, że odnio­sła wra­że­nie, iż patrzą sobie w oczy.

– Cokol­wiek cię spo­tkało… Jeżeli był jakiś powód, dla któ­rego posta­no­wi­łaś wszystko zakoń­czyć… Cho­lera, Rita… Mogłaś mi powie­dzieć, że z czymś się szar­piesz. Mówi­łaś mi o wszyst­kim, więc dla­czego nie o tym? Prze­cież bym ci pomo­gła. Tak samo jak wtedy, pamię­tasz? Ura­to­wa­ła­bym cię. Powin­naś była mi zaufać i tym razem.

Chciała jesz­cze dodać, że nie tak wyobra­żała sobie ich spo­tka­nie po latach, ale prze­szko­dziło jej ciche łup­nię­cie, które dobie­gło z gór­nej czę­ści kościoła, tuż nad wej­ściem. Obró­ciła się i prze­su­nęła wzro­kiem po gale­rii. Nie była typo­wym miej­scem z roz­bu­do­waną prze­strze­nią dla chóru, a jedy­nie nie­wiel­kim bal­ko­nem prze­zna­czo­nym na organy. Te były ukryte za drew­nia­nym prze­pie­rze­niem, zza któ­rego wysta­wały rur­ko­wate kra­wę­dzie cyno­wych pisz­cza­łek. Czy skrył się tam orga­ni­sta, czy zakon­nica przy­go­to­wu­jąca dla niego śpiew­nik na kolejną tego dnia mszę, tego nie wie­działa. Jed­nak nie mogła oprzeć się wra­że­niu, że kto­kol­wiek tam jest, obser­wuje ją z ukry­cia.

Nie mogła się dłu­żej ocią­gać z wyj­ściem. Ostatni żałob­nicy, któ­rzy przy­szli poże­gnać Ritę, wła­śnie prze­kro­czyli bramę sąsia­du­ją­cego z kościo­łem cmen­ta­rza. Otu­liła się więc moc­niej płasz­czem i dołą­czyła do reszty.

* * *

– Powin­nam była powia­do­mić cię wcze­śniej, zaraz po tym, jak ją odna­leźli, a nie cze­kać do ostat­niej chwili. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe. – Matka Rity odsu­nęła woalkę z twa­rzy i wycią­gnęła do Julii dłoń na powi­ta­nie. Na jej ręka­wiczce dało się wyczuć resztki pia­sku pozo­sta­łego po rytu­al­nym rzu­ce­niu go na trumnę.

Julia zapa­trzyła się na złotą tabliczkę z nazwi­skiem Rity usta­wioną na nagrob­nej pły­cie mię­dzy wień­cami i na bukiet róż, który przy­wio­zła na ślub. Jako jedyny nie miał żałob­nej wstążki ze sło­wami poże­gna­nia.

– W takiej sytu­acji trudno nad wszyst­kim zapa­no­wać – odparła ze zro­zu­mie­niem.

– Rita nie mogła się docze­kać waszego spo­tka­nia. Przy­znam, że ja też. Ile to już minęło lat, pięt­na­ście? – zapy­tała, prze­chy­la­jąc na bok głowę.

Wciąż była tą samą, piękną kobietą o cie­płej uro­dzie, choć chłod­nym spoj­rze­niu, które rzu­cała spod na wpół przy­mknię­tych powiek. Miała usta pocią­gnięte cie­li­stą pomadką i przy­pu­dro­wane policzki. Odkąd Julia pamię­tała, zawsze mocno tuszo­wała rzęsy; dziś, z oczy­wi­stych wzglę­dów, nie poma­lo­wała ich wcale. Brak uśmie­chu u Wandy Pla­ter był jak naj­bar­dziej natu­ralny, nawet wtedy, gdy nie miała powodu do melan­cho­lii, uśmie­chała się nie­zwy­kle rzadko. Teraz jej twarz była wręcz posą­gowo poważna.

– Tak, szmat czasu – przy­tak­nęła.

– Na­dal pra­cu­jesz w poli­cji?

– Ode­szłam. Teraz pro­wa­dzę pry­watne biuro.

– Na swoim podobno naj­le­piej.

– Podobno.

Wanda Pla­ter unio­sła brwi.

– Rita od zawsze cię podzi­wiała. Dobrze, że przy­naj­mniej tobie się w życiu powio­dło. Masz kogoś? – zapy­tała wprost.

– Mam córkę – Julia odpo­wie­działa wymi­ja­jąco. – Straszny łobuz. Żałuję, że Rita nie zdą­żyła jej poznać.

Musiały prze­rwać roz­mowę. W ich stronę szła Anna, star­sza sio­stra Rity. Pchała przed sobą wózek, lekko nim koły­sząc. Zaraz po tym, jak trumna spły­nęła do grobu, odje­chała nim dalej, w głąb alejki. Julia sły­szała, jak tłu­ma­czyła matce szep­tem, że „mały zaczyna się krę­cić”.

Wanda spoj­rzała na nią przez ramię i dała znać, żeby nie wjeż­dżała kołami mię­dzy płyty. Mnó­stwo roz­sy­pa­nego przez gra­ba­rzy pia­sku wciąż leżało pod nogami.

– Przyjdź do nas wie­czo­rem – zwró­ciła się ponow­nie do Julii. – Wiesz, gdzie miesz­kamy.

Julia kiw­nęła głową.

– Tak, znam adres. Ale nie wiem, czy to dobry pomysł. Powinna pani odpo­cząć.

– Ona ma rację – prze­rwała im Anna. Pozo­sta­wiła wózek w alejce i pode­szła szyb­kim kro­kiem do grobu. Objęła matkę ramie­niem, przy­cią­ga­jąc ją z całej siły do swego boku. – Wszy­scy powin­ni­śmy dać sobie tro­chę czasu. Odkąd zna­le­ziono Ritę mar­twą, cho­dzisz jak cień, mamo. Edgar mi mówił.

– Edgar to mój drugi mąż – wyja­śniła naprędce kobieta. – Na pewno sły­sza­łaś.

– Rita wspo­mi­nała co nieco.

– Mogła przy oka­zji wspo­mnieć, że zamie­rza się zabić – wtrą­ciła się ponow­nie Anna.

Wanda wyszarp­nęła się z objęć córki.

– Jak ci nie wstyd… Mogła­byś się od czasu do czasu ugryźć w język!

– Mówię tylko, jak jest. Ta dia­blica naj­zwy­czaj­niej w świe­cie ucie­kła w śmierć.

Julia czuła, że po raz kolejny staje się świad­kiem cze­goś, co w tej sytu­acji trudno jest objąć rozu­mem. Serię absur­dów roz­po­częła nie­obec­ność ojca Rity, a teraz przy­szedł czas na ciąg dal­szy w wyko­na­niu jej sio­stry.

– O któ­rej mam przyjść? – zapy­tała.

Wanda Pla­ter popa­trzyła na nią z wdzięcz­no­ścią.

– Myślę, że około ósmej. Będziemy już wtedy po kon­so­la­cji. Och, wybacz, gdzie ja mam głowę… Rita na pewno życzy­łaby sobie, abyś dołą­czyła do rodziny, więc jeśli tylko masz ochotę…

– Nie chcę prze­szka­dzać. Poza tym muszę zna­leźć sobie jakiś noc­leg. Chcia­ła­bym zostać w Gdyni jesz­cze jeden dzień.

ROZDZIAŁ II

Wybra­nie pen­sjo­natu oka­zało się o wiele prost­sze, niż Julia mogła przy­pusz­czać. Kiedy tylko dotarła do pozo­sta­wio­nej pod kościo­łem skody, zna­la­zła za jej wycie­racz­kami wsu­niętą kolo­rową wizy­tówkę z adre­sem gościńca Nep­tun, ulo­ko­wa­nego kilka prze­cznic dalej. Jakiś inny roz­no­si­ciel reklam doło­żył jesz­cze fiszkę „Seks Tan­tryczny dla Począt­ku­ją­cych” z zachę­ca­ją­cym rysun­kiem sple­cio­nej w miło­snym uści­sku pary sie­dzą­cej na kwie­cie lotosu. Bar­dziej od zachęty „Jak nie tra­cić ener­gii pod­czas orga­zmu” prze­ko­nały ją „Tanie pokoje z domo­wym jedze­niem”.

– Tanie, czyli po ile? – zapy­tała, gdy zadzwo­niła pod numer z ulotki.

– Po dwie­ście. Taniej ni­gdzie pani nie znaj­dzie, syl­we­ster prze­cież idzie. Nie ma co szu­kać dalej – odpo­wie­dział jej świsz­czący kobiecy głos. – To co, rezer­wuje pani?

Booking potwier­dził, że rze­czy­wi­ście nie ma co szu­kać dalej. Z poko­jami było kru­cho, zwłasz­cza że o tej porze roku pen­sjo­naty i domy wypo­czyn­kowe pękały w szwach. Kto mógł i miał za co, pako­wał walizkę i jechał albo w góry, albo nad morze, by wraz z nowym rokiem wystrze­lić w niebo serię fajer­wer­ków. Jak długo by nie szu­kała, taniej niż w Nep­tu­nie nie było.

Sta­nęła pod pen­sjo­na­tem dzie­sięć minut póź­niej. Budy­nek był nie­wielki, dwu­kon­dy­gna­cyjny i prze­ro­biony z nieco więk­szej willi, do tego nad­gry­ziony zębem czasu, o czym świad­czyło kilka ubyt­ków w tynku. Miał jed­nak pewną bez­dy­sku­syjną zaletę: stał przy uliczce pro­wa­dzą­cej bez­po­śred­nio do zagaj­nika, za któ­rym roz­cią­gał się klif.

Wła­ści­cielką oka­zała się nie­wy­soka kobieta w wieku około czter­dzie­stu lat, nieco pulchna, z wyso­kim czo­łem i brą­zo­wymi gład­kimi wło­sami się­ga­ją­cymi szyi, roz­dzie­lo­nymi równo zro­bio­nym prze­dział­kiem pośrodku głowy. Przed­sta­wiła się jako Iwona Kubicz, po czym wpro­wa­dziła Julię do wygod­nego, choć dale­kiego od luk­susu pokoju z podwój­nym łóż­kiem, szarą wykła­dziną i ścia­nami w kolo­rze spo­koj­nego błę­kitu.

– Powinno pani być u mnie wygod­nie – powie­działa, po czym poło­żyła na łóżku pach­nące prosz­kiem do pra­nia ręcz­niki. – Jakby co, pro­szę wołać. Będę na dole w kuchni.

Julia poło­żyła na łóżku swoją walizkę i zsu­nęła z nóg buty. Dopiero teraz zauwa­żyła, że jej skar­petki cał­ko­wi­cie prze­mo­kły na pal­cach. Roz­ło­żyła je na kalo­ry­fe­rze, po czym przy­su­nęła do niego łóżko i sama wycią­gnęła się na mate­racu tak, by dało się oprzeć stopy o roz­grzane żeberka.

Od roz­cho­dzą­cego się po ciele cie­pła zro­biło się jej błogo. Ukrwie­nie też powoli wra­cało do normy. Zbyt długo stali na mro­zie pod­czas pogrzebu. Wszystko przez poże­gnalne prze­mowy. Zwy­kle głos zabiera jedna osoba, naj­wy­żej dwie. Tym razem po mikro­fon trzy­many przez księ­dza się­gnęło ich sześć.

– Jakby nie można było tego samego powie­dzieć w kościele – przy­po­mniała sobie słowa usły­szane nad gro­bem Rity. – Aku­rat teraz zebrało się im na żale.

Spoj­rzała wtedy na tego czło­wieka. Męż­czy­zna był po sześć­dzie­siątce. Ele­gancki, w ide­al­nie skro­jo­nym płasz­czu, sza­rym kape­lu­szu i szar­mancko okrę­co­nym wokół szyi kasz­mi­ro­wym sza­liku. Spod jego płasz­cza wysta­wały spodnie zapra­so­wane w kant. Na nogach miał czarne skó­rzane szty­blety, wyglan­so­wane niczym rodowe sre­bra. Stał razem z Miro­nem, trzy­mał nad ich gło­wami otwarty para­sol, chro­niąc się przed zaci­na­ją­cym śnie­giem.

Miron syk­nął do niego:

– Nad twoją trumną nikt nic nie powie.

– Im ciszej będę miał, tym lepiej. Jesz­cze żeby mówili coś ory­gi­nal­nego, a nie kle­pali wciąż te same banały. Ile razy można powta­rzać „będzie mi cię bra­ko­wało”?

– Nudzisz się? Mówi­łem ci, że nie musisz tu przy­cho­dzić.

– Miał­bym nie poże­gnać tej bied­nej dziew­czyny? Za kogo ty mnie masz, synu?

Mimo wszystko męż­czy­zna spoj­rzał mało dys­kret­nie na zega­rek.

– To trwa zde­cy­do­wa­nie za długo. Od godziny powi­nie­nem być w kan­ce­la­rii.

– Nikt cię tu na siłę nie trzyma. Jak ci nie pasuje, to droga wolna.

Ojciec Mirona wię­cej się nie ode­zwał. Rita wspo­mi­nała za życia, że facet jest wzię­tym adwo­ka­tem i że „tłu­cze straszną kasę”. Jeśli zatem jego cenny czas dałoby się prze­li­czyć na pie­nią­dze, to pod­czas całej uro­czy­sto­ści mógł pew­nie stra­cić kilka tysięcy.

Licz­nik cią­gle bił, więc ulot­nił się z cmen­ta­rza zaraz po zasy­pa­niu grobu. Miron zro­bił dokład­nie to samo. Zapo­wie­dział, że stypa go nie inte­re­suje, i słowa dotrzy­mał. Nie poże­gnał się z nikim oso­bi­ście, matce Rity też nie zło­żył kon­do­len­cji. Ski­nął jedy­nie wszyst­kim głową na do widze­nia.

Stopy zaczęły piec od roz­grza­nego kalo­ry­fera po nie­spełna minu­cie. Julia posta­wiła łóżko na jego poprzed­nim miej­scu i się­gnęła po komórkę, by upew­nić się, że u Syl­wii pozo­sta­wio­nej pod opieką babci wszystko jest w porządku. Tele­fon ode­brała jed­nak Emi­lia, od razu włą­cza­jąc go na tryb gło­śno­mó­wiący.

– Hej, mamo, jak leci? – usły­szała dźwięczny głos Syl­wii. – Opo­wiedz, jak balu­jesz.

Wia­do­mość o tym, że bal został odwo­łany i zamiast niego rodzina Rity pogrą­żyła się w żało­bie, bab­cia i wnuczka przy­jęły w prze­cią­ga­ją­cym się mil­cze­niu.

– Wie­rzyć się nie chce. Prze­każ pani Wan­dzie, że pomo­dlę się za spo­kój duszy jej córki – wes­tchnęła po chwili ciszy Emi­lia. – Podaj mi, kocha­nie, róża­niec. Co też przy­szło jej do głowy, żeby rzu­cić się z klifu, i to przed samym ślu­bem. Nie wiesz nic wię­cej?

– Wiem tylko tyle, że rów­nie dobrze mógł to być nie­szczę­śliwy wypa­dek. Tak przy­naj­mniej mówi o tym jej matka. Oczy­wi­ście ofi­cjal­nie.

– Albo ktoś ją zabił – ode­zwała się Syl­wia.

Emi­lia zga­niła ją natych­miast.

– Bzdury opo­wia­dasz! Ricie zabra­kło wyobraźni. Albo postra­dała rozum, co i tak na jedno wycho­dzi. Dużo trzeba, żeby osu­nęła się noga i doszło do tra­ge­dii?

– Albo ktoś ją zabił.

Usta­liły, że gdyby Julii przy­szło zostać w Gdyni dłu­żej niż na jeden dzień, Syl­wia spę­dzi go u babci naj­grzecz­niej, jak tylko potrafi.

– Prze­cież wiesz, że potra­fię – zapew­niła, prze­pusz­cza­jąc buziaka przez gło­śnik.

Julia odkła­dała tele­fon na łóżko, kiedy roz­le­gło się nie­śmiałe puka­nie do drzwi. Po chwili do pokoju wsu­nęła się głowa wła­ści­cielki pen­sjo­natu. Kobieta miała na sobie kuchenny far­tuch wią­zany na szyi i w pasie. Jej włosy przy­pró­szone były mąką. Miała ją rów­nież na czole – nie­wielką smugę pozo­sta­wioną po potar­ciu skóry ubru­dzoną dło­nią.

– Chcia­łam tylko powie­dzieć, że lepię ruskie. Mam nadzieję, że pani lubi?

Weszła głę­biej i oparła się o ścianę. Skrzy­żo­wała na pier­siach ręce.

– Pani od tego pogrzebu? – zapy­tała, wska­zu­jąc jed­no­cze­śnie wzro­kiem na ślubne zapro­sze­nie od Rity, które Julia rzu­ciła wcze­śniej na nocną szafkę. – Od tej, co to się zabiła? To już druga w tym roku. Czarna seria, jak widać, jesz­cze się nie skoń­czyła.

– Czarna seria?

Wła­ści­cielka pen­sjo­natu wzru­szyła ramio­nami.

– A jak to ina­czej nazwać? Samo­bójcy upa­trzyli sobie ten klif. Miej­sce jest w sam raz, żeby ze sobą skoń­czyć. Wie pani, że z całego Trój­mia­sta tu przy­jeż­dżają? Spe­cjal­nie, wła­śnie po to. Szu­kają szyb­kiej śmierci, zassrańcy – syk­nęła, nie kry­jąc obu­rze­nia. – Bo to głów­nie mło­dzi są. Stu­denci, nawet lice­ali­ści. Sta­rzy nie. – Potrzą­snęła głową. – Sta­rzy rzadko kiedy są tacy głupi. Ale powiem pani, że jak sobie o tym pomy­ślę, to aż mam ciarki na ple­cach.

Kobieta odru­chowo potarła pobie­lo­nymi od mąki dłońmi ramiona, pozo­sta­wia­jąc na ciem­no­zie­lo­nej bluzce kolejne białe smugi.

– U mło­dych zwy­kle cho­dzi o nie­szczę­śliwą miłość – odparła Julia. – Od roz­pa­czy do decy­zji o samo­bój­stwie krótka droga.

– A nie, nie… – Kobieta zamy­śliła się. – Z miło­ści to rzu­ciło się zale­d­wie czworo. Tak przy­naj­mniej mówiono. Co do reszty… różne rze­czy sły­sza­łam, ale na pewno nie o tym, że sko­czyli z miło­ści.

– Tylko?

– Jedni mówią, że na kli­fie odpra­wiane się jakieś nie­czy­ste rytu­ały. Dru­dzy, że to miej­sce jest prze­klęte. Jeśli mam być szczera, to według mnie nie cho­dziło ani o jedno, ani o dru­gie. Przy­jeż­dżali tu, żeby impre­zo­wać. Alko­hol, nar­ko­tyki… A po nich, wia­domo, co się dzieje w gło­wie. Wpa­dali albo w eufo­rię, albo odwrot­nie, w depre­sję. A od niej już tylko krok do tego, żeby sta­nąć na kra­wę­dzi urwi­ska.

– Co to ma wspól­nego z Ritą Walicką?

Iwona Kubicz zakasz­lała.

– Astma – powie­działa, wska­zu­jąc dło­nią na gar­dło. – Nie wiem, co ma wspól­nego. Wiem tylko, że o Walic­kich ludzie dużo plot­kują. Ale ja tam plo­tek nie lubię. Pójdę już, ruskie się same nie ule­pią. Jak pani zej­dzie na dół za jaką godzinę, powinny być gotowe.

Kobieta pchnęła łok­ciem drzwi. Była już jedną nogą na zewnątrz, kiedy Julia ją zatrzy­mała.

– Znała ich pani? Mam na myśli rodzinę Walic­kich.

Chwilę trwało, zanim kobieta odwró­ciła się do niej twa­rzą.

– Ich nie. Ani samej Rity. Ale tego jej chło­paka, ow­szem.

Julii się zda­wało, że przez puco­ło­watą twarz prze­biegł cień.

– Mirona? – zapy­tała.

Kubicz uśmiech­nęła się prze­pra­sza­jąco.

– Źle się wyra­zi­łam. Po pro­stu sły­sza­łam co nieco o nim i o jego ojcu. Stary Smo­lik to znana postać i ważna figura. Daje datki na szczytne cele. Ma z czego. O takich ludziach zawsze jest gło­śno. Mece­nas Smo­lik dał na szkołę, pomnik, sty­pen­dium dla ucznia, to, siamto. Robi wszystko, żeby miano go za dobro­dzieja. Ale to, nie­stety, dość mętne indy­wi­duum.

– Umie­ram z cie­ka­wo­ści.

Kobieta znowu zakasz­lała.

– Chce mnie pani namó­wić na zwie­rze­nia. Już byli tacy, co to im się zachciało mówić wprost o sta­rym Smo­liku, i źle się to dla nich skoń­czyło. A ja, pro­szę pani, nie mam pie­nię­dzy na sądowe pro­cesy. Powiem więc tylko tyle: ten czło­wiek nie raz ubru­dził sobie ręce, bro­niąc nie tych, co powi­nien. Stąd te jego bogac­twa i szczo­drość. A teraz, jeśli pani pozwoli…

Ode­szła dużo szyb­ciej, niż przy­szła. Przez to, że miała ręce uwa­lane mąką, nie domknęła za sobą drzwi. Julia pod­nio­sła się z łóżka, by je zatrza­snąć. Zanim jed­nak to zro­biła, wyj­rzała na klatkę scho­dową. Sta­nęła przy drew­nia­nej barierce i spoj­rzała w dół, na wej­ście do kuchni. Nie zoba­czyła wiele – zale­d­wie skra­wek pod­łogi, jedną nogę od stołu i dwie od sto­ją­cego przy nim krze­sła. Przez uła­mek sekundy mignął jej też biały far­tuch wła­ści­cielki pen­sjo­natu.

– To ja… – usły­szała jej ści­szony głos. – Posłu­chaj, nie uwie­rzysz… Jest tu ktoś… Kobieta. Znała tę dziew­czynę z urwi­ska. Nie, nie mogę jej nazy­wać ina­czej, nie przy niej. Wcią­gnę­łam ją w roz­mowę, wiesz… od słowa do słowa. O tej mło­dej Walic­kiej, a potem o Smo­li­kach. Nie, nie ma o niczym poję­cia… Chcia­łam ci tylko dać znać, żebyś wie­działa. Tak, spró­buję… No to do jutra. Zadzwo­nię wie­czo­rem.

Julia cof­nęła się w głąb kory­ta­rza i posu­wa­jąc się tuż przy ścia­nie, wró­ciła do swo­jego pokoju. To, że śmierć Rity dla oko­licz­nych miesz­kań­ców była w ostat­nich dniach nume­rem jeden, zupeł­nie jej nie dzi­wiło. To, że wypy­tu­jąc o nią, spo­tka się albo z mil­cze­niem, albo z prze­sad­nym roz­ga­da­niem, też wie­działa. Teraz dowie­działa się rów­nież, że z racji bli­skiej zna­jo­mo­ści z Ritą sama stała się obiek­tem zain­te­re­so­wa­nia.

Iwona Kubicz musiała być osobą lubiącą dużo mówić, bo po chwili z kuchni zaczął ponow­nie docho­dzić jej świsz­czący głos. Julia prze­rzu­ciła dla nie­po­znaki przez ramię ręcz­nik i wyszła na kory­tarz. Sta­nęła przy drzwiach do łazienki i nad­sta­wiła uszu. Spo­dzie­wała się kolej­nej dawki rewe­la­cji, jakie wła­ści­cielka pen­sjo­natu ma do zaofe­ro­wa­nia któ­rejś ze swo­ich zna­jo­mych, ale się prze­li­czyła. Kobieta roz­ma­wiała z pie­kar­nią o dosta­wie świe­żych bułek na jutrzej­szy pora­nek.

– Sześć z ziar­nem i tyle samo bia­łych – dotarło z dołu.

I już po afe­rze, pomy­ślała Julia. Szybki skok adre­na­liny i jesz­cze szyb­szy spa­dek.

Poczuła, że musi sko­rzy­stać z toa­lety. Odkąd bla­dym świ­tem wyje­chała z War­szawy, nie było oka­zji, by usiąść na sede­sie i opróż­nić pęcherz. Przy oka­zji mogła się zachwy­cić ścien­nymi kaflami w kolo­rze morza i mozaiką uka­zu­jącą wielką głowę mitycz­nej meduzy.

– Patrz, Ver­sace, i się ucz. – Z uzna­niem poki­wała głową.

Naci­snęła spłuczkę w sede­sie i pode­szła do umy­walki. Puściła na dło­nie stru­mień cie­płej wody i popa­trzyła na swoje odbi­cie w lustrze. Spod flu­idu wkle­pa­nego pod oczami prze­bi­jały dwie ciemne plany zasi­nień.

Ostat­nie tygo­dnie nale­żały do wyjąt­kowo cięż­kich. Prze­cho­dze­nie przez wiek doj­rze­wa­nia Syl­wii było jak stą­pa­nie po polu mino­wym. Jed­nego dnia lepiła się jak mucha do miodu, a kolej­nego czę­sto­wała Julię po wej­ściu do jej pokoju krót­kim „Tylko się tu nie roz­sia­daj”. Było jesz­cze alter­na­tywne „Tylko się za bar­dzo nie roz­gasz­czaj”. Zaczy­nała mieć swoje tajem­nice i strze­gła ich, jakby doty­czyły haseł dostępu do szwaj­car­skiego banku. Jedyną łaska­wie dopusz­czoną do nich istotą była, nie­zmien­nie, Jagoda. Julię i resztę rodziny obo­wią­zy­wał zakaz dopy­ty­wa­nia o pry­watne sprawy.

Emi­lia też się odcięła. Z począt­kiem jesieni sprze­dała swoje miesz­ka­nie na Saskiej Kępie i wraz z ojcem wynie­śli się pod War­szawę. Dom, który kupili, był nie­wielki, par­te­rowy, ale miał kawa­łek ziemi, na któ­rej pla­no­wali posta­wić szklar­nię na pomi­dory i ogórki do weko­wa­nia. No i zasa­dzić czarny bez oraz pigwę na lecz­ni­cze nalewki. Teraz więc zaj­mo­wało ich pla­no­wa­nie dzia­łań ogrod­ni­czo-sadow­ni­czych, i nic poza tym. „Naj­wyż­szy czas pomy­śleć o sobie” – nie scho­dziło Emi­lii z ust.

Do tego wszyst­kiego docho­dził jesz­cze Górny. Julia sta­rała się zała­twić z nim sprawę deli­kat­nie, ale wyszło, jak wyszło. Dwa tygo­dnie temu powie­działa sta­now­cze „koniec”. Naj­pierw sobie, w myślach, a potem jemu na głos. Kilka godzin po tym, jak wybrali się wspól­nie na występ kaba­retu, doszła do wnio­sku, że jej wła­sne życie przy­po­mina szopkę w jesz­cze więk­szym stop­niu.

– Nic z tego nie będzie, Górny – powie­działa, gdy odwiózł ją pod blok. – Było nam nie naj­go­rzej, ale nie tego szu­kam. Nie ma sensu tego cią­gnąć. Prze­pra­szam.

Adam mil­czał przez kilka dłu­gich sekund. Musiał mieć w gło­wie nie­zły mętlik, bo potem zaczął wypusz­czać z ust poje­dyn­cze sylaby, które nie skła­dały się w żadną sen­sowną wypo­wiedź.

– Naprawdę jest mi cho­ler­nie przy­kro – dodała, czu­jąc, że powinna poka­jać się jesz­cze moc­niej. – Sta­ra­łam się, ale… Chyba nie chcesz, żebym uda­wała.

W końcu wydu­sił z sie­bie:

– Jesz­cze o tym poga­damy.

Dla świę­tego spo­koju odpo­wie­działa „Okej”, choć dla niej ten roz­dział już się bez­pow­rot­nie zamknął. Serce waliło jej z ner­wów, ale w głębi duszy czuła, że to, co robi, jest wła­ściwe i uczciwe. Wysko­czyła z jego auta i pobie­gła do klatki scho­do­wej. Kolejną godzinę prze­sie­działa na łóżku, gapiąc się na czarną ścianę w salo­nie. Usnęła na sie­dząco. Rano ock­nęła się i dopiero wtedy wyłą­czyła nocną lampkę. Spraw­dziła, czy ma jakieś nowe wia­do­mo­ści, ale nie było żad­nej. Niby tego się wła­śnie spo­dzie­wała, a jed­nak coś ją uwie­rało w środku i pie­kło.

Sumie­nie drę­czyło ją przez kolejne doby i kilka razy zła­pała się na tym, że znów trzyma w ręku tele­fon, chcąc wybrać numer do Gór­nego. Tylko co mia­łaby mu powie­dzieć? „Zostańmy przy­ja­ciółmi? Może od czasu do czasu wysko­czymy razem na kawkę i plo­teczki?”. Czy­sty absurd.

Po tygo­dniu zaczy­nała odpusz­czać. Myślała o Gór­nym coraz rza­dziej, ale do pełni szczę­ścia bra­ko­wało jej cze­goś, co cał­ko­wi­cie pozwo­li­łoby odciąć się od roz­sta­nia. Tym czymś miał być ślub Rity. Dość nie­spo­dzia­nie powia­do­miła Julię o ter­mi­nie. Jak na kogoś, kto pla­nuje wszystko z solid­nym wyprze­dze­niem, ten pośpiech wyda­wał się zaska­ku­jący. Miała tydzień na kupno sukienki i odde­le­go­wa­nie Syl­wii do domu matki pod War­szawą. Rita dość męt­nie wytłu­ma­czyła, że tra­fiła się oka­zja z salą weselną.

– Tylko nie myśl, że tak się śpie­szę, bo jestem w ciąży. Po pro­stu bar­dzo się z Miro­nem kochamy i nie chcemy dłu­żej cze­kać – zaśmiała się, po czym szybko zmie­niła temat. – Pamię­tasz, na co się umó­wi­ły­śmy? Obie­ca­łaś, że zosta­niesz moją druhną. Powiedz, że się zga­dzasz. Zresztą nie przyj­muję odmowy. Nie możesz mnie zawieść. Ty jedna nie możesz…

Wtedy te słowa nie zasta­no­wiły Julii. Emo­cje Rity zło­żyła na karb pod­nie­ce­nia sytu­acją i zapo­mniała o nich zaraz po tej roz­mo­wie. Teraz wró­ciły.

Ty jedna nie możesz.

Zmyła z twa­rzy weselny maki­jaż, osu­szyła ręcz­ni­kiem koń­cówki wło­sów wil­got­nych od śniegu i wró­ciła do pokoju. Zamie­niła sukienkę na wygodne dżinsy i spor­tową bluzę z kap­tu­rem, owi­nęła się sza­lem wydzier­ga­nym przez Emi­lię na zeszło­roczną Gwiazdkę, po czym zbie­gła po scho­dach. Iwona Kubicz wła­śnie koń­czyła lepić ruskie.

– Długo pani nie będzie? – zapy­tała, widząc kątem oka, jak Julia wsuwa ręce w rękawy płasz­cza. Sta­rała się nie napo­tkać jej wzroku. Zakle­iła ostat­niego pie­roga i posta­wiła gar­nek z wodą na ogniu. – Niech pani zadzwoni, jak będzie wra­cać. Wsta­wię świeży wrzą­tek, żeby były na gorąco.

– Wolę odsma­żane. Niech pani nie czeka, mam klu­cze.

Zamknęła za sobą drzwi pen­sjo­natu.

Zmrok zapadł już kilka godzin temu. Rzadko poroz­sta­wiane latar­nie rzu­cały żółte świa­tło na kręte, pokryte śnież­nym puchem ulice. Gdyby nie śmierć Rity, świat byłby piękny jak w bajce o Kró­lo­wej Śniegu, pomy­ślała Julia, wycią­ga­jąc z paczki cien­kiego papie­rosa. Nie pod­cho­dził jej. Zacią­gnęła się kilka razy, po czym rzu­ciła go pod nogi i wdep­tała w śnieg.

Wsia­dła do skody i włą­czyła nawi­ga­cję. Od domu Pla­te­rów dzie­liło ją nie­wiele ponad pół kilo­me­tra. Na dobrą sprawę nie opła­cało się nawet uru­cha­miać sil­nika. Gdyby nie zaci­na­jący wiatr i zimne dresz­cze, które nie wia­domo skąd prze­szły jej po ple­cach, zro­bi­łaby sobie spa­cer. Gar­dło też zaczy­nało ją pobo­le­wać.

Mio­dowa była ulicą tak wąską, że wystar­czy­łoby zro­bić parę kro­ków, aby zna­leźć się po jej dru­giej stro­nie. Nie było innego wyj­ścia, jak sta­nąć autem na chod­niku, wci­ska­jąc się pod stare drzewo.

Dom Wandy Walic­kiej, obec­nie Pla­ter, nale­żał do ład­niej­szych w oko­licy, choć nie do naj­oka­zal­szych. Sąsia­du­jące rezy­den­cje były nieco więk­sze i już na pierw­szy rzut oka dawało się odczuć, że zamiesz­ki­wali je ludzie bajecz­nie bogaci, nie­szczę­dzący gro­sza na wymyślne archi­tek­to­nicz­nie formy. Zarówno dachy, jak i okna sty­li­zo­wane były na dworki kolo­nialne rodem z ame­ry­kań­skiego połu­dnia.

Willa Pla­te­rów była mniej pre­ten­sjo­nalna, za to miła dla oka. Pię­trowa, w kształ­cie pro­sto­kąta, z jasno­be­żo­wym tyn­kiem, ramami okien­nymi w kolo­rze zło­tego dębu i czer­wo­nymi dachów­kami, które, o dziwo, nie gry­zły się barwą z resztą domu. Nad gara­żem wiły się po murze pła­skie pędy ogo­ło­co­nego przez zimę blusz­czu. Po obu stro­nach budynku zie­le­niły się wyro­śnięte cisy. W oknach paliło się cie­płe, żółte świa­tło, a z komina uno­siła się cienka smuga dymu. Jed­nak to, co naj­bar­dziej przy­cią­gało wzrok, znaj­do­wało się na traw­niku – wiel­kie sanie z cią­gną­cym je reni­fe­rem biły po oczach mie­nią­cymi się ledo­wymi świa­teł­kami.

Julia wci­snęła guzik wide­ofonu.

– Och, to ty – ode­zwał się głos Wandy.

– Przy­szłam tro­chę wcze­śniej. Mam nadzieję, że to nie pro­blem.

Do wyzna­czo­nej godziny spo­tka­nia zega­rek poka­zy­wał jesz­cze dzie­sięć minut.

– Żaden. Wejdź. Uwa­żaj tylko na śli­ski chod­nik. Danuta wciąż zapo­mina posy­pać go solą.

Czyli gospo­sia. O niej też wspo­mi­nała Rita. Mówiła, że jest dobrym duchem tego domu. I z racji dobro­tli­wego cha­rak­teru, i przez to, że prze­miesz­cza się po poko­jach cał­ko­wi­cie nie­zau­wa­że­nie.

Naj­pierw dał się sły­szeć dźwięk otwie­ra­nej furtki, a zaraz potem chrzęst prze­krę­ca­nego w drzwiach domu zamku. Na progu sta­nęła Wanda Pla­ter. Miała na sobie czarną suk­nię, a na ramio­nach narzu­cony szal w tym samym kolo­rze. Dla kon­tra­stu na jej rękach wił się śnież­no­biały mal­tań­czyk, zaci­ska­jąc w pysku czer­woną kau­czu­kową piłkę.

– Mówi­łam mężowi, że chcę char­cika, a dosta­łam to coś. – Przy­ci­snęła psa moc­niej do piersi. – Bemol jest jak dziecko, tylko zabawa mu w gło­wie. No ale wejdź do środka, nie stójmy na tym zim­nie.

– Bemol?

– Rita tak go nazwała. Prze­cież miała bzika na punk­cie muzyki, więc nie mogło być ina­czej.

Prze­pu­ściła Julię w przej­ściu, po czym zamknęła za nimi dokład­nie drzwi. Julia, widząc od progu, że na pod­ło­dze domu wszę­dzie leżą białe dywany, od razu zsu­nęła z nóg botki.

– To też wymysł mojego męża. – Kobieta wes­tchnęła z nie­za­do­wo­le­niem. – Nie wiem, co mu strze­liło do głowy. Poprzed­nie brą­zowe były o wiele lep­sze.

– Te przy­naj­mniej kom­po­nują się z psem.

Wanda tylko mach­nęła ręką.

– Edgar w ogóle tego ze mną nie skon­sul­to­wał. Po pro­stu pew­nego dnia przy­pro­wa­dził ze sobą ekipę i zaczął wymianę. Na krótko przed ślu­bem Rity. Przed pla­no­wa­nym ślu­bem… – popra­wiła się. – Nie wiem, po co mu to było, ale dobrze, że skoń­czyło się tylko na par­te­rze.

Posta­wiła na pod­ło­dze wyry­wa­ją­cego się psa, który z miej­sca pod­sko­czył do Julii, by obwą­chać jej nogi i poło­żyć pod nimi swoją piłeczkę.

– Jeśli raz mu ją rzu­cisz, to już nie da ci spo­koju – ostrze­gła. – Zadrę­cza nas, odkąd ją dostał. Rita go tak nauczyła, więc cho­dzi za każ­dym i żebrze.

Kobieta wymi­nęła psa i popro­wa­dziła gościa do salonu. Był prze­stronny, podzie­lony na część jadalną z dużym sto­łem i ośmioma krze­słami obi­tymi brą­zową skórą oraz gościnno-wypo­czyn­kową. Mimo pokaź­nego metrażu całość spra­wiała wra­że­nie nie­zwy­kle przy­tul­nej. W stre­fie gościn­nej, przy drzwiach pro­wa­dzą­cych na taras, stała się­ga­jąca sufitu cho­inka ubrana na złoto, a w kominku palił się ogień. Nad pale­ni­skiem wisiał pła­ski tele­wi­zor w ramie, imi­tu­jąc obraz. Tuż pod nim na mar­mu­ro­wej półce stał zegar. Był w sta­rym stylu, mosiężny, z okrą­głą tar­czą i rzeźbą konia sto­ją­cego na tyl­nych kopy­tach. W sio­dle, jeśli Julię nie mylił wzrok, sie­dział minia­tu­rowy Bona­parte.

Kącik uzu­peł­niały usta­wione w pod­kowę kanapa i dwa fotele w kolo­rze cie­płego pia­sku. Przy jed­nym z nich znaj­do­wał się drew­niany sto­lik, a na nim gra­mo­fon i kilka ana­lo­go­wych płyt. O ściany też zadbano. Były wyło­żone tek­stylną tapetą w iden­tycz­nym odcie­niu co obi­cia mebli. Okna nato­miast otu­lały białe firany bez wzo­rów i zasłony w kolo­rze mlecz­nej cze­ko­lady. U sufitu wisiały dwa kute żyran­dole ze szli­fo­wa­nego szkła.

Julia zadarła głowę i wpa­trzyła się w poły­sku­jące świa­tło lamp.

– Nie­złe cacka – przy­znała.

Odpo­wie­dział jej cie­pły uśmiech Wandy.

– Fran­cu­skie i bar­dzo stare. Kupi­łam je za bez­cen na jakimś pchlim targu. Sprze­dawca chyba nie zda­wał sobie sprawy z tego, ile są warte. Ale nie roz­ma­wiajmy o pie­nią­dzach. Nie po to cię zapro­si­łam.

Julia jesz­cze nie skoń­czyła obchodu. Usta­wione pod oknem pia­nino kon­cer­towe wywo­łało u niej auten­tyczny zachwyt. I nie cho­dziło o efekt, jaki dawały sto­jąca na nim minia­tu­rowa foto­gra­fia Rity i paląca się pod nią świeczka typu teali­ght.

– Mogę? – zapy­tała, prze­su­wa­jąc pal­cami po szla­chet­nej czar­nej obu­do­wie. Już na pierw­szy rzut oka było widać, że pia­nino musiało kosz­to­wać mają­tek.

Matka Rity ski­nęła głową.

– Grasz? – zacie­ka­wiła się.

– Nie nazwa­ła­bym tego gra­niem. Kie­dyś pró­bo­wa­łam, ale to była zwy­kła brzdą­ka­nina. Szkoda uszu.

– W takim razie mamy podob­nie, choć Rita mawiała, że gram cał­kiem nie­źle. Tak naprawdę to daleko mi do jej talentu. Ona grała jak anioł. Mąż był tak miły, że gdy się tylko do nas wpro­wa­dziła, z miej­sca kupił jej tego Petrofa. Sama co prawda nie kom­po­no­wała, a jedy­nie odtwa­rzała to, co nagrali inni, ale i tak wszystko, co wycho­dziło spod jej pal­ców, zachwy­cało. Naj­bar­dziej lubiła grać pio­senki Adele.

– Bawiła się w covery?

– Tak to się chyba nazywa. Nawet nagrała jedną płytę z tymi cove­rami. Ale to było jakiś czas temu, ostat­nio jakby mniej sia­dała do nut. Całą jej uwagę pochła­niały przy­go­to­wa­nia do ślubu.

Julia odsło­niła kla­wia­turę. Prze­su­nęła po niej pal­cami, po czym ude­rzyła pal­cem w kilka z kla­wi­szy.

– Kon­kret­nie od kiedy? – zapy­tała, nie prze­ry­wa­jąc ude­rzeń.

Akord zabrzmiał fał­szy­wie. Wanda pokrę­ciła z nie­sma­kiem głową.

– To przez struny. Ostat­nio jest z nimi jakiś pro­blem. Chyba przez zły naciąg. Powi­nien go zoba­czyć stro­iciel, ale teraz zupeł­nie nie mam do tego głowy.

– Jak dawno Rita zarzu­ciła gra­nie? – Julia powtó­rzyła pyta­nie.

– Bo ja wiem… Od trzech, czte­rech tygo­dni. Kiedy pia­nino zaczęło tak fał­szo­wać.

Julia brzdęk­nęła dwu­krot­nie kla­wi­szem pia­nina. Dźwięk był nie­czy­sty, ale musiał się spodo­bać psu. Pod­biegł do instru­mentu i zama­chał ogo­nem.

– Lubi, jak to pia­nino fał­szuje – pośpie­szyła z wyja­śnie­niem Wanda. – Dziwny pies.

Julia zamknęła klapę instru­mentu.

– O czym chciała pani ze mną roz­ma­wiać?

Matka Rity wska­zała na beżową kanapę.

– Naj­pierw usiądź. Napi­jesz się cze­goś? – zapro­po­no­wała, kie­ru­jąc wzrok ku sty­li­zo­wa­nemu na modę retro bar­kowi z alko­ho­lem.

– Woda wystar­czy.

Kobieta się­gnęła po sto­jący na barku syfon. Napeł­niła jedną ze szkla­nek gazo­waną wodą, po czym podała ją Julii. Sobie nalała pięć­dzie­siątkę koniaku.

– Ta nagła śmierć nie daje mi spo­koju – powie­działa, sia­da­jąc na kana­pie obok Julii. – Ni­gdy nie uwie­rzę w to, że moja córka zabiła się z wła­snej woli, i to na dzień przed Wigi­lią, na którą tak bar­dzo cze­kała. Nie mówiąc już o tym, że za nie­spełna tydzień miała wyjść za mąż. To prawda, że sama poszła na klif, nie ma co temu zaprze­czać. Ale ktoś musiał ją do tego nakło­nić. Albo, naj­zwy­czaj­niej w świe­cie, zmu­sić.

Julia pocią­gnęła kilka łyków wody gazo­wa­nej, po czym otarła wierz­chem dłoni usta.

– Jak rozu­miem, są dwie wer­sje: ta i o wypadku.

– Tak. Poli­cja wyklu­cza zabój­stwo. Nie ma żad­nych dowo­dów na to, że ktoś był razem z nią na kli­fie. Ale dla mnie brak dowodu to zbyt mało. Ktoś nią ste­ro­wał.

– Może jed­nak…

– Nie, nie, Julia. Gdyby działo się z nią coś złego, wie­dzia­ła­bym. Nie było żad­nych oznak, rozu­miesz?

– Rzadko kiedy są. A jeśli nawet, to zwy­kle nikt ich nie zauważa.

– Za dobrze zna­łam moją córkę. W nie­szczę­śliwy wypa­dek też nie uwie­rzę, choć udaję, że taka hipo­teza mi pasuje. Ktoś ewi­dent­nie zmu­sił Ritę do tego, żeby się rzu­ciła ze skały. Może to dziw­nie zabrzmi, ale boję się, że będą próby zatu­szo­wa­nia całej sprawy.

Julia spoj­rzała na Wandę pyta­jąco.

– Widzisz, pro­ku­ra­tor, który pro­wa­dzi sprawę, zna się z ojcem Mirona. To stara przy­jaźń, jesz­cze z cza­sów stu­denc­kich.

– To chyba dobrze.

– Wręcz fatal­nie. Nie wiem, ile ci wia­domo na temat rodziny tego chło­paka.

– Nie­wiele. Rita nie była zbyt wylewna w sło­wach, jeśli o to cho­dzi. Nie wiem nawet, w jaki spo­sób się poznali.

Kobieta poru­szyła szklanką, mie­sza­jąc resztką nie­do­pi­tego koniaku.

– Ani ja. Bo w to, co mi powie­działa, zupeł­nie nie wie­rzę.

– Uważa pani, że skła­mała?

– Na pewno. Nie wiem tylko po co. W jej wer­sji natknęli się na sie­bie w Gdań­sku, w fil­har­mo­nii. Przez jakiś czas rze­czy­wi­ście dora­biała tam sobie jako szat­niarka, bo z jej szkol­nej wypłaty na nie­wiele było ją stać.

– Pani nie poma­gała jej finan­sowo?

– Pro­po­no­wa­łam Ricie, że razem z mężem będziemy dorzu­cać się do jej pen­sji, ale się nie zgo­dziła. Już sam fakt, że z nami miesz­kała, był dla niej wystar­cza­jąco nie­wy­godny. Nie czuła się tu dobrze. Led­wie się wpro­wa­dziła, a już zaczęła prze­bą­ki­wać, że długo tu nie pobę­dzie. Chciała iść na swoje, dla­tego wzięła tę fuchę. I podobno tam wła­śnie go poznała, tego Mirona. Czę­sto przy­cho­dził i za każ­dym razem zosta­wiał jej w szatni napi­wek. Aż pew­nego wie­czoru dorzu­cił jej liścik ze swoim nume­rem tele­fonu.

– I pani myśli, że to bujda?

– Odkąd zaczęli być ze sobą na poważ­nie, nie zapro­sił jej ani razu na żaden kon­cert. Gdyby tak bar­dzo kochał muzykę, jak twier­dziła, odwie­dza­liby fil­har­mo­nię co nie­dziela. Dla­tego jestem pewna, że wpa­dli na sie­bie w zupeł­nie innym miej­scu.

Julia odsta­wiła pustą już szklankę na brzeg sto­lika kawo­wego.

– Może nie było tak eks­klu­zywne jak fil­har­mo­nia?

Kobieta pod­nio­sła się z sie­dze­nia i ruszyła w stronę barku z alko­ho­lem. Musiała sobie dolać parę kro­pel. Tym razem koniak prze­pły­nął przez jej gar­dło na miej­scu, na sto­jąco.

– Od początku nie podo­bał mi się ten chło­pak – wyznała. – Był za szybki, wiesz, o czym mówię? Bałam się, że zawróci jej w gło­wie, zabawi się, a potem ją rzuci. Tacy jak on nie żenią się przed czter­dziestką. Naj­pierw muszą się wyszu­mieć. Poza tym Rita nie była z jego świata. My do bied­nych nie nale­żymy, ale gdzie nam do Smo­li­ków. Ich rodzina to praw­nicy od poko­leń. Głowy noszą tak wysoko, że aż dziw, że im się nogi nie plą­czą. Ten jego ojciec… na cmen­ta­rzu patrzył tylko na zega­rek.

– A jed­nak Miron zde­cy­do­wał się na ślub.

Matka Rity przy­tak­nęła skwa­pli­wie.

– I to wła­śnie mnie zanie­po­ko­iło. Nie do takich dziew­cząt Miron nawykł, jeśli wiesz, co mam na myśli. Podej­rze­wam, że do ślubu zmu­sił go ojciec. Kazał się ustat­ko­wać, bo w prze­ciw­nym razie ode­tnie go od pie­nię­dzy. Padło na Ritę. Była zako­chana i naiwna. Gdy zaczęła się śpie­szyć ze ślu­bem, chło­pak się prze­ra­ził. Pozbył się kło­potu i, no cóż… znów będzie mógł żyć po swo­jemu, przy­naj­mniej przez jakiś czas.

– W takiej sytu­acji przy­jaźń sta­rego Smo­lika z pro­ku­ra­to­rem może się rze­czy­wi­ście przy­dać.

Wanda Pla­ter sta­nęła twa­rzą do okna. Julia obser­wo­wała, jak jej ramiona zaczy­nają nie­bez­piecz­nie drżeć.

– Możesz mi podać torebkę? – ode­zwała się cicho. – Leży na krze­śle, w sto­ło­wym. I przy­nieś, pro­szę, tro­chę wody.

Julia pod­nio­sła się z kanapy i prze­szła do dru­giej czę­ści salonu. Torebka wisiała na opar­ciu krze­sła, roz­pięta, z wci­śniętą do środka paczką chu­s­te­czek i pla­sti­ko­wym pudeł­kiem na leki. Nie­trudno się było domy­ślić jakie. Wyjęła opa­ko­wa­nie i nalała wody do czy­stej szklanki.

– Daj mi dwie – dobiegł ją głos kobiety. – Jedna to za mało.

Julia spoj­rzała wymow­nie na opróż­niony kie­li­szek po koniaku.

– Wiem, że nie powin­nam, ale cza­sami ina­czej się nie da. – Wanda sta­nęła jej za ple­cami. – Daj dwie – powtó­rzyła. – Nie bój się, nie umrę.

Połknęła pigułki, odchy­la­jąc do tyłu głowę. Raz, dwa, z wprawą. Na koniec popiła.

– Kto­kol­wiek jej to zro­bił… – powie­działa, patrząc Julii pro­sto w oczy – Rita nie zasłu­gi­wała na taką śmierć. Zapłacę ci, ile trzeba. Pie­nią­dze nie grają żad­nej roli, nie w naszym przy­padku. Znajdź tego czło­wieka.

Julia zatrzy­mała spoj­rze­nie na zdję­ciu przy­ja­ciółki.

– Nie cho­dzi o pie­nią­dze.

– Więc o co? Miesz­kać możesz tu. Pokój Rity stoi teraz pusty – dodała, wal­cząc z nawra­ca­ją­cym drże­niem w gło­sie.

Nagle jej ciało zaczęło wiot­czeć, a powieki sta­wały się coraz cięż­sze. Mru­gała nimi o wiele rza­dziej niż jesz­cze kilka minut temu i z coraz więk­szym tru­dem je otwie­rała.

– Miała pani nie umrzeć – przy­po­mniała jej Julia.

Pomo­gła Wan­dzie dojść do kanapy i uło­żyła jej głowę na poduszce.

– Jej pokój był pusty… – wymam­ro­tała kobieta. – Kiedy weszłam tam­tego ranka, był tak bar­dzo pusty.

Julia odchy­liła jej powieki i zaj­rzała w źre­nice. Nie były powięk­szone, ale wyda­wały się bar­dzo matowe.

– Jak wyglą­dało łóżko, było zasłane? – zapy­tała nieco gło­śniej, niż powinna.

Matka Rity z led­wo­ścią pokrę­ciła głową.

– Nie. Było roz­grze­bane. Jakby zamie­rzała pójść spać, ale roz­my­śliła się i nagle musiała wyjść. Narzuta leżała na pod­ło­dze, zrzu­cona i sko­tło­wana. Rita zawsze dokład­nie ją ukła­dała. Narzutę i poduszki.

Julia nie mogła się z tym nie zgo­dzić. Kiedy Rita miesz­kała jesz­cze w War­sza­wie, zda­rzyło się jej kilka razy noco­wać w miesz­ka­niu Emi­lii. Zawsze przy­no­siła ze sobą jakieś dwa filmy na DVD, zwy­kle musi­cale w stylu Hair albo Chi­cago, ewen­tu­al­nie jej uko­cha­nego Ama­de­usza, dwa opa­ko­wa­nia cebu­lo­wych chip­sów, dwie torebki z kwa­śnymi żel­kami, ide­al­nie wypra­so­waną piżamę i wykroch­ma­loną poszewkę na poduszkę dla sie­bie. Na widok wymię­to­lo­nej poszwy na koł­drę, pod którą miały razem spać, robiła minę jak po wypi­ciu octu.

Julia potrzą­snęła ramie­niem kobiety.

– O któ­rej Rita wyszła z domu?

Wanda pokrę­ciła prze­cząco głową.

– A pani mąż? – Julia nie dawała za wygraną. – On też niczego nie sły­szał? Żad­nego hałasu, żad­nych dźwię­ków docho­dzą­cych z jej pokoju, kro­ków, trza­śnię­cia drzwiami?

– Edgar? – wymam­ro­tała kobieta.

– W domu pano­wała cał­ko­wita cisza – Julia usły­szała za ple­cami męski głos.

Obró­ciła się w jego stronę. W przej­ściu mię­dzy poko­jem a kory­ta­rzem stał krę­pej budowy męż­czy­zna w oku­la­rach. Kiedy Julia widziała go w kościele i na cmen­ta­rzu, wyda­wał się nieco wyż­szy. Pew­nie dla­tego, że wisząca u jego ramie­nia Wanda, chu­chro ważące nie wię­cej niż pięć­dzie­siąt kilo, wizu­al­nie potę­go­wała jego gaba­ryty.

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie, ale prze­cią­gnęła mi się sprawa w biu­rze – zwró­cił się do żony, nie wie­dząc jesz­cze, że prze­stała sły­szeć cokol­wiek. – Po tej prze­pro­wadzce cią­gle mi giną jakieś doku­menty.

Nie zsu­nąw­szy z nóg zaśnie­żo­nych butów, prze­szedł po bia­łym dywa­nie i usa­do­wił się wygod­nie w fotelu. Dopiero teraz dotarło do niego, że ze strony żony nie doczeka się odpo­wie­dzi.

– Znowu to samo – rzu­cił na jej widok. – Od rana do nocy na pro­chach… A ty to ta Kra­wiec?

Julia wycią­gnęła na powi­ta­nie rękę.

– Zga­dza się. Wła­śnie pyta­łam pań­ską żonę o tam­ten wie­czór.

Męż­czy­zna kiw­nął głową.

– Domy­śli­łem się. No cóż, ona ci już nic wię­cej nie powie. Cho­ciaż…

Nachy­lił się nad cia­łem Wandy i pokle­pał kobietę po twa­rzy. Jak na stan­dardy cuce­nia, o wiele za mocno.

– Oprzy­tom­nij. Co ty naj­lep­szego ze sobą robisz…? Otwie­raj oczy, no już.

Zro­biła to z tru­dem. Pod­cią­gnęła się na łok­ciu i obli­zała usta.

– Powiedz jej.

– Mogę powie­dzieć, choć nie wiem po co. Z pracy wró­ci­łem późno, około dru­giej w nocy. Nie wie­dzia­łem, czy Rita jest w swoim pokoju – powie­dział, sado­wiąc się ponow­nie w fotelu. – Zało­ży­łem, że tak, bo jej palto wisiało w sieni, a auto stało przed domem. Nie wcho­dzi­łem na górę i nie zaglą­da­łem do niej, bo i po co miał­bym to robić. Uzna­łem, że pew­nie czyta przed snem. Zawsze to robiła.

– Mówi­łeś, że z zewnątrz widzia­łeś świa­tło w jej oknie – pod­po­wie­działa Wanda, wciąż nie otwie­ra­jąc oczu.

– Tak było. Okno pokoju Rity wycho­dzi na ulicę. Paliła się lampa, ta przy jej łóżku. Więc, jak mówię, musiała czy­tać.

– Kiedy weszłam rano do pokoju, ta lampa na­dal się paliła.

– Z tego, co mi wia­domo, ciało zna­le­ziono w połu­dnie. Rozu­miem, że pato­log okre­ślił czas zgonu? – zapy­tała Julia.

– Zmarła około pół­nocy.

– Więc raczej czy­tać już nie mogła.

Julia skie­ro­wała wzrok ku scho­dom. Pierw­szych kilka stopni widać było z salonu, reszta ginęła za zała­ma­niem ściany.

– Chcia­ła­bym zoba­czyć jej pokój – powie­działa, pod­no­sząc się z kanapy. – Mam taki zwy­czaj, że…

Matka Rity prze­rwała jej w pół zda­nia:

– Nie musisz się tłu­ma­czyć. Zapro­wa­dzisz ją, kocha­nie? – zwró­ciła się do męża.

Edgar Pla­ter zało­żył nogę na nogę. Nie wyglą­dał, jakby zamie­rzał pode­rwać się z fotela.

– Może prze­łóżmy te oglę­dziny. Wszy­scy jeste­śmy zmę­czeni po pogrze­bie. Nic się nie sta­nie, jeśli wró­cimy do tego jutro.

Dopiero teraz wstał i gestem dłoni zasu­ge­ro­wał Julii, że tuż za rogiem są drzwi. Nie potra­fiła wyczy­tać z jego twa­rzy, czy jest nie­za­do­wo­lony z tej wizyty, czy tych kilka ostat­nich godzin dało mu się aż tak we znaki, że nie da rady poświę­cić kilku dodat­ko­wych minut na poka­za­nie jej sypialni Rity.

– Bez obaw, sama tra­fię – odparła, po czym ruszyła w stronę kory­ta­rza. Pode­szła do scho­dów i obró­ciła się w stronę wpa­trzo­nych w nią Wandy i Edgara. – Drzwi do jej pokoju są po lewej czy po pra­wej?

Męż­czy­zna nawet nie uda­wał, że kryje zasko­cze­nie.

– Chyba źle mnie zro­zu­mia­łaś. Wyj­ście jest po dru­giej stro­nie kory­ta­rza.

Zro­bił kilka kro­ków w stronę Julii. Zamie­rzał chwy­cić ją za łokieć i skie­ro­wać ku głów­nym drzwiom. I tak by się stało, gdyby Wanda nie otwo­rzyła nagle oczu, chwi­lowo przy­tom­nie­jąc.

– Zostaw ją, może robić w tym domu, co jej się żyw­nie podoba – mruk­nęła, roz­wle­ka­jąc słowa. – Jeżeli chce iść do pokoju Rity, niech idzie. Dru­gie drzwi na prawo, zaraz za gabi­ne­tem.

Ziew­nęła prze­cią­gle i uci­chła. Julia była już pewna, że nie powie nic wię­cej. Po tym, jak osu­nęła się bez­wład­nie na poduszkę, szanse na kolejne, choćby naj­mniej­sze wspar­cie z jej strony cał­ko­wi­cie znik­nęły.

Wolała nie cze­kać na reak­cję Pla­tera. Wbie­gła po scho­dach na pię­tro i rozej­rzała się po kory­ta­rzu. Prze­strzeń, w któ­rej wid­niało pię­cioro drzwi, była nie­wielka jak na gaba­ryty domu. Do tego wąska. Zna­la­zło się jed­nak miej­sce na lustrzaną kon­solę o nogach wygię­tych w litery S. Nad nią wisiało lustro w zło­tych ramach, a po jego bokach – dwa kin­kiety z fre­zo­wa­nego szkła.

Drzwi do poszcze­gól­nych pomiesz­czeń pozo­sta­wały lekko uchy­lone, jedy­nie te pro­wa­dzące do gabi­netu Edgara były zamknięte. Zgod­nie ze wska­zów­kami Wandy zaraz obok nich powi­nien się znaj­do­wać pokój Rity.

Serce biło jej ak osza­lałe, kiedy przed nimi sta­nęła. Poło­żyła dłoń na klamce i, wziąw­szy głę­boki oddech, weszła do środka.

Suk­nia – to ją zoba­czyła naj­pierw. Wisiała na wie­szaku zaha­czo­nym o drzwi szafy. Śnież­no­biała, lekka niczym poranna mgła, z koronki tak deli­kat­nej, jakby tkały ją leśne wróżki. Pod nią, na pod­ło­dze, leżały dwa otwarte pudełka. W pierw­szym, z napi­sem Bride to Be, spo­czy­wał welon. W dru­gim – para ślub­nych czó­łe­nek wyko­na­nych z mięk­kiej skóry. Każdy z butów zdo­biła duża, ozdobna perła umiesz­czona na przy­szwie. Wszystko było ide­alne, cudow­nie piękne i od kilku dni niczyje.

Potem prze­su­nęła wzrok na sekre­ta­rzyk Rity. Poza jed­nym zdję­ciem nie stało ani nie leżało na nim nic. Pode­szła do niego. Spo­dzie­wała się zoba­czyć zako­chaną parę, ale przed­sta­wiało je obie: Ritę i Julię. Dzień, w któ­rym zro­biły tę foto­gra­fię, był pierw­szym dniem ich zna­jo­mo­ści. Dla­tego musiała być dla Rity taka ważna.

– Muszę mieć pamiątkę po tym, jak mi ura­to­wa­łaś życie – powie­działa wtedy, tłu­miąc wzru­sze­nie.

Ści­skała w dłoni potłu­czone oku­lary, które chwilę wcze­śniej pod­nio­sła z jezdni. Pró­bo­wała je napra­wić, jakoś skle­cić poła­mane zausz­niki, ale oprawki nada­wały się tylko do wyrzu­ce­nia. Dla­tego na zdję­ciu jest bez nich.

Wła­śnie od tego wszystko się zaczęło. Jesz­cze rano były dla sie­bie zupeł­nie obce i żadna z nich nie wie­działa o ist­nie­niu tej dru­giej. Los chciał, by zna­la­zły się w tym samym miej­scu, jakim był plac Ban­kowy w War­sza­wie, i o tej samej godzi­nie, czyli równo w połu­dnie. Rita prze­bie­gała przez jezd­nię, trzy­ma­jąc pod pachą gruby plik kar­tek z par­ty­tu­rami. Śpie­szyła się tak bar­dzo, że nie zauwa­żyła nad­jeż­dża­ją­cego tram­waju. Motor­ni­czy wci­snął hamu­lec, ale było jasne, że i tak doj­dzie do tra­ge­dii. Wszystko roze­grało się bły­ska­wicz­nie: był pisk hamu­ją­cego tram­waju, krzyk dziew­czyny i uno­szące się w powie­trzu kartki z nutami. Gdyby nie to, że pewna kobieta o kasz­ta­no­wych wło­sach w ostat­niej chwili pocią­gnęła młodą stu­dentkę kon­ser­wa­to­rium na bez­pieczny skra­wek asfaltu, ta godzina byłaby ostat­nią w jej życiu. Cała trójka, łącz­nie z motor­ni­czym, jesz­cze długo nie była w sta­nie dojść do sie­bie. Gdy tram­waj odje­chał, Julia pomo­gła Ricie pozbie­rać poroz­rzu­cane po placu kartki. Były pognie­cione, nie­które brudne lub ponadry­wane, ale udało się oca­lić więk­szość z nich. Oku­lary Rita odna­la­zła sama. Leżały kilka metrów dalej, na kra­węż­niku, zupeł­nie znisz­czone.