Julia Krawiec. Czarne ziarno - Marta Zaborowska - ebook + książka

Julia Krawiec. Czarne ziarno ebook

Marta Zaborowska

4,5

Opis

Marta Zaborowska powraca do świata bezkompromisowej detektyw Julii Krawiec.

W przydomowym ogrodzie na obrzeżach warszawy ginie dziewiętnastoletni syn właścicielki posesji, Leon Rawski. Podejrzenie o zabójstwo pada na matkę chłopaka, która z miejsca przyznaje się do winy. Policja nie znajduje jednak w obejściu narzędzia zbrodni, co znacznie utrudnia doprowadzenie śledztwa do finału. Oczekująca na proces kobieta nie ułatwia sprawy i odmawia dalszych wyjaśnień na temat tego, co wydarzyło się feralnej nocy.

W winę matki nie wierzy Maria, jedna z sióstr zamordowanego Leona. Zwraca się o pomoc do detektyw Julii Krawiec, która odkrywa że zbrodnie mogła widzieć najmłodsza z rodzeństwa, Nina. Dziewczynka jednak, podobnie jak jej matka, milczy. Być może ani ona, ani żadna z osób znajdujących się w tamtą noc w domu Rawskich, nie były jednak świadkami zbrodni. A być może byli nimi wszyscy, jednak rodzinne tajemnice są zbyt mroczne, by ktokolwiek chciał mówić o nich na głos.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 594

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (289 ocen)
175
82
25
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tymon1

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka
00
sza1806

Nie oderwiesz się od lektury

chyba najlepsza z części bohaterka dojrzała styl pisarski też przyjemniejszy polecam
00
MalaGosia72

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!
00
Gosia19657

Nie oderwiesz się od lektury

Super .Polecam.
00
IceFlowers

Dobrze spędzony czas

Książka „Czarne ziarno” to czwarta część cyklu z detektyw Julią Krawiec autorstwa Marty Zaborowskiej. Jak dla mnie kolejna ciekawa pozycja autorki. W tej części Julia Krawiec nie pracuje już w policji, stała się prywatną panią detektyw. Julia podejmuje się sprawy, której nikt przed nią nie chciał wziąć. W sprawie wydaje się być wszystko jasne. Wiemy kto zginął, jak zginął i kto go zabił. Jednak czy, aby na pewno wszystko było tak jak ustaliła policja i prokurator? Czy w więzieniu na proces oczekuje właściwa osoba? W sylwestrową noc w przydomowym ogrodzie ginie 19-letni Leon Rawski. Wszelkie podejrzenia spadają na jego matkę. Kobieta natomiast od razu przyznaje się do winy. W domu były jeszcze dwie siostry Leona. Jedna z nich, Maria prosi detektyw Krawiec o pomoc. Dziewczyna nie wierzy w winę matki i uważa, że najmłodsza siostra Nina mogła widzieć co się stało. Nina jednak milczy. Czy Julia Krawiec podoła powierzonemu jej zadanie i dowie się co faktycznie wydarzyło się w tamtego sylwes...
00

Popularność




PROLOG

Rok później, 5 lutego 2018roku

Gdy po raz pierwszy przestąpiła próg mieszkania na dziewiątym piętrze wieżowca, wydało jej się mniej obskurne niż teraz i, przede wszystkim, dużo większe. Meble poprzednich właścicieli oszukały oczy i fałszywie pokazały, ile w takiej klitce może się ich pomieścić. Cztery miesiące temu pokoje były zagracone po sufit. Poprzedni lokatorzy nie zdążyli wynieść swojego dobytku przed wstawieniem ogłoszenia do internetu, a może nie wierzyli, że ich M3 tak szybko znajdzie nabywcę. Pod jedną ze ścian salonu, będącego piętnastometrowym pokojem z niskim sufitem, stały wtedy dwa fotele z tanim obiciem, rozdzielone prostą ławą. Pod przeciwległą ścianą błyszczał regał z centralnie umieszczonym telewizorem na plastikowej nodze. O parapet opierały się nierozłożone jeszcze kartony, czekające na ubrania i dziecięce zabawki. Wersalka pokryta była świeżo zdjętą ze sznurka bielizną pościelową, co wyglądało, jakby opadł na nią spadochron lądującego komandosa. Tuż przy wersalce stała rozstawiona i lekko nadpalona deska do prasowania z odstawionym na bok żelazkiem, na parapecie wiło się skręcone drzewko bonsai, które swoje ostatnie tchnienie wydało ładnych kilka tygodni temu i teraz było już całkiem nie do odratowania.

Za to w drugim pokoju było czysto. Dziecięce łóżko, plastikowy stolik z krzesłem jak dla krasnoludka oraz szafa oklejona naklejkami zmęczonymi od dotyku małych lepkich palców. I to wszystko. Koszmarem były natomiast ściany pomalowane na paskudny zielony kolor.

Agentka nieruchomości opisała Julii mieszkanie jako jasne, przestronne i z dobrym widokiem. Przesadziła, i to bardzo. Niewielkie okna obu pokoi wychodziły na hałaśliwą ulicę, a niecałe czterdzieści metrów podzielone ściankami mógł nazwać przestronnymi jedynie ktoś, kto spędził swoje dotychczasowe życie w ciemnej komórce pod schodami. Mimo to Julia uznała, że za cenę, jakiej żądała agentka, jest nawet w stanie udać, że stoi pośrodku Wersalu z widokiem na ośmiusethektarowy ogród pałacowy. Potrzebowała własnego dachu nad głową, nawet jeśli miałyby nim być dwie klitki ze ślepym aneksem kuchennym. Wchodziło się do niego wąskim przesmykiem prowadzącym z salonu, zahaczając biodrem o sięgający pasa murek z nasadzonym blatem. Przy blacie stały dwa stołki barowe pobazgrane mazakami. Był jeszcze balkon. Mały, mogący pomieścić naraz dwie osoby. Ją i Sylwię.

Tak miał wyglądać ich nowy start. Dziewiąte piętro przy Czerniakowskiej wiszące nad sześcioma pasami jezdni, z widokiem na przerzuconą przez ulicę kładkę. Powiedziała agentce, że się zastanowi. Byle szybko, zastrzegła kobieta i przypomniała, że za taką cenę każdy weźmie lokal z pocałowaniem ręki. Prawda była taka, że młodzi właściciele mieszkania rozwodzili się i dzielili majątek. Czyli stare auto i to mieszkanie. Po ich miłości zostały dwa pokoje z kuchnią, roczne dziecko i uschnięte drzewko bonsai. Po wielkich sporach puścili w końcu mieszkanie z ceną „do dużej negocjacji”, żeby zamknąć wreszcie za sobą drzwi i pomachać na pożegnanie ręką. Gdyby nie ich małżeńska plajta, Julii nie stać by było nawet na tę ruderę.

Teraz mieszkanie było puste, wyniesiono kartony, meble i przypaloną deskę do prasowania. Jedynie zeschnięte bonsai wciąż tkwiło na swoim stałym miejscu na parapecie.

Podeszła do okna, od ścian odbił się stukot jej butów stawianych na zdartym parkiecie. Przetarła ręką zakurzony parapet i położyła na nim umowę kupna lokalu oraz dwa komplety kluczy. Przez niemyte od miesięcy szyby widać było, jak na iglicy Pałacu Kultury miarowo pulsuje czerwone światło.

Wyszła na balkon i oparła ręce o barierkę, wystawiając twarz do wiatru. Nie pachniał jeszcze nadciągającą wiosną, wciąż czuć w nim było rześkość zimy. Lekki podmuch rozwiał jej kasztanowe włosy, które zdążyły już odrosnąć, po tym jak ścięła je na zapałkę trzy lata temu. Stanęła wtedy przed lustrem i złapała za nożyczki, żegnając się z włosami i z życiem, jakie zostawiła za sobą, podejmując decyzję o powrocie do Warszawy. Teraz włosy znów sięgały ramion i opadały na rozpięty płaszcz z zielonej wełny.

Nigdzie się już nie śpieszyła, patrzyła w dół na sunące ulicą auta. To, co się wydarzyło, odeszło. Pozamykała rozdziały, które miały być jak szczęśliwa bajka, a okazały się smętną farsą dla naiwnych idealistów. Znów zaczynała wszystko od zera, po trzech latach mieszkania kątem u matki i zerwaniu z komisariatem na Nowolipkach. W mieszkaniu ze zrytym parkietem i wiszącą pod sufitem na kablu gołą żarówką, z rozłożonym na dwadzieścia lat kredytem, którego pierwszą ratę miała zapłacić za dwa tygodnie. I z czystą kartą, którą będzie musiała zacząć zapisywać po raz kolejny, od samego początku.

ROZDZIAŁ I

Telefon zadzwonił równo o ósmej wieczorem. Julia odłożyła gazetę z artykułem o lawinie błotnej, która zalała Kalifornię i pochłonęła trzynaście ofiar, po czym wyciągnęła rękę, próbując odnaleźć leżącą gdzieś w okolicy bujanego fotela komórkę.

– Halo?

W słuchawce najpierw dało się słyszeć ciche westchnienie, delikatne i ledwie słyszalne, potem chrząknięcie, które miało rozpocząć rozmowę. Z tych kilku oddechów trudno było rozpoznać, w jakim wieku jest dzwoniący, ale na pewno była to kobieta.

– Mam na imię Maria – odezwał się po chwili głos. Jego właścicielka musiała być młoda, tembr głosu był łagodny i słychać w nim było świeżość. – Znalazłam pani nazwisko w sieci. Szukam pomocy, chodzi o ważną sprawę… Właściwie bardzo ważną. Mam nadzieję, że dobrze się dodzwoniłam? Mogłam źle wybrać numer, ręce mi się trzęsą… to wszystko z nerwów. Przepraszam, że mówię nieskładnie. Nawet nie powiedziałam dobry wieczór. Ale to pani, prawda? – spytała i podała numer telefonu wyszukany w internecie. – Niczego nie pomyliłam?

– Julia Krawiec. – Julia wykorzystała moment, w którym osoba po drugiej stronie nabierała powietrza. – Jeśli chodzi pani o mnie, to owszem, niczego pani nie pomyliła.

– Tak. – Znów westchnięcie, nieco lżejsze, ale z wciąż wyczuwalnym niepokojem. Jednak była bardzo młoda. Do tego po sposobie, w jaki składała porozrywane zdania, można było wywnioskować, że wykonanie tego telefonu musiało być dla niej trudne.

– Potrzebuję pomocy – powtórzyła. – Dzwoniłam do innych detektywów, ale nikt nie chciał… mówili, że nic nie da się zrobić.

– Najpierw proszę się uspokoić.

– Tak, już… już wszystko w porządku. Pani pracowała w policji, prawda?

Dziwne pytanie, ale Julia przywykła już do dziwnych pytań i dziwnych ludzi.

– Tak. Odeszłam ze służby kilka miesięcy temu. – Jej wzrok padł na wciąż nierozpakowany karton z drobiazgami pozbieranymi z biurka komisariatu. Był wielkości kuwety dla kota i jego zawartość składała się głównie z powietrza, a poza nim z prywatnego notesu z nieprzydatnymi do niczego danymi, zdjęcia Sylwii oprawionego w srebrną ramkę, skierowania na badania okresowe, których nie miała kiedy wykonać, i miękkiej podkładki pod siedzenie. Jej krzesło na komisariacie było niczym madejowe łoże, bez poduszki dawało się na nim wysiedzieć ciurkiem nie dłużej niż godzinę. Pudło stało w nienaruszonym stanie najpierw w mieszkaniu jej matki na Saskiej Kępie, a od tygodnia wyglądało zza zasłony wciśnięte pod parapet z zeschniętym bonsai. – Czy to ważne, że pracowałam w policji?

– Gdyby było inaczej, nie pytałabym. Po tym, co gliny zrobiły naszej rodzinie, wolę omijać ich z daleka. Dlatego musiałam najpierw upewnić się, że działa pani całkowicie na własną rękę.

– Brak zaufania do władzy?

– Niestety. Może gdybyśmy trafili na jakiegoś porządnego człowieka, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale poszło nie tak, jak powinno, dlatego nie chcę mieć z nimi do czynienia.

Witaj w klubie, dopowiedziała w myślach Julia. Zbyt długo wahała się z oddaniem swojej odznaki po tym, jak zarzucono jej wzięcie wypchanej koperty za zniszczenie dowodów przeciwko nożownikowi ze Śródmieścia. Z zamkniętymi oczami mogłaby wskazać typa, który narobił wokół niej smrodu i rozniósł go po przełożonych. Poszło szybko, najpierw trzy miesiące w zawieszeniu obowiązków i automatyczne odsunięcie od wszystkich prowadzonych spraw. I tej najważniejszej, niemal gotowej, by podać ją sądowi na tacy. Sprawa trafiła prosto w ręce gościa siedzącego dwa biurka dalej, i nigdy już do Julii nie wróciła, nawet gdy okazało się, że jest czysta, a dowody przeciwko nożownikowi cudem odnalazły się w innej części policyjnego archiwum. Wtedy jeszcze wytrzymała, zacisnęła zęby i udała, że to wszystko po niej spłynęło. Ostatecznie rzuciła papierami, gdy w eter poszła plotka, że dostała stołek po znajomości, a nie za to, co potrafi. Dochodzenia, które przetarły jej szlak do warszawskiej komendy, nagle przestały mieć znaczenie.

– Jest tam pani? Nie rozłączyło nas?

– Jestem. Mów, o co chodzi. Mogę ci mówić na ty? Wydajesz się bardzo młoda.

– Mam osiemnaście lat, więc chyba tak. – Dziewczyna potwierdziła już spokojniejszym głosem. – Właściwie to może nawet będzie lepiej, że po imieniu.

– No więc, Mario?

– Zanim cokolwiek powiem, to chciałabym, żeby pani o czymś wiedziała. To bardzo ważne, żeby pani w to uwierzyła. Chodzi o to, że… że ona jest niewinna – wyrzuciła z siebie Maria. – Nikogo nie obchodzi prawda, a ona z kolei nie chce z nikim rozmawiać.

– O kim mówisz?

– O mojej matce. Za trzy tygodnie rusza proces. Jeśli nic nie zrobię, wsadzą ją. Prokurator myli się co do niej, i to cholernie. Ona naprawdę niczego złego nie zrobiła.

– I chcesz, żebym w trzy tygodnie dokonała cudu? To miłe, ale, wybacz, naiwne. Przez taki czas nie da się oczyścić człowieka, cokolwiek nad nim wisi.

Zaniemówiła, ale tylko na chwilę.

– To jej jedyna szansa. Niech mnie pani chociaż wysłucha. Godzina wystarczy. Zapłacę tyle, ile będzie trzeba. Bez targowania.

Nie miała zamiaru odpuścić. Od spłoszonej nastolatki, jaką była, wybierając numer Julii, do zdecydowanej bizneswoman przeszła w zaledwie kilka minut. Szybko się uczyła.

– To matka kazała ci do mnie zadzwonić?

– Matka nie ma pojęcia, że z panią rozmawiam. Ani siostra. Zresztą, siostra jest za mała, żeby cokolwiek z tego wszystkiego rozumieć. To jeszcze dzieciak, ma dopiero jedenaście lat.

Julia spojrzała odruchowo w stronę pokoju Sylwii. Jej też za kilka miesięcy przyjdzie zdmuchnąć jedenaście świeczek na torcie. Weszła w etap, który Julia nazwała „prospołeczną izolacją”. Była pół dzieckiem, pół nastolatką nadwrażliwym okrutnikiem i alienującym się ekstrawertykiem, dziwolągiem niewiedzącym jeszcze, kim jest i czego chce. W przypływie czułości potrafiła nie schodzić matce z kolan, by zaraz potem zniknąć na długie godziny w swojej pieczarze z jej telefonem w ręku i wisieć na linii ze swoją przyjaciółką o słodkim imieniu Jagoda. Teraz też siedziała za zamkniętymi drzwiami swojej sypialni, zajęta opisywaniem zdjęć z polaroidu i wklejaniem ich do albumu. Dzięki temu nie miała czasu na przyłożenie ucha do ściany ani na ostentacyjny przemarsz do kuchni spowodowany głodem, który spadał na nią nagle jak pikujący w dżunglę samolot akurat wtedy, gdy dzwonił telefon jej matki.

– Jest was dwie? Dwie siostry? – upewniła się Julia.

– Był jeszcze brat.

– Był?

– Nie żyje od roku.

– Przykro mi.

– Powinno być przykro temu, kto go zamordował. – Głos płynący ze słuchawki sposępniał.

Julia chciała dopytać, ale Maria ją uprzedziła.

– Tak, mój brat został zabity. To jest właśnie sprawa, z którą do pani dzwonię.

– Wspominałaś o matce. Jak się domyślam, jest oskarżona. W grę wchodzi zabójstwo.

– Ciężko jest mi o tym mówić. To była głośna sprawa, rok temu pisały o niej wszystkie szmatławce, papierowe i internetowe. Te internetowe były najgorsze, nawet pani nie wie, co ludzie potrafią wypisywać w komentarzach pod artykułami. Zrobili z naszej rodziny bandę Mansona. Na idiotów nie mam wpływu, ale krwi napsuli nam wszystkim.

– Jak się nazywasz, Mario? – Julia nie przypominała sobie, by dziewczyna podała jej swoje nazwisko. Jeśli to była głośna sprawa, na pewno o niej słyszała. Potrzebowała jednak klarownego punktu zaczepienia, żeby skojarzyć fakty.

– Tak naprawdę to od tego powinnam zacząć. Chociaż wtedy od razu by się pani rozłączyła. Dlatego podałam tylko imię. Nazywam się Maria Rawska, moja matka to Arleta Rawska. Pierwszego stycznia zeszłego roku została zatrzymana i oskarżona o zamordowanie mojego brata Leona.

Na dźwięk nazwiska Marii Julia poruszyła się niespokojnie w fotelu. O sprawie Rawskich trąbił cały komisariat. Trafiła do nich, ale nie na jej biurko. Na trzy dni przed jej powrotem z przymusowego urlopu przyznano ją Jareckiemu, temu samemu, który podłożył jej świnię w sprawie nożownika ze Śródmieścia. Próbowała się podłączyć, a przynajmniej przyjrzeć się dowodom, jakie udało mu się zebrać. Jarecki poklepał ją serdecznie po ramieniu i zasugerował, by przyglądała się losom Rawskiej z daleka, a najlepiej z gazet, i nie wpieprzała tam, gdzie jej o to nie proszą. Był na tyle miły, że pierwsze artykuły, jakie pojawiły się w prasie drugiego dnia po Nowym Roku, osobiście dostarczył na jej biurko razem z wystudzoną kawą w tekturowym kubku. Kawę wylała przy najbliższej okazji do jego kosza na śmieci, artykuł natomiast przeczytała od razu.

– Rozumiem. – Maria przerwała zbyt długą ciszę. – Jest tak, jak przypuszczałam. Nasze nazwisko jest jak publiczny wychodek, śmierdzi na kilometr.

– Nie dla mnie.

– Czyli chce pani spróbować? – W głosie dziewczyny pojawiła się nadzieja.

– Jeszcze nie wiem. Niczego nie mogę obiecać. Z tego, co mi wiadomo, dowody świadczące przeciw twojej matce były nie do podważenia.

– Niech mnie pani wysłucha, potem podejmie pani decyzję.

Julia podjęła decyzję, gdy tylko usłyszała nazwisko Arlety Rawskiej. Wtedy ta sprawa ją ominęła, chociaż była na wyciągnięcie ręki. Teraz nie mogła dopuścić, by znów przeszła jej koło nosa.

– Jutro w Prasowym na Marszałkowskiej o dziesiątej. Wiesz, gdzie to jest?

– Wiem. Będę na pewno.

Wydawało jej się, że Maria się uśmiechnęła. Nie mogła tego zobaczyć, ale dało się poznać po głosie, że napięcie w niej zelżało.

Rozłączyła rozmowę i podniosła się z bujanego fotela. Pled, którym przykrywała nogi, spłynął na podłogę, tuż obok gazety z artykułem o lawinie w Kalifornii.

Przedłużająca się cisza w pokoju Sylwii wydawała się niepokojąca, uchyliła więc drzwi do dziecięcego pokoju i zajrzała do środka. Mimo panującej za oknem ciemnicy w pokoju nie paliła się żadna lampa. Sylwia siedziała z łokciami opartymi o parapet na przysuniętym do okna krześle i patrzyła na przykryte czernią miasto. Album ze zdjęciami leżał zamknięty na biurku.

Podeszła do córki i stanęła za jej plecami. Po omacku odszukała łańcuszek przy lampce, by zapalić światło, ale Sylwia wyciągnęła rękę i na powrót zgasiła żarówkę.

– Nie chcę, żeby było jasno. Dziwnie tu i brzydko – powiedziała oskarżycielskim tonem. – Wolę siedzieć po ciemku.

Trudno było się nie zgodzić. Pomalowane na zielono ściany drażniły oczy i zamiast wyglądać jak górska połonina, przypominały kolorem smółkę wydalaną przez noworodka. Dochodziły do tego pojedyncze ślady po powyciąganych gwoździach, o których Sylwia powiedziała już pierwszego dnia, że wyglądają jak dziury po ospie. Remont pokoju musiał jednak poczekać. Pieniędzy starczyło na wstawienie nowego sedesu do łazienki oraz na zakup biurka i łóżka dla Sylwii. A właściwie dla nich obu, bo wspólnego. Strefę spania podzieliły od razu, Sylwia zaklepała swoją połowę od okna, z zastrzeżeniem, że jeszcze może jej się odmienić, jeśli będzie zbyt wiało od framug. Nierozpakowane kartony z ubraniami, butami i innymi szpargałami wciąż stały w kącie jedne na drugich. Na wszystko przyjdzie czas, na nową szafę też. Jak dotąd obie miały wrażenie, że życie zatoczyło koło i znalazły się znów w punkcie wyjścia.

– To mieszkanie jest ohydne – powtórzyła Sylwia.

– Nie jest tak źle. – Julia pocałowała córkę w czubek głowy. – Przynajmniej jesteśmy u siebie. Nikt nas stąd nie wygoni.

– Nie było lepszego?

Julia poczuła, jak fala gorąca łapie ją za gardło i spływa do płuc. Cyrograf na dwie dekady nierozerwalnego mariażu z bankiem, gdzie tylko jedno z małżonków ma prawo pić słodkie wino ze wspólnej piwniczki, a drugie może co najwyżej polerować butelki z kurzu, dopiero co schowała na dno szuflady w kuchni. Tylko w ten sposób nie kłuł w oczy i nie przerywał spokojnego snu, jakiego próbowała teraz zaznać.

– To jest w sam raz – odpowiedziała bez przekonania. – Będzie nam tu dobrze, zobaczysz.

Sylwia zgramoliła się z krzesła i stanęła boso na podłodze. Parkiet był goły, z braku dywanu podsunęła sobie pod stopy swoje szkolne dżinsy. Ubrana w za małą piżamę z motywem pingwina, zza którego wyrastała góra lodowa, wyglądała zabawnie i smutno zarazem.

– Chcę mieć prawdziwy dom.

Nie odsunęła się od matki, kiedy ta objęła ją ramionami i przytuliła do bluzki pachnącej porannym pryśnięciem perfum. Odgarnęła jedynie kasztanowe włosy Julii, które załaskotały ją w policzek.

– Z czasem urządzimy ci pokój tak, jak sobie wymarzysz.

– Na czarno?

Julia skrzywiła się na myśl o wymalowaniu ścian smołą.

– Niedawno chciałaś na różowo.

– Nie jestem już dzieckiem. Mogę negocjować, ale na pewno nie będę mieszkać w puszce zielonego groszku. – Sylwia zacisnęła usta. – Chcę na ciemno albo wrócę do babci. Poza tym przypomnę ci, że masz tylko jedną córkę, która niedługo się od ciebie wyprowadzi – dodała z przejęciem.

– Niedługo?

– Jak tylko dostanę dowód osobisty.

– No tak, to już za siedem lat.

– Do tego czasu powinnaś zadbać o moje szczęście. Jak dziecko szczęśliwe, to matka też.

– Tak, coś o tym słyszałam. Tylko w oryginale było na odwrót.

– Czarny albo babcia, pamiętaj. Czuj się szantażowana – uściśliła Sylwia, na wypadek gdyby matka nie zrozumiała do końca jej przesłania.

– Tak się właśnie czuję – potwierdziła Julia.

– Tak jest w świecie twardzieli, mamo. Słabe jednostki muszą ulec silniejszym.

– Jasna sprawa. Wskakuj do łóżka, domowa terrorystko. Brałaś już leki?

Sylwia odsunęła szufladę biurka i wyjęła z niej inhalator. Potrząsnęła nim od niechcenia, po czym przyłożyła plastikową końcówkę do ust i wcisnęła tłok, aplikując prosto do płuc mieszaninę leków na astmę.

Julia pomogła córce wejść pod kołdrę, po czym naciągnęła ją Sylwii pod samą szyję.

– Dobranoc, mamo.

– Dobranoc, kochanie. Widzimy się jutro.

– Tak. Czuj się, że masz wolny wieczór.

Wychodząc z pokoju, Julia, poza darowaną wolnością, poczuła coś jeszcze. To coś dolatywało z plecaka Sylwii. Sprawdziła po omacku, czy nie zalegają tam niezjedzone kanapki sprzed miesiąca. Tym razem znalazła tylko dwie. Obróciła się w stronę łóżka, jednak widok zaciśniętych powiek Sylwii zasznurował jej usta. Bez słowa odłożyła plecak na jego miejsce, tuż przy wieży z kartonowych pudeł.

Zamknęła drzwi do zielonej sypialni i nalała sobie w kuchni bezalkoholowego piwa. Zrzuciła z karku bluzkę i ściągnęła dżinsy. Napuściła do wanny wody z kilkoma kroplami waniliowo-bananowego olejku i zanurzyła się w cieple. Pociągnęła łyk słodkiego piwa, po czym odstawiła szklankę na brzeg wanny.

Nazwisko Arlety Rawskiej wciąż brzmiało w jej uszach.

Rawscy. Samotna matka zabójczyni i jej dwie córki. Rodzinny dramat z martwym chłopakiem w tle. Zwłoki z dziurą w gardle znaleziono w schowku na narzędzia stojącym w przydomowym ogrodzie. Zdjęcie aresztowanej kobiety i ciała wynoszonego w worku kopiowane było na pierwszych stronach kolorowych dzienników z częstotliwością fotek, jakie robi się celebrytom na czerwonym dywanie. Z tym że zdjęcie Arlety Rawskiej zawsze było niewyraźne, robione na szybko i byle jak przez chciwe aparaty tabloidowych pismaków.

Z tego, co podawały gazety, Rawska w sylwestrową noc wyszła przed dom z nożem w ręku i dwukrotnie ugodziła nim syna. Leon odpalał wtedy fajerwerki. Zanim podpalił lont ostatniego, ostrze noża przebiło mu gardło. Potem matka zaciągnęła chłopaka do komórki i położyła na ogrodowej ławce stojącej w środku. W momencie całego zajścia byli w ogrodzie tylko we dwoje, Leon i Rawska. Dzień później była już Arletą R., trzydziestosześcioletnią dzieciobójczynią z Michałowic pod Warszawą, kilerem w spódnicy, bestią bez serca. Miała zabić bez wyraźnego powodu, zapewne od pomieszania zmysłów.

Spekulowano, że chciała pozbyć się całej trójki, bo bez dzieci żyje się łatwiej. Zaczęła od najstarszego i najsilniejszego Leona, potem miało pójść jej znacznie łatwiej z siedemnastoletnią wówczas Marią, a na końcu z dziesięciolatką, Niną. Te rewelacje powtarzano za każdym razem. Córki cudem uniknęły śmierci z ręki matki, wystraszył ją zaglądający przez płot sąsiad z bliźniaka, chcący złożyć rodzinie życzenia z okazji Nowego Roku. Miał zobaczyć krew na rękach Rawskiej i zawiadomić policję. Wkrótce rzucona pośrodku pustkowia ulica rozświetliła się od policyjnych kogutów.

Według zeznań starszej z córek, Marii, tamtej nocy byli w domu wszyscy, cała rodzina łącznie z mieszkającą na co dzień pod Krakowem siostrą matki, Judytą Rawską-Kawką. Każda z kobiet potwierdziła, że nikt, poza Arletą i Leonem, nie opuszczał wtedy domu. Kiedy matka z synem długo nie wracali, do ogrodu jako pierwsza zeszła Judyta. Zaniepokoił ją widok porzuconej butelki z petardą, a potem ślady krwi prowadzące do drewnianej przybudówki. Drzwi były otwarte na oścież. Był kwadrans po północy, może trochę mniej. Widziała niewiele, mimo światła rzucanego z okien domu, przenikającego przez deski schowka. Jednak ciemna barwa krwi odcinała się bardzo wyraźnie na białej koszuli chłopaka. Leżał na ławce. Arleta siedziała obok niego, podtrzymując na swoich kolanach opadającą głowę syna. Na widok oszołomionej siostry podniosła ręce. Nic nie powiedziała, pokazała tylko dłonie ociekające krwią.

Przepytano wszystkich poza Niną, która nie była w stanie składać zeznań. Jako jedyna mogła widzieć z okna swojego pokoju całe zajście, a jednak milczała. Ze strachu lub wstrząsu, jaki wywołał w niej obraz umierającego brata.

Julia nie mogła usnąć tej nocy. Leżała obok Sylwii we wspólnym rozkładanym łóżku, z mokrymi włosami zawiniętymi w ręcznik i patrzyła na podziurawioną od gwoździ zieloną ścianę. Podjęcie się rozpoznania sprawy Rawskiej bez dowodów i zeznań świadków, do których nie miała dostępu, było jak przejście z zawiązanymi oczami po linie rozpiętej między skałami. Dotarcie do prawdy, która według Marii była zupełnie inna aniżeli ta, jaką miał przedstawić prokurator w sądzie, graniczyło z cudem. Do tego w zaledwie trzy tygodnie, zanim za plecami Rawskiej zatrzaśnie się na dobre więzienna brama. Policja i prokuratura zrobili swoje. Postawiono Rawskiej zarzut zabójstwa z premedytacją. Wybrała przełom roku. Wykorzystała huk strzelających fajerwerków, by zagłuszyły odgłosy szarpaniny i krzyku Leona.

Koniec każdego roku to czas podsumowań. Rozliczenie tego, co minęło, i kalkulacja nowych możliwości. Jedni cmokają z zachwytu nad swoim życiem, do drugich dociera świadomość, że wciąż tkwią po uszy w bagnie, z którego wygrzebanie się jest czystą utopią. Dla samotnej matki spędzającej kolejnego sylwestra w kuchni, w znoszonej kiecce zamiast sukni i naszyjnika z pereł, do tego z trójką nieślubnych dzieci, jest jak siarczysty policzek od losu. Wystarczyło, że w złym momencie dobiegł ją zza ściany zbyt głośny śmiech żony sąsiada i odgłos muzyki do tańca, by uzmysłowiła sobie, że jej życie to drwina. Po prostu nie wytrzymała. Ile mogła mieć lat, kiedy zaszła w pierwszą ciążę? Siedemnaście? To by się nawet zgadzało, Leon w dniu śmierci miał dziewiętnaście. Potem były kolejne dwie, również przeżywane w samotności. Z własnej głupoty lub psiego przeznaczenia.

Julia przekręciła się na bok i poprawiła zsuwający się z włosów turban. Sylwia spała odwrócona do niej plecami. Oddychała miarowo, ale co chwila poruszała gwałtownie nogami, jakby uciekała przed sennym widziadłem. Trzecia przeprowadzka w ciągu sześciu lat zrobiła z niej mentalną cygankę, pakującą i rozpakowującą tobołki w coraz to nowych miejscach. Dochodziło do tego rozczarowanie najnowszym postojem, klitką bez wygód, własnego łóżka i telewizora. Blok z lat siedemdziesiątych z dziesięcioma mieszkaniami na piętrze, zsypem i pęknięciami na suficie, był jak betonowy mrówczy kopiec.

Wiedziała już, że za pierwsze zarobione pieniądze przemaluje pokój Sylwii. Potem wycyklinuje parkiet i kupi sobie łóżko, żeby nie musiały gnieść się na wąskim materacu w dziecięcym pokoju. Wyrzuci zasłony, które matka wcisnęła jej na nową drogę życia. Na razie muszą wisieć i cieszyć oczy ukręconymi bladożółtymi główkami tulipanów, spomiędzy których wyrastają liście w kształcie kurzych stopek. Emilia naciskała, by dołożyć do nich podsufitową falbanę, która dopełniałaby szczęścia, ale widząc poirytowane spojrzenie Julii, pozostała jedynie przy zasłonach.

Kolejnym prezentem od matki był brązowy chodnik do przedpokoju, również w kwiaty, ale tym razem w złote lilie, który zrolowała z własnego mieszkania i dorzuciła Julii na odchodne, żeby „biedne dziecko nie musiało biegać boso po gołej podłodze”. Julia miała wrażenie, że matka gotowa jest oddać jej znacznie więcej cudowności z własnego mieszkania, byle tylko wyprowadzić ją i Sylwię z Saskiej Kępy. Powody były tak naprawdę dwa. Pierwszy to ciasnota i bałaganiarstwo Sylwii. Mała potrafiła w ciągu godziny zamienić nawet najbardziej sterylne mieszkanie w stajnię Augiasza, co doprowadzało jej babcię do nowo odkrytej choroby, zwanej kołowacizną. Drugim powodem były utrudnione relacje Emilii z Edmundem, ojcem Julii. Mając na głowie córkę i wnuczkę, odłożyła relację z byłym mężem na półkę, jak odkłada się przeczytaną do połowy książkę, do której nie wiadomo kiedy znów się zajrzy. Musiała wybrać i wybrała ją i Sylwię. Wówczas wybór zdawał się jej oczywisty. Z czasem jednak Julia zaczęła obserwować u matki postępującą melancholię. Tęsknota nachodziła ją zwłaszcza wieczorami, Emilia zaszywała się wtedy w swoim pokoju i w ciszy robiła na drutach kamizelki z kieszeniami. Tęskniła za swoim dawnym życiem, za schadzkami z Edmundem, które po przyjeździe Julii do Warszawy stały się rzadkie i odbywały się w tajemnicy tak wielkiej, jakby dotyczyła największych sekretów Watykanu. Męczyło ją ciągłe udawanie, że wychodzi na samotny spacer, do kina czy do kawiarni. Kłamała nieudolnie, po pewnym czasie przestała wymykać się z domu w ogóle. Odpuściła, uznając, że jest za stara na chowanie się z ukochanym po parkach jak jakaś podfruwajka. Czasem tylko zabierała Sylwię na ciastko czy lody, ale robiła to jedynie po to, by podtrzymać kontakt wnuczki z dziadkiem. Do domu, odkąd wprowadziła się do niej Julia, nie zaprosiła Edmunda nigdy. Spróbowała to zrobić raz, jednak wspólne spotkanie zakończyło się wyrzutami i pretensjami. To, co dzieliło córkę i ojca, nie zniknęło. Żal, że dwadzieścia dwa lata temu odszedł z ich życia, nie wygasł.

– Mamo? – usłyszała, kiedy już jej się zdawało, że zapada w sen i pod powiekami widzi piętrzące się na kolanach Emilii motki z włóczką i połyskujące w świetle lampki szalejące druty.

Sylwia pochylała się nad jej głową.

– Duszno mi.

– Znowu?

Przytrzymała ręką zsuwający się z włosów ręcznik i wygramoliła się z ciepłego łóżka. Podeszła do stojącego pod oknem biurka i sięgnęła do szuflady. Namacała palcami inhalator.

– Czy to kiedyś minie? – spytała rozespanym głosem Sylwia.

– Marne szanse. Musisz pamiętać, żeby mieć go cały czas przy sobie. Nie zdążę ci go dowieźć do szkoły, jeśli zapomnisz.

– Nie zapomnę. – Sylwia wzięła głęboki wdech z inhalatora.

Trzeba było przykręcić kaloryfer i uchylić na chwilę okno. Julia otworzyła jedno skrzydło, wpuszczając do pokoju rześkie nocne powietrze. Ulica była pusta, latarnie oświetlały asfalt i rozpuszczające się na brzegach chodników zwały starego śniegu. W oknach domów było ciemno, miasto spało, szykując się do kolejnego dnia.

Jeszcze trzy lata temu marzyła o tym, by znów tu być i ponownie włączyć się w krwiobieg Warszawy, w jej szum i jazgot. Uciec z podmiejskiej dziury, gdzie los rzucił ją na dłużej, niżby tego chciała. Próbowała ułożyć sobie tam życie i przy okazji zostać gliną stulecia. Część planu się powiodła. Podkomisarz Julia Krawiec błyszczała w małomiasteczkowym komisariacie, a ręka niemal drętwiała jej od uścisków i gratulacji. Matka Julia Krawiec robiła wszystko, by jej córka przywykła do nowego miejsca i zapomniała o krzykach i awanturach, jakie robił jej ojciec, kiedy jeszcze mieszkali razem. To też przyszło dość łatwo. Kobieta Julia Krawiec nauczyła się natomiast kochać na nowo, ale ta historia nie zakończyła się happy endem.

– Już. – Sylwia rzuciła w ręce matki inhalator i ponownie wsunęła się pod kołdrę. – Zamknij okno, nie można stać na wietrze z mokrą głową. Spać z mokrymi włosami też jest niezdrowo.

Julia przekręciła klamkę w oknie. Dopiero teraz poczuła chłód na ramionach. Narzuciła na nie sweter i po cichu wymknęła się z pokoju. Sen odpłynął.

Zamknęła za sobą drzwi do drugiego pokoju i z kartonu opisanego „łazienka” wyjęła suszarkę. Przysunęła bujany fotel bliżej kontaktu i włożyła wtyczkę do gniazdka. Ciepłe powietrze owiało jej twarz. Niewyciszony na noc sygnał w komórce dał znać, że przyszedł esemes. Spojrzała na wyświetlacz telefonu. „Co u Ciebie? Kawa w piątek po robocie? Adam”. Uśmiechnęła się na myśl o człowieku, który chyba jako jedyny na komisariacie miał o niej dobre zdanie, i to wcale nie dlatego, że świeciły mu się oczy za każdym razem, gdy tylko znajdowała się w pobliżu. Lubili ze sobą rozmawiać, a tematów im nigdy nie brakowało. Jeśli nawet nie byli z tej samej gliny, to z podobnej. Na tyle, że z czasem zaczęło się między nimi tlić coś, czego Julia wolała jeszcze nie nazywać po imieniu. Psychiczna blokada przed kolejnym związkiem była jak mury obronne średniowiecznego miasta. Tylko co pewien czas wysuwała zza nich wąską kładkę, po której Adam mógł bezpiecznie przejść na drugą stronę fosy i znaleźć się w jej świecie.

Kiedy po raz ostatni zamknęła za sobą drzwi komendy, była pewna, że tym samym skończy się jej znajomość z Adamem Górnym. Wiedziała, że biurowe romanse trwają tak długo, jak długo kochankowie spotykają się w windzie czy na służbowym korytarzu. Ona o dalszy kontakt nie zabiegała i była pewna, że Górny też sobie odpuści. A jednak odezwał się. Na razie postanowiła nie odpisywać. Wysuszyła do końca włosy i wróciła do wygrzanego przez Sylwię łóżka.

ROZDZIAŁ II

Bar Prasowy w godzinach porannych był niemal pusty. Przy stolikach z widokiem na Marszałkowską siedziało zaledwie kilka osób sączących wczesną kawę i wpatrujących się w sunące po szynach tramwaje.

Julia domknęła drzwi baru i weszła do środka. Poluzowała kołnierz zielonego płaszcza stylizowanego na wojskowy i rozejrzała się po twarzach ludzi, szukając Marii. Od razu wyeliminowała parę spod okna – sądząc po garniturze mężczyzny i skromnej garsonce kobiety, oboje wyskoczyli na śniadanie z któregoś z okolicznych biurowców. Bliżej ściany kiwał się nad zupą mleczną starszy człowiek z ogorzałą od wiatru twarzą; stolik dalej usadowiły się dwie nastolatki zajęte przeglądaniem zdjęć w komórce.

Rozpięła guziki płaszcza i jednym ruchem ściągnęła apaszkę z szyi, po czym upchnęła ją w kieszeni.

Dziewczyny nie było. Spojrzała na zegarek. Do pełnej godziny brakowało pięciu minut. Zapłaciła w kasie za kawę i z pełnym kubkiem usiadła pod ścianą, dwa stoliki od ogorzałego mężczyzny z zupą. Z rogu sali widać było cały lokal jak na dłoni, w tym drzwi, które co jakiś czas otwierały się, by wpuścić do środka kolejnego gościa zacierającego z zimna ręce.

Trzy po dziesiątej drzwi znów skrzypnęły. Tym razem to musiała być ona. Stanęła w progu i rozejrzała się niepewnie po ludziach siedzących przy stolikach. Była ubrana w wiosenny beżowy trencz i czarne martensy sznurowane do kolan. Włosy miała związane na czubku głowy w kucyk, z którego zwisały rozjaśnione na blond dredy, zabarwione zbyt mocno fioletową płukanką mającą zniwelować nadmiar żółci. Szczupła, z dużymi czarnymi oczami i prostymi brwiami bez klasycznego łukowatego załamania.

Julia przełknęła łyk kawy i podniosła się z krzesła. Dziewczyna podchwyciła jej spojrzenie i ruszyła prosto pod ścianę.

– To pani? – spytała, gdy podeszła do stolika. – Inaczej sobie panią wyobrażałam.

– Powinnam mieć przy sobie lupę, jak Sherlock Holmes, czy siwe włosy i zmarszczki, jak panna Marple?

Roześmiała się i przerzuciła przez poręcz krzesła zdjęty trencz.

– Ani jedno, ani drugie, ale jednak inaczej.

Zamówiła czarną herbatę i słodką bułkę, od której nie mogła oderwać się dotąd, aż na talerzu pozostały same okruchy. Zasłoniła ręką usta, powstrzymując odbicie, po czym otarła je wierzchem dłoni.

– Przepraszam, ale nie jadłam chyba dobę.

– Brak czasu czy pieniędzy?

Maria westchnęła ciężko.

– Różnie, ale ostatnio to bardziej z nerwów. Mówiłam pani o swojej sytuacji.

Mieszała łyżeczką herbatę w lewo i w prawo, rozpuszczając w niej solidną dawkę zalegającego na dnie cukru.

– Pewnie myśli pani, że zwariowałam – powiedziała wreszcie i odłożyła łyżeczkę na spodek. – Że niepotrzebnie zawracam sobie i pani głowę sprawą, która z góry jest przegrana.

Oparła obie ręce o blat stolika i naciągnęła na dłonie rękawy czarnego swetra.

– Zbyt mało wiem, żeby cokolwiek sądzić o procesie twojej matki – odparła Julia. – Jednak jeśli to, co podaje prasa, jest prawdą…

– Mówiłam już, prasa nie wie wszystkiego – przerwała jej Maria. – Policja przekazała tylko te informacje, które chciała.

– Spodziewałaś się, że ujawnią więcej?

Dziewczyna pokręciła głową.

– Nie. Ale miałam nadzieję, że przynajmniej zamkną usta pismakom, którzy wymyślili tę beznadziejnie głupią historię o potrójnym morderstwie. Że niby nasza matka miała zabić nas wszystkich. Wystarczyłoby oficjalnie temu zaprzeczyć, ale prawda przecież nikogo nie obchodzi.

– Kto miałby to zrobić?

– Zaprzeczyć? Chociażby ja.

– Nie masz pojęcia, co planowała wasza matka.

– Na pewno nie zamierzała poderżnąć nam gardeł.

Wyglądała jeszcze na dziecko. Wyrośnięte i wystylizowane na studentkę co najmniej czwartego roku uniwersytetu, ale jednak dziecko. O swojej matce mówiła jak o świętym mikołaju, który wpadając przez komin, niechcący zbił akwarium i rozgniótł butem złote rybki.

– Prawda jest taka, że twoja matka została oskarżona o zabójstwo Leona – powiedziała Julia, próbując ściągnąć Marię z planety naiwności na ziemię. – To wystarczy, żeby ludzie zaczęli dorabiać jej gębę.

– Tylko dlatego, że komuś tak się spodobało? Nie było żadnych podstaw, żeby nas linczować. Ten pomysł z wycięciem całej rodziny w pień… nic głupszego nie mogli wymyślić.

– Wiesz przecież, jak działają media.

– Wiem. – Maria ponownie sięgnęła po łyżeczkę, którą dla odmiany zaczęła stukać nerwowo o brzeg stołu. – Nie urodziłam się wczoraj. Mało w tym wszystkim sprawiedliwości.

– Na pewno nie znajdziesz jej w gazetach.

– Sąd będzie niby lepszy? Przecież im zależy na tym, żeby kogoś wsadzić za tę zbrodnię. Byle kogo, nieważne, czy jest winny, czy nie.

Dziewczyna wyprostowała się na krześle i odsunęła od policzka opadającego na twarz dreda.

– Rozmawiałam z adwokatem matki. Jest pewien, że przegra proces – rzuciła wprost.

– W takim razie nigdy nie powinien zostawać obrońcą. Co konkretnie powiedział?

– To wszystko wygląda jak jakiś tani dramat… Nic mądrego nie wymyślił. To znaczy owszem, mówił dużo i niekonkretnie. Jedyny konkret, jaki usłyszałam, to to, że jest nie za wesoło. Rozumie pani? Nie za wesoło. Prokurator ma go w garści, policja też nie musiała dostawać zadyszki, żeby znaleźć dowody przeciwko matce. Pokręcili się po domu i ogrodzie, popytali sąsiadów i poskładali klocki tak, jak im pasowało.

– Jeśli wiesz o czymś, co mogłoby pomóc w sprawie, musisz to powiedzieć.

– Powiedziałam im już wszystko i tłumaczyłam, żeby szukali dalej. Nikt z rodziny nie mógł tego zrobić.

– Nawet jeśli jest tak, jak mówisz, to samymi pobożnymi życzeniami nie przekonasz sądu. O ile wiem, wszystkie dowody wskazują na nią.

– W takim razie pójdzie siedzieć za niewinność.

Próbowała sprawiać wrażenie spokojnej, ale w jej głosie znów było słychać to samo napięcie, jakie dało się wyczuć podczas ich pierwszej rozmowy. Trudno było rozpoznać, czy umiejętność żonglowania nastrojami była w przypadku Marii darem od natury czy wyuczoną sztuczką.

– Proces będzie się opierał na oskarżeniu prokuratury – powiedziała Julia. – A oskarżenie wskazuje tylko na jedną osobę. Jedyne, co można w tej sytuacji zrobić, to przedstawić okoliczności łagodzące. Adwokat twojej matki naprawdę nie ma niczego na jej obronę? Podejrzenie o niepoczytalność, agresja wywołana nagłym wzburzeniem, może lęk? W takich sytuacjach sięga się po każdą możliwość.

Maria pociągnęła łyk stygnącej herbaty.

– Myśli pani, że o tym nie wiem? Albo że adwokat matki zapomniał o czymś takim jak domniemanie niewinności czy zbrodnia w afekcie? Robił, co mógł, żeby wyciągnąć z niej choćby najmniejszą informację. Ale moja matka, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, nie zamierza się bronić.

– Prasa pisała, że przyznała się do winy.

– Tak – przytaknęła Maria. – To akurat prawda. Powiedziała to zaraz po tym, jak ją zabrali spod domu, ale wtedy była w szoku.

– Podpisała zeznania?

– Podpisała, to było tego samego dnia. Załatwili ją. Nie czekali, aż się uspokoi, tylko od razu podsunęli jej papier. Pewnie nawet nie wiedziała, co było na nim napisane. Od tamtej pory odmawia jakichkolwiek zeznań. Jakby zupełnie nie zależało jej na tym, co się z nią stanie. Jej adwokat wchodzi do aresztu i wychodzi z niczym. Z tego, co mi mówił, nie powiedziała do niego nic, ani jednego słowa.

– Może nie ma nic na swoją obronę – stwierdziła Julia. – A jeśli tak, najprawdopodobniej nie zaszła tu żadna pomyłka. Ludzie milczą i nie bronią się, kiedy chcą odpokutować za to, czego się dopuścili. Bardziej niż odbycie kary przeraża ich fakt, że nigdy jej nie poniosą i będą musieli żyć ze swoim grzechem dalej. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Że niby dobrowolnie chcą wejść pod pręgierz?

– Coś w tym rodzaju.

– Moja matka nigdy nie była cierpiętnicą – zapewniła Maria. – Samobiczowanie nie jest w jej stylu.

– Musi jednak mieć powód, dla którego zdecydowała się milczeć. Nie domyślasz się, co to może być?

Maria gwałtownie pokręciła głową.

– Dla mnie to też jest bardzo dziwne. Straciła jedno dziecko, ale przecież zostałyśmy jeszcze my, ja i Ninka. Czy to zbyt mało, żeby chcieć się bronić?

– Co się z nią teraz dzieje?

– Z Ninką? – Maria oderwała wzrok od pustej w połowie szklanki herbaty. – Jest bezpieczna, odizolowana od tej całej chorej sytuacji. Po tym, co przeszła, powoli dochodzi do siebie.

– Nie jest z tobą?

– Nie. Nasz dom stoi pusty. Wyprowadziłam się z niego do przyjaciółki wkrótce po tym, co się stało. Poza tym kurator nie miał zamiaru powierzyć mi opieki nad dzieckiem. Nina po tej całej sytuacji z Leonem ma zamęt w głowie. Mogła się nią zająć opieka społeczna albo jakaś na szybko złapana rodzina zastępcza. Na szczęście wyszło jeszcze inaczej. Trafiła do dobrych ludzi, choć matki na pewno jej nie zastąpią.

– Wciąż liczy na to, że matka wróci i wszystko będzie jak dawniej?

– A jak pani myśli? Ninka potrzebuje matki. Przecież nie zostanie u obcych na zawsze, któregoś dnia będzie musiała ich opuścić. Ja tylko nie chcę, żeby dorastała ze świadomością, że najważniejsza osoba w jej życiu poderżnęła gardło jej bratu. Chcę wiedzieć, że zrobiłam wszystko, by oczyścić matkę z zarzutów.

Julia uśmiechnęła się gorzko.

– Co zrobisz, jeśli nie znajdę niczego, co na to pozwoli?

Dziewczyna wypuściła z płuc powietrze i pokręciła głową.

– Nie wiem. Ale nigdy nie uwierzę, że nasza matka mogła zrobić komuś krzywdę. A już na pewno nie zabiłaby własnego dziecka.

– Rodziny nigdy nie wierzą w winę swoich najbliższych.

– Mam powiedzieć Nince, że matka zgnije w więzieniu?

– Chcę tylko powiedzieć, że nadzieja w przypadkach beznadziejnych jest czymś naiwnym.

Maria siedziała dłuższą chwilę w bezruchu, całkiem skamieniała. Julii zdawało się, że na ułamek sekundy jej oczy zaszkliły się, jednak dziewczyna szybko zamrugała powiekami i schyliła głowę. Sięgnęła do przewieszonej przez oparcie krzesła torby i z kieszonki zasuwanej na zamek wyjęła jakieś zdjęcie.

– To one, moja matka i Ninka. – Podsunęła fotografię pod nos Julii. – A właściwie my wszyscy, jeszcze zanim to się stało. Tak wyglądała nasza szczęśliwa rodzina. Może pani zatrzymać zdjęcie.

Julia przeniosła wzrok z rozgoryczonej twarzy Marii na fotografię. Stali w ogrodzie, w tle widniała brudna bryła ich domu, bliźniaka z wąskim betonowym tarasem, częściowo przykrytym tanią zieloną wykładziną imitującą trawę. Zza uchylonych drzwi prowadzących do domu wystawała śnieżnobiała firanka, która ledwie kontrastowała z żółtą koszulową bluzką kobiety. Arleta Rawska stała wyprostowana, jedną ręką obejmowała ramię wyższego od niej o pół głowy Leona. Mimo lata chłopak ubrany był w skajową kurtkę z ćwiekami. Spod kurtki wystawał czerwony podkoszulek, na nogach miał czarne dżinsy, których nogawki ginęły w skórzanych martensach, podobnych do tych, które nosiła Maria, tylko krótszych, za kostkę. Stał niedbale, ale na jego twarzy nie było widać zniechęcenia wywołanego koniecznością pozowania wraz z matką i siostrami. Nawet się uśmiechał, też niedbale, jednak uśmiech miał zdecydowanie piękny, jak u Gregory’ego Pecka. Wszystkie dzieci były ładne i podobne do siebie. Miały jednakowy kształt i kolor oczu, według tego samego pierwowzoru, jakim była Arleta Rawska. W przypadku Leona idealnie harmonizowały z jego jasnymi włosami, przystrzyżonymi po bokach głowy i nieco dłuższymi nad czołem. Przez grzywkę chłopaka prześwitywały promienie letniego słońca, co, gdyby nie ciężkie buty i ćwieki na kurtce, nadawałoby mu anielski wygląd.

– Ktoś go zabił – odezwała się Maria, widząc, że wzrok Julii zatrzymał się na dłużej na twarzy jej brata. – Do dziś nie mogę uwierzyć, że już go nie ma.

Julia nie odrywała oczu od sielskiego obrazka. Z uśmiechniętej buzi Leona przesunęła spojrzenie na twarz Arlety Rawskiej. Wiedziała o niej niewiele. Właściwie tylko tyle, że miała trzydzieści sześć lat, kiedy wydarzyła się tragedia, i że od dwóch dekad żyła głównie dzięki pomocy opieki społecznej, bez której wylądowałaby w przytułku dla samotnych matek. Państwo opłacało jej czynsz, a Caritas obdarowywał mąką i makaronem oraz używanymi ciuchami i butami, jakich pozbywali się ludzie podczas wiosennego przeglądu szaf. Dorabiała na pilnowaniu dzieci obcych ludzi i sprzątaniu. Edukację zakończyła na zawodówce, ale dla swoich córek i syna na pewno chciała więcej. Dla siebie pewnie też, jednak sprawy potoczyły się inaczej. Była młodą kobietą ze złamanym życiem i comiesięcznym zasiłkiem na przetrwanie.

– Dlaczego nic pani nie mówi? – spytała Maria, przerywając zbyt długą ciszę.

Julia podniosła wzrok znad zdjęcia, ale tylko na chwilę. Twarz Arlety Rawskiej frapowała ją. Próbowała odnaleźć w jej miękkich rysach choćby cień zła lub szaleństwa, które doprowadziły ją do zatrzymania i oskarżenia o zbrodnię.

To prawda, że za sprawą zmęczonych oczu, krótkich i niedbale zaczesanych włosów koloru szarego piasku, które podkreślały ziemistą barwę jej skóry, wyglądała najzwyczajniej źle. Była do tego bardzo szczupła, niemal wychudzona. Przedstawiała typowy obraz kobiety z nizin społecznych, mówiąc wprost, z biedy. Myśląc o dzieciach, odpuściła sobie fryzjera i wszelkie dobroci, o jakich nigdy nie zapominają paniusie z miasta. Mimo to uśmiechała się, stała z lekko przechyloną na bok głową, obejmując z radością najstarsze ze swoich dzieci. Ten prawdziwie szczery uśmiech i dłonie trzymane z tkliwością na kurtce Leona nie zdradzały niczego, co mogłoby zwiastować nadciągającą tragedię.

Obok Leona, wysunięta o pół kroku, stała Ninka. Ubrana w dżinsowe ogrodniczki sięgające kolan, z jedną ręką w kieszeni, drugą schowaną za plecami, jakby szukała dotykiem dłoni matki. Włosy miała ciemniejsze, skręcone w mocne loki, nad którymi musiała pracować, zawijając pasma na wałki. W przeciwieństwie do matki, jej zależało na tym, by na rodzinnej fotografii wypaść jak najlepiej w efektownej fryzurze. Twarz Niny nie wyrażała niczego, była pozbawiona zarówno uśmiechu, jak i jakiegokolwiek innego grymasu. Patrzyła w aparat śmiało i czujnie, jej oczy wpatrywały się w migawkę ze swobodą dorosłego człowieka. Za Ninką stała Maria, już wtedy nosiła dredy, z tym że dłuższe, niemal sięgające pasa. Trzymała nad głowami obojga rodzeństwa palce ułożone w literę V i udające rogi.

Różnili się od siebie kształtem ust i kolorem włosów, jednak byli podobni do matki w jednym szczególe. Ich oczy, niezależnie od tego, czy spojrzenia były wesołe czy poważne, były jednakowo okrągłe i czarne, ozdobione ciemną tasiemką prostych i gęstych brwi.

– Ile macie lat na tym zdjęciu? – Julia odłożyła wreszcie fotografię.

– Zrobiłam je latem, pół roku przed śmiercią Leona. Leon miał wtedy dziewiętnaście, ja siedemnaście. Ninka dziesięć.

– Wygląda na więcej.

– Może dlatego, że taka poważna. Dzień wcześniej doszło między nią a Leonem do spięcia.

– O co?

– O jakąś głupotę. Nie wiem, nie pamiętam… Zaczęli ze sobą rozmawiać dopiero po tygodniu, gdy już zapomnieli, o co im poszło – wyjaśniła sytuację Maria. – Ninka lubi zamykać się w sobie, to u niej normalne. Właśnie wtedy ma taki dziwny wyraz twarzy. Teraz nie uśmiecha się już pewnie wcale.

Dziewczyna sięgnęła do torby. Wyjęła z niej kopertę i położyła na stole tuż obok szklanki z niedopitą herbatą.

– Dwa trzysta – powiedziała, przesuwając kopertę w stronę Julii. – Sprzedałam naszą pralkę i kilka innych gratów. Poszło też kilka starych pierścionków matki. Szmelc, ale i tak ich nie nosiła. Wiem, że to mało, ale na razie więcej nie mam.

– No a ojciec Ninki? – spytała Julia, podnosząc wzrok znad koperty.

– Nie wiem, kim jest, a nawet gdybym wiedziała, nie wzięłabym od niego złamanego grosza.

– Nie o to mi chodzi. Dlaczego nie zabrał jej do siebie? Przecież na pewno wie, co się stało.

Maria przeżuła w ustach coś, co nie istniało.

– Miałby się przejąć Niną akurat teraz, po tylu latach, i wziąć sobie kłopot na głowę? Poza tym Nina go nie zna. Matka powiedziała, że zrzekł się praw do dziecka praktycznie zaraz po jego narodzinach. Nie pokazał się u nas ani razu. Co jakiś czas przysyłał pieniądze, ale tylko dlatego, że musiał. Tego akurat zrzec się nie mógł. Starczało na szkolną stołówkę i parafialny teatrzyk, w którym Ninka lubiła występować. Nawet takie rzeczy nie są za darmo. I to właściwie wszystko. Tyle, co kot napłakał…

– Kolej na ojca Leona. Co z nim?

Dziewczyna poruszyła łopatkami, jakby chciała je rozprostować.

– Kalka. To samo. Gnojek i tyle. Matka nie potrafiła dobrać nam ojców. Odszedł od rodziny zaraz po tym, jak urodził się Leon.

– Nie utrzymywał kontaktów z synem?

– Owszem. Ale odezwał się dopiero po kilku latach. Nawet wspaniałomyślnie zabrał go do siebie, żeby, jak to się ładnie mówi, zacieśnić rodzinne więzy. Leon mieszkał u niego przez jakiś czas, ale i tak przyjeżdżał do nas, zwłaszcza latem. Dom stoi w ogrodzie, więc miejsca jest dużo, a on lubił spać w letnie noce w tej drewnianej komórce, w której potem, w której rok temu…

– W której go znaleziono?

Maria skinęła głową.

– Kiedy kończyło się lato, wracał na stałe do ojca, jego nowej żony i ich dziecka. Ta sytuacja trwała latami. Ale wiosną dwa tysiące siedemnastego roku żona ojca znowu zaszła w ciążę. Kolejne dziecko w drodze, inna rzeczywistość. Trzeba było zrobić eksmisję i usunąć kogoś z mieszkania, żeby wstawić wózek z następnym bachorem. Wiadomo, na kogo padło. Jak się o tym dowiedziałam, myślałam, że mi pęknie serce. Wie pani, kiedy się go pozbył? Drugiego czerwca. Odczekał, żeby nie zrobić Leonowi przykrości w Dzień Dziecka, ale zaraz potem wystawił go za drzwi. Taki z niego słodki tatuś.

Jakby Julia słyszała samą siebie sprzed lat. Odejście ojca do kogoś, z kim miał tworzyć inną rodzinę, było jak uderzenie w twarz. Miała dwanaście lat, kiedy rozegrała się scena pomiędzy matką a oddalającymi się plecami mężczyzny, który miał być przy nich obu na zawsze. Nawet się nie obejrzał. Więc owszem, rozumiała gorycz Marii. Nawet bardziej, niż się jej wydawało.

– No właśnie. – Maria westchnęła głęboko na wspomnienie tamtych chwil. – Leon spakował walizkę i sprowadził się ze wszystkim do nas. Matka oddała mu swoją sypialnię, sama przeniosła się na dół, do salonu. Tak naprawdę żaden to salon, tylko zwykły pokój z wersalką i telewizorem. Leon powiedział, że nie będzie spał na parterze, że pokój jest przechodni, a on nie chce mieszkać jak na dworcu, więc tak to wyszło… U ojca nie miał wygód, ale pokój bez zamykanych drzwi to już było dla niego zbyt wiele. Następnego dnia zanieśliśmy resztę rzeczy matki na dół.

– Zrobiła to z chęcią czy pod przymusem?

– Nie rozumiem.

– Czy często mu ustępowała?

– Właściwie zawsze. Ale Leon dostał pracę i zaczął dokładać się matce do życia, więc…

– Kupił jej uległość.

– Może to pani nazwać, jak chce. Matka nie narzekała.

– Mów dalej. – Julia kiwnęła głową, widząc, że postawione przez nią pytanie nie spodobało się Marii.

– Zaraz… chyba nie sugeruje pani, że…

– Ja niczego nie sugeruję, po prostu pytam. Jeśli nie chcesz być ze mną szczera, w każdej chwili możemy przerwać tę rozmowę. Przypominam, że to ty do mnie zadzwoniłaś z prośbą o pomoc, Mario.

Widziała, że dziewczyna się waha. Musiała jednak zaryzykować, by wyciągnąć z niej jak najwięcej informacji. Nie obchodziło jej, czy są dla dziewczyny wygodne, czy nie.

– Wróćmy do relacji Leona z ojcem. – Julia kontynuowała wątek. – Czy po tym, jak pozbył się syna z domu, utrzymywał z nim kontakt?

– Szumnie powiedziane – parsknęła Maria. – Ale tak, przychodził do nas na Dereniową. Choć nie wiem właściwie po co, bo Leona najczęściej akurat nie było wtedy w domu. Jego ojciec potrafił wpaść niezapowiedziany w środku dnia, kiedy wracałyśmy z Niną ze szkoły. Matka zwykle była o tej porze u ludzi, przy pilnowaniu dzieci, a Leon w swojej pracy. Tankował samochody i mył szyby kierowcom na stacji Orlenu. Tam zawsze jest praca, więc załapał się bez większego problemu.

– Dlaczego ojciec nie odwiedzał syna na stacji, tylko u was?

– To dziwny człowiek, może lubił sobie popatrzeć, jak jemy suchą kaszę na obiad.

– Powiedziałaś, że trafiał w domu na ciebie i Ninę.

– Tak, ale Ninka nie chciała z nim rozmawiać. Gdy tylko przychodził, uciekała do siebie. Co jakiś czas wyglądała przez poręcz z górnego piętra, ale nigdy nie schodziła na dół, nie wtedy, kiedy on tam był.

– Bała się go?

– Drażnił ją sposób, w jaki się nam przyglądał, a zwłaszcza mnie. I uśmiechał się też tak jakoś… Nie lubiła go, to wiem na pewno. Ale czy się bała? Nigdy jej o to nie pytałam. Poza tym dzieci bywają dziwne i lubią wymyślać sobie niestworzone historie. Może ona też sobie coś wymyśliła.

– Był na pogrzebie Leona?

Maria odwróciła głowę w stronę okna. Przez długą chwilę wpatrywała się w ludzi, którzy mijali w pośpiechu bar, biegnąc do biur. Jedni ukryci w kołnierzach swoich płaszczy, inni rozmawiając przez przyciśnięte do ucha telefony komórkowe.

– Od samego początku stanowił dla niego problem – mruknęła. – Tak, był. Pokazał się na cmentarzu.

– Co to za cmentarz? – spytała Julia. – Gdzie pochowaliście Leona?

– Przy alei Krakowskiej. Matka kupiła tam niedawno stary grób. Nikt wtedy nie przypuszczał, że wkrótce się przyda.

– Dlaczego nie u siebie, w Michałowicach?

– To długa historia i zupełnie nieciekawa.

– Dobrze więc, wracając do pogrzebu…

– Ojciec Leona pojawił się na nim. Kupił nawet wiązankę ze wstążką „Kochanemu synowi, ojciec”. Gdyby to nie było takie tragiczne, byłoby nawet śmieszne.

– Rozmawiałaś z nim?

– Nie, nie byłam w stanie. Co właściwie miałabym mu powiedzieć? Że gdyby nie wystawił walizki Leona za drzwi, mój brat nadal by żył? Bo przecież od tego wszystko się zaczęło, od chwili, kiedy Leon wprowadził się do nas. Poza tym ojciec Leona szybko ulotnił się z cmentarza, nie poczekał do końca pogrzebu. Oparł przyniesiony wieniec o sąsiedni pomnik i zwiał. Więc chyba jasne, że nie chciał ze mną gadać.

Widząc, że Julia znów otwiera usta, Maria pochyliła się nad stołem i spojrzała chłodno w jej oczy.

– Jeśli kolejne pytanie ma dotyczyć mojego starego, niech je sobie pani daruje. Nigdy go nie widziałam. To pan nikt, wielki nieobecny. – Maria zaszurała po podłodze nogami w wysokich butach. – Pewnie teraz myśli pani, że to, co pisały gazety, porównując nas do społecznej patologii, to żadna przesada?

Julia sięgnęła po płaszcz i nie wstając z krzesła, zarzuciła go sobie na ramiona.

– Myślę, że wasza matka narobiła sobie w życiu cholernie dużo problemów.

Koperta z plikiem banknotów wciąż leżała na stole.

– Mam do sprzedania jeszcze laptopa… – Na widok zbierającej się do wyjścia Julii oczy dziewczyny powiększyły się. – Jest stary, ale jeszcze na chodzie.

Julia podniosła się i wsunęła ręce w rękawy płaszcza.

– Nie trzeba.

– A więc nic pani nie zrobi?

Zacisnęła usta i wyćwiczonym ruchem ponownie naciągnęła na dłonie długie rękawy swetra. Oparła łokcie o blat stołu i spuściła głowę. Nie zwracała uwagi na otwierające się i trzaskające drzwi Prasowego ani na pojedyncze pokrzykiwania ludzi ustawiających się do kasy po poranną kawę. Julii wydało się, że ciało tej i tak drobnej dziewczyny skurczyło się i skarłowaciało.

– Studiujesz?

Ręce uwięzione w rękawach swetra powoli się wysunęły.

– Na SGGW. To dopiero pierwszy semestr.

– Nie wiem, jak ty, ale ja bez laptopa nie przeżyłabym na studiach jednego dnia. Poza tym twoja matka musiała na niego oszczędzać pewnie z rok i nie chciałaby, żebyś się go pozbyła, płacąc komuś za trzy tygodnie roboty.

Maria popatrzyła na stojącą przed nią kobietę osłupiałym wzrokiem.

– Czyli że co? – wykrztusiła, nieudolnie powstrzymując uśmiech, który odruchowo cisnął się jej na usta. – Weźmie pani tę sprawę?

Julia włożyła zdjęcie rodziny Rawskich do kieszeni płaszcza.

– Pogrzebię, gdzie trzeba, ale jak już powiedziałam, nie mogę ci niczego obiecać.

Maria poderwała się i stanęła wyprostowana jak struna naprzeciwko Julii. Zgarnęła ze stołu szarą kopertę z pieniędzmi i wyciągnęła przed siebie dłoń.

– Nie teraz. – Julia pokręciła głową. – Zapłacisz mi całość, jeśli się uda. Jeżeli nie, wezmę połowę.

– Za stracony czas?

– Posłuchaj mnie, Mario. To, co dzieje się teraz z twoją matką, być może nie jest dziełem żadnego przypadku ani błędu w śledztwie. Jeśli naprawdę zabiła…

– Pójdzie siedzieć, a ja pogodzę się z prawdą – dokończyła Maria z kamienną twarzą.

– Musisz być na to przygotowana. To może boleć.

– Wiem, czym jest ból – odpowiedziała z goryczą w głosie. – Chcę wiedzieć, kto i dlaczego zamordował mojego brata.

Chwyciła puste szklanki i talerzyk z okruchami słodkiej bułki i pobiegła do stojaka na brudne naczynia. Julia patrzyła na jej plecy kołyszące się w rytm stawianych kroków i na dziesiątki unoszących się w takt ruchów dziewczyny dredów.

– To od czego zaczynamy? – Maria wróciła do stolika z błyszczącymi oczami.

Ruszyły w kierunku drzwi, Julia postawiła kołnierz płaszcza i mocniej zawiązała apaszkę pod szyją.

– Od umowy. Podeślę ci ją do podpisania, taka procedura. Potem zgłoszę się do prokuratury z zawiadomieniem o wszczęciu prywatnego dochodzenia. No a potem… potem będę chciała informacji. Podasz mi nazwiska, adresy i wszystkie kontakty, o które cię poproszę. Listę pytań dostaniesz ode mnie mailem jeszcze dziś. Potem spotkamy się ponownie. Opowiesz mi ze szczegółami, jak wyglądała noc, w której zginął Leon.

– Powiem wszystko, co wiem.

Kiedy ucichł ciężki odgłos kroków dziewczyny w martensach, Julia rozpięła zamek torby i wyjęła komórkę. Odszukała nocnego esemesa od Adama Górnego. Nie mogła czekać z ich spotkaniem do piątku, musiała zobaczyć go jak najszybciej. Odpisała krótko: „Dziś w południe w Green Caffè Nero przy Grzybowskiej”.

ROZDZIAŁ III

Pociąg relacji Kraków–Warszawa zatrzymał się na Dworcu Centralnym dwie po dziesiątej. Wysiadła z niego trzydziestopięcioletnia kobieta ubrana w krzykliwie czerwony płaszcz ściśnięty w talii paskiem i wykończony pod szyją farbowanym na bordowo kołnierzem z lisa. Poprawiła zsuwający się na czoło kapelusz z małym rondem, spod którego wypływały blond włosy sięgające ramion, i odgarnęła je od twarzy ostrożnym ruchem. Lekkie fale co rusz wplątywały się w wiszące przy uszach diamentowe kolczyki z białego złota – pamiątkę nabytą u Cartiera podczas jej ostatniej wizyty w Barcelonie. Gdy uznała, że kwestię włosów ma załatwioną, pociągnęła za sobą małą weekendową walizkę na kółkach z przyczepioną lotniczą etykietą i ruszyła w kierunku ruchomych schodów prowadzących do wyjścia z peronu.

Zanim stanęła na pierwszym stopniu, zatrzymała się jeszcze na chwilę przy betonowym koszu na śmieci. Wyjęła z kieszeni płaszcza chusteczkę z odciśniętym kilka minut temu śladem szminki i rzuciła ją na dno kubła. Z drugiej kieszeni wyjęła puderniczkę. Spojrzała dyskretnie w lusterko, sprawdzając, czy usta pociągnięte pomadką nie rozmazały się. Nie zmieniły kształtu, oblizała je więc tylko koniuszkiem języka, aby nabrały lekkiej wilgoci.

Kobieta wjechała na górny poziom dworca i przystanęła przy kiosku z gazetami. Wysupłała z portfela monetę i położyła ją przed młodym sprzedawcą w zamian za miętowe drażetki Orbit. Kiedy odświeżyła oddech, spojrzała na zegarek. O tej godzinie wszystkie sklepy w sąsiadującym z dworcem centrum handlowym powinny być już otwarte. Upewniła się, które przejście podziemne doprowadzi ją do Złotych Tarasów, po czym ruszyła tunelem w ich kierunku. Lekka, niemal pusta walizka, załadowana jedynie kilkoma kosmetykami i jedną zmianą bielizny, potoczyła się w ślad za nią.

* * *

Adam Górny wstał od stolika i pomógł Julii zdjąć płaszcz, po czym odsunął krzesło i eleganckim ruchem wskazał jej miejsce pod ścianą.

– Nie mogłaś wytrzymać do piątku?

– Cztery dni to wieczność. Stęskniłam się.

Wykonał zachęcający ruch ręką.

– Okej, mów dalej. Podoba mi się.

– Każdy dzień bez ciebie to męka – dopowiedziała bez zastanowienia. – I bezpowrotnie stracone chwile. Jeszcze?

– Wystarczy, ale lubię, jak kłamiesz w słusznej sprawie. – Górny pojaśniał.

Lubiła na niego patrzeć. Dostał dobry zestaw genów, które czyniły go nie tylko przystojniakiem, lecz także człowiekiem z natury szczęśliwym. W drobnych zmarszczkach, jakie malowały się przy jego oczach, widać było, że są wynikiem, jak to nazywała Julia, wariackiego szczęścia. Zawsze zastanawiało ją, skąd biorą się tacy ludzie. Kiedy się z nią witał, nie sposób było nie zauważyć, że twarz mu pojaśniała, jakby właśnie dowiedział się, że wygrał milion.

– Wciąż chodzisz w cywilkach? – Julia przytuliła się do jego miękkiej bordowej bluzy z napisem „Abercrombie” i pociągnęła za zamek, odsłaniając śnieżnobiały podkoszulek. Zawsze uważała, że wygląda lepiej, kiedy ma pod szyją coś jasnego.

– Nie będę siedział za biurkiem w mundurze jak jakiś idiota. – Górny okrasił twarz uśmiechem. – Poza tym, jak to mówią u nas w zakładzie, w bordo mi do twarzy. Szkoda psuć efekt uniformem.

Julia obrzuciła Górnego uważniejszym spojrzeniem i wykrzywiła usta w udawanym rozczarowaniu.

– Nie wierz ludziom bez gustu, zwłaszcza tym z zakładu. Bordo podbija czerwień z popękanych naczynek przy twoim nosie.

– Jędza. – Górny odwzajemnił uścisk.

– Mężczyźni kochają jędze.

– No, ja na pewno – wyrwało mu się, co zaraz przykrył głośnym chrząknięciem.

Poklepała go dobrotliwie po łopatkach i poluzowała uścisk.

Ich stolik znajdował się w rogu sali, z dala od okna wychodzącego na ruchliwą ulicę ze szklanymi ścianami biurowców. Nie chciała kolejnej kawy, wybrała wodę z cytryną. Ktoś kupował kanapki, ktoś inny dopiero co dostarczone ciasto z karmelem. Ekspres do parzenia kawy wypuszczał co chwila kolejne dawki aromatu kawy zmieszanego z zapachem spienionego ciepłego mleka.

– Mów, o co chodzi, bo nie chce mi się zgadywać. – Adam przygładził włosy pociągnięte grubą warstwą żelu. Nie wyglądało to pretensjonalnie, chociaż Julia dopatrywała się w jego stylu trochę zapożyczonego brytyjskiego looku. – Nie wyciągnęłaś mnie przecież zza biurka z tęsknoty. Byłoby miło, ale zbyt dobrze cię znam, żeby w to uwierzyć.

– Czyli że ściema nie zadziałała?

– Ani trochę. Jeśli chodzi o nasz związek, to uczucia działają tylko w jedną stronę – dodał z wyrzutem.

Nazwał to związkiem? Dwie wspólne noce, tyle mieli za sobą. Pierwsza zdarzyła się przypadkiem i pod wpływem chwili. Było luźno i instynktownie. Najpierw dwa bilety na występ irlandzkiego zespołu stepującego, a potem przypadkowe wejście do klubu z karaoke. Górny próbował swoich sił z She’s Like the Wind, znacząco i z przesłaniem. Zrozumiała, ale nie skomentowała, kiedy wrócił do stolika z nadzieją w oczach. Wypił kilka shotów jeden po drugim, ona zadowoliła się karmelowym carmi. Z klubu wyszli po drugiej w nocy. Suszyło ich, a do mieszkania Adama przy Kredytowej było blisko. Miała być zwykła herbata w kuchni, koniec końców wylądowali w sypialni. Było gorąco i namiętnie. Po tym jak zerwała z Maciejewskim, nastał okres posuchy w seksie, więc postanowiła wreszcie zaszaleć. Zasnęła wyczerpana i bez poczucia winy. Obudziła się otulona jego ramionami, a właściwie jednym ramieniem, z wytatuowaną różą wiatrów.

– Po co ci to? – spytała, kiedy otworzyła oczy.

– Żeby wiedzieć, dokąd iść – odparł i pocałował ją w zmierzwione na czubku głowy włosy.

– Mało kto to wie – westchnęła i wyślizgnęła się spod jego ręki. – I co, przydaje się?

– Skoro przywiało mnie w twoje ramiona, to chyba tak.

– Aha – skwitowała.

Obiecała sobie, że to był pierwszy i ostatni raz. Kolejny przyszedł trzy miesiące później. Nie było żadnego koncertu ani klubu. Po prostu zapukała do jego drzwi i rozpięła bluzkę. Jeśli miała robić to z kimś, komu ufała i kto by jej nie skrzywdził, adres mógł być tylko jeden. Znów było dobrze, nawet lepiej niż wtedy, po irlandzkim stepowaniu. Chciał, żeby została na kolejny dzień. Zadzwoniła do matki i poprosiła, żeby zajęła się Sylwią. Skłamała, że nagle wypadła ważna robota pod miastem i musi zostać na miejscu do niedzieli. Chodziła po jego mieszkaniu w jego koszuli i skarpetach. Potem znów wylądowali w łóżku. Nie myślała o nim jak o kimś na stałe. Potrzebowała jednak, by był przy niej i co jakiś czas mówił w zrozumiałym dla niej języku, czasem rozśmieszył. Jeśli chcesz zdobyć kobietę, to ją rozśmiesz, słyszała to tyle razy i w tym wypadku to się sprawdzało. Zadziwiać też potrafił. Kiedy zobaczyła jego kolekcję modeli okrętów wojennych, zdębiała. W sypialni, naprzeciwko szerokiego łóżka, na półkach stały ich dziesiątki. Nawodne i podwodne, pomalowane na biało, szaro i w cętki moro. Z flagami USA, Polski i Japonii.

– Jesteś wariat – powiedziała, zadzierając głowę. – Serio, świrus.

Stanął za jej plecami i objaśniał, że to Bismarck, a to USS Gerald R. Ford, najdroższy okręt świata. Oczy mu płonęły, kiedy wskazywał palcem, gdzie mieści się moduł ogniw paliwowych, a gdzie wyrzutnia torped. Był w swoim świecie ręcznie sklejanych modeli pachnących farbami i klejem. Największe dziwo stało w salonie za kanapą. Półtorametrowe akwarium z zatopionym w wodzie 941 Akułą/Tajfunem.

– Rosyjskie monstrum w miniaturze. Jakby postawiło się oryginał na dziobie, byłby taki jak Pałac Kultury – westchnął z rozkoszą. – Większego nie ma. Cudo.

Gdy to powiedział, zmienił kolor oświetlających statek reflektorów z ciepłego żółtego na chłodny biały.

Był miły, wręcz słodki, i do tego sfiksowany. Tak go określała. Nic poza tym, przynajmniej na razie. Jeśli poczuje coś więcej, sama mu o tym powie.

– Zatem nie z tęsknoty? – upewnił się, wypatrując z nadzieją jakiegokolwiek sygnału mówiącego, że jest inaczej. Była myślami gdzie indziej, nie mógł mieć pojęcia, że nawet dość blisko, w jego mieszkaniu z szerokim łóżkiem, zaciągniętymi zasłonami, które odgradzały ich od świata, i kolekcją sklejanych modeli okrętów.

– Co mówisz?

– Nic, nieważne – odparł, widząc jej rozkojarzone spojrzenie. – Mam mało czasu, więc mów, co cię przygnało. Muszę zaraz wracać do roboty, mam raport do skończenia na wczoraj.

Julia obróciła się przez ramię dla pewności, że mogą rozmawiać swobodnie.

– Chodzi o sprawę Rawskiej.

Górny uniósł brwi.

– Rawskiej?

– Kobiety z Michałowic. Oskarżono ją o zabicie syna w Nowy Rok. Głośna sprawa z zeszłej zimy.

Górny wypuścił powietrze z płuc.

– Wiem, kim jest Rawska.

– Sprawę prowadził Jarecki pod skrzydłami prokurator Sierackiej.

– Zgadza się. Ty odprawiałaś wtedy pokutę.

– Za grzechy, których nie popełniłam.

– Nigdy w to nie wątpiłem. Ale koniec końców to on wygrał i poprowadził sprawę roku. Wypłynął na śmierci tego dzieciaka, do tej pory trzyma na ścianie nad biurkiem artykuł o tym zabójstwie.

– Psychol. Powinien wytapetować cały komisariat swoim własnym zdjęciem w różnych pozach. To go najbardziej podnieca.

Julia odgarnęła włosy z czoła. Zbyt gwałtownie, by Górny miał uznać, że był to zwykły odruch.

– Odpuść wreszcie. Upadek z tronu na bruk na pewno cię zabolał, ale po co w tym tkwić.

Zaśmiała się nerwowo.

– Już dawno się podniosłam. Poza tym nie jestem dzieckiem, żeby płakać z powodu guza.

– Po co więc pytasz o sprawę Rawskiej?

Julia wyciągnęła przed siebie ręce i położyła je na stole. Gdy zmełła papierową serwetkę, odrzuciła ją na bok i zabrała się do kręcenia młynka palcami.

– Potrzebuję informacji – powiedziała przyszpilona niecierpliwym wzrokiem Górnego. – Chcę, żebyś pomógł mi je zdobyć – dodała.

W pierwszym odruchu chciał się roześmiać, ale zamiast tego zatrzymał rozkręcone palce Julii, nakrywając je swoimi dłońmi, i przycisnął je do blatu stolika.

– O czym ty mówisz? – odezwał się, zanim zdążyła uwolnić dłonie.

– Muszę zajrzeć do tego, co jest w policyjnym archiwum.

Teraz zaśmiał się naprawdę, jakby usłyszał dowcip roku.

– Oszalałaś.

Też się zaśmiała.

– Pełna zgoda. Powiem nawet więcej, zamierzam udowodnić, że Jarecki spieprzył sprawę i posadził Rawską bezpodstawnie.

– A jednak coś cię opętało…

– Znowu masz rację. Posłuchaj mnie, Adam. Wtedy sprawa tej kobiety mnie ominęła, ale teraz wróciła i tym razem nie zamierzam odpuścić.

– Jest coś, o czym nie wiem?

– Córka Rawskiej chce oczyścić matkę.

– I przyszła z tym do ciebie?

– Możesz nazwać to przeznaczeniem.

– Chyba raczej ślepym przypadkiem.

– W życiu nie ma przypadków. Nieważne, chcę zagrać przeciwko Jareckiemu.

– Gra już się zakończyła, Julia. Rawska od roku nocuje w areszcie, niedługo mają ją postawić przed sądem.

– Dokładnie za trzy tygodnie. Jeśli udowodnią jej winę, pójdzie siedzieć na dwadzieścia pięć lat.

– Nie będzie żadnego „jeśli”. Jarecki ma na nią kwity, i to mocne. Nie rozumiem, po co chcesz się babrać w nie swoich brudach.

– Może lubię brudy, zwłaszcza takie, które trudno się spierają. Być może ta kobieta jest niewinna.

Górny pochylił się w jej kierunku tak nisko, że niemal dotknął tułowiem blatu stołu.

– Powtórzę to jeszcze raz, bo chyba nie zrozumiałaś – powiedział, rozwlekając słowa. – Prokuratura ma dowody i zeznanie Rawskiej, dlatego Jarecki załatwi cię przy pierwszym starciu.

– Piłka nadal jest w grze.

– Ale nie po twojej części boiska.

– A co, jeśli Jarecki nagiął prawdę? – spytała Julia.

– To kawał skurwysyna, ale tak daleko by się nie posunął. Nie spreparowałby dowodów.

– Okej, w takim razie chcę tylko ustalić, czy nie doszło do pomyłki.

– Rawska zabiła syna z zimną krwią. To była jej największa pomyłka. Jeśli chcesz w swojej szlachetności zbawiać świat, proponuję zasadzić kilka drzew i wypuścić lisy z klatek. Ale Rawską sobie odpuść.

Ta rozmowa nie miała już sensu. Podniosła się z krzesła i szurnęła nim tak, że odbiło się od stolika.

– Co robisz?

– Wygląda na to, że skończyliśmy – odpowiedziała chłodno. – Wracaj za swoje biurko przekładać papierki.

Górny przytrzymał ją za dłoń zaciśniętą w pięść.

– Poczekaj. Siadaj.

Długo nie puszczał jej ręki. Odczekał, aż uspokoi się na tyle, by ponownie usiąść naprzeciw niego.

– Czego ode mnie chcesz? – spytał, gdy umościła się po drugiej stronie stolika.

– Powiedziałam, potrzebuję kwitów.

– Są w prokuraturze, wiesz przecież.

– Nie o nich mówię, oficjalne akta mnie nie interesują. Chodzi mi o to, co jest na Nowolipkach. W policyjnej bazie znajdziesz kopie zdjęć z miejsca zbrodni. Wystarczą mi skany.

– Chryste, Krawiec!

– Poza tym Jarecki trzyma w plikach wszystkie materiały ze swoich dochodzeń, nigdy ich nie usuwa.

– Mam się włamać do jego plików? Może od razu nakopię sobie sam w dupę, zanim on to zrobi. Jest draniem, ale nie idiotą. Na pewno nie aż takim, żeby nie kapnął się, że ktoś grzebał w jego dysku.

– Powiesz mu, że szukałeś czegoś dla Sierackiej.

– Czyli mam wytrzeć sobie gębę prokuraturą. Świetny pomysł.

– Musi ci wystarczyć, innego nie mam. Jeszcze dziś wyślę do niej zawiadomienie, że włączam się do sprawy.

– A jeśli się nie zgodzi?

– Prawo jest po mojej stronie, nie działam na czarno.

– W takim razie wystarczy, żebyś dołączyła też wniosek o udostępnienie akt. Sieracka nie może nie dopuścić cię do kartoteki Rawskiej.

Julia pokręciła głową.

– Przejechałam się już raz na manipulacji dowodami przez Jareckiego i więcej nie zamierzam. Nie, nie zakładam, że Sieracka działa w złej wierze, ale to, co trafiło do niej na biurko, może mieć się nijak do tego, co trzyma w swoim komputerze nasz stary przyjaciel. To mogą być dwie wersje jednej prawdy.

Nie mógł się nie zgodzić. Manipulacje Jareckiego były do tej pory drobnymi, mało groźnymi szwindlami, z których wykpiwał się w mistrzowskim stylu.

Górny miękł powoli, ale konsekwentnie.

– Pchasz palce między drzwi. Ale okej, powiedzmy, że to zrobię. Nadstawię łba dla twojego pomysłu, którego nie rozumiem. Tylko co ja z tego będę miał?

– Dozgonną wdzięczność. Pasuje?

– Mało.

– W takim razie podaj swój cennik. Wolę wiedzieć od razu, nie chcę potem niespodzianek.

– Wspólny weekend? – spytał od razu. – Poprzedni nam się udał. Chcę powtórki.

Przeczesał palcami włosy i dorzucił błysk w oku. Szarym, jak napis na jego bluzie.

– Dasz Jareckiemu jeździć po sobie za dwa dni spędzone ze mną w łóżku? Jesteś aż taki tani?

– Powiedzmy, że specjalnie dla ciebie włączę swoją taryfę ulgową.

– Mhm… – Julia pokiwała głową. – Czuję się zaszczycona.

– Na twoim miejscu bym po prostu podziękował.

– I jeśli się zgodzę, dostanę kwity na Rawską?

– Dostaniesz tyle, ile będę mógł zorganizować.

– Chcę mieć wszystko.

Górny wbił w nią jednoznaczne spojrzenie.