Julia Krawiec. Uśpienie - Marta Zaborowska - ebook + audiobook

Julia Krawiec. Uśpienie ebook i audiobook

Marta Zaborowska

4,2
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Z podwarszawskiej kliniki psychiatrycznej ucieka groźny psychopata. Dwa dni później zostaje brutalnie zamordowana jedna z lekarek. Dochodzenie prowadzi bezkompromisowa detektyw Julia Krawiec, samotna matka z problemami. W miarę upływu czasu śledztwo zatacza coraz szersze kręgi. Julia musi przedrzeć się przez labirynt kłamstw i niechęć ludzi, żeby dotrzeć do prawdy.

Na jaw zaczynają wychodzić tajemnice skrywane latami przez pacjentów i pracowników kliniki. Tymczasem bez śladu znika córka Julii. Czy obie sprawy coś łączy? Julia zrobi wszystko, żeby ocalić własne dziecko...

Kiedy pojawia się pisarski talent, należy to nagłośnić. Mówię więc głośno i wyraźnie: Marta Zaborowska, autorka Uśpienia, jest wielkim talentem i nadzieją polskiego kryminału. Nic dziwnego, że trafiła do prestiżowej Czarnej Serii. Wielbiciele gatunku znajdą w Uśpieniu mroczną tajemnicę, świetnie wykreowany nastrój, nieustraszoną panią detektyw (z problemami), zaskakujące zwroty akcji, i do samego końca zastanawiać się będą, kto jest zabójcą, a kto tak naprawdę ofiarą. W tej powieści zagadka goni zagadkę, sekret kryje się za sekretem, nic nie jest tym, czym się wydaje. Uważaj! Jeżeli zaczniesz czytać, nie odłożysz tej książki, dopóki jej nie przeczytasz.

Jakub Winiarski, pisarz, nauczyciel pisania, redaktor naczelny „Nowej Fantastyki”

Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog, zawodowo związana z jedną z międzynarodowych instytucji finansowych. Uśpienie jest jej debiutancką powieścią. Autorka pracuje obecnie nad kolejną książką z bezkompromisową detektyw Julią Krawiec w roli głównej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 533

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 31 min

Lektor: Monika Wrońska

Oceny
4,2 (234 oceny)
132
53
29
15
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beataksiazkoholiczka

Nie polecam

Dawno nie czytałam tak słabej książki... Przypomina mi to literaturę kryminalną dwudziestolecia międzywojennego, którą zajmowałam się na studiach doktoranckich. Literatura dla kucharek i gospodyń domowych. Lubiących intrygi, romanse i ploteczki. Wtedy mówiono na kryminały "książka ulicznica", "literatura rynsztoku". Cóż chyba autorka się naczytała słabych romansideł i ten styl przeniosła na kryminały. Żałosne dialogi, ani śmieszne, ani napisane ze smakiem. Niestabilna Pani komisarz, która wszystkim przystawia spluwę do skroni, albo do krocza. Wariatka i alkoholiczka, która nie radzi sobie z emocjami. I te docinki, niby flirty... A wtrącenia "doktor zapatrzył się na uroczą panią komisarz" - zawsze musiał plątać się przy niej jakiś przymiotnik. Sama intryga przypomina meksykański serial. Każdy z każdym. Ależ jaka ta urocza pani komisarz jest przenikliwa, że się w tym połapała. Zresztą sama o sobie mówi, że jest "genialna". Jeśli lubicie dobre kryminały z ciekawą zagadką trzymajcie się od...
10
kasiurka1975

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana książka, polecam
00
Barbarka75

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Taki sobie kryminał,w którym morderca...nie będę spoilerować. Chciałam napisać co się z nim stało,ale nie. Przekonaj się czy typowo,czy może jednak coś odstaje od szablonu.
00
Tymon1

Nie oderwiesz się od lektury

świetna polecam
00



PROLOG

Ciąg powietrza spod drzwi smagał ją po nagich nogach. Podkurczyła kolana pod brodę i naciągnęła na nie nocną koszulę. Patrzyła spod rzęs na stojącą na podłodze butelkę wypełnioną do połowy przezroczystym płynem. Serce zaczęło jej bić mocniej na myśl, że znów poczuje ten gorzki smak.

Podsunęła się bliżej, rozgrzane kąpielą udo dotknęło zimnej posadzki. Wzięła do ręki butelkę i wolnym ruchem odkręciła nakrętkę.

Zbliżyła usta do szklanej szyjki. Przymknęła oczy. Wypije tylko kilka łyków i potem o wszystkim zapomni. Znowu będzie dobrze, choćby ta ułuda miała trwać tylko krótką chwilę. Teraz wystarczy przechylić butelkę, tak jak zwykle.

Jej oddech przyspieszył. Kropla zimnego potu potoczyła się od skroni i zniknęła w zagłębieniu szyi. Potarła ręką czoło.

Nie zrobi tego. Nie po tym, co przeszła. Drugi raz nie da utopić się w tym samym szambie. Raz już straciła swoje życie. A tak naprawdę straciła je dwukrotnie. Za pierwszym razem, oddając odznakę na, jak to się zgrabnie wyraził szef, czas bliżej nieokreślony, a drugi, podpisując papiery rozwodowe. Od tego momentu minęło sporo czasu. Nic jej już nie łączy z tamtą dziewczyną wyciąganą nad ranem z lokali przez kumpli z pracy.

Dziś jest już po właściwej stronie. Lekkie drgania mięśni na widok alkoholu nie są w stanie jej złamać. Nie dopuści, aby to świństwo znów wywróciło jej życie do góry nogami. Zaraz wstanie i wyleje wszystko tam, gdzie jego miejsce.

Jeszcze tylko raz spróbuje. Ostatni. Aby utwierdzić się, że to nie dla niej. Dla pewności.

Poczuła na ustach dotyk chłodnego szkła, odchyliła do tyłu głowę.

Ocknęła się na odgłos cichego pukania. Zza drzwi dochodził cienki głosik córki. Szarpnęły nią konwulsje. Podczołgała się do sedesu i zwróciła zawartość żołądka. Nawoływanie dziecka ustało. Z przedpokoju dochodziło szuranie kapci małej, wracającej do sypialni.

Zatkała dłonią usta, dławiąc rosnący w gardle płacz. Zwinęła się na podłodze, obiecując, że to był jej ostatni raz.

Naprawdę.

1.

ŚRODA

Wyświetlacz zegarka pokazywał czwartą zero siedem, gdy ciszę przerwało natrętne brzęczenie. Artur Maciejewski przekręcił się na bok, po czym wyciągnął rękę, próbując namacać palcami leżącą na podłodze nokię. Nie otwierając oczu, przyłożył aparat do ucha.

– Mówi komisarz Stefaniak z komendy głównej. Czy rozmawiam z doktorem Maciejewskim?

Artur usiadł na łóżku i zapalił nocną lampkę.

– O co chodzi? Czy pan wie, która jest godzina?

– Kilka minut temu wpłynęło do nas zgłoszenie z pańskiego szpitala. Wygląda na to, że jeden z pacjentów zbiegł dzisiejszej nocy. Proszę stawić się w ośrodku jak najszybciej, nasi ludzie już tam jadą.

– Znacie nazwisko tego pacjenta?

Wyłapane skrawki rozmowy po drugiej stronie słuchawki nie wróżyły niczego dobrego.

– Sądzę, że będzie lepiej, jeśli porozmawiamy na miejscu.

Maciejewskiego ogarnęło nieprzyjemne uczucie. Takie samo jak wtedy, gdy usłyszał głos Niny tłumaczącej mętnie, że ma mu coś ważnego do przekazania. Następnego dnia znalazł w skrzynce na listy komplet kluczy od swego mieszkania.

Dźwignął się z łóżka i poszedł do łazienki. Zimna woda podziałała ożywczo na zmęczone oczy. Mózg zaczynał pracować na przyspieszonych obrotach.

Ucieczka ze strzeżonego zakładu? Albo to głupi żart, albo doszło do tragedii. Te przeklęte trefne zamki miały być wymieniane w pokojach dziś po południu. Pewnie jakiś gówniarz z obsługi wygadał się, że podważenie zapadki z lewej strony zwalnia zamek. Zatrudnianie tych gnojków na praktyki tak właśnie musiało się skończyć. Za paczkę fajek dadzą wynieść pół szpitala i jeszcze pomogą złodziejom ładować towar.

Wciągnął spodnie od garnituru i narzucił na ramiona marynarkę. Biały T-shirt służący tej nocy za piżamę pozostał na grzbiecie. W kieszeni zabrzęczały klucze od srebrnego audi. Zajrzał jeszcze do kuchni. Wczorajsza kawa miała posmak brudnej ścierki, wypluł ją do zlewu i przepłukał usta kranówką.

Droga do zakładu zajmowała mu nie więcej niż kwadrans. Za każdym razem, gdy mijał granice miasta, miał wrażenie, że wyjeżdża na swoją prywatną misję ratowania świata. To, że stał się specjalistą w dziedzinie psychiatrii, nie przyniosło mu bynajmniej poklasku wśród rodziny. Woleli go widzieć jako uznanego kardiologa czy choćby pediatrę. Tradycja w końcu do czegoś zobowiązuje. Ale psychiatra?

Gdy dwa lata temu otrzymał propozycję pracy w ośrodku imienia Świętego Antoniego, nie wahał się ani minuty. Na taką okazję czekał, odkąd ukończył studia. Koniec z błąkaniem się po niedofinansowanych państwowych szpitalach. Teraz mógł wypłynąć na szersze wody. W głębi ducha czuł się szczęściarzem, przynajmniej to jedno mu w życiu wyszło.

Szosa zmieniła się w żwirową drogę, skręcając tuż przed lasem. Jego część wygospodarowano niegdyś na potrzeby ośrodka. Takiego widoku ze szpitalnych okien mógł pozazdrościć niejeden ośrodek SPA.

Jego uszu dobiegło wycie policyjnych syren. Ściszył radio i uchylił okno. Chłód listopadowego poranka przebiegł mu po karku.

Zaparkował tuż za bramą wjazdową. W stronę audi raźnym krokiem szedł krępy funkcjonariusz, który kończył właśnie wydawać rozkazy przez krótkofalówkę.

– To z panem miałem przyjemność rozmawiać przez telefon?

– Zgadza się. Jak wygląda sytuacja? – Artur lekko docisnął drzwi auta.

– Mamy już przygotowane akta tego pacjenta. Zaraz wszystkiego się pan dowie.

Maciejewski nerwowo potarł dłonią usta. Nadal trudno mu było uwierzyć w to, co się stało. Ustawione rzędem trzy wozy policyjne odbierały jednak nadzieję na pomyłkę.

Komisarz Stefaniak przerzucał kartki miniaturowego notatnika.

– Przyjrzeliśmy się zamkom. Nie widać śladu piłowania ani wyważania. Wygląda na to, że ktoś mu to zadanie ułatwił. Musiał mieć wspólnika tu, wewnątrz. Nie ma raczej mowy o działaniu w pojedynkę.

Artur wskazał ręką budynek szpitala, dyskretnie sugerując zmianę miejsca rozmowy.

– Wejdźmy do środka. Nie potrzebuję tu żadnej sensacji.

Nie czekając na reakcję komisarza, skierował się w stronę głównego wejścia.

Stefaniak ruszył za nim, z zazdrością obserwując jego wyprostowaną, lekko muskularną sylwetkę. Tak młodego ordynatora jeszcze nie widział. Zdecydowanie różnił się od podstarzałych, wyłysiałych doktorków, jakich spotykał do tej pory. Ten szczęściarz niewątpliwie był obiektem westchnień żeńskiej części personelu. Na dodatek pewny siebie i sprawiający wrażenie opanowanego. To nawet dobrze. Nie ma to jak współpracować z konkretnym gościem.

Do głównych drzwi prowadziła prosta, ułożona z kostki brukowej ścieżka. Ktokolwiek z niej korzystał, błogosławił kamieniarza za jej funkcjonalność. Żadnych zbędnych zawijasów i udziwnień.

Komisarz Stefaniak ogarnął wzrokiem gmach ośrodka. Budynek wyglądał na nowoczesny i dobrze dofinansowany. Składał się z dwóch bloków połączonych ze sobą betonową plombą, którą tylko gdzieniegdzie przeszklono w celu monitorowania przylegającego do budynku spacerniaka.

– Piękny obiekt. Robi wrażenie. – Komisarz wyraził uznanie, kiwając głową.

– Jeszcze dwa lata temu był to zwykły szpital. Ale jak to ze szpitalami bywa, nie wytrzymał próby czasu. Widzi pan ten oddzielony murem pojedynczy pas okien? – Artur wysunął szyję z kołnierza, wskazując ledwo widoczną zza drzew ścianę. – Pozwolono zatrzymać nam jedynie mały oddział dla tak zwanych nagłych przypadków. Zwolniono większość z ówczesnego personelu, wysiedlono poprzednich pacjentów, a na ich miejsce sprowadzono nowych.

– Ma pan na myśli tych ześwirowanych odmieńców? – Nieumiejętnie skryty chichot doszedł do uszu doktora. Maciejewski gwałtownie odwrócił się na pięcie.

– Ma pan prawo nazywać ich, jak się panu żywnie podoba. Zapewniam pana, że to nieszczęśliwi ludzie. Niektórzy z nich pozostaną tu do końca życia, próbując popadać w szaleństwo tak rzadko, jak to tylko możliwe. Inni wyjdą, by po kilku tygodniach wrócić w znacznie gorszym stanie. W to miejsce nie trafia się z katarem czy bólem głowy.

Szarpnięcie masywnych drzwi ucięło pogawędkę. Pusty o tej porze dnia korytarz odbijał głuchym echem miarowe kroki mężczyzn. W ciszy wjechali na drugie piętro.

Gabinet Maciejewskiego przypominał klasyczne, nudne miejsce do pracy. Biurko, trzy fotele i tyle samo metalowych szaf przeznaczonych na dokumentację medyczną najwidoczniej rozczarowały komisarza, który z wydętymi ustami rozglądał się po pokoju. Jedyną rzeczą, jaka zrobiła na nim wrażenie, była pokaźna biblioteka, na której piętrzyły się podręczniki i wydawnictwa z zakresu psychiatrii. Pokój był przeznaczony wyłącznie do pracy i nic, co miałoby charakter sentymentalny, nie miało prawa się tu zawieruszyć. Okna gabinetu były zakratowane, podobnie zresztą jak w pozostałych pomieszczeniach znajdujących się na terenie zakładu.

– Czy możemy już przejść do konkretów? – Artur powiesił płaszcz na haku i przygładził odstające rękawy. – Chcę wreszcie usłyszeć nazwisko tej osoby.

Do biurka podszedł naprężony jak struna młodszy stopniem mundurowy Nowak, kładąc szarą aktówkę.

– Jan Lasota – komisarz zatrzymał palec wskazujący przy danych z teczki. – Kojarzy go pan?

Artur poczuł, jak mimo zimna panującego w pokoju drobinki potu występują mu na czoło. Płuca w przedziwny sposób zaczęły filtrować tlen z trudnością, jak gdyby właśnie zakończył bieg na setkę z prędkością światła. Potarł dłonią wilgotny kark. Szukał w głowie sposobu na przekazanie informacji, która za chwilę postawi na nogi Warszawę i okolice.

Zniecierpliwiony Stefaniak wymienił znaczące spojrzenie z asystującym mu Nowakiem.

– Doktorze, długo ma pan zamiar milczeć? Rozumiem, że sytuacja nie jest łatwa, ale przeciąganie tej rozmowy nikomu nie pomoże. Pan tu jest medycznym guru, ale nie trzeba mieć dyplomu, żeby wiedzieć, jak odzyskana w sposób nieprzemyślany wolność może wpłynąć na psychikę pacjenta.

Grymas na twarzy Maciejewskiego wskazywał na to, że sytuacja jest jednak dużo bardziej skomplikowana, niż widzi to Stefaniak.

– Komisarzu! – Artur wypuścił nagromadzone w płucach powietrze, próbując zapanować nad emocjami. – Widzę, że nie do końca odrobił pan pracę domową. Lasota jest naszym gościem specjalnym. Zapewne według oficjalnych danych, jakimi pan dysponuje, został tu przysłany na leczenie ze względu na znęcanie się ze szczególnym okrucieństwem nad zwłokami, przy których pracował w zakładzie pogrzebowym. Z nieoficjalnych informacji wiem natomiast, że jest to jedynie wierzchołek góry lodowej, która sięga dużo wyżej niż pana wyobraźnia. Dostaliśmy z Warszawy nakaz przechowania go do rozprawy. Nikt inny nie chciał go wziąć. Był u nas na tymczasowej obserwacji i za dwa dni mieli go od nas odebrać. Jak panu się wydaje, dlaczego trzymałem go w zamkniętej celi, tak, aby nie miał kontaktu z innymi pacjentami? Dwadzieścia cztery godziny na dobę pod kluczem. Nic to panu nie mówi? Jako policja powinniście chyba mieć takie informacje w bazie.

Komisarz pominął ten komentarz milczeniem.

– Dlatego też – ciągnął dalej Artur – świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że dzisiejsza noc jest jego ostatnią szansą przed zapuszkowaniem na dobrych kilka albo nawet kilkanaście lat. I mogę pana zapewnić, że właśnie z tego powodu nie będzie czuł się zagubiony na tej, jak pan to ładnie określił, odzyskanej wolności.

Po wyrzuceniu z siebie tych informacji doktor opadł na fotel i utkwił oczy w wiszącym na ścianie dyplomie wystawionym przez gdańską Akademię Medyczną. Czuł, jak ogarnia go zwykły ludzki strach. Strach przed konsekwencjami tego, co się właśnie stało. W głowie przetwarzał obrazy, które nie dawały mu spokoju.

Odkładana przez Stefaniaka teczka z historią choroby Lasoty uderzyła plastikowym kantem o biurko.

– Wygląda zatem na to, doktorze, że mamy problem większy, niż pierwotnie zakładaliśmy. Po pierwsze, musimy ustalić, jak doszło do ucieczki. Czy ktoś mu w tym pomógł i jaka jest pańska rola w tym całym przedstawieniu. Proszę tak na mnie nie patrzeć, musimy wziąć wszystkie okoliczności pod uwagę. Musimy wiedzieć, kto i kiedy kontroluje nocne zabezpieczenia w pokojach tego typu pacjentów.

Zanim ordynator zdołał otworzyć usta, rozległ się odgłos kroków dochodzących z korytarza. Drzwi gabinetu otworzyły się i pokazała się w nich niepozorna postać. Kryminolog Zasępa, nie przywitawszy się z Maciejewskim, kiwnął jedynie głową, pokazując wyjście.

– Panowie, pozwólcie ze mną. Muszę wam pokazać coś, co znalazłem w celi Lasoty. To może być dla nas ważna wskazówka.

Cała trójka ruszyła szybkim krokiem za Zasępą. Jego biały fartuch unosił się w miarowym tempie poruszany wyraźnie wyczuwalnym przeciągiem.

Plątanina wąskich korytarzy prowadziła do specjalnie wydzielonej części szpitala, gdzie umieszczano pacjentów o wyjątkowo groźnych skłonnościach. Utworzony naprędce oddział S miał pełnić rolę izolatki dla przypadków szczególnych, o których ludzie z obrzydzeniem, ale i płonącymi policzkami czytają w gazetach, popijając poranną kawę. Mieli tu swój azyl masochistyczni łysielce oblizujący się na widok małoletnich chłopców czy też notoryczni dręczyciele własnych matek. Traktowano ich odmiennie od reszty mieszkańców zakładu. Ich wyjścia na spacer były limitowane i z zasady odbywały się w asyście ochrony. Osadzeni w tej części bloku byli raczej uważani za pospolitych przestępców niż za typowych pacjentów. Temu służyły odosobnione cele, nazywane tu celami VIP-ów. Było ich cztery. Jedna z nich dzisiejszej nocy opustoszała.

Zasępa wszedł do pomieszczenia jako pierwszy. Zbliżył się do nocnej szafki pokrytej wytartą kraciastą ceratą. Sprawnym ruchem włożył lateksową rękawiczkę i uniósł przykrycie, ukazując oczom zgromadzonych wyryte w drewnie bazgroły.

– Doktorze, widział pan to już wcześniej? – spytał Zasępa.

Ordynator podszedł nerwowym krokiem do szafki.

– Showtime – przeczytał na głos. – Mało oryginalne jak na taką kanalię.

Oczy pozostałej dwójki nadal wpatrywały się w Maciejewskiego.

– Spodziewałem się tego, że nie odejdzie bez ostatniego słowa – dodał krótko.

– Po co miałby zawracać sobie głowę jakimiś gryzmołami?

– Wiedział, jaki mam do niego stosunek. Zwykły bandyta. Nigdy się z nim nie cackałem i miał mi to za złe. Spodziewał się, że będę go głaskał po głowie i traktował pobłażliwie, bo to szpital, a nie więzienie.

– Psychopata, który żąda równego traktowania. – Stefaniak niemal przyłożył nos do wyskrobanego w drewnie przesłania.

– Był wściekły, gdy wsadziłem go do izolatki i zamknąłem na cztery spusty. Teraz chce się zabawić moim kosztem. Nie ma na co czekać, konieczna jest blokada dróg w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Najprawdopodobniej uciekł po północy. Wtedy właśnie ostatni strażnik kontroluje pokoje pacjentów. Nie było żadnych zgłoszeń o niezgodnościach w ich liczbie, co oznacza, że Lasota był wtedy jeszcze w swoim łóżku. Musiało się to więc dziać między północą a czwartą rano, kiedy dostaliście telefon ze szpitala. Jeśli ucieka przez las pieszo, nie powinien być dalej niż dwadzieścia kilometrów stąd. W ciemności człowiek porusza się znacznie wolniej niż za dnia.

– Chyba nie jest pan aż tak naiwny, żeby sądzić, że nie wydałem rozkazu blokady, zanim wykonałem telefon do pana. – W głosie komisarza wyczuwało się pobłażanie. – Moi ludzie są na nogach od dwóch godzin i przeczesują okolicę. Póki co na nic nie natrafiliśmy, ale to tylko kwestia czasu. Wystarczy, abyśmy sprawdzili, gdzie mieszka jego rodzina, matka, kochanka, a zapewniam, że namierzymy tego pańskiego ulubieńca. Pewnie wpadnie do domu na jajecznicę na boczku, a my już będziemy na niego czekać z obrączkami.

Maciejewski spojrzał wściekłym wzrokiem na Stefaniaka. Ten człowiek chyba nie do końca rozumie, co jest stawką w tej grze. Dla policji sprawa ujęcia Lasoty to tylko kolejna zabawa w podchody. Najwyraźniej chłopcy nie mieli do czynienia z wypuszczonymi na wolność psychopatami. Ostatnie miesiące w zakładzie tylko zaostrzyły mu apetyt. Teraz ma wolne ręce i zacznie swój proceder od nowa. Trzeba być całkowicie pozbawionym wyobraźni, aby lekceważyć sytuację.

Artur wycofał się na korytarz. Nie wiedzieć czemu nikomu nie przyszło do głowy, aby zabezpieczyć przed zadeptaniem ślady znajdujące się na podłodze. Wzruszył ramionami. Nic tu po nim.

– Jeżeli nie jestem już do niczego potrzebny, wolałbym wrócić do swojego gabinetu.

Stefaniak machnął ręką, dając znać, że do rozmowy wrócą, kiedy tylko skończą oględziny celi.

Ordynator szedł w skupieniu, zbierając kołaczące się po głowie myśli. Nerwowo uśmiechnął się do mijającej go salowej Walerii Kłys. Kobieta mimo zaawansowanego wieku nie myślała nawet o przejściu na zasłużoną emeryturę. Praca w zakładzie była jedynym sposobem na utrzymanie kontaktu z ludźmi, nawet gdyby miało się to odbywać kosztem pobolewającego kręgosłupa i problemów ze stawami.

Waleria przystanęła i odwróciła się za biegnącym ordynatorem.

– Skąd ten pośpiech, doktorze? Dawno nie widziałam pana w takim stanie. Pewnie znowu jakiś pacjent narozrabiał?

– Nie teraz, pani Walerio. Proszę jak najszybciej zawołać do mojego gabinetu doktor Dudczak. Bardzo pilnie.

– Jak pan sobie życzy. Pani Dudczak właśnie przyjechała, widziałam, jak parkuje przed budynkiem.

Jakby na zawołanie z głębi korytarza rozległy się miarowe kroki, po czym, łagodnie kołysząc biodrami, doktor Anna Dudczak podeszła do wpatrzonych w nią Artura i Walerii. Ziewnęła przeciągle i wyciągnęła w kierunku salowej rękę z przewieszonym przez ramię płaszczem.

– Pani Walerio, będzie pani tak miła i zaniesie płaszcz do szatni? Ja tylko skoczę po kawę i zaraz będę na posterunku.

Maciejewski chwycił za łokieć stawiającą opór Annę i pociągnął w stronę swojego gabinetu. Usiadła swobodnie na rogu biurka i zaczęła machać skrzyżowanymi w kostkach nogami. Obserwowała miotającego się po pokoju Artura, czekając na dalszy ciąg akcji.

– Lasota uciekł tej nocy.

Twarz Anny pobladła. Wbiła oczy w ordynatora, naiwnie wierząc, że to, co przed chwilą usłyszała, to jedynie kiepski żart.

Nie doczekawszy się sprostowania, zsunęła się z biurka i jak zahipnotyzowana podeszła do okna. Starała się opanować emocje, jednak Artur doskonale widział, jak pod cienką bluzką drętwieją mięśnie jej karku.

– Stąd przecież nie ma ucieczki. Czy policja przejrzała już zapisy z monitoringu? Na miłość boską, powiedz mi, że to nieprawda, że to jakaś cholerna pomyłka!

– Nie ma mowy o pomyłce. Policja zbiera ślady z jego celi. Zabrali taśmy do przejrzenia. Poinformują mnie, gdy tylko coś na nich znajdą. Na tę chwilę tkwimy w gównie po same uszy.

Pod okna szpitala zajechała granatowa furgonetka. Wyskoczyło z niej dwóch młodych mężczyzn. Jeden z nich trzymał na ramieniu kamerę. Drugi, wyciągając z pokrowca mikrofon, biegł już w kierunku głównego wyjścia.

– Tego mi jeszcze brakowało – wycedził przez zęby Maciejewski. – Kto był takim idiotą i powiadomił media?! Ta sprawa nie może wyjść poza mury szpitala.

Podniósł słuchawkę i wystukał 210.

– Nie wpuszczać kamer na teren budynku! Żadnych rozmów, żadnych oświadczeń!

Wściekły trzasnął słuchawką o aparat. Usiadł za biurkiem, chowając twarz w dłoniach.

Annę ogarnęło współczucie dla tego zazwyczaj silnego mężczyzny, który teraz wyglądał niczym zranione zwierzę.

Patrzyła na skulonego w sobie Artura, jak patrzy się na kogoś, kto chybocze się nad przepaścią z zawiązanymi przez chichoczący los oczami.

Zawiesiła wzrok na stojącym na biurku kalendarzu z zakreślonymi na czerwono datami. Przypominały o planowanym zjeździe psychiatrów, na który Artur tak czekał od wielu miesięcy. Dzisiejszy incydent może go zabić, pozbawić autorytetu, na który pracował od tylu lat. Strach przed ujadaniem mediów zaczął już w jego głowie zbierać żniwo.

Wyciągnęła rękę z zamiarem pogłaskania go po ramieniu, ale odepchnął ją gwałtownym ruchem. Cofnęła się zaskoczona.

– Anno, oboje wiemy, co się może stać, kiedy on jest na wolności. Trzeba go jak najszybciej powstrzymać i dlatego muszę cię prosić o pomoc. Byłaś z nim najbliżej i najlepiej z nas wszystkich znasz podłoże jego patologicznych zaburzeń. Podejrzewam, że oficjalne wpisy w aktach pacjentów nie są kompletne i że masz swoje prywatne notatki ze spotkań i badań, jakie przeprowadzałaś w ciągu ostatnich tygodni. Mam rację?

Doktor Dudczak przechyliła na bok głowę i lekko przymknęła oczy.

– Jeśli tylko te zapiski mogą ci w czymś pomóc…

– Przynieś je do mnie jak najszybciej. Każda minuta jest cenna. Musimy prześwietlić jego życie i to, czego dopuszczał się, zanim trafił do naszego ośrodka. Potrzebujemy jakiegoś punktu zaczepienia.

Anna opuściła pokój. Maciejewski włożył ręce do kieszeni spodni, łapiąc ukradkiem w lustrze swe odbicie, którego niemal nie rozpoznał. Ten ranek był najbardziej upiornym w jego piętnastoletniej karierze. Miał wrażenie, że to, co się dzisiaj dzieje, to motyw jakiegoś scenariusza z bohaterem wkraczającym na ring, na którym nigdy wcześniej nie walczył. Że przeciwnik, choć dobrze mu znany, nie będzie grał według żadnych reguł. Tych reguł po prostu nie ma. A on musi zrobić wszystko, żeby być o pół kroku przed nim. Inaczej zostanie zjedzony żywcem.

Hałas dochodzący z dziedzińca skierował jego kroki ku oknu. Pchnął ręką drewnianą ramę i wyjrzał na zewnątrz.

Obok granatowej furgonetki stały już dwie inne, a wymachujący rękami dziennikarze próbowali komentować strzępy informacji wyrwane od żądnego rozgłosu personelu. Kamerzyści omiatali szklanym okiem kamery okolicę, robiąc co chwilę zbliżenia na zakratowane okna celi, która opustoszała dzisiejszej nocy. Asystujący im komentatorzy z nieskrywanym podnieceniem w głosie podsycali temat, zadając nieustannie pytanie, jak możliwa jest ucieczka z tak dobrze strzeżonego ośrodka i jak zachowają się władze szpitala w tej skandalicznej sytuacji.

Zniesmaczony tym widokiem Maciejewski już chciał cofnąć się w głąb pokoju, kiedy w ostatniej chwili jakiś wścibski fotoreporter zdążył zrobić mu zdjęcie. Tego jeszcze brakowało! Oczyma duszy widział siebie na pierwszych stronach gazet, które krzyczały nagłówkami: „Spektakularna ucieczka psychopaty!”, „Pacjent przechytrzył ordynatora!”, „Czyżby ordynator Maciejewski nie panował nad swymi podopiecznymi?”. Te pismaki gotowe są zniszczyć mu karierę, wypuszczając kilka podłych artykułów.

Upokorzenie mieszało się z wściekłością. Tylko spokojnie, panika nie należy do najlepszych doradców. Może powinien gdzieś w ciszy przeczekać ten skandal, aż policja znajdzie zbiega. Gdyby tylko sumienie tak mocno nie gryzło, można by udawać, że to nie jego wina.

Trzeba przetrwać ten cholerny dzień, uspokoić się i zacząć działać.

Sięgnął po paczkę marlboro i oparł się o biurko. Dwa ostatnie papierosy. Żółty płomień zapalniczki rozpalił końcówkę bibułki. Dym zawirował w płucach i wolną smużką wydobył się z ust. Mocując się z samym sobą, Artur na chwilę skierował myśli na inny tor.

Anna. Była głęboko skrywaną namiętnością, która niespodziewanie zaczęła przeistaczać się w silniejsze uczucie. Bał się rozczarowań po ostatnich przejściach z kobietami, nie chciał znów cierpieć. Pancerz ochronny, jaki sam na siebie narzucił, miał go skutecznie osłaniać przed kolejnymi porywami serca. Jednak Anna była inna. Nie tylko piękna i pociągająca, ale też głęboko zaangażowana w sprawę ośrodka. I, jak mu się wydawało, chyba też miała do niego słabość. Dobrze, że jest, pomyślał, wracając do rzeczywistości, ale czemu tak długo nie wraca?

Pewnie szarpie się z jakąś zaciętą szufladą lub kartkuje akta Lasoty. Przydusił niedopałek i skierował się w stronę drzwi.

Gabinet Anny mieścił się piętro niżej. Artur ostrożnie, unikając ciekawskich spojrzeń personelu, przemknął się schodami na pierwszy poziom. Tam, niezaczepiany przez nikogo, z lekko schyloną głową stanął przed drzwiami z tabliczką ze starannie wygrawerowanym napisem „Dr Anna Dudczak”. Wysunął rękę, aby zapukać, ale drzwi były uchylone. Pchnął je lekko i zobaczył siedzącą tyłem Annę, lekko zgarbioną nad blatem swojego biurka.

– Anno, udało ci się znaleźć to, o co prosiłem?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, podszedł kilka kroków bliżej, myśląc, że nie dosłyszała jego pytania.

– Anno…?

Obrócił fotel, na którym siedziała. Kobieta nadal nie reagowała. Jej ręce były skrępowane. Sine nadgarstki unieruchomione taśmą klejącą zostały przytwierdzone do podłokietników. Włosy miała w nieładzie, po jej twarzy spływały łzy pomieszane z rozmazanym tuszem do rzęs.

Ciszę panującą w gabinecie przerywał skowyt wydobywający się z pokaleczonych ust. Rzut oka wystarczył, aby zrozumieć, że język został w połowie wycięty. Anna ostatkiem sił połykała wypływającą z otwartej rany krew, unikając udławienia.

Artur czuł, jak uginają się pod nim nogi. Rozdygotany chwycił leżący na stole nożyk do listów i rozciął taśmę, oswabadzając ręce Anny. Jej omdlałe dłonie uderzyły o siedzisko fotela.

Chwycił ją za ramiona, próbując postawić, jednak Anna runęła na podłogę, całkowicie tracąc przytomność. Spod odchylonej spódnicy wystawały zmasakrowane kolana.

Serce Artura stanęło na moment, by po chwili bić sto razy szybciej i mocniej. Chwycił Annę na ręce i biegł z nią plątaniną korytarzy do części szpitalnej ośrodka.

Nigdy dotąd nie czuł w sobie takiej siły i tak wielkiej desperacji, aby pomścić czyjąś krzywdę. Teraz patrzył na kochaną kobietę, w niczym nieprzypominającą tej powabnej i słodkiej istoty, którą była jeszcze godzinę temu. Wszystko, na czym mu do tej pory zależało, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Klinika, on sam, wszystko straciło sens. W głowie kołatała mu tylko jedna myśl – dopaść tego sukinsyna, zanim zacznie zbierać dalsze żniwo. To nie powinno być trudne, nadal musi znajdować się na terenie Świętego Antoniego.

2.

CZWARTEK

Fryderyk Sowa dopił ostatni łyk porannej kawy, po czym otarł wierzchem dłoni wilgotne usta. Właśnie miał sięgnąć po pilota od telewizora, aby obejrzeć poranną powtórkę turnieju szachowego, gdy usłyszał dźwięk uderzenia gazetą o drzwi prowadzące na niewielki ganek.

– Eleonoro! O ile się nie mylę, to listonosz podrzucił nam właśnie „Głos Miasta”. Mogłabyś mi podać?

Przez dłuższą chwilę w domu panowała cisza, jednak po paru sekundach dobiegł go głos dochodzący z piwnicy.

– Idę, już idę. Tylko otrzepię miał z butów, bo naniosę na dywan.

Fryderyk ożenił się z Eleonorą czterdzieści lat temu, bardziej z rozsądku niż z wielkiej miłości. Wymagały tego okoliczności, w tamtych czasach sytuacja panny w ciąży nie należała do najlepszych. Do tego naciski rodziny nie dawały mu wyboru co do podjęcia innej decyzji.

Mimo początkowych obaw rodziców małżeństwo okazało się zgodne. Przynajmniej na takie wyglądało. Eleonora podporządkowała się całkowicie wymagającemu charakterowi męża i latami, zaciskając zęby, znosiła jego uwagi na temat nieuprzejmych sąsiadów, ich krzyczących dzieci i psów załatwiających się na okolicznych trawnikach. Fryderyk nie przyjaźnił się z nikim. Co więcej, celowo nie szukał znajomości, dopatrując się w tym samych problemów.

Jej natomiast brakowało plotek przy kawie, które mogłaby wymieniać z sąsiadkami, słuchając przy okazji opowieści o dzieciach czy wnukach. Zanim mąż przeszedł na emeryturę, Eleonora, będąca całe życie gospodynią domową, często spędzała przedpołudnia z sąsiadkami. Pozwalała sobie na to jedynie wtedy, gdy Fryderyk był w pracy. Ukrywała przed nim swoje przyjaźnie, unikając tym samym kolejnych spięć w domu. Nie pochwalał tego sposobu marnotrawienia czasu z byle kim i na byle czym.

Wytarłszy dokładnie kapcie z czarnego pyłu, lekko utykając na prawą nogę, sunęła w stronę przedpokoju. Górny zamek odblokował drzwi, które z cichym jęknięciem uchyliły się do wewnątrz. Schyliła się i podniosła gazetę z wycieraczki. Zerknęła na zasnute chmurami niebo i mruknęła pod nosem: „Znów zapowiada się na deszcz”, po czym dokładnie docisnęła klamkę.

– Chyba listonosz przez pomyłkę rzucił nam dwa egzemplarze, nie będzie mu się zgadzać po przeliczeniu. Każde z nas będzie miało dziś swoją gazetę.

Po chwili małżonkowie siedzieli naprzeciwko siebie, przeglądając nagłówki artykułów. Eleonora zatrzymała się przy jednym z tytułów. Przymrużyła oczy, jednak litery nadal zlewały się w niewyraźną plamę. Ściskając w ręku gazetę, ruszyła do kuchni w poszukiwaniu okularów. Odkładanie ich zawsze na to samo miejsce, tuż przy pojemniku na herbatę, zdało egzamin. Sprawnym ruchem założyła je na nos. Jeszcze raz przeczytała tytuł artykułu, po czym spojrzała na zamieszczone pod nim zdjęcia.

Czuła, że robi jej się dziwnie gorąco w okolicach serca. Osunęła się na kuchenne krzesło.

Każdej nocy, zasypiając, Julia Krawiec marzyła, żeby wyprowadzić się z tej dziury. Od dzieciństwa mieszkała w Warszawie, a teraz wylądowała z małą dwadzieścia kilometrów od miasta. Wszystko zaczęło się psuć już rok po ślubie. Daniel starał się za wszelką cenę zostać wziętym architektem, zarywał noce i harował za pół darmo, aby utrzymać zlecenia.

Oddalali się od siebie coraz bardziej, aż wreszcie ich małżeństwo zaczęło być fikcją. Mąż bardzo szybko stwierdził, że jego kariera jest najważniejsza i że tak naprawdę każda godzina spędzona poza biurem projektowym jest czasem straconym.

Dla Julii babskie wieczory organizowane naprędce z dziewczynami ze szkoły policyjnej przestały być w pewnym momencie zabawne. Zamieniła je na samotność w czterech ścianach i nocne ślęczenie nad podręcznikami. Daniel nawet nie zauważył, jak z wyróżnieniem ukończyła szkołę policyjną i awansowała na oficera śledczego.

To, że nikt na początku nie traktował jej poważnie, doprowadzało ją do szału. Dla kumpli z pracy była ładniutką lalunią, przez co jej wiarygodność była bliska zeru. Filigranowa brunetka, na którą można z przyjemnością popatrzeć, i na tym koniec, tak ją odbierali. Nie wierzyli własnym uszom, gdy szef powierzył jej sprawę, nad której rozwiązaniem siedziała ekipa stołecznych ekspertów, nie mogąc wyjść z impasu.

Miesiącami pracowała nad odnalezieniem córki przemysłowca, który sprzedał dziewczynę do Niemiec za intratne kontakty w branży. Parszywy sukinsyn. Sprawa była nie do ugryzienia. Gdy przebijała się przez betonową ścianę biznesu i polityki, nie wierzono, że da radę. Przemysłowca posadzono, ale kurz po aferze unosił się jeszcze długo nad miastem. Akcje Julii w policyjnym rankingu natychmiast skoczyły do góry.

Za szybko zdobytą karierę Julia zapłaciła jednak wygórowaną cenę. Po raz kolejny poczuła gorycz samotności. I wtedy zaczęło się to, o czym teraz musi zapomnieć.

Od tamtej pory minęły cztery lata.

Siedziała na dmuchanym materacu w swoim trzydziestopięciometrowym mieszkaniu na siódmym piętrze osiedlowego wieżowca. W domu panowała cisza. Wreszcie cisza.

Zegar u sąsiadów wybijał pełną godzinę. Spojrzała na swój zegarek. Północ. Dźwignęła się z kucek, potrącając kubek z niedopitą kawą. Brązowa plama rozlała się po podłodze. Patrzyła obojętnym wzrokiem, jak podchodzi pod tekturowe kartony, które od kilku dni stały pośrodku pokoju. Wpakowała w nie tony książek, ubrań, mniej lub bardziej wygodnych butów oraz nieliczne pamiątki. Głównie stare fotografie, na których razem z Danielem uśmiechali się do siebie czule. Spali je w piecu przy najbliższej okazji.

Teraz trzeba zacząć wszystko od nowa. Zamknąć za sobą ostatni rozdział i nigdy do niego nie wracać.

Po cichu zajrzała do malutkiej klitki za ścianą, gdzie także stały kartony. Podeszła do łóżka, w którym nakryta kołdrą w myszki spała Sylwia. Uśmiechnęła się na widok słodkiej buzi dziecka. Odkąd mała skończyła pięć lat, stała się bardziej chorowita. To dobrze, że dziś oddycha spokojnie. Julia pogłaskała ją po skroniach i zgasiła nocną lampkę. Zamknęła za sobą drzwi najciszej, jak to było możliwe.

Jutro już na pewno weźmie się do rozpakowywania kartonów, dziecko musi czuć się bezpiecznie. Wystarczy, że tak bardzo przeżyła rozwód rodziców i wyprowadzkę do tego okropnego miejsca. Czas rozpocząć projekt Nowe Życie. Tylko we dwie, Julia i Sylwia.

3.

PIĄTEK

Bystre oczy nerwowo obserwowały szpital od strony lasu. Jeszcze kwadrans, dwa i zapadnie całkowita ciemność. Gąszcz gałęzi okazał się doskonałą kryjówką.

Brama wejściowa była nadal obstawiona przez policję, jednak nie wszyscy wiedzieli o tym, że furtka zainstalowana w lewym skrzydle jest poluzowana. Wystarczy lekkie kopnięcie i pójdzie jak z płatka.

Oczy przymknęły się na ułamek sekundy, aby za chwilę ze zdwojonym szaleństwem zlustrować po raz ostatni teren i upewnić się, czy można zacząć działać.

Zapadał zmrok. Ciemna postać powoli podniosła się z kolan i z wypracowaną przez lata starannością naciągała na dłonie czarne rękawiczki. Kilkadziesiąt bezszelestnych kroków i jest już furtka. Tak mało wykorzystywana, że nikt nie pamiętał, aby zabezpieczyć ją przed nieproszonymi gośćmi.

Trzeba z powrotem dostać się do szpitala. Rozkład pomieszczeń zna od tak dawna, że nawet po wygaszeniu świateł się nie zgubi. Cel jest jeden: wrócić i dokończyć to, co się zaczęło.

Furtka ustąpiła pod naporem silnego ciała. Cień przebiegł po ceglanym murze szpitalnego skrzydła i przecisnął się przez drzwi od schodów przeciwpożarowych.

Schody prowadziły prosto na oddział, na którym od wczoraj przebywała Anna Dudczak.

Artur wsunął się do gabinetu Anny i zamknął drzwi od wewnątrz. Nie bywał tu często, wolał spotkania na neutralnym gruncie. W jej pokoju czuł się niezręcznie.

Podszedł do biurka i zapalił stojącą na nim lampę. Jego wzrok padł na ozdobione posrebrzaną ramką zdjęcie. Pogładził palcem uśmiechniętą twarz. Na fotografii Anna pozowała przebrana za Madame Pompadour. Zeszłoroczny bal maskowy trwał do białego rana, przez co następnego dnia leczyli kaca pigułkami ze szpitalnej apteczki.

Odstawił ramkę na miejsce. Tej kobiety już nie ma. Anna, choć otoczona troskliwą opieką przez najlepszych lekarzy, stała się żywym trupem. To, że karetka przyjechała z Warszawy w ciągu trzydziestu minut, było prawdziwym błogosławieństwem. Operacja trwała kilka godzin, jednak jemu zdawało się, że to była wieczność. Krążył pod drzwiami sali zabiegowej, nie umiejąc wytłumaczyć sobie tego, co się wokół niego dzieje.

Chirurg, który operował Annę, nalegał, żeby została pod ich opieką przez kolejne tygodnie, jednak świadomość, że nie będzie mógł do niej zaglądać po kilka razy dziennie, była dla Artura nie do przyjęcia. Gdy wczoraj poczuła się odrobinę lepiej po narkozie, przywiózł ją do kliniki i zainstalował na swoim oddziale. Tu będzie miał ją ciągle na oku. Poza tym zespół jego lekarzy zapewni jej najlepszą opiekę pod słońcem. Już on tego dopilnuje.

Dziś Anna nie czuła się dobrze. Powoli wracała jej świadomość tego, co się stało. Podawane leki uspokajały ją, jednak zapadała w sen najwyżej na pół godziny. Potem zrywała się, dysząc i płacząc w ciszy.

Artur starał się choć na chwilę odsunąć od siebie widok przykutej do łóżka kobiety, lecz niechciany obraz wracał z niesłabnącą siłą. Rany na jej ciele goiły się z trudem. Wylewy podskórne przybrały fioletową barwę i przebijały niczym stara farba na wybielonej ścianie. Widział Annę podpiętą do tuzina kroplówek, leżącą sztywno z oczami wbitymi w sufit. Kręcący się wokół lekarze i pielęgniarki bezszmerowo wykonywali maksymalnie skoordynowane czynności, nie odzywając się do niej słowem. Od wczoraj nie reagowała na żaden zewnętrzny bodziec.

Kto i po co ją okaleczył? Musiała wiedzieć coś, co dla reszty personelu pozostawało tajemnicą. Co było też tajemnicą dla niego. I co nie mogło ujrzeć światła dziennego.

Artur zatrzymał wzrok na niewielkiej żaluzjowej szafce, w której Anna przechowywała dane pacjentów.

Przypadek Lasoty interesował ją szczególnie, zatem musiała wiedzieć dużo więcej, niż podawały oficjalne dane. Na pewno sporządzała drobiazgowe raporty z sesji. Jest to obowiązek każdego lekarza, a Anna, choć nie brała życia na serio, swą pracę wykonywała w dwustu procentach.

A … C… D… teczka Lasoty była na miejscu. Maciejewski wyciągnął ją i zajrzał do środka. Można się było tego spodziewać. Rzucił o ścianę pustym kawałkiem kartonu. Na co liczył? Że ten gnojek zostawi mu jak na tacy swoje tajemnice i pozwoli się złapać jak pierwszy lepszy idiota?

Komputer! Anna zawsze wprowadzała dane najpierw do komputera, a potem drukowała je i wkładała do teczki. Dziwna logika w dwudziestym pierwszym wieku, ale to może uratować sytuację. Jeden przycisk i komputer zaczął monotonnie szumieć.

Hasło. Tak… no to mamy problem. Mocnymi szarpnięciami zaczął otwierać kolejne szuflady biurka w nadziei na znalezienie jakiegoś skrawka papieru, notesu czy czegokolwiek, na czym mogła zanotować hasło. Na pewno gdzieś je schowała. Dwie pierwsze szuflady nie zawierały nic szczególnego, kilka długopisów, zapasowe zszywki, zeszłoroczny kalendarz, szminka w złotej oprawce. Trzecia, ostatnia, była pusta.

Zatrzasnął ją lekko i w tym samym momencie usłyszał, że coś obija się o drewniane ścianki. Otworzył szufladę ponownie. Zobaczył dwa klucze złączone metalowym kółkiem, do których przyklejona była taśma klejąca. Zapewne Anna przytwierdziła klucze taśmą do tylnej ścianki szuflady i teraz pod wpływem szarpnięcia taśma puściła.

Wziął klucze do ręki, oderwał taśmę i już chciał wyrzucić ją do śmietnika stojącego obok biurka, gdy coś białego przykuło jego uwagę.

Z kosza wyciągnął zmiętą w kulę kartkę papieru. Rozłożył ją starannie i przeczytał jedno zdanie. Było napisane odręcznie i bez wątpienia był to charakter pisma Anny: Z dniem 23 listopada składam wymówienie w trybie natychmiastowym z powodów osobistych.

Usiadł na podłodze koło biurka i ponownie przeczytał treść kartki. Chciała odejść. Coś lub ktoś zmuszał ją do opuszczenia szpitala. Niewiarygodne. Przecież tak kochała tę pracę. Nieraz rezygnowała z urlopu, żeby tylko być ze swoimi pacjentami bez przerwy.

Co to wszystko ma znaczyć, do ciężkiej cholery?

Ogarnęło go wrażenie, że gra w jakiejś tragikomedii, że ktoś pociąga za sznurki, chcąc doprowadzić go do obłędu. Schował klucze do kieszeni marynarki i sięgnął po słuchawkę telefonu.

– Proszę mnie połączyć z komisarzem Stefaniakiem.

Anna za wszelką cenę próbowała uwierzyć, że to tylko sen. Że zaraz ktoś ją wybudzi z tego koszmaru, że wstanie z łóżka, przemyje twarz zimną wodą i uczesze swoje piękne włosy. A potem włoży tę czarną obcisłą sukienkę, pończochy i szpilki, które tak doskonale podkreślają smukłość jej nóg. Zdrowych nóg. Bo one przecież są zdrowe, prawda? Tylko ten sen ją tak wystraszył.

Trzeba już wstać, dość się należała. Boże drogi, to jednak nie sen. Nogi przykute do łóżka, pokrojone przez skalpele i pozawijane w dziesiątki metrów bandaży. Całkowicie bezwładne. I te puste usta.

Powoli powracała świadomość tego, kim się stała zaledwie trzy dni temu. Serce zadudniło jej w piersiach. Czuła, jak obija się o żebra. Kim teraz jest? Zmasakrowaną kukłą, która przez następne pół wieku będzie obracać rękami koła wózka inwalidzkiego? W tej chwili może jedynie patrzeć na podoczepiane do ciała rurki, sączki, wenflony i inne koszmarne sprzęty. Nawet nie widać, co się dzieje za oknem.

Ze światem zewnętrznym łączył ją jedynie cichy stukot kropel deszczu uderzających o parapet. Obserwowała na ścianie tańczące cienie drzew, które już całkowicie pozbyły się liści. Upłynie jeszcze wiele miesięcy, zanim będzie w stanie się pozbierać. Ale wytrwa, ten ból w końcu minie. A potem, wraz z pierwszymi dniami wiosny, wystawi twarz ku ciepłym promieniom słońca.

Rozmyślania przerwał dochodzący z korytarza niewyraźny szmer. To pewnie Artur znów idzie, żeby ją pocieszyć. Lepiej niech już nic nie mówi, jeśli ma to być kolejna próba przekonania jej, że jeszcze nie wszystko stracone. Może chociaż poinformuje ją, czy jest jakiś postęp w śledztwie.

Czemu stoi przed drzwiami i nie wchodzi? Oczy Anny wypełniły się strachem. Podciągnęła się na poduszce i bezradnie błądząc w mroku rękami, próbowała namierzyć przycisk alarmowy.

Drzwi otworzyły się bezgłośnie i ujrzała w nich znajomą postać. Drgnęła, po czym nerwowo poruszyła się na prześcieradle. Chciała krzyknąć: „To ty!”, jednak wydała z siebie jedynie niezrozumiały bełkot.

Gość podszedł do łóżka i bez słowa usiadł na kołdrze. Dłoń w czarnej rękawiczce powędrowała w kierunku jej twarzy. Poczuła znajomy, duszący zapach.

W gabinecie panował półmrok, jedynie stojąca na biurku lampka z ciemnozielonym kloszem rozpraszała ciemność. Komisarz kiwał się sennie za swoim biurkiem, kiedy terkoczący dzwonek telefonu bezlitośnie przywołał go do stanu pełnej świadomości. Wyciągnął rękę po słuchawkę i przedstawił się zmęczonym głosem:

– Stefaniak, z kim mówię?

Przez kilka chwil słuchał rozmówcy, nie poruszając żadnym mięśniem twarzy.

– Dobrze, zaraz przyjadę. Tak, będę za dwadzieścia minut.

Odłożył słuchawkę na widełki i przez chwilę końcówką długopisu wybijał rytm na porysowanej politurze zniszczonego biurka.

Miał złe przeczucia. Sprawa nie posuwała się do przodu. Do tej pory nie trafili na żaden znaczący ślad. Psy straciły trop zaledwie dwieście metrów od szpitala. Taki gość jak Lasota nie jest w ciemię bity i będzie się z nimi zabawiał na swoich warunkach.

Komisarz gorączkowo rozmyślał nad tym, co właśnie usłyszał przez telefon. Anna Dudczak chciała odejść. I to już, natychmiast. Z relacji Maciejewskiego wnioskował, że coś musiało mieć wpływ na jej decyzję. Trzeba koniecznie jechać do szpitala i porozmawiać z ordynatorem, a jutro z rana jeszcze raz wysłać tam ekipę ze sprzętem i przetrzepać wszystko centymetr po centymetrze.

Sięgnął po swoją policyjną czapkę. Pogładził delikatnie trzy gwiazdki wyhaftowane na niebieskim tle i naciągnął na daszek foliową osłonkę od deszczu. Za żadną cenę nie chciałby zniszczyć nakrycia głowy podczas takiej pogody. Zgarnął kluczyki od opla i wychylił głowę na korytarz.

– Nowak! Czas na małą przejażdżkę, ruszaj się! Zanim wyjdziemy, zadzwoń jeszcze do centrali, niech dadzą mi na jutro rano ekipę do ponownej wizji w gabinecie Dudczak. Musieliśmy coś przeoczyć.

Dwie minuty później siedzieli w samochodzie. Posterunkowy nieśmiało przerzucał kanały radiowe, kątem oka obserwując reakcję komisarza. Spiker RadioNews sensacyjnym tonem podał najnowsze wiadomości. Witamy naszych drogich radiosłuchaczy. Mamy dla państwa najnowsze wiadomości ze szpitala psychiatrycznego imienia Świętego Antoniego. Kilka minut temu zadzwonił do nas anonimowy słuchacz z sensacyjną informacją, jakoby na terenie ośrodka słyszano dwa wystrzały. Niestety nie znamy szczegółów, jednak w świetle ostatnich wydarzeń możemy podejrzewać, że zaszły jakieś nowe okoliczności. Przypomnijmy, że poszukiwany jest…

Stefaniak przekręcił gałkę, wyłączając radio.

– Jeszcze tego nam brakowało, gaz do dechy!

Nowak wcisnął pedał w podłogę.

Biegli szpitalnym korytarzem w kierunku gabinetu doktor Dudczak. Drzwi były otwarte na oścież. Widać było, że ktoś bardzo się spieszył, pozostawiając gabinet bez zabezpieczeń.

W kieszeni płaszcza Stefaniaka zabrzęczała komórka. Odsłuchał wiadomość i bez słowa pociągnął za sobą zdezorientowanego Nowaka do szpitalnej części ośrodka.

W sali OIOM-u roiło się od ciekawskich salowych, przerażonych pielęgniarek i lekarzy, którzy na darmo próbowali reanimować Annę.

Na wpół siedzące ciało przedstawiało koszmarny widok. Schylona do przodu głowa, niczym niepodparta i całkowicie bezwolna, zwisała z ciepłego jeszcze karku. Jasne włosy pozlepiane w niechlujne strąki niemal całkowicie zasłaniały twarz ofiary. Błękitna koszula była rozerwana w dwóch miejscach kulami.

– Wszyscy natychmiast wyjść z sali! Nie chcę tu żadnych gapiów! To jest miejsce zbrodni! Wynocha, do jasnej cholery! – Komisarz, sapiąc, popychał widownię do wyjścia.

Gdy zostali sami, ponownie podszedł do łóżka, na którym leżały zwłoki Anny. Spojrzał na jej ręce. Ułożono je w sposób, w jaki przedstawia się na obrazach Chrystusa zdjętego z krzyża, którego poranione dłonie luźno opadają wzdłuż ciała.

Delikatnie ujął zwisającą dłoń i położył na prześcieradle. Wygładził pomarszczony materiał. Nie miał żadnych wątpliwości, że kilka minut temu rozegrała się tu walka o życie między okaleczoną kobietą a jej oprawcą. Walka, którą Anna przegrała.

Maciejewski wysunął spod skóry Anny wystającą krzywo igłę od kroplówki.

Przed szpital zajechał na sygnale wóz medyka sądowego.

– Co z tym zrobimy? Znowu o nim piszą. Zastrzelił lekarkę, którą wcześniej okaleczył. Biedna kobieta, taka młoda. – Eleonora Sowa podparła się łokciem o poręcz fotela i spojrzała w stronę męża. Wiele w życiu przeżyła, ale wydarzenia ostatnich dni całkowicie wytrąciły ją z równowagi. Nie chciała jednak, aby mąż widział, jak bardzo przeżywa to, co się wokół nich działo. Bycie obiektem drwin już dawno się jej przejadło.

Fryderyk wpatrywał się w artykuł, czytając go po raz kolejny z rzędu. Zazwyczaj panował nad swoimi emocjami, jednak teraz i jemu nie szło z tym najlepiej. Zdjął okulary i jedną z końcówek włożył w kącik ust, obracając ją w zwolnionym tempie.

– Jest na wolności. Tym razem nie dopuszczę, żeby ponownie nas skrzywdził. Takie kanalie nie powinny się w ogóle rodzić, ale skoro już chodzą po tym świecie, to jestem przekonany, że ten świat wybaczy nam, jeśli usuniemy go spośród żywych. Jeszcze nam wszyscy za to podziękują.

– Proszę cię, żebyś nie zrobił jakiegoś głupstwa.

– Gdy tylko sobie przypomnę, jak obszedł się z naszym synem, to pięści same mi się zaciskają. Wtedy nie mogłem go obronić, ale teraz nie mam nic do stracenia i nie dam się ponownie upokorzyć. Tym razem będzie inaczej. Odpłacę mu za te wszystkie lata, kiedy nasza rodzina żyła w hańbie. To nawet dobrze, że uciekł. Nie jest przez nikogo pilnowany. Wróci na stare śmieci, a my będziemy już na niego czekać.

Fryderyk, lekko stęknąwszy, podniósł się z fotela. Rzucił gazetę z impetem o blat stolika i kierując się do swojej sypialni na piętrze, jeszcze raz powtórzył:

– To naprawdę doskonale się składa…

Eleonora została w salonie sama. Pozbierała filiżanki po herbacie i włożyła do zlewu. Puściła strumień ciepłej wody. Patrzyła w panującą za oknem ciemność. Ręce wprawnym ruchem namydlały naczynia, po czym odstawiały je na drewnianą suszarkę.

Wytarła dłonie ścierką i wróciła do salonu. Z szuflady komody wyjęła przetarty ze starości na brzegach album. Usiadła na kanapie i otworzyła na stronie, która zaznaczyła jakiś czas temu amarantową tasiemką. Ilekroć patrzyła na zdjęcia sprzed lat, przed oczyma stawał jej dziesięcioletni syn, który zdmuchiwał na swym urodzinowym torcie okrągłą liczbę świeczek.

Ubrany w ciemnoszary sweterek i sztruksowe spodnie wyglądał bardzo elegancko, jak przystało na jubilata. Zazwyczaj chłopcy wolą bluzy i dżinsy, ale w ten wyjątkowy dzień Eleonora uparła się, żeby wyglądał odpowiednio do sytuacji. Te fikuśne czapeczki z gumką pod brodą wybrał jednak sam. Przedstawiały Zorro trzymającego za cugle czarnego jak noc rumaka. Odkąd Adaś zaczął oglądać serial Zorro, też chciał zostać superbohaterem. Marzył, żeby świat go podziwiał, żeby choć raz pokonać jakiegoś czającego się w ciemnym zaułku bandytę.

Życie jednak było bardziej brutalne. Adam nie był dumą ojca. Fryderyk nie umiał pogodzić się z faktem, że jego syn jest ułomny. Gdy lekarze wykryli u chłopca schizofrenię, obsypał ich wyzwiskami i groził sądem za nietrafną diagnozę, a kiedy badania u kolejnych specjalistów potwierdziły chorobę, upił się do nieprzytomności i nie wychodził z garażu przez dwie doby. Dla niego był to cios w samo serce. Tylko matka kochała syna miłością bezwarunkową.

Syn rósł, mijały lata, a symptomy schizofrenii dawały się rodzinie coraz bardziej we znaki. Nie sposób było ukryć przed wścibskimi sąsiadami krzyków Adama, jego ataków furii, wulgarnych odzywek czy gestów. Rówieśnicy odsunęli się od niego, o dziewczynach nie było mowy. Na widok biegającego po ulicy Zorro pukały się w czoło. Potem odwracały głowę i przechodziły szybkim krokiem na drugą stronę ulicy.

Eleonora przytuliła do piersi starą fotografię. Mimo smutnych wspomnień uśmiechnęła się do tego, co było. Powędrowała wzrokiem po twarzach gości, których fotograf uchwycił w momencie bicia braw po zdmuchnięciu przez Adama świeczek. W tle, obok rodziny i przyjaciół, widniała postać mężczyzny, który lata temu doprowadził do rodzinnego dramatu. Już wtedy z jego oczu wyzierało szaleństwo. Nikt jednak nie przypuszczał, że spokojnym dotąd miasteczkiem wstrząsną wydarzenia będące skutkiem zabawy, jaką wymyślił dla syna Sowów ich sąsiad z naprzeciwka, Jan Lasota.

Kobieta zamknęła album i odłożyła do szuflady. Poprawiła szydełkową serwetę leżącą na komodzie i ruszyła w stronę drzwi sprawdzić, czy są dobrze zamknięte. Robiła to o tej samej godzinie regularnie od czterdziestu lat.

Komplet rygli dokładnie zablokował zamki. Eleonora już miała opuścić przedpokój, gdy zawahała się i cofnęła do drzwi. Dodatkowo zasunęła łańcuch. Niby nic, ale licho nie śpi. Pogasiła światła w całym domu i już po chwili leżała obok męża, który, udając, że śpi, w rzeczywistości obmyślał plan zemsty.

Artur wszedł do mieszkania i zapalił lampę. Światło rozproszyło się po ścianach. Rzucił klucze na stojącą pod lustrem komodę, zsunął z ramion płaszcz i powiesił na metalowym haczyku. Wszedł do kuchni, wrzucił do szklanki kilka kostek lodu i nalał whisky. Wypił duszkiem i nalał jeszcze jedną porcję. Usiadł na kuchennym stołku i patrząc w przestrzeń, próbował pozbyć się myśli, które kotłowały się w jego głowie.

Kolejny łyk, i jeszcze jeden. Poczekał, aż alkohol zadziała i pozwoli wyłączyć całodniowy stres. Poczuł lekkie kołysanie w skroniach. Przeniósł się do salonu z nadzieją na małą drzemkę, ale nerwy nie pozwalały mu skierować myśli na spokojne wody.

Zapadł się w miękki fotel i włączył telewizor. NNC24 podawało do publicznej wiadomości szczegóły dzisiejszego zdarzenia. Słyszano strzały, znaleziono zwłoki, ktoś zemdlał na widok ciała wynoszonego w czarnym worku. Wszystko prawda. Kiedy te sępy kręciły swój materiał, on cucił salową Walerię Kłys, która ujrzawszy przestrzelone ciało Anny, osunęła się na podłogę.

Gdy odzyskała przytomność, usiadła skulona na szpitalnym korytarzu, zawodząc i bijąc się w piersi tak mocno, że zachodziła obawa, iż zrobi sobie krzywdę.

Musiała czuć się winna, że ktoś niepostrzeżenie wszedł na jej rewir i w tak okrutny sposób odebrał życie Annie, która zawsze miała dla niej tyle ciepłych słów. Była niczym rodzona córka. Czasem przynosiła jakiś drobiazg z perfumerii, na który Walerii nie było stać.

A teraz ona, stara, żyje, podczas gdy młoda i kochająca życie Anna umarła. To jej wina, że tak nieudolnie pilnowała wejścia do izolatki. Wyszła na chwilę i zostawiła ją samą. Jak będzie żyć z takim ciężarem na sumieniu?

Maciejewski, widząc roztrzęsioną Walerię, dał jej zastrzyk uspokajający i odprowadził do przybudówki przyszpitalnej, którą samotnie zamieszkiwała. Był dziś u niej po raz pierwszy. Nie miał w zwyczaju odwiedzać salowych lub innych osób z personelu w ich prywatnych mieszkaniach, nawet jeśli były to mieszkania służbowe. Tym razem złamał zasadę. Waleria wymagała opieki i on musiał ją jej zapewnić. Po zastrzyku zaczęła oddychać równiej, pozwoliła położyć się na kanapie i po kwadransie zasnęła. Artur przykrył ją wełnianym kocem i przygasił światło.

Na odchodne ogarnął jeszcze wzrokiem małe mieszkanko. Było tak skromne, że zrobiło mu się przykro. Mimo ograniczonych funduszy Waleria starała się wyczarować miły kącik, tak jak robią to wszystkie kobiety. Z wypłowiałymi od słońca obrazkami, z dzbankiem na kwiaty. Najciszej, jak umiał, wymknął się z mieszkania i nie wracając już do szpitala, pojechał prosto do siebie.

Wyłączył telewizor. Wciąż ten jazgot i szukanie sensacji. Potrzebuję trochę spokoju. Spokoju i ciszy, powtarzał w myślach. Cisza panująca w czterech ścianach była dla niego wytchnieniem po całodziennej pracy, oderwaniem od ustawicznych krzyków pacjentów niesionych przez demony swego obłędu.

Teraz odnajdywał tę ciszę w inny sposób. Wisiała w niej trwoga i samotność. Anna odeszła, zostawiając zbyt wiele znaków zapytania.

Co aż tak ważnego mogła wiedzieć, że musiała zginąć? Dlaczego chciała odejść z pracy? Co się, u diabła, dzieje w ośrodku?!

Trzeba zmyć z siebie ten cały dzień, zapomnieć choć na chwilę, odpłynąć… Artur wszedł do łazienki i odkręcił gałkę od prysznica. Czekając na strumień ciepłej wody, ściągnął z siebie przesiąknięte szpitalnym zapachem ubranie.

Para zaczęła wypełniać łazienkę, ciepło dawało poczucie spokoju. Wreszcie robiło się normalnie. Spodnie wylądowały na pralce, lecz po chwili zsunęły się na podłogę. Niech leżą, podniesie je, gdy tylko skończy brać prysznic.

Zasunął za sobą szklane drzwi kabiny i z ulgą poczuł, jak ciepłe krople spływają mu po twarzy i ramionach. Kilka minut wystarczyło, aby spięte mięśnie rozluźniły się pod wpływem miarowych uderzeń strumieni. Zapomnieć. Choć na chwilę. Zaraz znajdzie jakiś kanał sportowy i zaśnie, nastawiwszy telewizor na automatyczne wyłączenie. Tak będzie najlepiej, niech ten dzień już się skończy.

Przewiązał biodra ręcznikiem i zgarnął z podłogi porozrzucane części garderoby. Coś metalowego uderzyło o płytki. Rozluźniający kwadrans pod prysznicem i całkiem o tym zapomniał. Na białej posadzce błyszczały klucze zabrane z gabinetu Anny. Schylił się i podniósł je, chwytając za metalowe kółko. Jeden z nich wyglądał na pasujący do zamku yale, takiego, jaki ma w drzwiach trzy czwarte miasta. Drugi był najprawdopodobniej kluczem od szafy, kredensu czy jakiegoś innego mebla z mieszkania Anny.

Pojedzie tam jutro, sobota będzie dobrym dniem na dokopanie się do prawdy. W sobotę w ośrodku zastępuje go doktor Synowiec, będzie miał więc wolne ręce i poświęci tyle czasu, ile będzie trzeba, aby znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia w tej dziwnej historii.

Jeszcze jedna szklaneczka whisky, aby móc usnąć. Chłód poduszki ostudził rozgrzaną od kąpieli twarz. Naciągnął na siebie kołdrę i ułożył się wygodnie na wznak. Ręce schował pod głowę i obserwując światła przejeżdżających samochodów, które załamywały się na suficie, czuł, jak powoli jego świadomość odpływa, jak bardzo jest zmęczony i jak bardzo potrzebuje snu.

Zegar wybił drugą w nocy. Za dwadzieścia minut telewizor sam się wyłączy.

4.

SOBOTA

Komisarz Stefaniak przyszedł do biura przed szóstą rano. Zalał wrzątkiem kawę rozpuszczalną i zatrzymał wzrok na wiszącym na przeciwległej ścianie orle w koronie. Tyle lat spokojnego urzędowania i nagle wszystko postawione na równe nogi. Mimo swej dwudziestoparoletniej kariery nie spotkał się z wieloma przypadkami zbrodniarzy i szaleńców. Mało powiedziane. Wpadały mu sprawy typu zwykłe mordobicie lub, w najlepszym razie, obwoźny handel samogonem. Takie problemy rozwiązywał od ręki. Jeszcze kilka lat temu marzył, żeby pobawić się w porucznika Borewicza, ale teraz? Oddałby wiele, żeby spokojnie doczekać emerytury. Czuł przez skórę, że ta zbrodnia przysporzy mu mnóstwa kłopotów i dlatego musi to rozegrać z głową.

Zebranie zespołu zaplanował na ósmą. Panująca od środy atmosfera z dnia na dzień pogarszała się odpowiednio do wagi zdarzeń, jakie rozgrywały się w podlegającym mu terenie, toteż nieprzyjemne uczucie bezradności wgryzało się coraz głębiej w jego siwiejącą głowę. Z takim składem nie ma mowy o wykryciu mordercy.

Co gorsza, każdy w komisariacie, począwszy od strażnika, a skończywszy na nim, starym wydze, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie ma co mydlić sobie oczu. Musi coś natychmiast przedsięwziąć, chyba nawet wie, co. Trzeba tylko przekonać do tego pomysłu zespół. Te codzienne telefony z góry domagające się raportów nie są już na jego nerwy.

Spojrzał na zegarek. Wpół do ósmej. Sięgnął po słuchawkę i wystukał numer zamiejscowy.

Pół godziny później w gabinecie Stefaniaka pojawili się kryminolog Zasępa z aspirantem Wilkiem.

– Jak już wiecie, wczoraj zamordowano Annę Dudczak. Nie muszę dodawać, że stało się to w jej szpitalnym łóżku, w sali, przed którą, zgodnie z moim zarządzeniem, miał stać Wilk i pilnować cholernego wejścia. Rozumiem, Wilk, że masz mi coś w tej sprawie do powiedzenia? Może stwierdziłeś, że stanie na czujce jest poniżej twojej godności i kwalifikacji, co?

Wilk siedział na wydechu. Patrzył przed siebie, bojąc się nawet mrugnąć powiekami. Zawalił sprawę i nie miał nic na swoje usprawiedliwienie.

– W związku z tym – ciągnął dalej Stefaniak – odsuwam Wilka od sprawy. Chciałem powierzyć mu dochodzenie, ale teraz widzę, że chyba mi rozum odjęło, kiedy podejmowałem tę decyzję. To nie przedszkole, żeby pozwalać sobie na bagatelizowanie sprawy. Kto, do ciężkiej cholery, dał ci odznakę? Pracujesz u mnie pół roku i mam wrażenie, że o pół roku za długo. Śmierć tej kobiety to dla ciebie gwóźdź do trumny, możesz się pakować i wracać, skąd przyszedłeś, rozumiesz?!

Widząc otwierające się usta podwładnego, odwrócił się do niego plecami, dając sygnał, że rozmowa skończona. Wilk skulił się na krześle. Szef miał w jednym rację, dał wczoraj ciała. Kiedy on spacerował po alejkach szpitala, ktoś dopadł tę dziewczynę. Zdecydowanie tym razem się nie wykazał. Jego poprzednia sprawa, kiedy szukano zaginionego studenta, też nie poszła mu najlepiej. Zabawa w policjantów i złodziei nigdy go nie pociągała. Ojciec wojskowy kazał mu iść do policji, to poszedł. Teraz to już chyba koniec jego kariery.

Stefaniak jakby czytał w jego myślach.

– W związku z tym przyjmijcie do wiadomości, że miejsce Wilka zajmie podkomisarz Krawiec. To młoda policjantka, ale ma dorobek, o jakim ty, Wilk, możesz tylko pomarzyć. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, przyjedzie do nas w poniedziałek. Zrób jej miejsce, uprzątnij swoje biurko, a ja się postaram, żebyś trafił do drogówki.

– Krawiec? – Zasępa zmarszczył czoło. – Ta sama, o której kilka lat temu pisała prasa?

– Ta sama – potwierdził Stefaniak. – Komuś się coś nie podoba?

– Zawieszono ją przecież za picie. Zawaliła wtedy jakieś ważne śledztwo w stołecznej. Pcha pan palce między drzwi, komisarzu. Nie uważa pan, że powinniśmy znaleźć kogoś bardziej odpowiedniego? Kogoś, kto…

– Wstaje o szóstej, je lunch i zamyka biurko o piątej. To chciałeś powiedzieć? Już kogoś takiego mamy. – Stefaniak wskazał brodą wijącego się na krześle Wilka. – Z kimś takim nie ruszymy z miejsca.

– Sami damy radę. – Zasępa nalał sobie kawy i spojrzał wyzywająco na przełożonego.

Komisarz zaszeleścił paczką marlboro.

– Naprawdę nie zdajecie sobie sprawy z tego, w czym tkwimy? W kostnicy mamy trupa młodej lekarki i jako bonus zbiegłego psychopatę. Ile spraw o morderstwo prowadziłeś, Zasępa? A ty, Wilk? Zdejmowanie kotów z dachów czy kradzieże w spożywczym to raczej nie ten kaliber. Kto więc według was ma poprowadzić to śledztwo? No, słucham.

W gabinecie zapadła cisza. Komisarz wypuścił przez nos dwie smugi dymu, po czym wytarł nagromadzoną w kącikach ust ślinę. Wilk skrzywił się z obrzydzeniem.

– Śledcza Krawiec wyszła z tego, jest czysta. Kilka miesięcy temu przywrócono ją do zawodu. Dziś rano zadzwoniłem do niej z propozycją i mam nadzieję, że ją przyjmie. W przyszłym tygodniu zostanie przeprowadzona sekcja zwłok Anny Dudczak, może wtedy dowiemy się czegoś więcej. Nie wiem, jak patolog poradzi sobie z tak zmasakrowanym ciałem. Wilk. – Niedopałkiem papierosa wycelował w głowę młodszego kolegi. – Twoja ostatnia szansa. Na poniedziałek rano przygotujesz listę osób, które mogą być świadkami w sprawie. Posadź przy telefonie na dwadzieścia cztery godziny Nowaka na zmianę z Łabudą, niech spisują, kto i z czym dzwoni. Ktoś się musi odezwać. Ludzie nie byliby sobą, gdyby nie próbowali błysnąć informacją w lokalnym środowisku. A ! Jeszcze jedno. Daj do prasy i telewizji informację, że policja wraz z władzami miasta za wskazanie miejsca przebywania lub udzielenie wiarygodnych wskazówek o poszukiwanym oferuje nagrodę w wysokości dziesięciu tysięcy złotych. To pomoże ludziom rozwiązać języki. I nie zapomnij załączyć zdjęcie Lasoty.

Wilk skrupulatnie odnotował zadania w pomiętym kapowniku.

– Zasępa – komisarz zwrócił się do drugiego z nich. – Mam nadzieję, że przekazano ci koszulę znalezioną w leśniczówce. Nie wiem, na ile to jest dowód w sprawie, ale dla porządku przeprowadź badania tkaniny, może uda nam się uzyskać profil DNA. Proponuję, żebyś jeszcze dziś pojechał do szpitala i pobrał próbki organiczne z celi Lasoty. Weź ekipę i znajdźcie coś na kubku, poduszce, pobierzcie choćby szczyny z jego kibla. Dodatkowo pozbierajcie co się da z gabinetu Dudczak. Nie wracajcie z pustymi rękami. Ruszajcie się, do roboty! To nie obóz wypoczynkowy!

Julia odłożyła słuchawkę i jeszcze przez chwilę wpatrywała się w nią z zaskoczeniem, jakby zobaczyła ducha. Oczywiście, że słyszała o słynnej ucieczce z kliniki i o zabójstwie lekarki. Lokalne media szalały, wymyślając coraz to bardziej niewiarygodne scenariusze tych wydarzeń. Mając w tle szpital psychiatryczny, nie można wymarzyć sobie lepszego materiału na pierwsze strony gazet.

W głębi duszy zafascynowała ją ta sprawa. Śledziła wszystkie artykuły, jakie pojawiały się w prasie. Telewizja z racji makabrycznego tematu podawała newsy jedynie w godzinach późnowieczornych.

Jeszcze wczoraj przez myśl by jej nie przeszło, że zostanie jej powierzone rozwiązanie zagadki sprzed kilku dni. Do tej pory intensywnie wspierała swoją wiedzą i szóstym zmysłem wiele policyjnych akcji, była wręcz świetna w analizowaniu danych i dostarczaniu gotowych rozwiązań swemu szefostwu, ale konfrontacja oko w oko z mordercą była nie lada wyzwaniem.

Wstawiła ekspres i wrzuciła do młynka garść pachnących ziaren. Pobudka w sobotę o tak wczesnej porze musi zostać wynagrodzona mocną kawą. Teraz już przecież nie zmruży oka. Wspięła się na palce i usiadła na jedynym w ciasnej kuchni barowym stołku.

Być może zbyt szybko nakręciła się na tę sprawę, może trzeba to wszystko jeszcze raz przemyśleć. Czuła jednak ten przyjemny ucisk w żołądku na samo wspomnienie rozmowy z komisarzem Stefaniakiem. Sprawa kusiła ją, takie sytuacje wyzwalały w niej pokłady adrenaliny. Morderstwo. To może jej zapewnić wielki powrót na szczyt. Dokładnie tam, gdzie jest jej miejsce. Na taki dar od losu właśnie czekała.

Jedna myśl nie dawała jej spokoju. Co z Sylwią? Mała dopiero niedawno rozpakowała zabawki, pozbierała się po wyprowadzce od ojca i zaczyna się uśmiechać po tym, co przeszła. Rozstanie rodziców było dla niej traumą i Julia starała się, jak to tylko możliwe, aby córka przystosowała się do nowego życia tylko z mamą. Zostawić Sylwię z Danielem, w znanym jej otoczeniu, w przedszkolu, które lubi, wśród ukochanych koleżanek? Może i miałaby u niego dobrze. Babcia zaglądałaby i sprawdzała, czy wszystko okej, ale na miłość boską, jak ma oddać komuś swoje dziecko?! Sylwia musi być przy mnie, nie wypuszczę jej z rąk po tym, jak ją wyszarpałam w sądzie spod opieki Daniela, powtarzała w myślach. A Daniel? Będzie robił problemy, za nic w świecie nie pozwoli na wywiezienie małej do kolejnego miasta. Szykuje się następna wojna o dziecko.

Julia zebrała porozrzucane po wczorajszej zabawie klocki i wrzuciła je do wiklinowego kosza. Usiadła w głębokim fotelu, ogrzewając dłonie gorącą filiżanką. Żeby ktoś pomógł jej podjąć tę decyzję. Żeby czyjeś dobre ręce pchnęły ją we właściwym kierunku.

Na matkę nie mogła pod tym względem liczyć, znała jej zdanie. W kolejnych przenosinach upatrywałaby krzywdy dziecka. Ambicje jej własnej córki nie miały tu żadnego znaczenia. Pracować można wszędzie, powiedziałaby zapewne, nawet w takiej dziurze jak to miasteczko. A tam? Wielka niewiadoma. Nowe mieszkanie, nowa praca, kolejna bitwa o pozycję w stadzie. Na dokładkę szaleniec morderca. A ona? Drobna kobieta samotnie wychowująca chorowite dziecko. Może i racja, może powinna jednak odmówić? Przerost ambicji nie jest wskazany w jej sytuacji, musi przecież myśleć przede wszystkim o córce.

W pokoju obok Sylwia cichutko przekręcała się na drugi bok. Uśmiechała się przez sen tak, jak tylko niewinne dziecko może się uśmiechać. Julia z rozrzewnieniem patrzyła na zatopioną w poduszce twarzyczkę córki.

Dziś oddychała spokojnie i miarowo. Po ostatnich infekcjach Julia drżała o każde kolejne przeziębienie. Organizm Sylwii źle reagował na niskie temperatury. Byle zimno powodowało u niej obniżoną odporność. Tyle razy zaczynało się od zwykłego kaszlu, a kończyło na nocnych dusznościach. Przed nimi cała seria badań, trzeba się tym zająć w pierwszej kolejności.

Ale teraz, gdy tak spokojnie przesuwają się sny pod jej powiekami, można na nią patrzeć bez końca i wierzyć, że to tylko przejściowe przeziębienie, które złapała od dzieciaków z przedszkola.

Julia cmoknęła małą w rączkę i pomyślała, że trzeba szybko skoczyć po świeże pieczywo na śniadanie. Sylwia tak lubi jajecznicę ze szczypiorkiem i ze świeżutką bułką grubo posmarowaną masłem.

Naciągnęła kołdrę na chude ramiona córki. W głowie wciąż kołatała jej myśl: przede wszystkim jesteś matką. Westchnęła głęboko i z rozczuleniem pogładziła jasne loki dziecka rozrzucone po poduszce.

Już wie, co zrobi. Gdy tylko wróci z bułkami, zadzwoni do komisarza Stefaniaka i powiadomi go o swojej decyzji.

Tej nocy Artur niemal nie zmrużył oka. Wyczekiwany sen okazał się krótką drzemką pozwalającą jedynie na dwugodzinny relaks dla mózgu. Pomarańczowy pojemnik z tabletkami nasennymi podpowiadał mu łatwe rozwiązanie, jednak pomyślał, że mieszanka diazepamu z alkoholem nie jest dobrym pomysłem. Zwłaszcza dla kogoś dysponującego całkiem sporą wiedzą z zakresu medycyny.

Ponownie spróbował zacisnąć powieki i wyrównać oddech.

Zobaczył Annę przykrytą od stóp do głów nieskazitelnie białym prześcieradłem. Pochylał się nad nią tłum gapiów bez twarzy szepczących między sobą niezrozumiałe zdania. Artur był pośród tego tłumu, stał między ludźmi i jako jedyny nie mógł wydusić z siebie słowa. A przecież tyle chciał jej powiedzieć.

Gapie coraz natarczywiej domagali się sensacji. Co chwila któraś z osób przesuwała ręką po białym płótnie, chcąc się upewnić, że Anna naprawdę nie żyje. Dotyk trupa wydawał się im fascynujący.

Z każdą minutą twarze zebranych zaczynały nabierać ostrości, rysy stawały się konkretniejsze. Można było z całą pewnością stwierdzić, że wszyscy zebrani to mężczyźni. Teraz już bez żadnego oporu i zażenowania dotykali ciała spoczywającego pod prześcieradłem. Coraz bezczelniej i natarczywiej.

Płótno stanowiące cienką barierę między martwym ciałem kobiety a nabrzmiałymi rękami mężczyzn zaczęło marszczyć się i ściągać. Ktoś próbował je zedrzeć i obnażyć zwłoki Anny przed oczami zebranych. Im intensywniej obraz się wyostrzał, tym bardziej stawało się jasne, że twarze mężczyzn zlewają się w jedną twarz należącą do Lasoty.

Artur próbował krzyczeć, protestować, jednak ciało nie poddawało się jego woli. Patrzył na rozgrywającą się przed jego oczami scenę niczym przez szklaną ścianę, nie mogąc wykonać żadnego ruchu.

Prześcieradło płynnym ruchem powędrowało na podłogę. Dziesiątki rąk spragnionych dotyku zimnej skóry plątały się między sobą i kotłowały w powietrzu.

I wtedy Anna podniosła powieki. Podciągnęła się na materacu i po chwili stanęła obok Artura, podpierając się o metalową ramę łóżka. Patrzyła Arturowi prosto w twarz, całkowicie ignorując spojrzenia pozostałych mężczyzn.

Trwała w tej pozycji jeszcze chwilę, a on próbował odczytać w jej oczach choćby cień tęsknoty za dopiero co utraconym życiem. Nie zobaczył w nich jednak bólu ani spodziewanego żalu. Na jej twarzy rysował się wstyd. Patrzyła na niego w sposób, w jaki patrzą dzieci proszące matkę o wybaczenie.

Oczy Anny przepraszały.

Maciejewski zapalił lampkę i spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta. Za oknem panowała listopadowa ciemność. Co za koszmar. Sięgnął po butelkę mineralnej i wypił kilka łyków. Chłód przebiegł przez klatkę piersiową. Wrócił kontakt z rzeczywistością. Co za ulga, że to tylko sen. Oby się więcej nie powtórzył, bo przy większej częstotliwości kontaktu z zaświatami stanie się swoim własnym pacjentem.

Leżące na stole klucze przypominały o konieczności przejrzenia rzeczy Anny. Nie ma na co czekać, trzeba się tam dostać. Artur utwierdził się w przekonaniu, że Anna nie miałaby nic przeciw temu, aby jej przełożony i przyjaciel zarazem zajrzał na kilka minut do mieszkania przy Lipowej. Jeszcze tylko szybka wizyta w łazience i po chwili zatrzasnął za sobą drzwi swojej kawalerki.

Nigdy nie był zapraszany przez Annę do domu. Nawet nie miał pewności, że mieszkała sama. Teraz przyszło mu do głowy, że może się wpakować do mieszkania, które dzieliła z jakimś mężczyzną, o którego istnieniu nie wiedział. W takiej sytuacji o przeszukaniu nie będzie mowy.

Samochód stanął na małym parkingu. Artur zgasił światła i wyłączył silnik. Istne mrowisko. Betonowe osiedle z lat siedemdziesiątych z balkonami niczym kościelne ambony.

Wyszedł z auta. Dwa piknięcia dały znać, że blokada zadziałała. Wszedł do wieżowca, minął metalowe drzwi maszynowni dźwigu i poczekał na windę. W palcach obracał klucze od mieszkania Anny, po raz setny zastanawiając się, co zastanie po jego otwarciu.

Drzwi windy zatrzasnęły się za jego plecami, wydając głuchy pomruk. Wybrał przycisk z numerem jedenaście. Metalowe liny zaskrzypiały i pociągnęły kabinę w górę. Na wysokości trzeciego piętra poczuł silne szarpnięcie.

Winda stanęła między piętrami. Artur ponownie nacisnął guzik z numerem. Żadnego ruchu. Po kilku sekundach zgasło światło. Nadstawił uszu, nadsłuchując, czy ktoś nie plącze się po schodach. Na klatce panowała jednak grobowa cisza.

Przyświecając sobie komórką, próbował znaleźć na ścianach windy numer telefonu do serwisu. Nalepka przypalona z jednej strony zapalniczką nie nadawała się do czytania.

Była sobota, szósta rano. Kto mógł, spał, wykorzystując dzień wolny od pracy. Ani żywej duszy.

Po chwili usłyszał lekkie trzaśnięcie czegoś metalowego, szybkie kroki i uderzenie drzwi do klatki schodowej. Odgłosy wyraźnie dochodziły z niższych kondygnacji, może z parteru. Tak, na parterze były przecież metalowe drzwi do maszynowni. Może ktoś próbuje uruchomić dźwig. Oby mu się udało, przecież nie będzie tkwił w tej metalowej pułapce godzinami.

Odczekał kolejny kwadrans i jeszcze jeden. Czas działał na jego niekorzyść. Każda minuta uwięzienia w windzie to mniejsza szansa na wejście niezauważonym do mieszkania Anny. Zaraz zaczną się poranne wypady po pieczywo, a wścibskie oczy sąsiadów będą wpatrywać się w judasza, kontrolując każdy ruch na klatce schodowej.

Anna nieraz opowiadała, jak baczni staruszkowie, przyczaiwszy się pod drzwiami, łapali ją wchodzącą do mieszkania, przypominając, że teraz jej kolej, żeby kupić nową żarówkę. Starsi ludzie nie mają nic innego do roboty, niż obserwować lokatorów. Widzą i słyszą wszystko.

Artur miał świadomość tej lokalnej tradycji podglądania przez wizjer i świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że gdy tylko zazgrzyta klucz w zamku, usłyszy policyjne syreny radiowozów podjeżdżających pod blok. Tym samym całkowicie straci szansę na przeszukanie mieszkania. Taką akcję można przeprowadzić jedynie nocą lub wczesnym rankiem. Dziś sprawa jest raczej przegrana.

Poświecił komórką na ścianę z przyciskami. Na samym dole umieszczano zazwyczaj guzik alarmowy. Był. Nacisnął go energicznie, choć bez zbytniej nadziei, że zadziała.

Płynęły kolejne minuty. Zniecierpliwiony zaczął przeglądać w telefonie nazwiska znajomych, których mógłby poprosić o pomoc. Przeskakiwał po liście w tę i z powrotem, po czym schował telefon do kieszeni płaszcza. Nie miał do kogo zadzwonić.

W takich momentach uświadamiał sobie, jak bardzo jest samotny. Całkowicie poświęcił się nauce i karierze. W drodze na szczyt mijał ludzi, którzy chcieli go w tym marszu choć na chwilę zatrzymać, sprowadzić z powrotem na ziemię. Ale on parł do przodu, widząc przed sobą cel. Teraz, gdy osiągnął swój wymarzony szczyt, rozejrzał się i zrozumiał, że stoi na nim sam.

Z zamyślenia wyrwały go jakieś odgłosy. Ktoś wyszedł z mieszkania z popiskującym psem. Po chwili na klatce mrugnęło światło. Widać mieszkańcy mają swoje sposoby na tego typu problemy.

Minęła siódma. Wreszcie pojawił się ziewający gospodarz. Na oko sześćdziesięcioletni kościsty pan zaszurał nogami tuż nad głową Artura. Zastukał w cienką szybkę windy. Skrzeczącym głosem zapewnił, że najpóźniej za dwie godziny przyjedzie konserwator.

– Bardzo mi przykro, ale ktoś włamał się do pomieszczenia dźwigowego i wylał jakiś kwas na urządzenia w maszynowni. Wszystko popalone. Już zawiadomiłem policję, niech złapią drania. Dobrze, że pan nie ucierpiał, tylko pewnie nogi bolą, co?

Arturowi przez głowę przebiegła myśl, że ktoś celowo majstrował przy dźwigu i odciął prąd po to, aby utrudnić mu wejście do mieszkania Anny. Ogarnęło go dziwne uczucie, że jeśli to prawda, ktoś musiał go śledzić. Być może ten ktoś chce go uprzedzić i spenetrować mieszkanie Anny, zanim on się tam dostanie.

Patrol policji pod blokiem wypłoszy go zapewne na kilka dni. Dozorca też będzie miał baczniejsze oko na kręcące się po osiedlu obce osoby, ale gdy tylko sprawa windy ucichnie, ten ktoś tu wróci. Dlatego musi go ubiec. Musi dostać się do mieszkania i znaleźć to, o co toczy się walka.

Od dnia zamordowania doktor Anny Dudczak szpital nie był już tym samym miejscem. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że wszystko wróciło do normy. Życie biegło utartym torem, pacjenci i terapeuci wrócili do swoich zajęć, planowano grafiki, umawiano wizyty. Na korytarzach panował ten sam co zwykle spokój, stołówka szpitalna wydawała posiłki jak co dzień. Rano dostarczano żywność, wieczorami zaś odbierano brudną pościel i wywożono błękitnym vanem za bramy ośrodka do znajdującej się nieopodal pralni. Rytuał powtarzał się każdego dnia.

Jednak to, co niewidoczne dla oka, było aż nadto odczuwalne dla zmysłów. Pacjenci, którzy zachowali umiejętność rozróżniania fikcji od rzeczywistości i których chore mózgi mimo upośledzenia wyczuwały krążące nad szpitalem zło, dla większego bezpieczeństwa starali się przebywać razem. Przemykali po zimnych korytarzach parami lub w większych grupach, trzymając się za dłonie lub poły szpitalnych szlafroków. Zawsze bezszelestnie, zawsze ze spuszczonymi głowami. Nie patrzyli na nikogo ani nie odzywali się w obawie przed potencjalnym atakiem czającego się za każdym zakrętem mordercy.

Paradoksalnie w lepszej sytuacji byli ci, dla których życie i jego sprawy były niczym długometrażowy film, w którym główną rolę grają różowe tabletki podawane w plastikowych kubeczkach dwa razy dziennie. Pozwalały wyłączyć się na długie godziny i bez większej świadomości przeznaczyć każdy następny dzień na kiwanie się w rogu świetlicy. Ci nie odczuwali nic.

Personel szpitala zaczął dziś swoją zmianę jak zwykle o szóstej rano. O siódmej rozdano pierwsze posiłki, do recepcji dowieziono świeżą poranną prasę. Zanim pozbierano talerze po zupie mlecznej, pod szpitalne skrzydło podjechał policyjny fiat ducato.